Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Czarna rzeka

Czarna rzeka

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-073-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Czarna rzeka

Kel MacDonald ma wszystko – duży dom, świetną pracę i szczęśliwą rodzinę. Pragnie jednak czegoś więcej. Podczas wakacji w Meksyku poznaje Antona, zawodowego poszukiwacza skarbów, i postanawia przyłączyć się do jego wyprawy. Anton zamierza odnaleźć Paititi, ostatni przyczółek imperium Inków i miejsce ukrycia najwspanialszych klejnotów koronnych. Od pięciu wieków wielu śmiałków zapuszczało się w głąb peruwiańskiej dżungli, poszukując zaginionego miasta. Wracali tylko nieliczni. Gdy ekipa Antona gubi się w amazońskiej dziczy, a wszystkich ogarnia paranoja, Kel uświadamia sobie, że Anton nie powiedział mu wszystkiego. Okazuje się, że w dżungli czyhają niebezpieczeństwa, z których nawet nie zdawał sobie sprawy. Komunistyczna partyzantka, kartele narkotykowe, spółki naftowe i plemiona dzikich Indian walczą między sobą o kontrolę nad tym skrawkiem ziemi. Co więcej, pozostaje tajemnicą, co się stało z poprzednią ekspedycją, która pół roku wcześniej przybyła tam w ramach rządowego programu szczepień. Wkrótce poszukiwanie skarbów staje się najmniejszym ze zmartwień Kela… „Lektura pełna szczegółowych opisów dzikiej, egzotycznej scenerii. Ma wszelkie znamiona dobrej powieści przygodowej”. Irish Independent

Polecane książki

Listy sprzed lat to pokrzepiająca historia, która przywraca wiarę w przyjaźń i w to, że wszystko w życiu jest możliwe.   Zawód w przyjaźni sprawia, że trudno jest odzyskać wzajemne zaufanie…. Dramatyczne okoliczności powodują, że Iwonie i Ewie, po latach wzajemnej niec...
Język angielski - poziom B2–C1 Podręcznik został napisany z myślą o tych wszystkich, którzy chcą doskonalić swoją znajomość słownictwa i stylistyki oraz umiejętność czytania różnych odmian angielskich publikacji psychologicznych (artykułów, monografii i podręczników, ale też pozycji popularnonaukowy...
Nikołaj Eristow, chłopak z sierocińca, teraz milioner i pan świata, wiele lat unikał kontaktu z dawnymi przyjaciółmi. Nie chciał, by się dowiedzieli, co go spotkało w dzieciństwie i dlaczego uciekł, pozorując swoją śmierć. Teraz jednak nie może sobie odmówić obecności na ślubie przyjac...
Kazimierz Szulc: Mityczna historia Polski i mitologia słowiańska. Znakomite, obszerne opracowanie polskich pradziejów, podań, wierzeń, mitów i historii bajecznej. W „Mitycznej historii polskiej i mitologii słowiańskiej” usiłował ukazać podstawowy zrąb kultury ludowej jako ukształtowany w pełni przed...
Kajetan Abgarowicz, publikujący pod pseudonimem Abgar Sołtan, polski dziennikarz, powieściopisarz i nowelista pochodzenia ormiańskiego, napisał „Ilko Szwabiuka” w 1896 roku. Utwór wyrażał zainteresowania autora kulturą huculską i pokazywał fascynujący świat styku dwu kultur. Huculi, rusińscy gó...
Małe amerykańskie miasteczko, troje przyjaciół z dzieciństwa i miłosne rozterki Willę, Brady’ego i Gunnera łączy coś więcej niż tylko przyjaźń… Willa nie pozwala nikomu zbliżyć się do siebie. Nie potrafi wymazać z pamięci złych decyzji, które podjęła w przeszłości. Dziew...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tom Harper

Tytuł oryginału:

BLACK RIVER

Copyright © Tom Harper 2015

First published in the English language by HODDER & STOUGHTON LIMITED

An Hachette UK company

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Wojciech Wawoczny

Zdjęcia na okładce: © Shutterstock/Perfect Lazybones

© Shutterstock/andreiuc88

Zdjęcie autora: © Jon Howkins

Redakcja: Jacek Ring

Korekta: Grzegorz Krzymianowski, Małgorzata Jasińska-Kowynia, Anna Gauza

ISBN: 978-83-8110-073-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Robin i OJ Burns, którzy nauczyli mnie wędrować po krainie złota

Oświadczenie

Nazwy miejsc i cechy położenia geograficznego zostały zmienione. Nikt nie powinien próbować odtworzyć podróży opisanej w tej powieści.

Nazwiska zostały zmienione, aby ochronić reputację żywych i pamięć zmarłych.

Ktoś nie wyjdzie stąd żywy.

Przez ostatnie dwa tygodnie tak często o tym myślałem, że kiedy wreszcie do tego doszło, miałem wrażenie, jakbym był na to przygotowany. Każdego z nas mogło to spotkać kilkanaście razy w ciągu dnia – źle wymierzony cios maczetą, ukąszenie węża albo niefortunny upadek. Ale to wydawało się takie abstrakcyjne. Gdyby ktoś mnie przycisnął i zapytał, na kogo bym postawił, czyje martwe powieki spodziewam się zamknąć, uznałbym to za absurd. Nie na Fabia, którego niewzruszona siła dodawała nam otuchy, nawet kiedy zabrakło jedzenia, i nie na Tillmana, który przedzierał się przez dżunglę jak odyniec. Na pewno nie na Antona, Drew, ani Zię. Ani nawet nie na Howiego.

W takim razie pozostawałem tylko ja. A dlaczegóżby nie? Nie wiedziałem, jak się zachować w tym miejscu, w którym nigdy nie powinienem się znaleźć. Ale wszystkim nam wydawało się, że jesteśmy nieśmiertelni.

– Dżungla nie jest taka groźna, jak opowiadają – powiedział mi Anton tamtej nocy, kiedy się poznaliśmy. – Bardziej ryzykujesz, idąc na zakupy w rodzinnym mieście.

Mówił wiele zaskakujących rzeczy i w tej kwestii też się nie mylił. Olej węże i krokodyle (które są grubo przereklamowane, jak mówił, również nie bez racji), kąsające mrówki i wrzaskliwe małpy, zapomnij o jaguarach (nie spotkałem ani jednego), piraniach i tych wszystkich roślinach, które mogą cię poharatać, zmiażdżyć albo spryskać trucizną. Prawdziwym niebezpieczeństwem, jak w każdym innym miejscu na świecie, są ludzie dookoła.

Ale co do Antona, przekonałem się – po wszystkim, kiedy było już za późno – że zawsze musiał coś przemilczeć. Może w Amazonii rzeczywiście jest bezpieczniej niż na ulicy przed domem, ale istnieje pewna zasadnicza różnica. Kiedy w mieście dzieje się coś złego, można zadzwonić na policję, wezwać pogotowie. Można wrócić do domu, zamknąć za sobą drzwi na cztery spusty i nalewając sobie kieliszek wina, powiedzieć: „Dzięki Bogu, już po wszystkim”.

W dżungli nie ma dokąd uciec. To najbardziej tętniące życiem miejsce na kuli ziemskiej, ale życie potrzebuje pożywienia i gdy tylko tam trafisz, stajesz się potencjalnym łupem. Przeżyje ten, kto jest najlepiej przystosowany. Warstwa ziemi jest tak cienka, że nie ma nawet gdzie pochować zmarłych.

Jednak aż do tamtego poranka byłem przekonany, że nam się uda.

Jest w Andach takie miejsce, w którym Amazonka zaczyna swój bieg. Widziałem je na zdjęciu, lodowcową czapę na szczycie góry, która wyglądała jak polewa na gałce lodów. Sącząca się spod niej woda znajduje w końcu ujście w szczelinie skalnej i zamienia się w strumień. Sześć tysięcy kilometrów dalej, w miejscu gdzie rzeka wpada do oceanu, w każdej sekundzie przepływa tyle wody, że wystarczyłoby do zwodowania „Titanica”.

Ale to nie jest prawdziwe źródło. To tylko fikcja stworzona przez geografów. Tak naprawdę wszystkie krople deszczu, które spadają między Andami a Atlantykiem, trafiają do Amazonki. Każda z nich sama w sobie jest początkiem, nie bardziej niż pozostałe, a któż zdoła prześledzić drogę, którą przebyła, żeby połączyć się z innymi?

Ale jeśli moja opowieść ma jakiś początek, moment, w którym krople tworzą strugę i wyciekają spod ziemi, w którym mógłbym postawić tabliczkę z napisem „Tu jest źródło”, jest to tamten dzień w Meksyku. Dzień, w którym spojrzałem śmierci w oczy.

Dzień, w którym poznałem Antona.

ROZDZIAŁ 1W KRAINIE MAJÓW

– Jedziesz w złą stronę.

Siedząca w fotelu pasażera Cate uniosła wzrok znad mapy. Za oknami przesuwały się piaszczyste pustkowia, na których tu i ówdzie rosły kępy krzaków i karłowate drzewa. Od dwóch godzin widok był taki sam.

– Bo mamy złą mapę.

Mapa była gratisowym dodatkiem do samochodu, lśniącym gadżetem promocyjnym zaprojektowanym zgodnie z zasadą, że wszyscy turyści cierpią na krótkowzroczność. Powinienem był wybrać GPS, ale ta opcja kosztowała dodatkowe czterdzieści dolarów, a wynajęcie samochodu już i tak mocno uderzyło mnie po kieszeni. Popełniłem błąd, korzystając z pośrednictwa hotelu.

– Trzeba było wziąć GPS.

– Nie ufam takim wynalazkom. Zresztą jesteśmy na tajemniczej wyprawie – odparłem, próbując obrócić wszystko w żart, ale żarty skończyły się pięćdziesiąt kilometrów wcześniej.

– Możemy już wracać? – odezwała się Peggy z tylnego siedzenia. Stała się marudna, od kiedy padła bateria w jej iPadzie. Najwyraźniej to też była moja wina.

– Za chwilę tatuś zawróci – obiecała jej Cate.

– A co to?

Nacisnąłem hamulec i poczułem w ustach smak kurzu, który wdarł się do wnętrza samochodu przez otwarte okno. Obróciłem głowę, żeby spojrzeć na budynek, który właśnie minęliśmy. Przed pomalowaną na zielono ruderą z pustaków przechadzały się dwie kury i stała tablica z reklamą Coca-Coli. Na frontowej ścianie widniał napis: „Montezuma Bar Cafe”.

– Bar Montezuma. To tutaj.

Za budynkiem odbijał od głównej drogi gruntowy trakt, który prowadził w stronę kępy drzew rosnących na niewysokim wzgórzu. Skręciłem w tamtą stronę.

– Ile jeszcze? – zapytał cienki głosik za moimi plecami.

– Pięć minut – powiedziała Cate posępnym tonem.

Byliśmy w Meksyku odsześciu dni. Na tyle długo, żeby oswoić się z różnicą czasu i mieć już wszystkiego dość. Cate doskwierał upał, a Peggy była niezadowolona z jedzenia. Mnie nie podobały się tłumy i miałem wrażenie, jakbym wsiadł do wagonika kolejki, której jedynym zadaniem jest wyczyszczenie moich kieszeni, a przesuwające się w zawrotnym tempie widoki zlewały się w niewyraźny, rozmyty obraz. Turystyka spod sztancy. To dlatego tamtego popołudnia wynająłem samochód – żeby porzucić utarte szlaki i doświadczyć czegoś innego niż zaplanowane atrakcje. Żadnych klimatyzowanych autokarów, planu zwiedzania, programów kulturalnych i przekupniów, którzy roili się jak mrówki, gdy tylko wychodziliśmy na parking, żeby rozprostować kości. Miałem trzydzieści osiem lat, żonę, którą ubóstwiałem, spory kredyt hipoteczny i sześcioletnią córeczkę, nieszczęśliwą z tęsknoty za swoją ulubioną dobranocką o Oktonautach. Ale mimo wszystko jeszcze nie byłem gotów zrezygnować z przygód.

Pomyślałem, że trzeba było wykupić dodatkowe ubezpieczenie od uszkodzeń zawieszenia. Samochodem rzucało na wybojach, a wylatujące spod opon kamyki z grzechotem odbijały się od karoserii. Opadła poluzowana klapa schowka, z którego wyleciał plik luźnych kartek, rozsypując się na kolanach Cate.

– Jeszcze minuta – odezwała się moja żona takim tonem, jakiego używa, kiedy Peggy guzdrze się przed wyjściem.

Jechałem tak szybko, na ile starczyło mi odwagi, wzdrygając się za każdym razem, gdy jakiś kamień uderzał o blachę. Zza moich pleców dobiegła złowieszcza skarga:

– Niedobrze mi.

– Patrz prosto przed siebie.

Pokonaliśmy zbocze pagórka i dojechaliśmy do drzew. Soczysta zieleń ich liści kontrastowała ze spieczoną słońcem ziemią, która ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Wyglądały jak najprawdziwsza oaza.

– To musi być tutaj. – Zatrzymałem samochód i otworzyłem zakładkę, którą zaznaczyłem w swoim smartfonie. – Cenote do los Muertos. Studnia umarłych – zacząłem czytać.

– Brzmi intrygująco.

– „Ukryty wśród pustkowi Jukatanu skarb, który jest kojarzony z genezą mitu o Źródle Wiecznej Młodości…”.

– Zabawna nazwa jak na Źródło Młodości.

– „Kiedy tam trafisz, może będziesz je miał tylko dla siebie”.

– Raczej nic z tego. – Cate uniosła rękę, pokazując na wprost.

A potem zgromiła mnie wzrokiem, kiedy zmełłem w ustach przekleństwo, zauważywszy ledwie widoczny zza drzew samochód, który stał zaparkowany przed nami.

Gdy tylko wysiadłem, rzucił się na mnie rój komarów. Były jak ciężkie bombowce w porównaniu z tymi, które mamy u siebie. Na próżno usiłowałem się od nich oganiać. Peggy zaczęła piszczeć, więc Cate wyjęła z torebki sprej przeciwko owadom i spryskała jej ręce.

Podszedłem do tamtego samochodu. Nawet jak na Meksyk wyglądał dziwnie. Volkswagen garbus – klasyczny model, nie ta nowoczesna wersja, z której korzystają agenci nieruchomości – miał lakier zdarty do gołej blachy, a nad jego karoserią musiała pracować zgraja hippisowskich plastyków. Istna orgia barw.

Nie mogąc opanować ciekawości, zajrzałem do środka przez okno. Na lusterku wstecznym wisiał ekstrawagancki ludowy amulet, podłogę zaściełały papierowe kubki i opakowania po jedzeniu, a na tylnym siedzeniu leżał biustonosz w grochy.

– Tędy – powiedziałem, oddalając się od samochodu, zanim Cate zdążyła przyjrzeć mu się dokładniej. Weszliśmy na wąską ścieżkę, dosyć mocno wydeptaną jak na drogę do ukrytego skarbu, która doprowadziła nas do polanki. – No i jesteśmy na miejscu.

W niewielkim wybrzuszeniu ziały trzy dziury – dwie mniejsze i jedna podłużna, która ciągnęła się około pięciu metrów. Można było dopatrzeć się w nich wyraźnego podobieństwa do pary oczodołów i ust, nawet gdybym nie zauważył leżącej nieopodal drewnianej tablicy, na której widniał narysowany kontur czaszki. Napis pod spodem głosił: „Cenote de los Muertos. Entrada $20”. Tuż obok stało sfatygowane rozkładane krzesło, ale w okolicy nie zauważyłem ani śladu osoby, której moglibyśmy zapłacić za wstęp. Również ani śladu właścicielki biustonosza w grochy. W głąb jednego z otworów zwieszała się lina z zaplecionymi na niej węzłami.

– Czy prawdziwi odkrywcy kupują bilety? – zapytała Cate.

Nie zareagowałem na jej słowa. Wpatrując się w połyskującą pod ziemią taflę szafirowo-błękitnej wody, zapragnąłem się w niej zanurzyć. Zdjąłem przepocone ubranie i sięgnąłem do torby po kąpielówki.

– Zachowuj się. – Cate zmarszczyła czoło.

– Przecież jesteśmy tu sami. Przyłączysz się?

Wiedziałem, że ma pod bluzką kostium kąpielowy, który włożyła przed wyjściem z hotelu. Ale ona wciąż stała w miejscu, przyciskając do siebie naszą córkę.

– No chodź.

– Ktoś musi zostać z Peggy – odparła, zerkając w głąb jamy. – Ale chyba tam nie wskoczysz, co? Mógłbyś połamać nogi.

– Na stronie było napisane, że jest bezpiecznie.

– A jak stamtąd wyjdziesz?

Trąciłem nogą linę.

– Po tym.

– A jak się urwie?

– Nie urwie się.

Czułem, że zaczyna oblewać mnie fala gorąca, a nie chciałem wdawać się w kłótnię. To miała być moja przygoda. Obróciłem się, wziąłem głęboki wdech i skoczyłem na nogi.

Lustro wody było głębiej, niż się spodziewałem. Spadając, zdążyłem się jeszcze zastanowić, czy to był dobry pomysł. Potem uderzyłem w wodę, która natychmiast zalała mi nos. Poczułem, jak się zapadam. Zbyt głęboko, zbyt szybko. Zacząłem energicznie młócić nogami.

Moja głowa wynurzyła się na powierzchnię. Łapczywie zaczerpnąłem powietrza, wciągając przy okazji spory łyk wody. Myślałem, że się zachłysnę, ale poczułem tylko świeży, lekko słodkawy smak. Woda była krystalicznie czysta i tak zimna, że krew zdawała się zamarzać mi w żyłach.

To była najprzyjemniejsza chwila podczas całych tych wakacji. Promienie słońca wpadające przez otwór w sklepieniu tworzyły nad moją głową świetlistą aureolę, a kiedy spojrzałem w dół, zobaczyłem maleńkie rybki pierzchające spod moich stóp. W cętkowanej wapiennej ścianie, która głębiej nikła w mroku, ział czernią wylot tunelu. Na przytwierdzonej do skały tabliczce widniało ostrzeżenie po angielsku i hiszpańsku: „Tylko dla doświadczonych nurków”. W Wikipedii przeczytałem, że podziemny labirynt zalanych korytarzy ciągnie się kilometrami, obejmując cały półwysep.

Nad krawędzią otworu pojawiła się głowa Cate. Była naprawdę wysoko nade mną.

– Wszystko w porządku?

– Też powinnaś spróbować! – zawołałem i mój spotęgowany przez echo głos zabrzmiał jak tubalny śmiech.

– Jest tam ktoś jeszcze?

Pokręciłem głową.

– Jest cudownie. Chodź do mnie.

Wyglądała tak, jakby rozważała moją propozycję. Dziesięć lat temu wskoczyłaby tu od razu, nawet bez kostiumu. Ale teraz…

– Lepiej zostanę z Peggy – powiedziała.

W jej głosie wyczułem nutkę żalu. Miałem przynajmniej odrobinę satysfakcji.

Przez kilka minut pływałem na plecach, wygrzewając się w promieniach słońca, które wpadały przez otwór nad moją głową. Kiedy robiło mi się zbyt gorąco, nurkowałem i goniłem spłoszone rybki albo przemykałem w pobliżu ścian niczym węgorz. Czułem się w tej pieczarze jak w małym prywatnym raju.

Jednak było tam jedno miejsce, do którego wciąż wracałem. Wylot tunelu, mroczny i kuszący. Obmacywałem dłońmi jego krawędzie, przyciskałem się do ściany i zaglądałem do środka, próbując coś wypatrzyć. Wydawało mi się, że widzę światełko na przeciwległym końcu.

Przypomniałem sobie, co wyczytałem w Internecie. „Największa atrakcja kryje się na końcu dziesięciometrowego tunelu. Można nim przepłynąć do rytualnej groty Majów, w której wciąż spoczywają kości ludzi złożonych w ofierze”.

Oczywiście, jak zaznaczyłaby Cate, to nie było takie łatwe. „Jest to miejsce dostępne wyłącznie dla osób uprawnionych do nurkowania jaskiniowego, które mają odpowiedni sprzęt i zachowują należyte środki ostrożności”. Ale napisali to tylko dla formalności. W tych czasach nawet kupując zwykłą kawę, nie da się uniknąć ostrzeżeń na temat zdrowia i bezpieczeństwa. A ja pływam całkiem nieźle i dziesięć metrów pod wodą powinienem pokonać bez problemu.

Przecież to jest moja przygoda.

Wynurzyłem się i znów zobaczyłem nad sobą Cate.

– Wychodzisz już? – zapytała.

– Jeszcze chwilkę.

– Komary zjadają Peggy żywcem. Wracamy do samochodu.

Odczekałem, aż jej twarz zniknie i wziąłem głęboki oddech.

Miałem wrażenie, że pokonałem już spory kawałek, przebierając nogami i nie odrywając dłoni od skalistej ściany. W mojej głowie uparcie powracały słowa „labirynt zalanych korytarzy”, ale ja musiałem przepłynąć tylko dziesięć metrów. A wyglądało na to, że zapuściłem się już dość daleko. Dla pewności odbiłem się jeszcze dwa razy i skierowałem się w stronę powierzchni. Zaczynałem odczuwać ucisk w płucach.

Uderzyłem głową w strop, ale wciąż znajdowałem się pod wodą. Widocznie próbowałem wynurzyć się za wcześnie. Wstrzymywanie oddechu stawało się coraz bardziej bolesne. Popłynąłem dalej, dotykając ręką stropu w nadziei, że odnajdę wyjście.

Czy w tej grocie Majów na pewno jest powietrze? Nagle zacząłem w to wątpić. Czyżby tylko mi się wydawało, że coś takiego przeczytałem? A może bez sprzętu do nurkowania nie da się tam dopłynąć?

Pomyślałem o kościach ludzi złożonych w ofierze. Teraz widziałem już tylko same szkielety, a wśród nich moje szczątki zapadające się w piaszczyste dno jaskini. Potem zobaczyłem wyraz twarzy Cate.

Musiałem wracać. Otworzyłem oczy. Wodę rozświetlał nikły blask, ale nie potrafiłem zlokalizować jego źródła. Kilka razy okręciłem się w miejscu, próbując dojrzeć, skąd dochodzi światło. Zdawało się, że zewsząd, a ja straciłem orientację. Teraz nie miałem już pojęcia, w którą stronę trzeba płynąć, żeby wydostać się na zewnątrz.

Nie mogłem już dłużej wstrzymywać oddechu. Poddałem się i otworzyłem usta, ale nie mogłem zaczerpnąć nic oprócz wody. Zakręciło mi się w głowie i poczułem, jakby moje płuca miały za chwilę eksplodować. Wiedziałem, że to szaleństwo, że nie dam rady dopłynąć daleko. Powinienem mieć siłę, żeby wrócić. Zacząłem się odpychać, ale moje ruchy były powolne i słabe, jak gdyby woda usiłowała mnie powstrzymać. Przed oczami zobaczyłem migocące kolorowe plamy, a moje myśli powędrowały w głąb świadomości.

Labirynt zalanych korytarzy, labirynt zalanych korytarzy, labirynt zalanych korytarzy.

W swoim życiu pozbawiłem przytomności wiele osób, zatem wiedziałem dokładnie, co się dzieje. Pierwsza faza – jak głoszą podręczniki – to stan łagodnej euforii podobny do upojenia alkoholowego. Doświadczyłem jednego i drugiego, ale zdecydowanie wolę być na rauszu. W drugiej fazie człowiek przestaje reagować na polecenia, aż w końcu nie czuje nawet skalpela, który rozcina jego brzuch. I wtedy następuje faza trzecia.

Czarne rozmyte plamy przed moimi oczami zlały się w kształt ludzkiej sylwetki, która wyłoniła się z mrocznej nicości. To wtedy zacząłem nabierać przekonania, że umieram. A więc tak wygląda koniec? Czy to samo widzieli ci wszyscy pacjenci, którzy już się nie obudzili? Zawsze się nad tym zastanawiałem. Nagle ten człowiek podpłynął tak blisko, że przejrzysta woda wokół mnie pociemniała, jakby nasycił ją swoim cieniem. Wyciągnął rękę i złapał mnie za ramię. Jeżeli był aniołem, miał zadziwiająco mocny chwyt. Wokół jego głowy falowały długie jasne włosy. Zza pleców wystawały mu skrzydła, ale twarz miał zasłoniętą.

Wcisnął mi coś do ust. Gdybym nie był tak bezwolny i na wpół przytomny, pewnie bym się opierał, ale teraz, wiedziony jakimś pierwotnym dziecięcym odruchem, zacisnąłem szczęki i zacząłem ssać. Wciągnąłem haust zatęchłego powietrza, które zalatywało dętką rowerową, ale miałem wrażenie, jakbym wdychał czysty eter.

Anioł trącił mnie w ramię i dał znak, żebym oddychał wolniej. Skinąłem głową i próbowałem zapanować nad oddechem. Z każdą chwilą odzyskiwałem ostrość widzenia. To nie był anioł – miałem przed sobą nurka, a przypiętą do jego pleców butlę wziąłem za skrzydła. Duże niebieskie oczy patrzyły na mnie przez szybkę maski.

Odebrał mi na chwilę ustnik, żeby zaczerpnąć powietrza, a potem chwycił mnie za nadgarstek i pociągnął za sobą w głąb tunelu. Niedaleko, może cztery czy pięć metrów. Oto jak niewiele dzieli życie od śmierci – pomyślałem wtedy. Później przekonałem się, że ten dystans jest znacznie mniejszy.

Wynurzyliśmy się w niewielkiej grocie o kopulastym sklepieniu, którą wypełniało światło latarki leżącej na skalnej półce. I powietrze – najprawdziwsze powietrze. Wdychałem je łapczywie, nie zważając na to, że szczerzę zęby w idiotycznym uśmiechu. Z niszy w ścianie spoglądał na mnie kamienny bożek o nienaturalnie wielkich kanciastych uszach, który rozdziawiał szeroko usta, jakby krzyczał, chcąc mnie przed czymś ostrzec.

Właśnie tak poznałem Antona.

2.

Anton zdjął maskę. Długie jasne włosy okalały jego spieczoną słońcem twarz o bladoniebieskich oczach, które przypominały okna innego wymiaru rzeczywistości. Nie nosił kombinezonu, a między paskami akwalungu zauważyłem grubą bliznę biegnącą w poprzek klatki piersiowej. Zaciekawiło mnie, czy ma ona jakiś związek z czarnym zębem rekina zawieszonym na rzemieniu, który Anton nosił na szyi.

Nie byliśmy sami. Tuż obok nas na powierzchni wody, pływając w miejscu, unosiła się dziewczyna. Może to przez chwilowy niedobór tlenu, a może przez gwałtowny napływ hormonów spowodowany nagłym ocaleniem, ale nie mogłem oderwać od niej oczu. Wyglądała na dwadzieścia kilka lat, jej gibkie ciało pokrywała nieskazitelna opalenizna, a ciemne włosy opadały na kark, jakby przed chwilą wyszła spod prysznica. Miała na sobie białe bikini, zbyt cienkie jak na kąpiel w lodowatej wodzie. Zacząłem się zastanawiać, czy to ona jest właścicielką biustonosza w grochy. Na oko rozmiar się zgadzał.

Uniosła rękę nad lustro wody i pomachała do mnie.

– W tych tunelach nie jest zbyt bezpiecznie, co?

Wszyscy przebieraliśmy nogami, żeby utrzymać się na wodzie w ciasnej przestrzeni. Ogarnęła mnie fala przenikliwego zimna. Otworzyłem usta, próbując wykrztusić jakiś frazes o uratowaniu mi życia, ale Anton nie wyglądał na zainteresowanego moimi podziękowaniami. Sięgnął po latarkę i poświecił w dół.

– Domyślam się, że tego tu szukałeś.

Omal nie wyskoczyłem z wody. Na piaszczystym dnie tuż pod moimi stopami leżały rozrzucone kości. Snop światła wydobywał z mroku kontury ludzkich szczątków – uda, piszczele, żebra i obojczyki. Ale najbardziej przerażające były czaszki, które zdawały się patrzeć na mnie z wyrzutem pustymi oczodołami, jakby miały mi za złe, że zakłóciłem ich spokój. Niektóre były rozłupane jak skorupki jajek, naznaczone otworami, które ziały w miejscach, gdzie nie powinno ich być.

– Majowie rozbijali im głowy – wyjaśnił Anton. – A widziałeś Mamuśkę?

Skierował latarkę ku wnęce w ścianie, na lewo od krzyczącego bożka. Moim oczom ukazała się kolejna makabryczna niespodzianka – na skalnej półce spoczywał cały szkielet, a pęknięcie na jego czaszce wskazywało na to, że pałka oprawcy trafiła ofiarę tuż za uchem. Ściekająca od stuleci woda pokryła kości połyskliwą warstwą wapnia i można było odnieść wrażenie, że szczątki nie zlewają się ze skałą, ale z niej wyrastają. Zupełnie jak w Kopalniach króla Salomona.

– To jest Mamuśka.

– Czemu tak ją nazwałeś? – zapytałem.

– To konkwistadorzy – odezwała się dziewczyna. – Powiedzieli Majom, że to kości Matki Boskiej, żeby uważali to miejsce za święte.

– Typowy katolicki stek bzdur – dodał Anton.

Gdybym był religijny, zrobiłbym znak krzyża. Ale jestem na tyle przesądny, że odwróciłem wzrok – prosto w stronę dziewczyny. Nie miała aparatu do nurkowania ani maski. Czyżby przepłynęła tunel bez sprzętu?

Pochwyciła moje spojrzenie i obdarzyła mnie ciepłym uśmiechem. Odwzajemniłem się tym samym.

– Jesteś tu sam? – zapytał Anton.

Zamrugałem nerwowo. Od chwili gdy wyciągnął mnie z potrzasku, nawet nie pomyślałem o Cate, która nie miała pojęcia, że postanowiłem zbadać podwodny korytarz. Musiała odchodzić od zmysłów, kiedy zauważyła, że zniknąłem. Czy zdążyła już zawiadomić policję?

– Na zewnątrz jest moja żona. I córka. Nie chciały kąpać się ze mną.

– Powinieneś dać im znać, że nic ci nie jest – powiedziała dziewczyna z powagą.

– Racja.

Nie chciałem opuszczać groty. Kiedy znów napełniłem płuca powietrzem i otrząsnąłem się z szoku, zacząłem odczuwać mroczną magię tego miejsca. Po sklepieniu pełgały refleksy światła, a piaszczyste dno w żółtym blasku latarki mieniło się jak złoto. Nawet kości nie napawały mnie już strachem.

– Czy ktoś znalazł tu jakiś skarb?

Anton zaśmiał się.

– Jeżeli tak, to nic dla nas nie zostawił.

Po raz ostatni potoczyłem wzrokiem dookoła. Trzy miesiące później, w innej jaskini wśród innych kości, przypomniałem sobie tę chwilę. I rytualne ofiary.

Z przewodnikiem, który oświetlał drogę i dzielił się ze mną powietrzem ze swojej butli, powrót na powierzchnię zajął tylko chwilę. Wynurzyliśmy się u wylotu podwodnego tunelu i podpłynęliśmy do liny. Moja przygoda musiała trwać dłużej, niż myślałem. Promienie słońca padały już pod innym kątem i złocista poświata, która wcześniej wypełniała grotę, ustąpiła miejsca szarości.

– Gdzie ty, do cholery, byłeś?

Cate rozebrana do kostiumu kąpielowego wisiała na linie w połowie drogi między sklepieniem a lustrem wody.

– Schodzisz?

Zmierzyła mnie gniewnym spojrzeniem niczym jakiś mściwy bóg z antycznej greckiej sztuki, który zstępuje z niebios na scenę.

– Chciałam cię ratować.

– Wszystko w porządku! – zawołał Anton. – Już o to zadbaliśmy.

Nasze zwielokrotnione przez echo słowa ledwie dało się zrozumieć. Zachodzące na siebie zniekształcone dźwięki nieprzyjemnie pulsowały w moich uszach. Cate chciała coś powiedzieć, ale w końcu dała za wygraną. Podciągnęła się z powrotem na linie i po chwili zniknęła za krawędzią otworu. Całkiem zgrabnie jej poszło. Wciąż dbała o kondycję, nawet po narodzinach Peggy.

Zerknąłem na mojego wybawcę. Jeżeli był zakłopotany naszym zachowaniem, nie dał tego po sobie poznać. Później, kiedy poznałem go odrobinę lepiej, zorientowałem się, że zakłopotanie jest mu zupełnie obce – podobnie jak wahanie, niepewność czy strach. Miał nerwy ze stali.

– A tak w ogóle to jestem Kel – przedstawiłem się.

– Anton. A to jest Drew – dodał, wskazując głową na dziewczynę.

Była jego partnerką? W tym, jak wypowiedział jej imię, było coś władczego, ton intymności albo zaborczości. To zdumiewające, jak łatwo poczuć zazdrość wobec człowieka, któremu zawdzięcza się życie.

– Jestem twoim dłużnikiem – powiedziałem z szerokim uśmiechem.

– Następnym razem weź sprzęt do nurkowania. Z odpowiednim przygotowaniem to nic groźnego.

– Naprawdę – ściszyłem głos, żeby Cate mnie nie usłyszała, choć echo i tak zamieniało każde słowo w bełkot – mogłem tam zginąć.

Anton jakby od niechcenia wzruszył ramionami. Ale byłem mu wdzięczny i zależało mi, żeby to sobie uświadomił. A może miałem też inny powód.

– Pozwolisz, że zaproszę was na kolację?

3.

Usłyszałem, że nadjeżdżają, zanim jeszcze ich zobaczyłem. Psychodeliczny garbus Antona tak hałasował, jakby młot pneumatyczny zdzierał asfalt z hotelowego parkingu. Dwie minuty później Anton pojawił się w drzwiach restauracji i omiótł wnętrze wzrokiem jak drapieżnik na polowaniu. Miał na sobie dżinsy i rozchełstaną na piersi białą lnianą koszulę z podwiniętymi rękawami. Jego ciemnoblond włosy sterczały we wszystkie strony niczym lwia grzywa. Idealnym dopełnieniem takiej powierzchowności byłyby kowbojki, ale on miał na nogach klapki.

Wstałem i uniosłem rękę, w której trzymałem szklaneczkę margarity. Nie zauważyłem przy nim Drew.

– Nie poznałem cię w ubraniu – powiedział, kiedy kelner przyprowadził go do stolika.

– Ja ciebie również – odparłem, choć nie było to prawdą.

Jego wygląd sprawiał, że rozpoznałbym go wszędzie, tak jak opiłek żelaza rozpoznaje magnes. I te jego oczy. Nawet gdybym nie widział nic poza nimi i tak nie pomyliłbym go z nikim.

– Drew też tu jest? – zapytałem bezceremonialnie.

– Odświeża się. Lubi korzystać z bieżącej wody, którą tutaj macie. – Anton zajął miejsce naprzeciwko mnie. – A twoja żona?

– Właśnie kładzie do łóżka naszą córkę.

Rozejrzał się dookoła. To nie było swobodne i niedbałe spojrzenie; wodził po wnętrzu czujnym i badawczym wzrokiem, jakby po raz pierwszy w życiu znalazł się w restauracji.

– Podoba ci się tu?

Ton jego pytania sprawił, że poczułem się przyparty do muru. Musiałem powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie.

– Cóż, Peggy ma tu dużo miejsca do biegania. No i trudno o lepszą okolicę – odparłem, unosząc rękę w stronę szpaleru drzew, które okalały hotelowy ogród. Nad ich koronami na tle wieczornego nieba górowała oświetlona reflektorami schodkowata bryła piramidy w Chichén Itzá. – Z Hiltona nie mielibyśmy tak blisko do ruin miasta Majów. Chcieliśmy trochę pozwiedzać.

– Kraina Majów. – Anton wypowiedział te słowa, jakby obracał w ustach gumę do żucia. – Nie sądzisz, że to zalatuje Disneylandem?

– Może właśnie o to chodzi. To znaczy, można zobaczyć, jakie było Chichén Itzá…

Pokręcił głową.

– Nigdy takie nie było.

– Nigdy? – zapytałem z zaciekawieniem, wlepiając w niego wzrok.

– Jest za bardzo nastawione na turystów.

Nie mogłem temu zaprzeczyć. Hotel dysponował własnym przejściem do starożytnych ruin, ale miało to tylko symboliczne znaczenie. Kiedy tylko goście przechodzili na drugą stronę, padali łupem setek przekupniów. Niektórzy z nich byli niewiele starsi od Peggy, a kakofonia ich okrzyków – „Tylko jeden dolar, tylko jeden dolar” i „Tylko dla państwa specjalna zniżka” – niemal całkowicie zagłuszała słowa przewodnika. A kiedy przyjeżdżał autokar z turystami…

– Tyle wystarczy, żeby uwierzyć w ofiary z ludzi – powiedziałem. – To dlatego pojechałem zobaczyć tę studnię. Chciałem…

Anton przestał mnie słuchać. Obrócił się w stronę wejścia i pomachał Drew, która przeciskała się między stolikami, idąc do nas. Niezdarnym ruchem podniosłem się z krzesła, próbując nie gapić się na nią, choć nie byłbym w tym odosobniony. Dobrze jej było w bikini, a teraz wyglądała olśniewająco w prostej białej sukience z dzianiny, która opinała jej ciało tak mocno, że niewiele mogło się zmieścić pod spodem.

Powitała mnie promiennym uśmiechem, a ja pochyliłem się i wytwornie cmoknąłem ją w policzek.

– Przepraszam za spóźnienie – odezwała się.

– Nic nie szkodzi.

Usiadła obok Antona, który położył dłoń na jej ramieniu. Na jego palcach zauważyłem sporo grubych pierścieni ze stali i srebra. Drew nie nosiła żadnej biżuterii.

– Ten hotel jest świetny – powiedziała z zachwytem w głosie i przylgnęła do boku Antona. – Dlaczego nie zamieszkamy w takim miejscu?

– A gdzie mieszkacie? – zapytałem.

Musiałem patrzeć jej głęboko w oczy, żeby mój wzrok nie ześlizgiwał się w stronę dekoltu jej sukienki.

– Koczujemy na kompletnym zadupiu. Nie mamy nawet namiotu, śpimy w hamakach, dasz wiarę? Gotujemy na ognisku i nie mamy bieżącej wody.

– Ale jest strumień – wtrącił Anton.

– Koryto strumienia.

– Brzmi świetnie.

Mówiłem całkiem poważnie. Wystrój hotelu – w stylu hacjendy, jak głosiła strona internetowa – zaczynał wprawiać mnie w zakłopotanie.

– Skąd jesteś? – zapytał Anton.

– Ze Szkocji, ale teraz mieszkam w Londynie. A ty?

– Moim domem jest cały świat.

– Ale romantycznie to zabrzmiało – rzekła Drew i patrząc mi w oczy, dodała scenicznym szeptem: – Tak naprawdę pochodzi z Tampico w Illinois.

– Miejsce urodzenia Ronalda Reagana – wyjaśnił Anton.

Wstał od stolika, kiedy pojawiła się Cate. Prezentowała się całkiem ładnie w kolorowej kwiecistej bluzce i dżinsowej spódnicy, kilka centymetrów dłuższej od tych, które nosiła, kiedy się poznaliśmy.

– Wybaczcie. Peggy nie chciała mnie puścić.

Anton pocałował ją w oba policzki. Powitanie w europejskim stylu. Przedstawiłem ich sobie. Wcześniej przy studni nie miałem okazji, żeby zadbać o etykietę, bo Cate i Peggy ponaglały mnie do powrotu, a moi wybawcy musieli zająć się swoim sprzętem do nurkowania. Zauważyłem, że moja żona zerka nieprzyjaźnie na Drew. Przypuszczalnie był to odruch pierwotnej zazdrości, która kazała jej zmierzyć wzrokiem potencjalną konkurentkę.

– A więc to ty jesteś człowiekiem, którego mam obwiniać o uratowanie mojego męża – zagadnęła, kiedy wszyscy zajęliśmy z powrotem miejsca na krzesłach.

Chciałem oszczędzić jej zmartwień i nie zamierzałem opowiadać, co się wydarzyło w zalanym tunelu. Jednak kiedy jechaliśmy z powrotem do hotelu, ona wydusiła ze mnie każdy szczegół.

– To cudowne miejsce – odezwała się Drew. – Następnym razem zabierzemy więcej sprzętu, żeby wystarczyło dla wszystkich. Dla waszej córki też.

Zanim Cate zdążyła powiedzieć, co sądzi o tym pomyśle, do stolika podszedł kelner, żeby przyjąć zamówienie na drinki.

– Zamawiajcie, co chcecie – powiedziałem. – Ja stawiam.

Drew wybrała daiquiri, Anton tequilę, a ja poprosiłem o kolejną margaritę.

– Może podać cały dzbanek? – zasugerował kelner.

– Oczywiście.

– A ja napiję się wina – oświadczyła Cate.

Kiedy kelner odszedł, żadne z nas nie kwapiło się, żeby podjąć rozmowę na nowo. Jak gdyby przybycie mojej żony zburzyło nastrój.

– A więc spędzacie tu urlop, tak? – Drew przerwała w końcu milczenie. Jeżeli wszystko inne zawodzi, zawsze można jeszcze pogadać o wakacjach.

– Wybraliśmy się na tydzień, korzystając z ferii – odparła Cate. – Kel zawsze sobie wyobrażał, że jest Indianą Jonesem. A wy też na urlopie?

– Teraz mamy przestój. – Anton odchylił się i położył rękę na oparciu krzesła Drew. – Szykuje się większe przedsięwzięcie, więc trzeba się trochę wyluzować. No i muszę przyzwyczaić Drew do niewygód.

– A czym się zajmujesz?

– Jestem poszukiwaczem skarbów.

Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc parsknąłem śmiechem.

– Akurat. – Cate najwyraźniej wzięła jego odpowiedź za żart.

– Mówię poważnie.

– W ogóle istnieje taki zawód?

Zabrzmiało to chyba trochę bardziej obcesowo, niż zamierzała, ale Anton nie wyglądał na urażonego.

– To lepsze niż tyranie w biurze, żeby po czterdziestu latach dostać złoty zegarek.

– Nie sądzę, żeby jeszcze rozdawali zegarki – wtrąciłem.

Kelner przyniósł nam drinki. Wychyliłem spory łyk margarity, po czym sięgnąłem po dzbanek i uzupełniłem zawartość szklanki. Cate posłała mi ostrzegawcze spojrzenie, więc dolałem sobie jeszcze troszeczkę.

– Brzmi świetnie – powiedziałem. – Cały dzień w słońcu, kopanie w ziemi, nurkowanie. Prawdziwa przygoda. Nie to, co moja praca.

Anton pokręcił głową.

– Ludzie mają mylne wyobrażenie o poszukiwaniu skarbów. A to jest jak hazard. Każdy może spróbować i niektórym dopisuje szczęście. Czasami nawet wielkie. Ale to się zdarza raz na dziesięć milionów. Żeby do czegoś dojść, trzeba siedzieć w temacie. Nie żałować czasu i umieć korzystać z informacji. Na każdą godzinę w terenie przypada sto godzin, które spędzam w bibliotece.

Trudno mi było wyobrazić sobie Antona w bibliotece.

– Pracujesz na jakimś uniwersytecie? – zapytała Cate.

Nie spodziewałem się, że jej niewinne pytanie tak podziała mi na nerwy. Oto siedział przed nami taki niesamowity człowiek, tymczasem ona próbowała wepchnąć go w jakiś mieszczański schemat, jakby była matroną z powieści Jane Austin, a on kandydatem na jej zięcia.

Próbowałem obrócić to w żart.

– Nie sądzę, żeby istniał gdzieś wydział poszukiwania skarbów.

– Studia to strata czasu – odparł Anton, potwierdzając wszystkie podejrzenia mojej żony. – Weźmy choćby tych ludzi, którzy w Anglii znaleźli szczątki króla. Tego garbatego.

– Ryszarda Trzeciego – wtrąciła Drew.

– No właśnie. Widziałem ich na History Channel. Wiecie, co to za jedni? Scenarzystka i pisarz. Wskazówki były widoczne jak na dłoni od pięciuset lat, ale wszyscy ci profesorowie wydawali się zbyt „uczeni”, żeby je zauważyć. Krążyła pogłoska, że ciało zostało wrzucone do rzeki i przepadło na zawsze, a ponieważ napisano o tym w książce, ludzie uwierzyli, że faktycznie tak było. A wiecie, co zrobiła ta scenarzystka? Sięgnęła do źródeł i odkryła inną relację, jeszcze wcześniejszą, z której wynikało, że Ryszard został pochowany w kościele i wiadomo, gdzie znajduje się jego grób. Wtedy zapytała: „Zaraz, a jeśli ci, którzy napisali ten pierwszy przekaz, mówili prawdę?”. No i w pierwszym dniu poszukiwań znalazła szkielet. – Anton wychylił kieliszek tequili i wbił zęby w plaster limonki. – W pierwszym dniu – powtórzył. – Tak samo było z Machu Picchu. Bingham nie miał wykształcenia, ale zbadał źródła i potwierdził swoje wnioski. Albo Troja. Wszyscy wiedzieli, gdzie była, ale oprócz Schliemanna nikt w to nie wierzył. A wystarczyło tylko potraktować poważnie źródła historyczne. Prawda jest taka, że żaden naukowiec nigdy nie odkrył nic wartościowego, bo kariera akademicka polega na unikaniu ryzyka. To podróżnicy, awanturnicy i poszukiwacze skarbów dokonują największych odkryć. Na jaką nagrodę możesz liczyć, pracując na uniwersytecie? Szczytem twoich marzeń jest jakiś świstek papieru, prawda? Ale w tym, co ja robię…

W dłoni Antona pojawił się wypłowiały brązowy portfel. Otworzył go i wyjął ze środka coś okrągłego. Moneta, którą trzymał w palcach, miała średnicę dziesięciopensówki, ale była grubsza. Widniał na niej krzyż, który dzielił ją na cztery części, a między jego ramionami znajdowały się wizerunki lwów i zamków.

– Wiesz, co to jest? – spytał i zakręcił monetą na blacie. Wirujące srebro zamigotało niczym żywy płomień. – Peso de ocho. Część z ośmiu. Dolar hiszpański.

Nie byłem pewien, czy powinienem mu wierzyć.

– Jest autentyczny. Zobacz inskrypcję.

Podsunął mi monetę. Była cięższa, niż przypuszczałem, jakby dźwigała brzemię wieków i upadłych mocarstw. Czas pokrył srebro szarą patyną. Nie mieściło mi się w głowie, że ktoś mógł nosić w portfelu taki skarb, jakby to był kondom.

– Gdzie…?

– Natrafiłem na nią w Panamie – odparł tak beztroskim tonem, jakby znalazł ją za oparciem sofy. – Do przewozu kosztowności Hiszpanie wykorzystywali karawany mułów. Drogi były fatalne, zwierzęta się potykały i niektóre ładunki lądowały na dnie przepaści głębokich na kilkaset metrów. Dwa lata temu zorganizowałem wyprawę i znalazłem tego trochę.

Wyciągnął rękę po monetę. Nie miałem ochoty wypuszczać jej z dłoni. Kto wie, o czym by nam opowiedziała, gdyby tylko potrafiła mówić? O konkwistadorach przedzierających się desperacko przez dżunglę, galeonach pod pełnymi żaglami, krwiożerczych piratach? A teraz trzymałem ten kawałek srebra i czułem, jak jego historia piecze mnie w skórę niczym ładunek elektryczny.

Anton czekał z wyciągniętą ręką. Niechętnie oddałem mu monetę, a on wsunął ją z powrotem do portfela.

Przy stoliku znów pojawił się kelner i przyjął zamówienie na jedzenie.

– Obawiam się, że będzie za słabo przyprawione – powiedziałem, kiedy odszedł. – Za bardzo tu uważają, żeby goście nie zaczęli ziać ogniem.

Anton pokiwał głową.

– Bo meksykańskich potraw najlepiej skosztować tam, gdzie jadają miejscowi.

– Niedaleko miejsca, gdzie obozujemy, jest niesamowita knajpka – wtrąciła Drew. – Takiej salsy nigdzie nie dostaniesz, a za burrito można by oddać życie.

– Czujesz, jakby miało ci urwać głowę. – Anton odłamał kawałek tortilli i zamoczył go w stojącej na blacie miseczce z salsą. – A to gówno smakuje jak zwykły ketchup.

Ale ja nie myślałem o jedzeniu. Wciąż miałem przed oczami tę srebrną monetę.

– A co teraz planujesz? – zapytałem. – Hiszpańskie galeony? Wyspa skarbów? No, chyba że to tajemnica.

Anton włożył tortillę do ust i wbił wzrok w ciemność. Brunatna kropla sosu spłynęła po jego podbródku. W ruinach zaczynał się spektakl świetlno-dźwiękowy i słyszałem dobiegające zza hotelowego muru dudniące tony basów, które wyłaniały się z mgły wieków, jak głosił slogan reklamowy w przewodniku.

– Słyszałeś kiedyś o miejscu zwanym Paititi? – odezwał się nagle. Zaprzeczyłem ruchem głowy. – A El Dorado?

– Zaginione złote miasto.

– Cóż, w pewnym sensie racja. W zasadzie El Dorado był człowiekiem, indiańskim królem, który kazał codziennie wcierać sobie w skórę złoty pył. Ale z biegiem lat historie się wymieszały i teraz większość ludzi uważa, że to nazwa złotego miasta. Zatem Paititi jest takim El Dorado. I właśnie tam się wybieram.

– A myślałam, że El Dorado to mit – powiedziała Cate.

– Zgadza się, to mit. Ale Paititi nie.

– Istnieje naprawdę?

– Znajduje się w Peru. Pięćset lat temu, kiedy Hiszpanie podbijali tamte tereny, ostatni Inkowie uciekli do dżungli. Najpierw znaleźli schronienie w fortecy Vilcabamba, która stawiała opór blisko siedemdziesiąt lat.

– Siedemdziesiąt sześć – uściśliła Drew.

– Gdy w końcu upadła, Inkowie znów się wycofali, zabierając ze sobą swoje największe skarby; wszystko, co zdołali ocalić przed Hiszpanami od początku najazdu. Wielki złoty dysk ze świątyni słońca w Cuzco o średnicy prawie dwóch metrów, mumie czternastu inkaskich władców i wykonany ze szczerego złota ceremonialny łańcuch króla Huascara, długi na ponad trzysta metrów i gruby jak ręka dorosłego mężczyzny. Z tym wszystkim uciekli w Andy i przepadli bez śladu w lasach deszczowych. – Anton przerwał i pomachał pustą szklaneczką w stronę kelnera. – Na początku siedemnastego wieku pewien jezuita z Peru, Andrea Lopez, napisał w raporcie do Watykanu, że rozmawiał z grupą schrystianizowanych Indian. Powiedzieli mu, że podróżując przez góry, natrafili na ukryte w dżungli miasto, w którym wszystkie ściany były pokryte złotem. Lopez wybrał się tam, żeby zobaczyć je na własne oczy…

– …i słuch po nim zaginął – weszła mu w słowo Cate i roześmiała się. Anton wyglądał na zdenerwowanego. – Czyż nie tak zawsze się to kończy?

– To brzmi fascynująco – powiedziałem, trącając pod stołem nogę Cate. – A ty zamierzasz szukać tego miasta?

– Zamierzam je znaleźć.

Coś się zmieniło. Jego błękitne oczy zniewalały mnie wyrazem głębokiej pewności siebie. W wyobraźni ujrzałem dżunglę, kamienne świątynie i złote posążki bóstw. Zapragnąłem tam pojechać. Poczułem, że muszę tam pojechać.

– Chętnie bym się do ciebie przyłączył – powiedziałem.

– Wszyscy tak mówią.

Anton znów spojrzał w dal. Gdy oderwał ode mnie wzrok, miałem wrażenie, jakbym spadał w przepaść. Przez chwilę wydawało mi się, że coś nas łączy, ale teraz ton jego głosu dawał mi do zrozumienia, że nie jestem dla niego nikim wyjątkowym, że nie różnię się niczym od tych wszystkich zapaleńców, którzy są mocni tylko w gębie. Właściwie nie powinienem mieć mu tego za złe.

Cate zrobiła cierpiętniczą minę, jak zawsze wtedy, gdy trzeba kończyć zabawę i wracać do domu, żeby zluzować opiekunkę do dziecka. Tylko Drew sprawiała wrażenie, jakby wierzyła w moje słowa.

– Mówię poważnie – oświadczyłem z uporem, odrobinę za głośno. Policzki miałem rozpalone od alkoholu. – Sam powiedziałeś, że nie trzeba być specjalistą.

– Ale trzeba siedzieć w temacie.

– Zawsze interesowały mnie takie rzeczy.

– Chodzi mu o to, że dużo grał w Tomb Raidera – odezwała się Cate.

Nie mogłem uwierzyć, że wzięła stronę Antona. Przecież i tak nie zamierzałem go prosić, żeby zabrał mnie ze sobą. Chciałem tylko, żeby uwierzyli, że nie jestem tak szalony, jak mogłoby się wydawać. Że to nie ja jestem szalony.

– Powiedziałem tylko, że to brzmi fascynująco.

– Ale ja mam już całą ekipę, a nie zabieram pasażerów – odparł Anton. – Jeśli nie potrafisz się poruszać w dżungli, zostaniesz tam na zawsze.

Drew obdarzyła mnie pełnym współczucia uśmiechem.

– A komary zjedzą cię żywcem.

– Ty też się wybierasz? – zapytałem.

– Ona jest naszą maskotką – odpowiedział za nią Anton. – To cholerna specjalistka z doktoratem Yale.

– Jesteś archeologiem?

Dziewczyna starła drobinkę soli, która przylepiła się do jej wargi, kiedy piła margaritę.

– W zasadzie historykiem, ale miałam też zajęcia z archeologii i antropologii.

– To nie tylko śliczna buzia. – Anton pogładził ją po policzku. – Kiedy znajdziemy Paititi…

– Jeżeli znajdziemy – poprawiła go Drew.

– To właśnie ona nas tam zaprowadzi.

Sięgnąłem po dzbanek i dolałem margarity Drew, a potem sobie.

– Życzę wam powodzenia – powiedziałem, unosząc szklankę.

Miałem nadzieję, że w moich słowach nie było słychać goryczy.

Jedliśmy i rozmawialiśmy. Antonpotrafiłby podtrzymać rozmowę, nawet gdyby sam siedział przy stoliku. Gdy czasami opadał z sił, Drew była zawsze gotowa go zastąpić. Czuli się przy sobie niezwykle swobodnie, byli bardzo pewni siebie. Patrząc na nich, nie mogłem powstrzymać zazdrości, zwłaszcza gdy siedząca obok mnie żona jeżyła się albo rzucała kąśliwe uwagi. Anton nie wspomniał już o Paititi – nawet on nie był obojętny na złośliwość Cate.

Zresztą ja też nie byłem dla nich atrakcyjnym kompanem. Na tyle twardo stąpałem po ziemi, żeby zdawać sobie sprawę, że złote miasto Inków to mrzonka. Ale nie mogłem się pogodzić z tym, że czas przygód już się skończył, że przestąpiłem próg wieku średniego i o pewnych rzeczach nawet nie wypadało mi myśleć. Moja żona powiedziałaby, że stałem się zbyt schematyczny.

Kiedy skończyliśmy jeść pudding, Cate wstała z krzesła.

– Idę do toalety – oznajmiła takim tonem, że nie musiała dodawać: „A potem wracamy”.

– Masz wspaniałą żonę – rzekł Anton, kiedy poszła.

Na drugim końcu sali zauważyłem recepcjonistę, który szedł w naszą stronę. Domyśliłem się, co to oznacza.

– Przepraszam, doktorze MacDonald – zwrócił się do mnie. – Obsługa pokoi prosi, abym przekazał, że pańska córka się obudziła.

– Zaraz przyjdę.

Sięgnąłem po szklaneczkę, żeby dopić drinka. Znad oblepionego solą brzegu zauważyłem, że Anton przygląda mi się, jakbym nagle stał się niezwykle interesujący.

– O co chodzi?

– Jesteś lekarzem?

Może to zabrzmieć głupio, ale nie rozmawialiśmy o tym, czym Cate i ja zajmujemy się w kraju. Czułem, że byłoby niezręcznie o tym wspominać – na tle poszukiwacza skarbów wypadlibyśmy żałośnie. Zresztą Anton mówił najwięcej.

Zerknąłem w stronę drzwi, ale Cate jeszcze nie wracała. Nie mogliśmy zostawiać Peggy zbyt długo samej.

Anton pochylił się, opierając łokcie na stoliku, jakby zamierzał odbić się i skoczyć.

– Potrzebuję lekarza do mojej ekipy. Facet, który miał ze mną jechać, zrezygnował – powiedział i wymierzył we mnie widelec. – Idealnie się składa.

Być może to wina alkoholu, ale nie docierało jeszcze do mnie, co się stało. Pół godziny temu byłem gotów błagać Antona, żeby zabrał mnie ze sobą, nawet gdybym miał to robić tylko dla zasady. A teraz on sam składał mi ofertę.

To był wariacki i poroniony pomysł i powinienem był od razu położyć temu kres. Ale wtedy wróciła Cate. Nawet nie usiadła.

– Peggy się obudziła – powiedziałem.

– Więc czemu do niej nie poszedłeś?

– Czekałem na ciebie.

Cate zatrzymała dla siebie to, co najwyraźniej miała ochotę mi powiedzieć, i zwróciła się do naszych nowych znajomych.

– Naprawdę cudownie było was poznać, ale to był dzień pełen wrażeń, a jeżeli Peggy szybko nie zaśnie, czeka nas długa noc.

Spojrzała na mnie wyczekująco i niezbyt dyskretnie skinęła głową w stronę drzwi.

– Ja zostanę. Mam ochotę jeszcze się napić. O ile Anton…

– Nie mam nic przeciwko.

– Następna kolejka to świetny pomysł – dodała Drew.

– Odpokutujesz to rano – rzekła Cate. Lekko i z uśmiechem, ale wiedziałem, że nie ma na myśli kaca.

Pocałowałem ją na dobranoc i odprowadziłem wzrokiem do wyjścia.

– Myślisz, że pozwoli ci wyjechać? – zapytał Anton.

Drew się obruszyła.

– Nie daj mu się podpuszczać – powiedziała, patrząc na mnie, a potem zwróciła się do swojego chłopaka. – Nawet nie wiemy, jaką ma specjalizację.

Obydwoje skierowali na mnie wzrok.

– Jestem anestezjologiem – odparłem. Wypiłem za dużo i z trudem udało mi się wymówić to słowo. – Ale nauczono mnie również, jak się obchodzić z ofiarami wypadków.

– Dżungla to nie miejsce dla ludzi, którzy nie wiedzą, co robić – przypomniała dziewczyna.

– Nie jest aż tak niebezpieczna, jak mogłoby się wydawać. – Anton miał typową dla polityków zdolność zapominania o wszystkim, co powiedział pół minuty wcześniej. Nawet teraz nie jestem pewien, czy to było wyrachowane, czy po prostu zawsze tak postępował. – To głównie bujdy, które opowiadają faceci, którzy chcą wyjść na bohaterów.

– Ale on ma dziecko – dodała Drew z troską w głosie.

– Tak, ale to jest przygoda życia – odparł Anton i spojrzał w moją stronę. – A jeśli nam się uda, będziesz jednym z tych, którzy odnaleźli El Dorado.

To, co wydarzyło się potem, pamiętam jak przez mgłę. Kolejne szklaneczki margarity przyćmiły mi umysł. Przypominam sobie, że trafiliśmy do baru, gdzie tłoczyliśmy się przy małym stoliku, trącając się łokciami i pocierając kolanami. Mówił głównie Anton, a my go słuchaliśmy – opowiadał o wrakach na dnie morza, tajemniczych mapach i zakopanych skarbach. Jakby Robert Louis Stevenson udzielał wywiadu „National Geographic”. Chyba w pewnym momencie zacząłem odstawiać coś, co Cate nazywa „biadoleniem nad marnością współczesnego życia” – wszystko, co sobie pomyślimy albo zobaczymy, ktoś już zamieścił na Facebooku i dostał piętnaście polubień – i pamiętam, że Anton i Drew kiwali głowami, jakby to był najmądrzejszy wywód, jaki w życiu słyszeli. Pamiętam tę myśl, która wzbierała we mnie niczym świetlista kula, napełniając mnie entuzjazmem. Prawdziwy skarb. Prawdziwa przygoda. Prawdziwy skarb. Prawdziwe zaginione miasto Inków.

Wiedziałem, że powinienem odpuścić sobie tę wyprawę. Wiedziałem również, że bez względu na to, jak często moje kolano ocierało się o nogę Drew, nasze spojrzenia się spotykają, a mój wzrok wędruje w stronę jej dekoltu – alkohol pozbawił mnie hamulców – i tak do niczego nie dojdzie. To był ciepły wieczór pod koniec urlopu, a ja upiłem się w towarzystwie nowych znajomych. Dobry moment, żeby uchylić drzwi swojego życia i zobaczyć świat, który roztacza się na zewnątrz – tylko zerknąć – zanim rzeczywistość znów zatrzaśnie mi je przed nosem.

Nie pamiętam, jak trafiłem z powrotem do hotelu, ale musiałem jakoś tam dotrzeć, bo obudziłem się w swoim pokoju, serce tłukło mi się w piersi jak oszalałe, a telefon na stoliku przy łóżku dzwonił tak przeraźliwie, że mógłby zbudzić umarłego.

4.

– Idziesz?

Głos Drew przedarł się przez opary kaca jak strumień lodowatej wody. W ciemności nic nie widziałem. Wyciągnąłem rękę przed siebie i dotknąłem nagiego ramienia Cate, która spała obok mnie. Z łóżka w kącie dobiegało stłumione pochrapywanie Peggy. Dzwonek telefonu jej nie obudził.

– Co?

– Jesteśmy w holu.

Dziewczyna mówiła nadzwyczaj płynnie, zważywszy na to, ile wypiła zeszłej nocy. A raczej tej nocy. Za oknem było jeszcze ciemno.

– Rozumiem.

– Ek Balam?

Zacząłem się zastanawiać, czy wciąż jestem pijany – z perspektywy czasu odpowiedź brzmiała „tak”. Ale w zakamarkach mojego zamroczonego alkoholem mózgu utkwiły słowa Antona, który między kolejnymi szklaneczkami tequili powiedział, że spędzając wakacje na Jukatanie, koniecznie trzeba zobaczyć wschód słońca nad piramidami. Mówił coś jeszcze, ale nie mogłem sobie tego przypomnieć.

– Musimy wyjechać w tej chwili, jeśli mamy zdążyć. – Drew była wyraźnie zniecierpliwiona moim niezdecydowaniem.

Pochyliłem się i uderzyłem słuchawką w blat stolika nocnego, zanim udało mi się ją odłożyć na widełki aparatu. Kiedy się odwróciłem, Cate siedziała na łóżku.

– Kto dzwonił?

– Anton.

– Jest wpół do piątej.

Na Boga. Dałbym sobie głowę uciąć, że o drugiej byłem jeszcze przytomny.

– Chce mi pokazać wschód słońca. Możemy wejść na szczyt jakiejś świątyni Majów. To podobno niesamowity widok – powiedziałem i wtem zauważyłem wyraz jej twarzy. – Oczywiście też jesteś zaproszona.

Cate kończyła się ubierać, kiedy wyszedłem z Peggy na parking. Anton już tam czekał oparty o samochód i palił papierosa.

– Co on tu robi? – zapytała moja córka.

– Wybiera się do Amazonii.

Peggy zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów.

– Będziesz oglądał kapibary?

Roześmiałem się zakłopotany.

– Nie wiem, o co jej chodzi.

– Ma rację. – Anton przyklęknął, żeby móc spojrzeć Peggy w oczy. Gdyby Cate to zobaczyła, nie spodobałoby się jej, że ktoś tak bardzo zbliżył się do naszej córki z papierosem. – Chcesz ze mną pojechać, mała?

Peggy z powagą pokiwała głową.

– Będziesz szukał skarbów?

– No pewnie.

– A skąd znasz kapibary? – zapytałem nieco speszony śmiałością mojej sześcioletniej córki.

– Widziałam je w Oktonautach.

Zobaczyłem Cate, która szła ścieżką w naszą stronę.

– Co do wyprawy – szepnąłem Antonowi do ucha – nie miałem jeszcze okazji powiedzieć o tym Cate. Proszę, nie wspominaj o tym.

Moja żona omiotła badawczym spojrzeniem volkswagena, który pamiętał epokę sprzed wynalezienia pasów bezpieczeństwa, a potem spojrzała na mnie i oświadczyła, że ona nas zawiezie. Wciąż jeszcze mieliśmy do dyspozycji samochód wynajęty dzień wcześniej. Anton zajął miejsce z przodu, a ja usadowiłem się z tyłu między Drew i Peggy, która od razu zasnęła w swoim foteliku. Mnie też chciało się spać, ale ilekroć zaczynałem się osuwać w stronę Drew, surowe spojrzenie Cate w lusterku wstecznym przywracało mnie do pionu.

Jechaliśmy prawie godzinę. Niebo zaczynało się przejaśniać i za oknami pojawił się widmowy krajobraz pełen szarych drzew o srebrzystych liściach. Domy, które mijaliśmy, były zamknięte na głucho i pogrążone w ciemności. Peggy wychyliła się z fotelika i przylgnęła do mojego ramienia. Wydawało się, że jesteśmy ostatnimi ludźmi na świecie.

Jadąc zgodnie ze wskazówkami Antona, Cate minęła małą wioskę i skręciła w drogę gruntową. Zatrzymaliśmy się przy niskim ogrodzeniu z siatki, które ciągnęło się wśród drzew. Kiedy wysiadłem, podmuch wilgotnego powietrza ochłodził mi twarz i przywrócił jasność myśli. Oddychałem głęboko, wciągając zapach polnych kwiatów.

– Gdzie jest furtka?

Ogrodzenie było wysokie na półtora metra. Anton podciągnął się i przesadził je jednym susem. Cate ani drgnęła.

– A strażnicy?

– Smacznie śpią. A jeśli ktoś się zjawi, damy mu dziesięć dolarów i będzie po sprawie.

Widziałem, że to się jej nie podoba. Sam zacząłem się wahać.

– Chcecie zobaczyć coś, co nie każdemu jest dane oglądać? – Anton wskazał w stronę kępy drzew. – To tutaj.

Nie przypuszczałem, że Cate się zdecyduje, ale niespodziewanie podeszła do ogrodzenia i powiedziała:

– Podsadź mnie.

Splotłem dłonie, na których oparła stopę jak na strzemieniu, potem podałem jej Peggy i po chwili wszyscy znaleźliśmy się po drugiej stronie. Gdy przemykaliśmy w cieniu drzew, odnalazłem dłoń Cate i ścisnąłem ją mocno.

Z przewodnika można się dowiedzieć, że ruiny Ek Balam nie są tak wielkie jak Chichén Itzá. Ale w ciemności starożytne miasto wydawało się ogromne. Wyszliśmy na przestronny plac, nad którym górowały bryły masywnych budowli, odcinając się na tle bladego błękitu nieba. Anton ruszył truchtem po spękanej od słońca ziemi w stronę najwyższej z piramid. Pobiegliśmy za nim i po chwili wszyscy wspinaliśmy się po kamiennych stopniach.

W Chichén Itzá wszystkie świątynie są ogrodzone i pilnują ich uzbrojeni strażnicy. Tutaj nie było nic, co mogłoby nas powstrzymać. Ślizgałem się na stopniach wygładzonych milionami stóp – zapewne przez turystów, ale wcześniej przez Majów. Czułem, że dotykam historii zaklętej w tych bryłach wapienia, które starożytni budowniczowie ociosali i przeciągnęli przez dżunglę.

Na szczycie piramidy mieściła się platforma, pośrodku której stał sześcienny kamienny blok. Zorza nad horyzontem stawała się coraz jaśniejsza. Usiedliśmy wszyscy na wschodnim brzegu piramidy i czekaliśmy na świt. Peggy usadowiła się między mną i Cate, a ja wyciągnąłem rękę i objąłem je obie. To była jedna z najpiękniejszych chwil podczas całych wakacji.

A potem słońce zaczęło wschodzić. To był widok, który urzekał swoją doskonałością. Nad drzewami rosła ognista kula, jak gdyby czas się cofnął i kometa, która spadła tutaj sześćdziesiąt pięć milionów lat temu, wróciła na niebo. Światło rozlało się w gęstych oparach poranka, które spowijały leśną gęstwinę, toteż wierzchołki drzew i piramida wyglądały jak wyspy pośród morza rozpalonej mgły. Chór tysięcy ptaków wypełnił powietrze śpiewem.

– Złotych krain w wędrówkach zwiedziłem już wiele – wymamrotałem pod nosem fragment sonetu, który zapamiętałem ze szkoły.

Być może to za sprawą drinków, które jeszcze krążyły w mojej krwi, ale po raz pierwszy od narodzin Peggy tak mocno doświadczyłem radości życia. Pochyliłem się w stronę Cate i pocałowałem jej włosy. Uśmiechnęła się i też mnie pocałowała.

Zostawiłem aparat w hotelu. Z jednej strony wydawało mi się nie do pomyślenia, że nie uwiecznię tych zjawiskowych widoków, ale z drugiej strony czułem zadowolenie. Nic nie burzyło nastroju chwili, nie przeszkadzało mi w pełnym doświadczaniu tego, co rozgrywało się przed moimi oczami. Nie godziło się wręcz sprowadzać tych przeżyć do roli atutu w odwiecznej facebookowej wojnie na przechwałki. To był najrzadszy ze skarbów dwudziestego pierwszego wieku – coś wyłącznie mojego.

Peggy zaczęła się wiercić, a potem wstała, żeby zbadać najbliższe otoczenie. Cate zerwała się i w ostatniej chwili chwyciła ją za rękę, ratując przed upadkiem z wyślizganej kamiennej półki. Dzieci mają już w sobie coś takiego, że zawsze ciągnie je do najbardziej niebezpiecznych miejsc.

Anton pochylił się w moją stronę.

– To jest niesamowite, co?

– Niesamowite.

– A teraz wyobraź sobie, że to nie jest przybytek dla turystów w Meksyku, gdzie wystarczyło przeskoczyć przez płot, a wynajęty samochód, którym przyjechaliśmy, nie stoi zaparkowany przy drodze. Wyobraź sobie, że znajdujemy się w Peru, w sercu dżungli amazońskiej, że te ruiny to Paititi, a ty patrzysz na coś, czego od pięciuset lat nikt nie oglądał.

Potrafiłem to sobie wyobrazić. Gęstwinę porastającą zbocza wzgórz, białe tumany między koronami drzew i dzikie okrzyki nieznanych zwierząt, które niosą się echem nad okolicą. A potem mgła się rozstąpiła i oczyma wyobraźni ujrzałem kamienną świątynię o ścianach pokrytych starożytnymi symbolami, które wskazują drogę do zaginionego miasta.

– Jesteś pewien, że nie masz ochoty na tę przygodę? – zapytał.

ROZDZIAŁ 2DZIKI ZACHÓD

5.

Unosiłem się we wnętrzu chmury. Szare tumany, które otaczały mnie ze wszystkich stron, to zbijały się gęsto jak kłębki bawełny, to znów przecierały się, odsłaniając skrawek nieba. Cienie i refleksy światła wirowały w powietrzu, a w szybę okna bębniły krople deszczu.

W mojej głowie panował kompletny chaos. Od dwudziestu czterech godzin nie zmrużyłem oka, a ostatni wieczór wypełniła gorączkowa krzątanina wokół bagażu i panika przed wyjazdem. Przez kilka tygodni starałem się odpędzać od siebie różne obawy, ale zeszłej nocy wszystkie połączyły siły i przypuściły na mnie zmasowany atak, po którym nie mogłem zasnąć i byłem bliski płaczu. O czwartej nad ranem zajrzałem nawet do swojej skrzynki mailowej, łudząc się, że znajdę tam wiadomość od Antona, który nagle postanowił wszystko odwołać. Potem na lotnisku tuliłem Peggy tak mocno, że omal nie połamałem jej żeber, całowałem Cate i obiecywałem, że niedługo wrócę. Nie chciałem, żeby puściła mnie na tę wyprawę, a jednocześnie nie mogłem się doczekać, aż zacznie się przygoda. Przez Amsterdam i Panama City doleciałem do Limy, gdzie spędziłem osiem godzin na lotnisku, drzemiąc na twardych plastikowych krzesłach. Miałem w kieszeni tabletkę nasenną, ale nie odważyłem się jej zażyć w obawie, że kiedy będę spał, ktoś ukradnie mój bagaż. W końcu wszedłem na pokład małego samolotu odlatującego do Puerto Maldonado, gdzie miałem się spotkać z Antonem. Wydawało się, że od tamtego wschodu słońca w Ek Balam minęły całe wieki, ale tak naprawdę oglądaliśmy go zaledwie pięć tygodni temu.

Samolot podskakiwał jak kamyczek ślizgający się po powierzchni jeziora. Sprawdziłem klamrę pasa bezpieczeństwa, choć nie rozpinałem go od startu. Wpatrywałem się w chmury, a w mojej głowie powracały fragmenty rozmów z Cate. W zasadzie była to jedna długa rozmowa ciągnąca się tygodniami, która zaczęła się tamtego ranka w Meksyku i trwała aż do wczorajszego pożegnania na lotnisku.

– Skąd wiesz, że możesz zaufać Antonowi?

– Ocalił mi życie.

– Tylko dlatego, że byłeś na tyle głupi, żeby omal nie utonąć.

To był argument nie do odparcia.

– Będę ostrożny.

– Dziesięć razy sprawdzałam go w internecie. Nie ma prawie nic na jego temat. Jeżeli dokonał tego wszystkiego, czym się chwalił, dlaczego nikt o tym nie wspomina?

To nie było do końca uczciwe. Znaleźliśmy wiele wzmianek o Antonie na różnych stronach internetowych, tylko żadna z nich nie należała do BBC News. Okazało się, że w sieci funkcjonuje całkiem liczna społeczność poszukiwaczy skarbów, którzy mają swoje strony, blogi i fora. Anton nie udzielał się w tym gronie, ale ludzie wyrażali się o nim tak, jak entuzjaści gitary mówią o Joem Satrianim.

W sieci było również trochę informacji o Drew, ale nie przyznałem się Cate, że je przeglądałem.

– Właśnie dlatego jest wiarygodny – tłumaczyłem. – Nie bawi się w lipną reklamę w internecie. Działa w terenie, naprawdę coś robi. Nie można zaktualizować swojego statusu, będąc w dżungli.

– Żądał od ciebie pieniędzy?

Zaczynała ogarniać mnie irytacja.

– Nie. Muszę tylko dostać się tam na własny koszt, a potem on już o wszystko się zatroszczy.

– Więc kto za to płaci?

– Dostał grant.

– Od kogo?

– Nie wiem.

Tak naprawdę na pewnym etapie podejrzewałem, że wyprawa nie dojdzie do skutku z powodu funduszy. Po powrocie z urlopu prawie nieustannie słałem do Antona e-maile, ale przez dwa tygodnie nie miałem z nim niemal żadnego kontaktu. Jedyna odpowiedź, jaką otrzymałem od niego w tamtym okresie, była utrzymana w tak negatywnym tonie, że przez trzy dni zachodziłem w głowę, czy go nie uraziłem albo nie zrobiłem czegoś, co sprawiło, że mnie skreślił. Niemal zrezygnowałem z urlopu naukowego, który wziąłem, żeby zwolnić się z pracy, i który kosztował mnie tyle zachodu. Ale potem Anton znów się odezwał i miał w sobie więcej entuzjazmu niż kiedykolwiek dotąd. Wynajął łódź, wystarał się o potrzebne zezwolenia i wyjechał już do Peru, gdzie czynił ostatnie przygotowania. Pisał, że nie może się doczekać, aż do niego dołączę. Że nie minie miesiąc, jak znajdziemy Paititi.

Wtedy Cate przyjęła nową strategię.

– Spójrz na to – powiedziała, wymachując mi przed nosem iPadem. Na wyświetlaczu zobaczyłem artykuł z Wikipedii na temat Paititi otwarty na haśle „Wyprawy”. – W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym zaginęli trzej badacze, prawdopodobnie zabici przez dzikie plemiona Indian.

– Wtedy nie było mnie jeszcze na świecie.

– W dziewięćdziesiątym siódmym Lars Hafskjold wyruszył z Puerto Maldonado w Peru i przepadł gdzieś na niezbadanych obszarach Boliwii.

Przecież mamy dwudziesty pierwszy wiek – pomyślałem. Nie wiedziałem, że gdziekolwiek są jeszcze jakieś „niezbadane obszary”.

– Nie wybieramy się do Boliwii.

– Ale zaczynacie w tym samym mieście. A to jest z tego roku. – Cate pokazała mi stronę jednego z serwisów informacyjnych. – Nadal nie odnaleziono śladów ekspedycji Menendeza, która zaginęła w peruwiańskiej Amazonii podczas prowadzenia kampanii na rzecz zdrowia.

To było pół roku temu. Wyciągnąłem rękę i przytuliłem ją mocno.

– Najprawdopodobniej powłóczymy się po dżungli przez kilka tygodni, a potem damy sobie spokój i wrócimy do domu. Nic złego się nie stanie. Nie wierzę, że cokolwiek znajdziemy.

Samolot znów zadrżał i opadł gwałtownie kilka metrów. Usłyszałem okrzyki i pomruki innych pasażerów. Siedząca obok mnie kobieta, przysadzista Peruwianka w pasiastej opończy i meloniku, zrobiła znak krzyża. Przypomniałem sobie ostatnie słowa, jakie usłyszałem od Cate przed odlotem.

– Tylko postaraj się stamtąd wrócić – wyszeptała mi z uporem do ucha.

Wyśliznęliśmy się z chmur i kabinę wypełniło światło. Samolot podchodził do lądowania, a za oknem jak okiem sięgnąć rozciągała się bezkresna zieleń. Po raz pierwszy oglądałem Amazonię.

Zabudowa lotniska nie ograniczała się do blaszanego baraku zagubionego pośród dżungli, ale też nie była o wiele bardziej okazała. W holu stała karuzela bagażowa, ale nie działała. Nasze walizki przyjechały na wózku i dwaj posępni tragarze zrzucili je bezceremonialnie na posadzkę. Podeszli do nich strażnicy z owczarkami alzackimi, które obwąchały je dokładnie. Z wiszącego na ścianie plakatu spoglądała na mnie para wielkich oczu, a slogan pod spodem głosił: „Nie dla narkotyków”. Kropla potu ściekła mi po plecach. Gdyby otworzyli moją walizkę, musiałbym się gęsto tłumaczyć.

W holu nie było barierek i ludzie, którzy witali pasażerów, stali przy drzwiach. Powiodłem wzrokiem po ich twarzach, wypatrując Antona albo Drew, ale wyglądało na to, że jestem jedynym gringo na całym lotnisku.

– Doktor MacDonald?

Jakiś Peruwiańczyk, przystojny młody facet o czarnej zmierzwionej czuprynie i poważnym spojrzeniu, wyciągnął do mnie rękę. Od razu wzbudził moją sympatię.

– Jestem Nolberto – przedstawił się. – Anton mnie przysyła.

– A on tu jest?

– Si – odparł, podnosząc mój bagaż. – W Puerto Tordoya. Jedziemy do niego.