Strona główna » Obyczajowe i romanse » Czas ognistych kwiatów

Czas ognistych kwiatów

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-823-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Czas ognistych kwiatów

„Wspaniała, barwna opowieść dla miłośników dawnych czasów” Glück Porywająca historia młodych kobiet zdanych tylko na siebie w zupełnie obcym świecie. Meklemburgia, rok 1842. Grupa chłopskich rodzin postanawia wyjechać z małej wioski, wiedziona obietnicami lepszego życia i otrzymania własnego kawałka ziemi w odległej Nowej Zelandii. Wśród nich podróżuje siedemnastoletnia Ida Lange i jej ojciec, surowy luteranin. Na statek zaciąga się także Karl, od dawna zakochany w dziewczynie. Gdy okręt Sankt Pauli wreszcie dociera do wybrzeży Wyspy Południowej, osadników czeka niemiła niespodzianka. Obiecana im ziemia została już przydzielona innym… Przybysze decydują się założyć osadę w dolinie rzeki. Ida czuje, że jej życie zaczyna wymykać jej się spod kontroli, a bliski jej sercu Karl odpływa na Wyspę Północną, by tam szukać szczęścia. Jedynym wsparciem jest dla niej egzotyczna przyjaciółka, Cat, zwana Jasnowłosą Maoryską. Którejś nocy nadchodzi ogromna powódź… „Kolorowa, pełna emocji powieść”. Buch-Magazin „Miłość, cierpienie, straty, nadzieja, po raz kolejny zaczynanie wszystkiego od nowa... a wszystko na tle barwnych krajobrazów Nowej Zelandii. Być może najlepsza powieść Sarah Lark”. Bremen Magazin

Polecane książki

Krzysztof Sadecki – polski finansista i analityk biznesowy, trener mentalny, publicysta, autor cyklu książek „Własny business – dlaczego tak?”. Obecnie Ambasador Dobrej Woli w Międzynarodowej Komisji Praw Człowieka oraz World Institute of Peace, redaktor naczelny magazynu...
„Jerozolima. Miasto Boga” Eweliny Rubinstein to przewodnik łączący ze sobą elementy reportażu, wywiadu, dokumentu. Opatrzony znakomitymi zdjęciami przenosi nas do stolicy Izraela, w którym świat arabski miesza się z żydowskim, a żydowski z chrześcijańskim. Poznając tę publikację...
E-book – "Cukrzyca. Nowe spojrzenie na leczenie." Seria zdrowie. Choroby, zapobieganie, leczenie. Mam cukrzycę! Jak teraz będzie wyglądało moje życie!? Nie ulegajmy panice. Życie cukrzyka nie musi zmienić się nie do poznania, jeśli będzie on prawidłowo leczony, zastosuje się do zaleceń diabetologa...
„Zjednoczeni władcy” to trzecia i ostatnia część trylogii „Lilli”. Po przebyciu niezwykłej podróży główna bohaterka dociera do gór Birralad. Wraz ze swymi przyjaciółmi oraz władcami Tyrastaren w ostatecznej wojnie stanie naprzeciw legionom nieumarłych. Czy wystarczy jej mocy i sił, by pokonać sameg...
Inwentaryzacja przyrodnicza jest ważnym instrumentem wykorzystywanym w celu ochrony środowiska naturalnego. Jej sporządzanie jest wymagane podczas opracowywania określonych dokumentów. Jakich? Dowiesz się z ebooka pt. Co powinieneś wiedzieć o inwentaryzacji przyrodniczej....
Język francuski, ćwiczenia z kluczem dla początkujących i średnio zaawansowanych. Większość ćwiczeń poprzedzona jest komentarzem dotyczącym poruszanego w nich zagadnienia....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sarah Lark

Tytuł oryginału: Die Zeit der Feuerblüten

© 2013 by Bastei Lübbe AG, Köln

Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2019 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8110-823-2

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2019

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Mehemea ka patai koe ki aha

he aha mea nui o tenie ao,

maju e kii atu:

he tangata, he tangata, he tangata.

Gdybyś mnie zapytał,

co jest najważniejsze na świecie,

odpowiedziałbym:

ludzie, ludzie, ludzie.

MĄDROŚĆ MAORYSÓW

PODZIĘKOWANIE

Także tym razem wielu przyjaciół oraz czytelników pomogło mi zebrać fakty potrzebne do mojej książki. Dziękuję Klarze za tłumaczenia z języka francuskiego i za informacje o technice dotyczącej broni, dziękuję także Fatimie za pomoc przy tłumaczeniu z języka portugalskiego. Mojej lektorce Melanie Blank-Schröder książka zawdzięcza wiele ważnych sugestii, redaktorka tekstu Margit von Cossart pracowała zaś nie tylko jak zwykle bardzo starannie, ale też z szybkością zapierającą dech w piersiach. W zasadzie nic by się również nie udało bez wsparcia Joan Puzcas i Anny Kozy, moim zaś bohaterem jest nadal Bastian Schlück, najlepszy agent wszech czasów!

Oczywiście dziękuję też pozostałym pracownikom wydawnictwa Lübbe i agencji Schlück, dzięki którym ta książka znalazła się na rynku. Szczególnie chciałabym tu podkreślić zasługi Christiana Stüwe z Działu Licencji, któremu zawdzięczam to, że pół świata zna Sarah Lark! Wiele radości sprawiło mi poznanie także moich hiszpańskich czytelników w czasie wielu akcji tamtejszego wydawnictwa.

Dziękuję również księgarzom, którzy moje książki umieszczają przeważnie w tak doskonałych miejscach, że mogę je od razu znaleźć w niemal każdej księgarni – i cieszyć się z tego! Chciałabym też podziękować wszystkim czytelnikom – wielu z nich pisze do mnie, że zawitali do wymienionych w książce miejscowości Nowej Zelandii. Jestem bardzo szczęśliwa, że mogę Państwu pomóc w odkrywaniu tego pięknego kraju!

Sarah Lark

DORASTANIE

Raben Steinfeld – Meklemburgia

Piraki Bay – Nowa Zelandia(Wyspa Południowa)

1837

Rozdział 1

– Dzień dobry, panie profesorze!

Trzydziestu pięciu uczniów w wieku od sześciu do czternastu lat podniosło się grzecznie z prostych drewnianych ławek i zgodnym chórem powitało wchodzącego nauczyciela, pana Brakela. Ten zerknął na ich twarze. W ostatnim tygodniu zajęć w szkole nie było, ale wiele dzieci nie sprawiało wrażenia wypoczętych, lecz raczej przemęczonych, strapionych i wręcz wyczerpanych. Nic dziwnego, bo przynajmniej dzieci robotników dniówkowych i chłopów spędziły jesienne wakacje przy zbiorze ziemniaków. Brakel wiedział, że dzieci musiały od wschodu do zachodu słońca pełznąć na kolanach wzdłuż bruzd na polach, aby do ostatniego wygrzebać z ziemi nawet jej najmniejsze owoce. Synom i córkom chałupników powodziło się nieco lepiej. Także rzemieślnicy mieli swoje pola, były one jednak mniejsze i tam ziemniaki zebrano szybciej niż u chłopów.

– Dzień dobry, dzieci! – powitał uczniów Brakel i pozwolił im usiąść. Zdziwił się, kiedy Karl Jensch, wysoki, ale wątły trzynastolatek, stał mimo to przy swojej ławce.

– Co takiego, Karl? – spytał surowo nauczyciel. – Chcesz stać przez całą lekcję?

Chłopiec zaprzeczył z nieszczęśliwą miną.

– Nie – odpowiedział. – Tylko… jestem tu dziś po to, aby powiedzieć… Ja nie będę chodził na lekcje, panie profesorze. Nie mogę, jest tyle pracy na naszym polu, a potem jeszcze u junkra. A mój ojciec jest chory i potrzebujemy pieniędzy. Dlatego nie mogę… nie mogę już chodzić do szkoły…

Głos chłopca chwilami się załamywał. Prawdopodobnie ojciec zabronił mu chodzić do szkoły, używając o wiele ostrzejszych słów, i ten ostatni dzień na lekcjach z pewnością był dla chłopca trudny.

Także nauczyciel odczuł żal z tego powodu. Co prawda spodziewał się tego – dzieci robotników dniówkowych nigdy nie chodziły do szkoły dłużej niż parę lat – ale Karla było mu szczególnie żal. Chłopiec był bystry, uczył się szybko i Brakel myślał nawet o tym, aby porozmawiać na jego temat z pastorem. Może byłyby jakieś możliwości, aby wysłać chłopca na dalszą naukę do seminarium duchownego. Choć na razie Karl był jeszcze za młody, a jego ojciec chybaby się na to nie zgodził. Chłopak miał rację, ta rodzina potrzebowała pieniędzy, które on mógł zarobić. A junkier…

Majątek Raben Steinfeld należał do księstwa. To z księciem i jego junkrem Brakel mógłby porozmawiać na temat jakiegoś wsparcia dla zdolnego syna robotnika dniówkowego Jenscha. Gdyby tylko ów Jensch nie był takim uparciuchem! Gdyby nie był ciągle tak krnąbrny wobec księcia, ale okazywał posłuszeństwo, jak większość wieśniaków z majątku! Junkier był zwolennikiem kościoła reformowanego, podobnie jak król i większość szlachty. Ale w Raben Steinfeld większość mieszkańców twardo obstawała przy naukach dawnego Kościoła luterańskiego i gmina nie przepuszczała żadnej okazji do prowokowania swojego pana. On na szczęście nie karał ani też nie ścigał za to swoich podwładnych, tak jak do niedawna czynił to król Prus. Jednak ciągłe utarczki z ludnością i jej pastorami nie nastrajały junkra zbyt przyjaźnie. I z pewnością nie byłby on skłonny sfinansować studiów jednemu z synów robotników, aby mieć tuż obok kolejnego opornego pastora.

Brakel westchnął.

– To szkoda, Karl – powiedział. – Ale to bardzo grzecznie z twojej strony, że przynajmniej mi o tym mówisz.

Większość dzieci robotników dniówkowych po ukończeniu trzynastego roku życia po prostu któregoś dnia przestawała się zjawiać w szkole.

– Idź więc z Bogiem, chłopcze.

Podczas kiedy Karl chował swoje ołówki oraz tabliczkę, nauczyciel zwrócił się do Idy Lange – drugiej w kolejności najlepszej uczennicy w swojej klasie. Jego zdaniem dziewczynka była czymś w rodzaju osobliwego wybryku natury. Brakel ciągle zadawał sobie pytanie, dlaczego Bóg pokarał syna Langego kompletnym brakiem zdolności, podczas kiedy jego najstarsza córka Ida chłonęła materiał wszystkich lekcji jak gąbka. A przecież wystarczyłoby już to, że Stwórca obdarzył ją wyjątkową urodą i wdziękiem – bo także te cechy, obok zdolności, wyróżniały Idę. Dwunastolatka miała ciemnobrązowe błyszczące włosy, porcelanowoniebieskie oczy i bardzo regularne rysy twarzy o kształcie serduszka, na której aż nadto wyraźnie odzwierciedlały się dwie zasadnicze cechy: potulność i oddanie. Z pewnością był to wynik jej starannego wychowania przez ojca. Jakob Lange był kowalem, już nie chałupnikiem, i utrzymywał w rodzinie surową dyscyplinę. I w przeciwieństwie do rodziny Karla mógłby sobie pozwolić na to, aby córka dłużej uczęszczała do szkoły, ale to oczywiście nie wchodziło w grę, skoro była dziewczyną. Bez wątpienia najpóźniej za rok Ida miała opuścić klasę. Na razie jednak mogła korzystać z lekcji – i wnosić nieco blasku w codzienne nudne życie nauczyciela. Brakel, nauczyciel z prawdziwego zdarzenia, był szczęśliwy, mając w klasie takich uczniów jak Karl i Ida, natomiast praca z chłopskimi dziećmi, zwykle ograniczonymi i niezbyt zainteresowanymi czytaniem, nie sprawiała mu zbytniej satysfakcji. Czasami miał wręcz wrażenie, że jego jedynym sukcesem jest już sam fakt, że uczniowie nie zasypiali na lekcji.

– Masz nową książkę, Ida… to znaczy Anton?

Na pulpicie najstarszego syna Langego leżała cienka książeczka. Były to Podróże kapitana Cooka. Chłopiec nie sprawiał wrażenia, że jest nią zainteresowany, jednak Ida już dzień wcześniej w drodze do kościoła z podekscytowaniem opowiadała nauczycielowi, że ojciec przywiózł ze Schwerina nową książkę, co od czasu do czasu rzeczywiście się zdarzało. Jakob Lange interesował się egzotycznymi krajami i próbował nieco przybliżyć je swoim synom. Taka postawa była dość niezwykła jak na rzemieślnika i ortodoksyjnego luteranina, ale Brakel zakładał, że Lange zastanawiał się nad emigracją. Kowal i ceniony znawca koni był z pewnością niezadowolony z tego, że nie może kupić w swojej wsi ziemi, lecz jedynie ją dzierżawić. Dlatego też Lange był w ciągłym konflikcie z junkrem, który prędzej czy później będzie chciał wyrzucić ze swojego majątku krnąbrnego kowala, bez względu na to, jak bardzo cenił jego pracę. W ostatnich latach wielu luteranów starego obrządku wyjechało do Ameryki i było całkiem możliwe, że Lange planował coś podobnego.

Anton, jego syn, skinął z wyraźnym znudzeniem głową i podsunął książkę Idzie. Ale dziewczynka nie wzięła jej do ręki, aby pokazać ją klasie, czego właściwie można było oczekiwać od jej brata, lecz patrzyła na Karla, który nie bardzo był skłonny rozstać się ze swoją ławką. Wzmianka o książce zwróciła jego uwagę, jego osoba zaś najwyraźniej stała się obiektem współczucia Idy.

– Ida! – zganił ją Brakel.

Dziewczynka oderwała się od swoich myśli i popatrzyła na nauczyciela.

– To bardzo osobliwa książka! – powiedziała łagodnym, miękkim głosem, który przykuwał uwagę nawet największych śpiochów w trakcie głośnego czytania. – Jest tam mowa o kapitanie, który płynie przez morza i odkrywa obce kraje! I proszę sobie wyobrazić, panie profesorze, że ta książka została napisana w obcym języku! Abyśmy więc mogli ją przeczytać, trzeba ją było najpierw… przetłumaczyć! – Przy tych słowach Ida wskazała na nazwisko autora, mężczyzny, który nazywał się John Hawkesworth.

– Z greckiego? – rozległ się głos Karla, który nie mógł się powstrzymać przed zadaniem tego pytania. Właściwie powinien był już opuścić klasę, ale nowa książka przypomniała mu inne historie o żeglarzach, które Brakel opowiadał swoim uczniom. Była w nich mowa o człowieku zwanym Odyseuszem, który w starożytnej Grecji przeżył niesłychane wręcz przygody.

Brakel w odpowiedzi potrząsnął głową.

– Nie, Karl. John Hawkesworth napisał książkę o kapitanie Cooku po angielsku. I nie jest to legenda, tak jak Odyseja, lecz prawdziwa opowieść. Ale teraz, Karl, zdecyduj się. Jeśli chcesz zostać, to usiądź. Jeśli nie…

Karl ruszył w stronę drzwi. Popatrzył po raz ostatni na klasę, a w jego spojrzeniu można było dostrzec żal i zazdrość – i niemal tkliwość, kiedy zerknął na Idę. Lubił tę dziewczynkę. Czasami, kiedy pracował w polu, pozwalał sobie na coś w rodzaju snu na jawie. Widział w nim siebie jako młodego mężczyznę starającego się o rękę Idy Lange, a potem zakładającego z nią rodzinę. Miał przed oczami każdy wieczór, w którym dzięki bożej łasce wracał do domu, gdzie czekała na niego ona, Ida. Każdego dnia dane mu było słyszeć jej łagodny głos, każdego ranka jego pierwsze spojrzenie padało na jej gładkie, miękkie włosy i piękną, delikatną twarz. I chcąc nie chcąc budziło to w nim różne grzeszne myśli, których Karl zabraniał sobie z całą surowością. Właściwie powinien był zabronić sobie snucia nawet tych niewinnych marzeń o wspólnej przyszłości z dziewczyną, bo przecież nie mogły się one nigdy spełnić. Nawet gdyby Ida miała odwzajemniać jego uczucia wobec niej – a nie było podstaw, aby przypuszczać, że tak będzie – to jej ojciec nigdy nie zgodziłby się na małżeństwo z synem dniówkowego robotnika. Co było tym bardziej zrozumiałe, że chłopiec nie krył swojej niechęci i urazy wobec Jakoba Langego, choć sam Karl nie chciałby, aby życie Idy wyglądało tak, jak życie jego własnej matki.

Rodzina Jenschów z trudem wiązała koniec z końcem. Ojciec i matka Karla pracowali całymi dniami na polach junkra lub imali się wszelkich możliwych zajęć, a teraz to samo miał robić także Karl. Zarobek wynosił jednego feniga za godzinę dla mężczyzn – a pracodawcy wynagradzali dziennych robotników często tylko w naturze. Karl dziś także nie miał nadziei na otrzymanie pieniędzy, kiedy przez dziesięć godzin wygrzebywał z ziemi ostatnie ziemniaki. Prawdopodobnie właściciel pola, który tego dnia zwerbował go do pracy, odeśle go do domu jedynie z workiem ziemniaków…

Umysł Karla opanowały ponure myśli, kiedy teraz zabierał się do pracy na polu chałupnika. Peter Brandmann, cieśla, miał tyle pracy, że nie starczyło mu już chyba czasu, aby samodzielnie zebrać plony ze swojego pola, a jego synowie Ottfried i Erich najwyraźniej także nie dali rady tego zrobić podczas jesiennych ferii. Co chyba nie mogło być prawdą, bo chałupnicy mogli mieć tylko jedną morgę ziemi, gdzie na jednej części uprawiali ziemniaki, na drugiej zaś zakładano ogród warzywny, którym tu zajmowała się, przeważnie sama, rezolutna żona Brandmanna. Zbiory nie powinny więc zająć Karlowi więcej niż jeden lub dwa dni. Erich był jednak jeszcze mały, a Ottfried nie należał do najpilniejszych uczniów w szkole. Czyli najprawdopodobniej obaj po prostu nie zadali sobie zbyt wiele trudu.

Wobec tego Karl zaczął energicznie machać motyką, co pozwoliło mu nieco opanować wściekłość, która go ogarnęła. Ciągle jednak czuł gniew na myśl o tym, że poprzedniego dnia ojciec kazał mu opuścić szkołę. A Karl nie miał przecież nic przeciwko temu, aby jednocześnie pracować. Wiedział aż za dobrze, jak bardzo jego rodzina potrzebowała pieniędzy. Ale przecież te kilka porannych godzin, które spędzał w szkole, nie przeszkodziłoby mu w pracy. Mógł wszystko nadrobić po południu i wieczorem, w każdym razie na pewno znalazłoby się jakieś rozwiązanie! Chłopak na myśl o tym ciskał z wściekłością jeden ziemniak za drugim do swojego kosza.

Uspokoił się mniej więcej po upływie pół godziny. Nie, nie miał prawa gniewać się na ojca. Uczciwie mówiąc, musiał mu wręcz przyznać rację: w czasie chłodniejszych miesięcy i tak trudno było znaleźć za dnia jakieś zajęcie. A kiedy słońce znikało za horyzontem, w gospodarstwach i zakładach rzemieślniczych praca zamierała. W tych ostatnich i tak prawie nie było nic do roboty dla robotników dniówkowych, bo w warsztatach chałupnicy pracowali sami albo z jednym czeladnikiem, po szkole zaś pomagały im własne dzieci, które dzięki temu uczyły się rzemiosła. Za to Karl nigdy nie miał się czegokolwiek nauczyć…

Zniechęcony tą myślą, chłopak znów zaczął kopać motyką czarną ziemię. Jedyną nadzieją było dla niego seminarium duchowne, o którym kiedyś wspomniał Brakel. Ale w tej sytuacji także to było zamkniętą sprawą. Karl daremnie próbował walczyć ze łzami napływającymi do oczu. Wytarł je niecierpliwym gestem. Chłopak przecież nie płacze. A dobry chrześcijanin przyjmuje swój los w pokorze…

Słońce było już wysoko na niebie, a pierwsi uczniowie biegli już do domu tuż obok pola Brandmanna. Były to głównie dzieci chłopskie, których domostwa leżały między wsią a pałacem junkra. Chałupy, warsztaty i niewielkie posiadłości rzemieślników znajdowały się w centrum wsi, wokół kościoła i szkoły. Kuźnia Jakoba Langego stała na samym końcu wsi. Karl przyłapał się na tym, że cały czas wypatrywał Idy. Jeśli nie szła gdzieś, aby załatwić jakieś sprawunki, to musiała w drodze do domu przechodzić koło pola Brandmanna.

Karl po chwili dostrzegł jej rodzeństwo – podskakującą wesoło Elsbeth i Antona, który z markotną miną dreptał powoli ścieżką. Jego z pewnością tego popołudnia także czekała praca w polu, albo w najlepszym wypadku w kuźni. Lange nie uznawał nieróbstwa, a jego dzieci harowały prawie tak ciężko jak dniówkowi robotnicy. Ale one przynajmniej miały przed sobą jakąś przyszłość…

Karl, rozczarowany tym, że Ida się nie pojawiła, odwrócił wzrok i znów zaczął wymachiwać motyką – i przeraził się, kiedy po chwili ktoś nagle zawołał go po imieniu. Ktoś o czystym, łagodnym głosie.

– Ida! – Chłopak odwrócił się gwałtownie i omal się nie uśmiechnął, ale zaraz jego twarz przybrała nic niemówiący, ponury wyraz, czego także oczekiwano od dniówkowych robotników przy pracy. – Czego… czego chcesz?

Miał nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt nieuprzejmie, bo właściwie chętnie porozmawiałby z Idą. Ale wówczas mogłaby zauważyć… mogłaby zauważyć, że on miał łzy w oczach…

Dziewczyna wyciągnęła w jego stronę rękę, w której coś trzymała.

– Masz – powiedziała. – Zapomniałeś zeszytu.

Karl nie próbował się do niej zbliżyć, by odebrać zeszyt. Bo tak naprawdę wcale go nie zapomniał, był to jeden z zeszytów z zadaniem domowym, które Brakel zebrał od uczniów jeszcze przed feriami jesiennymi. Zeszyt leżał na pulpicie wśród pozostałych, ale Karl nie odważył się zapytać o niego nauczyciela. Traktował swój zeszyt jak coś bardzo cennego, bo nigdy nie miał własnego, zanim Brakel ostatniego roku nie podarował mu tego właśnie.

– Dostałeś szóstkę – mówiła dalej Ida. – I była to najlepsza praca…

Teraz Karl nie mógł się oprzeć pragnieniu, aby choć raz jeszcze zobaczyć napisane czerwonym atramentem wyraźnym charakterem pisma słowa: „bardzo dobrze”… Podszedł więc bliżej, zdjął czapkę i mimowolnie przygładził ręką jasną czuprynę. Przed szkołą zmoczył gęste kręcone włosy, aby nie sterczały na wszystkie strony, ale teraz w dodatku rozwiał je wiatr. Chłopak miał na sobie strój, w którym zwykle nie stawało się przed dziewczyną swoich sennych marzeń – i wstydził się znoszonej koszuli oraz obszernych roboczych spodni.

Ida podała mu zeszyt. Dziewczyna wyglądała prześlicznie w swojej ciemnej sukience i białym fartuszku, choć był to także bardzo prosty strój. Jednak wszystko było czyste i nie tak znoszone. Ida, która nie miała starszych sióstr i nie musiała nosić po nich ubrań, dostawała także nawet całkiem nowe sukienki.

– Powiedziałam profesorowi, że ci go przyniosę – odezwała się, kiedy Karl otworzył zeszyt. – Ja…

Chciała dodać coś jeszcze, ale przecież nie mogła wyznać Karlowi, że po szkole umyślnie zwlekała i czekała, aż pozostali uczniowie pójdą do domu. I dopiero potem odważyła się zapytać nauczyciela o zeszyt Karla.

– Ale ja go już przecież nie potrzebuję – powiedział chłopak zduszonym głosem. – Mogłaś go tam zostawić.

Ida bawiła się swoim długim warkoczem, sięgającym niemal bioder.

– Ale chciałam go wziąć – oświadczyła z nieszczęśliwym wyrazem twarzy.

Karl uświadomił sobie natychmiast, że dziewczynka doskonale go rozumiała. Ona także lubiła chodzić do szkoły i także dla niej nie było żadnej nadziei, że będzie jej wolno uczyć się po ukończeniu trzynastego roku życia.

Chłopak chcąc nie chcąc uśmiechnął się.

– Nie to miałem na myśli – wymamrotał. – Ja… dziękuję, ja… właściwie też chciałem go mieć.

Ida spuściła oczy.

– Przykro mi – powiedziała.

Karl w odpowiedzi wzruszył ramionami.

– Nic się nie da zmienić – odparł. – Ale ta opowieść o kapitanie Cooku… Chciałbym ją jeszcze kiedyś usłyszeć.

Twarz Idy się rozjaśniła, a jej oczy rozbłysły.

– O tak, to przecież taka wspaniała opowieść! – zaczęła, natychmiast oczarowując Karla swoim melodyjnym głosem. – Wyobraź sobie, że w Anglii było takie towarzystwo, towarzystwo gromadzące uczonych, które wynajęło i wyposażyło statek, aby popłynąć nim na południowy Pacyfik i obserwować gwiazdy! Gwiazdy, możesz sobie to wyobrazić? I oni wydali na to tak dużo pieniędzy!

– Gwiazdy można przecież zobaczyć także stąd – zauważył Karl. – To po co jechać aż na południowy Pacyfik?

– Ale one są tam chyba o wiele jaśniejsze – stwierdziła Ida. – I pewnie widać stamtąd inne gwiazdy, bo to przecież na drugiej półkuli… Ale to nie wszystko! Kapitan otrzymał pewne zadanie, tajną misję! Otóż założono, że na drugim końcu świata istnieje jakiś inny, zupełnie nieznany ląd, i kapitan miał go zbadać. Dlatego razem z nim popłynęli badacze zwierząt i roślin… Och, to wprost nie do wiary, jakie zupełnie nieznane gatunki zwierząt i roślin odkryli! I jak niebezpieczna była taka podróż…

Ida opowiadała z ożywieniem, a jej szczupłe, stwardniałe od pracy w ogrodzie ręce kreśliły w powietrzu wszystkie opisywane przez nią cuda. Karl patrzył zafascynowany, śmiał się i dziwił wraz z nią, podczas kiedy ona opisywała dziwne olbrzymie zające, zwane przez tubylców kangurami, oraz kolorowe ryby pływające w wodach przepięknej, ale bardzo niebezpiecznej rafy koralowej.

Oboje zapomnieli zupełnie o upływającym czasie i nie dostrzegali pozbawionej wszelkiego powabu wsi, nudnej i bezbarwnej nawet w złotym jesiennym słońcu, ani ziemi, na której oboje stali. Ida opowiadała o plażach z białym jak śnieg piaskiem i o chwiejących się na wietrze palmach…

Nagły turkot zbliżającego się wozu ciągniętego przez zimnokrwistego konia przywrócił oboje do rzeczywistości. Odskoczyli od siebie, kiedy rozległ się głośny, przyzwyczajony do wydawania rozkazów głos Jakoba Langego.

– Ida! Na miłość boską, co ty tutaj robisz? A ja właśnie zrugałem Antona za to, że ośmielił się wygłosić co do ciebie takie obrzydliwe podejrzenie! Powiedziałem, że moja córka nie włóczy się nigdzie po szkole, a już na pewno nie razem z jakimś chłopakiem, który…

– Ona tylko przyniosła mi mój zeszyt! – Karl ośmielił się wziąć dziewczynę w obronę, bo sama Ida nie podjęła żadnej takiej próby. Spuściła tylko wzrok i zagryzła ze skruchą dolną wargę. – Na… na polecenie nauczyciela – dodał Karl.

Ida sama mogła to wytłumaczyć, ale na widok ojca ta zwykle tak pełna życia dziewczyna stała jak sparaliżowana.

– Nauczyciel polecił jej przynieść ci zeszyt? – zakpił Lange. – Mojej córce? Jensch, sam w to nie wierzysz! I zgodnie z tym, co powiedział mój syn, twój czas uczęszczania do szkoły dziś się skończył. To po co ci twój zeszyt?

Lange zatrzymał swój wóz tuż koło obojga i spojrzał niechętnie na otwarty zeszyt, który leżał w koszu wypełnionym do połowy ziemniakami. Karl odłożył go tam, aby móc pogawędzić z Idą. Jakob Lange siedział na koźle, bez trudu odczytał więc uwagę nauczyciela i wykrzywił pogardliwie usta.

– Kłamca i do tego jeszcze zarozumialec! – stwierdził. – Pokazujesz wszystkim swój stopień, jak gdyby to mogło zmienić coś w przeznaczonym ci przez Boga miejscu! Wstydź się, Jensch!

Karl wiedział, że po tych słowach powinien był z pokorą spuścić wzrok. Jakob Lange był przecież pracodawcą wielu robotników dniówkowych i nie należało go irytować. Ale chłopak jednak nie był w stanie tego zrobić i spojrzał na kowala z wściekłością.

– A skąd wy możecie wiedzieć, co przeznaczył mi Bóg? – spytał.

Ida, słysząc te słowa, drgnęła wystraszona, a Karl stwierdził, że dziewczynę przerażało już samo to, że ktoś ośmielił się sprzeciwić jej ojcu. I zrobiło mu się jej żal, choć pozycja społeczna Idy była o wiele lepsza niż jego.

Jakob Lange nie zaszczycił odpowiedzią syna dniówkowego robotnika. Zamiast tego zwrócił się ponownie do córki.

– A ty, Ida, po południu, pracując w ogrodzie, będziesz musiała pomyśleć o wielu grzechach – powiedział surowo. – Bo stoisz tu bezczynnie i kradniesz dany ci przez Boga czas, a Brandmannom kradniesz siłę roboczą tego chłopca, który z twojego powodu gapi się tylko, zamiast wykopywać ziemniaki. A ja oczywiście dam o tym znać Peterowi Brandmannowi. Twój zarobek, chłopcze, będzie też odpowiednio niższy. Chodź, Ida!

Ida nie śmiała już spojrzeć na Karla. Z opuszczoną głową wdrapała się na wóz, po czym usiadła na deskach, zwiesiwszy nogi. Była to dość osobliwa pozycja dla dziewczyny siedzącej na drabiniastym wozie… Ale Karl dostrzegł po chwili, jaki był tego cel. Kiedy Jakob Lange ruszył, z kieszeni sukienki Idy jakby przypadkowo wypadła niewielka książeczka – Podróże kapitana Cooka. Karl musiał ją jedynie podnieść z ziemi. Wahał się przez chwilę, czy ma pobiec za odjeżdżającym wozem, bo może dziewczyna rzeczywiście zgubiła książkę. Ale ona podniosła głowę i mrugnęła do niego porozumiewawczo.

Rozdział 2

– Ta nie!

Priscilla zdecydowanie odmówiła, jeszcze zanim wzrok klienta zatrzymał się na postaci drobnej dziewczynki o miodowoblond włosach, która w pubie przydawała się jedynie do mycia stołów. Było dopiero późne popołudnie i łowcy wielorybów zajęci byli pracą przy nowym statku, do budowy którego zatrudniał ich George Hempleman, o ile w bliskiej perspektywie nie było kolejnego polowania. Dopiero później wszyscy mieli się jak zwykle zjawić w pubie – śmierdzący potem, spragnieni piwa i whiskey i żądni kobiet. Wtedy jednak nie zobaczą już tej dziewczyny. Mała po krótkim ostrzeżeniu natychmiast znikła, ale ten przyprowadzony przez Barkera klient był dość dziwny – wysoki, szczupły mężczyzna w znoszonym czarnym ubraniu i koszuli z osobliwym kołnierzykiem. Sprawiał wrażenie bardziej zadbanego niż pozostali klienci i wyrażał się też bardziej wyszukanie. Choć jeśli chodzi o wybór dziewczyny, to miał tak samo mało skrupułów jak wszyscy mężczyźni, którzy tu zaglądali.

– Dlaczego nie? – zaprotestował dziwnie wysokim głosem. – Mr Barker powiedział, że wolno mi będzie samemu wybrać!

Rzeczywiście wszystkie dziwki na zawołanie Barkera zebrały się w prymitywnym szynku. Co prawda klient nie miał zbyt dużego wyboru. U Barkera pracowała energiczna, koścista Priscilla, gruba Noni i delikatna, jasnowłosa Suzanne. Ta ostatnia była kiedyś piękną dziewczyną, ale jej ciągła apatia oraz woń wypitej whiskey i zaniedbanie były przyczyną konsternacji niejednego klienta. Młoda kobieta miała na sobie sztywną od brudu, choć ozdobioną cekinami sukienkę w brzoskwiniowym kolorze, której nigdy nie prała. Nigdy się też nie myła, o ile Priscilla i Noni jej do tego nie zmusiły. Teraz także patrzyła nieruchomym wzrokiem przed siebie i wydawało się, że w ogóle nie zauważyła nowego klienta – oczywiście nie robiła też nic, aby obronić przed nim swą własną córkę.

– Ta mała jest jeszcze za młoda! – Priscilla oświadczyła to rezolutnie zamiast niej, wskazując na dziewczynkę. – Dobry Boże, chyba widzicie to sami, wielebny Morton… – Mówiąc to, ściągnęła kpiąco wargi i zerknęła w stronę Barkera. Właściciel pubu mógłby doprawdy sam odesłać tę dziewczynę na zaplecze!

Ona zaś zerknęła w stronę klienta. Wielebny, to z pewnością miało coś wspólnego z kościołem – Mrs Hempelmann powiedziała kiedyś coś takiego, a zwykle mówiła przecież „pastor”. Mrs Hempelmann mówiła prawie zawsze po niemiecku i wolała, aby zwracano się do niej „Frau Hempelmann”. O ludziach związanych z Kościołem wypowiadała się z nabożną czcią i chyba jej takich osób brakowało. I wobec tego kiedyś Mr Hempleman obiecał, że sprowadzi dla niej wielebnego, jeśli jakiś pokaże się w tej okolicy. Jednak ten człowiek nie sprawiał wrażenia, że pojawił się tu w odpowiedzi na modlitwy Lindy Hempelmann. Patrzył na kobiety tak samo pożądliwie jak wszyscy pozostali, w efekcie czego na pewno nie obdarzano go poważaniem należnym każdemu duchownemu. Ale bądź co bądź jego pozycja czy też urząd tłumaczyły osobliwe słowa, które wyjaśniały jego wizytę tutaj: ten pan pragnął, jak z namaszczeniem oświadczył Mr Barker, trochę odprężenia, zanim uda się do dzikich, aby głosić wśród nich słowo boże.

I dlatego dziewczynka sądziła, że chodzi tu o misjonarza. A poza tym dotarło do niej jakieś słowo, usłyszane w czasie rozmowy na temat tęsknoty Lindy Hempelmann za pociechą duchową: Mr Hempleman miał nadzieję, że wkrótce zawita tu jakiś misjonarz, którego zadaniem będzie nawracanie na chrześcijaństwo maoryskich plemion zamieszkałych wokół zatoki Piraki Bay.

– Taka młoda to ona znowu już nie jest – wymamrotał teraz Mr Barker, umykając przed wzrokiem Priscilli.

Mały, gruby właściciel pubu był jedynym człowiekiem, który oprócz Suzanne znał prawdziwy wiek dziewczynki. W swoim czasie przywiózł Suzanne i jej dziecko z Sydney do Nowej Zelandii, bo i jego, i kobietę skusiła nadzieja na osiedliny w nowym kraju, zwłaszcza że przepędzono ich oboje w efekcie jakiejś kłótni z portowej dzielnicy Botany Bay. Kitten pamiętała jak przez mgłę walki na pięści, latające w powietrzu noże i to, że Barker porzucił swój pub w Australii i w popłochu uciekł wraz z Suzanne. I w jakiś sposób przyłączyły się do nich Noni i Priscilla. Dziewczynka pamiętała też, że to właśnie Priscilla trzymała jej głowę, kiedy ona na statku stale wymiotowała.

– Ona wkrótce skończy trzynaście lat i wtedy wezmę ją na służbę, wielebny! Ale do tego czasu…

Barker się odwrócił. Jeśli o niego chodziło, to prawdopodobnie nie oszczędziłby tego dziecka, ale najwyraźniej obawiał się reakcji Priscilli. Gdyby ona od niego uciekła i poszukała sobie innego sutenera, to ten interes będzie szedł jeszcze gorzej niż dotychczas.

Wielebny przyjrzał się dziewczynce dokładniej i zmusił ją, aby zwróciła w jego stronę swą owalną, delikatną buzię. Jej orzechowobrązowe oczy były ogromne… Misjonarz z westchnieniem przywołał się do porządku. Dziewczynka podobała mu się, ale rysy jej dziecinnej jeszcze twarzy uświadomiły mu, że nie znajdzie się żadne mniej lub bardziej świątobliwe wytłumaczenie, aby właśnie w jej ramionach szukać „odprężenia”. Postarał się więc o ojcowski uśmiech.

– Jesteś śliczną dziewczynką, mała! – powiedział z uznaniem. – Może powiesz mi, jakie imię nadano ci na chrzcie świętym?

Dziewczynka w odpowiedzi wzruszyła ramionami. Z całą pewnością nigdy jej nie chrzczono, nie wiedziała nawet, jak należy coś takiego rozumieć. A imię… O ile Suzanne była w miarę przytomna przy jej urodzeniu, aby móc jakieś wyszukać, to nikt nie zadał sobie trudu, aby je zapamiętać. Jedyne imię, która znała dziewczynka, to Kitten – Kociątko. Dziwki w burdelu Barkera w Sydney tak właśnie nazwały zaniedbane, plączące się między nimi dziecko, bo przypominało im głodnego, miauczącego i wałęsającego się kotka.

– Ona jest zamknięta w sobie – zwrócił się Barker do czekającego wielebnego przepraszającym głosem. – I chyba trochę opóźniona w rozwoju. Jej matka jest całkiem obłąkana. Ale jednocześnie posłuszna i miło na nią popatrzeć… – Barker wskazał Suzanne. Była to wyraźna wskazówka dla klienta, aby wreszcie dokonał wyboru.

Ten w końcu zostawił Kitten w spokoju i zdecydował się na Noni. Może nie była tak ładna jak Suzanne, ale też nie tak zamknięta w sobie, a również nie tak energiczna i kpiąca jak Priscilla. Ruda, pulchna dziewczyna podniosła się posłusznie i poszła z mężczyzną za jedno z przepierzeń wykonanych z kości wieloryba i plandeki, które znajdowały się za pubem. Mieszkały tam dziwki Barkera. Kości wielorybów w Piraki Bay zastępowały drewno, wielorybnicy budowali z nich też swoje niskie schrony, także stoły i krzesła w pubie były wykonane właśnie z nich.

Szynk w pubie był bardzo prymitywny – cztery słupy buków południowych szybko ściętych w lesie powyżej zatoki i prawie nieokorowanych po prostu połączono drewnem odpadowym, które pozostało po wybudowaniu domu Hemplemana. Plandeki stanowiły tylko prowizoryczne schronienie. Wiatr bez przeszkód wpadał do środka i przynosił ze sobą smród gnijącego ścierwa wielorybów, co nie przeszkadzało bawiącym się mężczyznom i mrukliwym dziwkom. Bądź co bądź przynajmniej dach był szczelny.

Kitten odetchnęła z ulgą, kiedy wielebny znikł z Noni za przepierzeniem i rzuciła się do ucieczki. Barker na szczęście nie robił przeszkód i nie dyskutował już na temat terminu jej ostatecznego „zatrudnienia”. Dziewczynka zauważyła oczywiście, że był zirytowany i swoją wściekłość wyładował na Priscilli.

– Żeby mi to było ostatni raz! – wrzasnął do grubokościstej, już nieco posuniętej w latach dziwki, która znosiła to ze stoickim spokojem. – Ostatni raz wbijasz mi nóż w plecy, jeśli chodzi o tę małą od Suzanne! Wystarczająco długo karmimy tego kotka! Gdybym wiedział, ile mnie to będzie kosztować, to utopiłbym go od razu, kiedy z nim tutaj przyjechała. Ale dobrze, dziewczynka jest miła, w przyszłości będzie przynosić pieniądze. I o ile dobrze pamiętam, to już trzynaście lat upływa od czasu, kiedy Suzanne ją powiła. A zgodnie z tym, co słyszę, ma przynajmniej co miesiąc cieczkę. To nie może być aż tak młoda.

Kitten, która stanęła przed pubem, aby móc słuchać, zagryzła wargi. Priscilla poradziła jej, aby jak najdłużej ukrywała przed Barkerem fakt, że już co miesiąc krwawiła. I dziewczyna rzeczywiście starała się potajemnie prać paski materiału, które Noni jej dała, aby zbierały płynącą z jej wnętrza krew. Kitten nie była opóźniona w rozwoju, lecz właściwie bardzo bystra i od lat przyzwyczajona do tego, aby schodzić Mr Barkerowi z drogi. Ale w ostatnim miesiącu Suzanne ją zdradziła. Znalazła zakrwawione paski materiału i zaczęła głośno lamentować. Krzyczała coś o „przekleństwie ciążącym na Ewie” i „strasznym losie kobiet”. Kitten nie słyszała tego dokładnie, ale coś musiało dotrzeć do uszu Barkera. I teraz on na pewno postanowi urzeczywistnić swoje pogróżki, i Kitten znajdzie się wśród jego dziwek.

– Po następnym wielkim połowie kolej na nią, Pris! – sprecyzował to Barker. – Kiedy tylko Hempleman złapie coś porządnego w sieć i chłopaki będą mieć w kieszeni pieniądze. Oczywiście muszę ją przedtem ujeździć…

Kitten zesztywniała z przerażenia. On chciał ją… Ten tłusty Barker chciał być pierwszym mężczyzną, z którym ona…

– Ty? – spytała Priscilla przeciągle, a w jej głosie zabrzmiało coś nowego – zazdrość!

Kitten westchnęła. Wiedziała, że Priscillę łączyło coś z Barkerem, choć mimo najszczerszych chęci nie rozumiała, co jej okazyjna protektorka widziała w hałaśliwym i gruboskórnym właścicielu burdelu. Prawdopodobnie miała nadzieję, że on kiedyś będzie chciał mieć ją wyłącznie dla siebie, zamiast sprzedawać ją wielorybnikom. Priscilla przyznała się kiedyś Kitten, że nienawidziła intensywnej woni tranu i krwi, której potem nie mogła się pozbyć. To może dlatego wolała już Barkera, śmierdzącego czasem jedynie piwem i zjełczałym tłuszczem do smażenia…

– To dopiero byłoby głupie z twojej strony… – Ton głosu Priscilli zmienił się znowu, a Kitten znała ją już dobrze i wiedziała, że kobieta mówiła tak wtedy, kiedy chciała, aby ktoś tańczył tak, jak ona zagra – …żeby tracić tak dobry zarobek.

Barker zaśmiał się obleśnie.

– Słodziutka, nic jej nie będzie! Wytrzyma! – stwierdził. – Zarobię na niej jeszcze dużo! Jeśli tylko będzie posłuszna…

Priscilla wydała z siebie dźwięk przypominający prychnięcie.

– Ach, potulna i posłuszna to ona już jest! – stwierdziła. – I dobrze wie, że nie ma innego wyjścia. I prawdopodobnie aż się do tego pali…

Kitten w oburzeniu zagryzła mocno wargi. Priscilla chyba nie sądziła naprawdę, że ona „aż się do tego pali”! Wręcz przeciwnie, Kitten wcale nie chciała być dziwką! I dostatecznie często powtarzała Priscilli, że była twardo zdecydowana nie skończyć tak jak Suzanne! Los Priscilli i Noni wcale nie wydawał jej się godny pożądania. Fakt, obie dobrze sobie radziły, miały co jeść i co pić – przy czym zachowywały umiar, jeśli chodzi o picie, i nie pozwalały sobie na więcej niż najwyżej jedną whiskey po pracy. W każdym razie znalazły sposób utrzymania i czasami nawet się śmiały, i najwyraźniej to zajęcie sprawiało im przyjemność. Noni miała przyjaciela, który obiecał jej, że się z nią ożeni, kiedy tylko zarobi trochę pieniędzy przy połowie wielorybów. A Priscilla miała Barkera…

– To po co ten trud? – spytała starzejąca się dziwka. – A może ty masz na nią ochotę? – W jej głosie słychać było podejrzliwość.

Barker zaśmiał się chrapliwie, po czym kontynuował sztucznie słodkim i miłym głosem:

– Ależ skąd, ochotę… Jakbym lubił takie chude kurczaki! Wiesz przecież… Mam skłonność do dużych, silnych bab…

Kitten starała się puścić mimo uszu odgłosy świadczące o tym, że Priscilla i Barker wymieniali uściski.

– To trzymaj ręce z daleka od tej małej! – zganiła go wreszcie Priscilla. – I pomyśl o zarobku! Niektórzy chłopcy będą mieli wielką ochotę być pierwszym dla Kitten.

Kitten usłyszała chrapliwy śmiech Barkera.

– Może masz rację… – zgodził się z Priscillą. – Jak myślisz, Pris? Ile mogę za to wziąć? Podwójną stawkę? A może trzy razy więcej niż normalna cena? – W głosie Barkera słychać było chciwość. – Albo nie, już wiem! Wystawimy ją na licytację! Kto zaoferuje najwięcej, dostanie dodatek. Mówię ci, to dopiero będzie przedstawienie, zupełnie jak w wielkich angielskich klubach… Dobrze to zorganizujemy i wystawimy ją… Chłopcom będzie wolno najpierw tylko patrzeć przez cały wieczór, aż będą coraz bardziej napaleni i… Będziemy musieli sprawić jej jakąś piękną suknię.

Kitten odwróciła się, bo nie chciała tego słuchać. Już teraz robiło jej się niedobrze, i przyczyną tego był nie tylko smród gnijącego ścierwa wieloryba na plaży.

Licytacja! I Priscilla nie zaprotestowała, wręcz przeciwnie, jeszcze podsunęła Barkerowi ten pomysł… Kitten czuła się zdradzona. A potem przypomniała sobie, że Priscilla nigdy nie wątpiła w sens ostatniego postanowienia Kitten. Jak długo dziewczyna była dzieckiem, starała się ją chronić i także teraz z pewnością mogłaby się postarać o kilka miesięcy albo nawet lat zwłoki. Ale według Priscilli jedno nie ulegało wątpliwości: dla samotnej kobiety w tym nowym, prawie niezamieszkanym kraju nie było możliwości zarobienia uczciwą pracą na życie. W przypadku Kitten nie wchodził więc w grę żaden inny zawód niż dziwka.

– Musisz po prostu brać z tego to, co najlepsze – pocieszała ją Priscilla, kiedy Kitten ciągle broniła się przed pójściem drogą swej matki. – I to przecież nie jest na wieczność. W końcu jesteś śliczną dziewczyną, na pewno znajdzie się chłopak, który będzie chciał się z tobą ożenić. Trzymaj się tylko z daleka od wódki i uważaj, żebyś się nie zakochała w pierwszym lepszym, który będzie wyglądał trochę ładniej niż pozostali. Wyszukaj sobie jakiegoś solidnego faceta, który będzie oszczędzał pieniądze, żeby do czegoś dojść… Będą sprzedawać ziemię na wyżynie za Port Victora. Przy odrobinie szczęścia skończysz jako żona rolnika.

Priscilli życie na farmie wydawało się warte starań, ale Kitten nie za bardzo mogła sobie to wyobrazić. Nigdy nie widziała wiejskiego gospodarstwa – jej świat ograniczał się do okolicy otaczającej stację wielorybniczą i dziewczyna nie znałaby innego pomieszczenia niż pub, gdyby nie Frau Hempelmann.

Na samą myśl o tej kobiecie Kitten od razu poczuła się lepiej. Może jednak znajdzie się jakieś wyjście z nędznego położenia, w jakim była. George Hempleman był założycielem i właścicielem stacji wielorybniczej. Z pewnością będzie mógł coś zrobić dla Kitten, jeśli poprosi go o to żona. Dziewczyna musiałaby jej tylko opowiedzieć, jaki los jej groził. Kitten westchnęła. Przerażała ją konieczność obarczania Lindy Hempelmann tymi sprawami, ale teraz nie przychodziło jej do głowy inne rozwiązanie. Najchętniej zrobiłaby to zaraz… zwłaszcza że musiała zniknąć z pubu. Wkrótce zawitają tam pierwsi mężczyźni…

Kitten zostawiła za sobą plażę i znikła w półmroku rzadkiego lasu. Tu w pobliżu wybrzeża rosły palmy nikau, wychłostane wiatrem buki południowe, pewien gatunek krzewów oleandra oraz jakieś inne drzewa i krzewy, których nazw Kitten nie znała. Las jej się podobał. Powietrze pachniało świeżością, grunt był wilgotny po ostatnich deszczach, a rośliny najwyraźniej blokowały napływającą z plaży woń gnijącego ścierwa wieloryba. Kitten poczuła jakąś pociechę, jak gdyby te drzewa były jej przyjaciółmi…

Odpędziła te bezsensowne myśli i szła szybko ścieżką prowadzącą do domu Hemplemanów. Teren wznosił się tu stromo do góry, bo George Hempleman zbudował swój dom ponad lasem, otaczającym wąskim pasem zatokę i plażę. Powyżej las ustępował wyżynie porośniętej trawą tussock. Pośrodku niej stał drewniany dom, z którego rozciągał się wspaniały widok na drzewa oraz plażę, i nie docierały tu ani hałas, ani też smród związany z połowem wielorybów. Hempleman dbał też o to, aby złowione wieloryby wyciągać na ląd do patroszenia poza polem widzenia dostępnym z jego domu i żeby pub oraz chaty robotników nie zakłócały widoku, który rozpościerał się przed oczami Lindy Hempelmann, o ile miała ona siłę wyjść z domu i oddawać się przymusowemu nieróbstwu na swoim tarasie.

To ostatnie zdarzało się coraz rzadziej. Frau Hempelmann była chora – miała bardzo słabe serce. Cierpiała na powtarzające się ataki i w tym czasie całymi dniami była przykuta do łóżka. Mr Hempleman ciągle zwracał uwagę, aby nic nie drażniło jego małżonki i aby nie docierały do niej żadne wieści o kłopotach związanych ze stacją wielorybniczą. Z początku podejrzliwie też traktował częste odwiedziny Kitten w jego domu, ale Frau Hempelmann nie ustawała w swych zapewnieniach, że bardzo cieszy się z wizyt dziewczynki i że wcale jej one nie męczą. George i Linda Hemplemanowie osiedlili się na półwyspie w Piraki Bay przed dwoma laty, na krótko przed przybyciem Barkera z jego dziwkami. Wówczas Frau Hempelmann czuła się o wiele lepiej. Oczywiście słyszała o kobietach na plaży i nawet przyszła na dół, aby na nie zerknąć – możliwe też, że po prostu szukała jakiegoś towarzystwa. Ale oczywiście nie mogły go zapewnić Priscilla, Noni czy też Suzanne. Już sama myśl o tym, że te dziwki ubrane w wytłuszczone, przeważnie brudne suknie mogłyby zasiąść na jej zadbanych kanapach i krzesłach… A co by dopiero było, gdyby ich ordynarne wypowiedzi naruszyły spokój domu i zakłóciły spokojne, miłe rozmowy, które Frau Hempelmann zwykła prowadzić z Kitten…

Dziewczynka uśmiechnęła się teraz na wspomnienie przyjemnego, cichego głosu Lindy Hempelmann, która przeważnie posługiwała się wówczas jeszcze obcym dla Kitten językiem. Ona i ta samotna kobieta mieszkająca w wielkim domu polubiły się szybko i doskonale się rozumiały. Zaczęło się od tego, że Kitten z niedowierzaniem patrzyła na słodkie ciastko, które podarowała jej Frau Hempelmann zaraz po tym, jak po raz pierwszy zobaczyła dziewczynkę na plaży. Nikt przedtem nie dał Kitten nic słodkiego. Słowo „Plätzchen” (ciastko) było pierwszym słowem w języku niemieckim, którego nauczyła się dziewczynka.

– I kiedy się je dostaje, to mówi się: „danke”! – upomniała Frau Hempelmann Kitten, kiedy ta natychmiast obiema rękami wepchnęła sobie ciastko do buzi.

Kitten popatrzyła uważnie na kobietę i powtórzyła obce słowo. W domu Lindy Hempelmann należało odnosić się do siebie bardzo uprzejmie. Na Kitten czekało sporo nauki, ale ona chłonęła wiedzę o dobrym zachowaniu, a przede wszystkim uczyła się z zapałem nowego języka. I kiedy ta miła kobieta każdego popołudnia i wieczoru po otwarciu pubu zaczęła zapewniać Kitten schronienie w swoim domu, dziewczynka bardzo szybko nauczyła się niemieckiego. Dziwki przyjmowały wówczas swoich klientów, a ponieważ Suzanne zwykła leczyć kaca w ramionach ostatniego klienta, dla Kitten nie było miejsca za przepierzeniem, gdzie mieszkała jej matka. Dlatego też dziewczynka sypiała przeważnie w stajni należącej do George’a Hemplemana.

On sam nie wiedział o niczym – Kitten wykradała się z domu, słysząc wchodzącego gospodarza, i rankiem była na dole na plaży, jeszcze zanim on wyszedł od żony. Za to o wszystkim wiedziała Linda Hempelmann, a kiedy jeszcze czuła się lepiej, każdego ranka stawiała dla dziewczynki pod drzwiami stajni trochę mleka, chleb i miód. Ale od tego czasu upłynęły całe tygodnie… I teraz to Kitten przynosiła swojej starszej przyjaciółce jedzenie do łóżka.

Także tego dnia dziewczynka nie spodziewała się niczego dobrego, kiedy otworzyła drzwi, weszła do środka i zastała pustkę w pokojach i kuchni. Można było zauważyć brak gospodyni, nawet jeśli Mr Hempleman starał się, jak mógł, aby zostawić dom posprzątany już choćby tylko po to, żeby nie denerwować żony. Teraz wszędzie panował nieporządek. Naczynia po śniadaniu były nieumyte, poduszki na kanapie niepoukładane i oczywiście nikt nie posprzątał.

Kitten zawołała Frau Hempelmann po imieniu, aby się w ten sposób zapowiedzieć, i ruszyła w stronę sypialni, którą George Hempleman urządził niedawno dla swojej żony na parterze domu. Właściwie na górne piętro domu, gdzie mieściły się prywatne pokoje małżeństwa, prowadziły wygodne schody, ale Linda Hempelmann była już za słaba, aby móc po nich wchodzić. Kitten szła przez mieszkanie, odstawiając na miejsce niektóre odsunięte sprzęty czy też meble i wtedy przyszła jej do głowy pewna myśl. Jeśli teraz miała być oficjalnie osobą dorosłą, to Frau Hempelmann mogła ją właściwie zatrudnić jako pokojówkę! Kitten mogłaby u niej mieszkać, opiekować się nią i utrzymywać porządek w domu państwa Hemplemanów. A może lepiej byłoby tu jednak nie mieszkać…

Im częściej Kitten marzyła o spaniu w prawdziwym łóżku w pokoju, tym robiła się bardziej czujna. Frau Hempelmann była chora, a Mr Hempleman był także mężczyzną! Kitten dostatecznie często słyszała szemranie Barkera i jego słowa, że szefowi już nie wystarczają jego własne dziwki. Wielorybnicy twierdzili nawet, że odwiedza on pewien burdel w Port Victoria.

– Kotku! – Frau Hempelmann otworzyła oczy, kiedy Kitten weszła do jej pokoju. Był on dość mały i dawniej służył jako coś w rodzaju pracowni do wszelkiego rodzaju robót ręcznych. Kitten często zastawała Frau Hempelmann siedzącą w wielkim oknie i haftującą jakieś serwetki. Rozpościerał się stąd wspaniały widok na zatokę.

– Jak miło cię widzieć! I te piękne kwiaty! Ogniste kwiaty…

Kitten odwzajemniła uśmiech, którym powitała ją wychudzona, blada kobieta w łóżku. Dziewczynka wiedziała, że Frau Hempelmann ucieszą kwiaty rata, które zerwała dla niej przed domem. Ta roślina była w tej okolicy bardzo bujna, rozprzestrzeniła się jako krzew, a także jako pasożyt w koronach drzew rimu i innych. Ale Frau Hempelmann kochała jej kwiaty i sama wymyśliła dla nich tę poetycką nazwę.

– Muszę je wstawić do wazonu – oświadczyła Kitten i wyrzuciła zwiędłe już, bo przyniesione poprzedniego dnia żółte kwiaty kowhai, po czym wstawiła na ich miejsce czerwone rata. Dziewczynka starała się nie dawać niczego po sobie poznać, choć widok Frau Hempelmann ją przeraził. Kobieta sprawiała wrażenie słabszej z dnia na dzień – i starszej! Linda Hempelmann nie mogła mieć więcej niż trzydzieści lat, ale nawet wyniszczona, uzależniona od alkoholu Suzanne wydawała się młodsza i silniejsza. Błyszczące dawniej ciemnoblond włosy Lindy były teraz matowe i posiwiałe, twarz miała bladą i wychudzoną, a oczy zapadnięte i otoczone ciemnym cieniem.

– Dobrze się pani czuje, Frau Hempelmann? – spytała Kitten i starała się, aby jej pytanie zabrzmiało poważnie. A przecież nietrudno było zauważyć, że jej starsza przyjaciółka jest już poważnie chora. – Czy mam pani przygotować herbatę? A może coś przynieść?

Linda Hempelmann próbowała się trochę podnieść. Kitten postawiła dzban z kwiatami na nocnym stoliku i pomogła kobiecie. Linda jak gdyby nabrała poprzez to trochę sił i przejechała palcami po włosach, których nie upięła na noc.

– Mogłabyś mnie uczesać, dziecko? – spytała słabym, choć ciągle melodyjnym głosem. – I herbata… herbata byłaby wspaniała. Ale mamy czas. Pobądź trochę ze mną, kotku, a potem przyniesiesz dla nas obu herbatę i miodowy chleb, dobrze?

Linda Hempelmann nie sprawiała wrażenia głodnej, ale z pewnością wiedziała, że Kitten tego dnia niewiele zjadła. Priscilla i Noni gotowały tylko dla siebie albo aktualnych mężczyzn i dla dziewczynki rzadko kiedy coś zostawało. Suzanne natomiast nie gotowała wcale, a z zarobionych pieniędzy nie zostawiała prawie nic, aby Kitten mogła sobie coś kupić. Dziewczynka podejrzewała, że większość klientów oszukiwała matkę, a z tego, co zostawało, Barker też oczywiście chciał otrzymać jakąś część. Resztę Suzanne wydawała na whiskey.

Kitten była jednak cierpliwa i od małego przyzwyczajona do głodowania. I na pewno nie ponaglałaby Frau Hempelmann. Zamiast tego sięgnęła po szczotkę leżącą na stoliku nocnym i zaczęła czesać coraz rzadsze włosy Lindy, po czym upięła je za pomocą jednego z prześlicznych szylkretowych grzebieni, które Frau Hempelmann przywiozła z Sydney.

– Może chciałaby się pani umyć? – spytała i od razu przyniosła miskę z wodą, szmatkę do mycia i ręcznik, a przede wszystkim kostkę pachnącego mydła.

– Bardzo chętnie, ale będziesz musiała mi w tym pomóc – odpowiedziała ze smutkiem Frau Hempelmann.

Najwyraźniej nie podobało jej się, że była tak uzależniona od drugiej osoby. Ale dla Kitten troszczenie się o nią nie stanowiło żadnego problemu. Pomogła jej teraz nawet zdjąć koszulę i włożyć czystą, kiedy już wytarła jej ciało mokrą szmatką. I pomyślała, że może to jest właściwa chwila, aby powiedzieć Lindzie o swoim pomyśle.

– Myślę, że pani powinna mieć tu kogoś, kto będzie pani pomagał – zaczęła ostrożnie. – W… w domu i w ogóle… i właśnie teraz, bo jest pani przecież chora…

Linda Hempelmann przytaknęła z wyraźnie nieszczęśliwą miną.

– Oczywiście byłoby to wspaniałe, moje dziecko. Ale to musiałaby być kobieta, a tu po prostu bardzo trudno o personel do pracy w domu. Georg chciał już zapytać o to u Maorysów… ale nie chcę mieć w domu takiej dzikuski, która nie potrafi powiedzieć ani jednego zrozumiałego słowa…

Linda pogardliwie zmarszczyła czoło, a Kitten także nie bardzo mogła wyobrazić sobie tutaj Maoryski. Obie obawiały się nieco półnagich, tłustych miejscowych kobiet, które od czasu do czasu z ciekawości zakradały się na stację wielorybników, aby sprzedawać im słodkie ziemniaki czy też zboże. Maorysi musieli mieć w swoich wsiach pola i ogrody i ciągle byli nastawieni przyjaźnie wobec białych, znali jednak tylko kilka angielskich słów i nie sprawiali wrażenia, że byliby skłonni polerować meble czy też pomagać białej lady przy ubieraniu się. Kitten w dodatku przerażał ich wygląd – wokół ust kobiet widniały przerażające tatuaże, a mężczyźni mieli je na całych twarzach. Maorysi się tatuowali, i Frau Hempelmann bałaby się ich śmiertelnie.

– Ale przecież ja mogłabym pani pomagać! – zaproponowała teraz Kitten. – Wiem przecież, gdzie tu wszystko jest i co pani lubi, i…

– Jesteś jeszcze dzieckiem, kotku! – Frau Hempelmann uśmiechnęła się pobłażliwie. – To miłe z twojej strony, że chcesz się tu do czegoś przydać i rzeczywiście jesteś dla mnie wielką pomocą. Ale jesteś za młoda, aby podjąć prawdziwą pracę!

– Tylko pani tak uważa! – zawołała Kitten z rozpaczą. – Mr Barker widzi to inaczej. Ale oczywiście on zupełnie inaczej wyobraża sobie prawdziwą pracę! – Dziewczynka urwała przestraszona. Nie chciała powiedzieć tego tak otwarcie. Z przerażeniem dostrzegła, że Linda Hampelmann sprawiała wrażenie w najwyższym stopniu zaniepokojonej, a na jej bladej twarzy pojawił się niezdrowy rumieniec… Kitten na pewno ją zdenerwowała i możliwe było, że Linda dostanie ataku. Dziewczynka rozpaczliwie rozejrzała się za solami trzeźwiącymi, bo czasami dzięki nim można było to powstrzymać…

Ale Frau Hempelmann opanowała się po chwili i machnęła ręką, kiedy Kitten podsunęła jej małą buteleczkę pod nos.

– Czy to ma znaczyć, że ten typ chce… chce, żebyś ty… sprzedawała się?

Kitten z nieszczęśliwą miną skinęła głową.

– Nie ma tu żadnej innej pracy – stwierdziła. – A przynajmniej nie dla dziewczyny. Jako mężczyzna mogłabym polować na wieloryby czy foki. Ale jako dziewczyna mogę robić tylko to, co moja matka. – Kitten chciała być dzielna i zdusiła łkanie. – Jeśli więc pani mnie teraz nie zatrudni… – Popatrzyła na chorą z nadzieją oczach. – A ja naprawdę bardzo bym się starała. Pracowałabym dużo i naprawdę mogę pani pomóc, ja…

Linda Hempelmann podniosła rękę w górę.

– Ale mnie tu niedługo nie będzie, dziecko – powiedziała łagodnie.

Kitten zmarszczyła czoło.

– Wyjeżdża pani? – spytała skonsternowana. – Mr Hempleman zamyka stację wielorybników?

Dziewczynka prawie nie mogła w to uwierzyć. W końcu interes George’a Hemplemana szedł bardzo dobrze. Co kilka miesięcy jego kompan kapitan Clayton opuszczał stację załadowanym po brzegi statkiem, a w Anglii dobrze płacono za tran z wątroby i inne wyroby z wielorybów. A poza tym mężczyźni w pubie mówiliby o grożącym stacji zamknięciu.

Frau Hempelmann potrząsnęła głową.

– Nie – wyszeptała. – Mój małżonek raczej tu zostanie. I z bożą pomocą znajdzie sobie drugą żonę…

– Drugą żonę…? Ale dlaczego miałby szukać drugiej żony? – spytała przerażona Kitten. – Przecież nie chce pani go opuścić, pani…

– Jednak tak – odpowiedziała twardo Linda Hempelmann. – Choć nie ma tu mowy o chceniu. Georg… – jak zawsze wymówiła imię swojego męża po niemiecku; nie mogła się przyzwyczaić do tego, że on zangielszczył i imię, i nazwisko – …był zawsze dobrym mężem, a ja byłam kochającą żoną. Ale ja… mój Boże, dziecko, czy muszę mówić o tym wprost? Ja umieram. Idę do Boga. Słyszę, jak On mnie woła, kotku.

Kitten nagle poczuła nienawiść do tego Boga, o którym nigdy nie słyszała przed zawarciem znajomości z Frau Hempelmann, który jednak najwyraźniej odgrywał dużą rolę w życiu wierzącej Niemki. A teraz ów Bóg zamierzał pozbawić Kitten jedynego schronienia, na które tak bardzo liczyła!

– Ale to nie może być, Frau Hempelmann! – zaprotestowała. – Przecież pani nie jest stara! Oczywiście jest pani chora, ale wyzdrowieje pani. Dotychczas zawsze tak było po każdym ataku. A jeśli teraz pozwoli pani, abym się o panią zatroszczyła, to raz-dwa wszystko będzie dobrze i…

Linda Hempelmann ponownie potrząsnęła głową.

– Nie będzie już dobrze, moje dziecko, uwierz mi. Ostatni atak był zbyt silny, a ja jestem już zmęczona, kotku. Z radością posłucham więc wezwania Boga. Tylko żal mi ciebie i oczywiście Georga. – Wyciągnęła rękę w kierunku Kitten i delikatnie pogłaskała ją po policzku.

– Ale… ale kiedy?

Kitten znów walczyła z napływającymi do oczu łzami i mówiła ze ściśniętym gardłem. I oczywiście wiedziała, że nie ma odpowiedzi na jej ostatnie pytanie. Frau Hempelmann nie mogła wiedzieć, kiedy dokładnie jej Bóg zamierzał zabrać ją do siebie. Może nie miało to nastąpić tak prędko. Może za kilka, kilkanaście miesięcy… może za rok… Kitten mogłaby zaoszczędzić pieniądze, które zarobiłaby w domu Hemplemanów. I potem wyjechać gdzieś, uciec ze stacji wielorybników, kiedy Frau Hempelmann umrze…

Jednak chora odebrała jej i tę nadzieję.

– Może kilka dni, dziecko – mówiła Frau Hempelmann, a jej głos brzmiał tak, jak gdyby miało to nastąpić już za chwilę. – Najwyżej kilka tygodni. I musisz zrozumieć… zrozumieć… nie mogę cię wziąć do domu. Jak by to wyglądało? Jak wyglądałby mój mąż, gdyby kilka dni przed śmiercią małżonki wziął do domu taką młodziutką dziewczynę…? Przykro mi naprawdę, mała…

Kitten zagryzła wargi. Reputacja George’a Hemplemana była jej naprawdę obojętna. Ale nawet gdyby Frau Hempelmann dała się przekonać – i tak było bezsensowne uciekać z pubu tylko na kilka dni czy tygodni. Barker po śmierci Lindy Hempelmann natychmiast zabrałby ją do siebie.

– Czy zaparzysz nam obu herbaty, kotku, kochanie? – wyszeptała Frau Hempelmann. – Może… może mogłabym pomówić z Georgiem o tobie. Może znajdzie się jakieś inne rozwiązanie… jakaś rodzina w Port Victoria, która szuka pokojówki czy coś…

Chora próbowała dodać jej otuchy, ale Kitten już się nie łudziła. Port Victoria był miejscem równie dzikim jak Piraki Bay i także tam mieszkali łowcy wielorybów oraz poszukiwacze przygód wszelkiej maści. Wprawdzie ostatnio na Canterbury Plains pojawiło się kilku osadników i z pewnością były wśród nich kobiety i dzieci. Ale czy oni będą potrzebować pokojówki? Skoro sami nawet jeszcze nie mieli domów? I czy czyjakolwiek żona przyjęłaby do swego domu dziewczynę taką jak Kitten? Która była bękartem i nawet nie miała imienia, choć zdaniem wszystkich była ładna? Nawet w głosie Priscilli słychać było zazdrość, kiedy rozmawiała z Barkerem o Kitten, a Frau Hempelmann mimo bliskiej śmierci obawiała się, że dziewczyna mogłaby uwieść jej męża. Nie, Kitten porzuciła wszelkie nadzieje, kiedy parzyła herbatę i kroiła chleb, a poza tym niemal całkiem straciła nań apetyt. Nie było dla niej uczciwego rozwiązania sprawy. I jeśli nie przyjdzie jej do głowy jakiś inny pomysł, to będzie musiała być posłuszna Barkerowi.

Rozdział 3

Dopiero po upływie tygodnia w Piraki Bay pojawił się wieloryb – i było to ostatnie odroczenie wyroku Kitten. Przy budowie statku mężczyźni nie zarabiali tyle, aby móc sobie pozwolić na dodatkowy wydatek, czyli na dziwkę, więc ani Priscilla, ani też Noni i Suzanne nie miały zbyt wiele pracy. W tym tygodniu przynajmniej Noni miała jakieś zajęcie, bo misjonarz jak na razie nie czynił żadnych przygotowań do wyjazdu do „dzikich”. Zamiast tego każdego dnia spędzał wiele godzin u Lindy Hempelmann, z którą zgodnie z życzeniem jej męża modlił się i którą podtrzymywał na duchu. Wieczorem pojawiał się w pubie i wyszukiwał sobie którąś z dziwek, przy czym zawsze preferował Noni. I najwyraźniej roił o Kitten, bo wprost pochłaniał ją wzrokiem, kiedy dziewczynka w czasie jego obecności pomagała Lindzie Hempelmann. Kitten najchętniej poszłaby sobie, ale nie potrafiła zostawić chorej przyjaciółki samej z wielebnym. Linda coraz częściej potrzebowała jej pomocy przy najprostszych czynnościach – i oczywiście nie można było oczekiwać od wielebnego, że ten pomoże jej usiąść czy też będzie trzymał przy jej ustach kubek z napojem, aby mogła się napić. Poza tym duchowny był anglikaninem i nie mówił po niemiecku, a angielski Frau Hempelmann był kiepski. Linda cieszyła się, kiedy Kitten tłumaczyła rozmowy z duchownym – a ten był wręcz zachwycony i stale domagał się od Kitten, aby siadała obok niego na łóżku chorej. Chciał być koniecznie blisko niej i nawet obejmował Kitten ramieniem, udając ojcowskie wzruszenie i dumę, kiedy ona szybko odnajdywała cytat z Biblii angielskiej w niemieckim odpowiedniku i głośno go odczytywała. A przecież nie czytała zbyt dobrze, Frau Hempelmann zaczęła ją uczyć dopiero wtedy, kiedy jej choroba była już bardzo zaawansowana.

– On też będzie chciał wziąć udział w tej licytacji – powiedziała Kitten ze zniechęceniem do Noni, która na polecenie Barkera przerabiała dla niej jedną z sukienek jej matki. Właściciel pubu kupił nawet cekiny, aby dodatkowo ozdobić sukienkę. Rankiem zawitał do pubu Tom Carpenter, domokrążca, który handlował zarówno z białymi na odległych farmach, jak i z różnymi szczepami Maorysów. Tubylcy lubili kolorową tandetę, a osadnicy woleli uzupełniać swoje zapasy żywności, takie jak mąka i fasola. I oczywiście Carpenter sprzedawał też whiskey – i to znacznie taniej niż Barker, który sam dbał o swoje zapasy. Kapitan Clayton przywoził mu pełne beczki prosto z Irlandii.

Noni westchnęła.

– I całkiem możliwe, że ma nawet dość pieniędzy. Jego ojczysta gmina zbierała fundusze dla jego misji. Gdyby ludzie wiedzieli, co się dzieje z tymi datkami!

– Ale ja go nie chcę! – zirytowała się Kitten.

Noni popchnęła ją w kierunku starego lustra, które dziwki dzieliły między siebie, ale Kitten demonstracyjnie odwróciła głowę. Nie chciała patrzeć na siebie w nowym stroju. Już przelotne spojrzenie wystarczyło, aby zrozumieć, że widok jej delikatnego ciała w obcisłej czerwonej sukni doprowadzi mężczyzn do szaleństwa. A kiedy jeszcze Barker zmusi ją, aby rozpuściła włosy, które dziewczyna zwykle splatała w ciasny warkocz, i jej złote loki opadną falą na plecy…

– Najlepiej przyzwyczaj się do tego od razu – stwierdziła Noni obojętnie i zmarszczyła materiał przy dekolcie. Teraz w efekcie wyglądało to niemal tak, jak gdyby Kitten miała już piersi. – Nie możemy sobie wyszukiwać facetów. A ten klecha przynajmniej nie śmierdzi tranem, nie jest też skłonny do przemocy i zawsze szybko kończy, więc patrząc na sprawę od tej strony, muszę powiedzieć, że mogłoby być gorzej. Niedobrze jest, kiedy ten pierwszy jest młody i ma wielki temperament, i całkiem możliwe, że w dodatku zawróci ci w głowie! Wtedy będziesz miała niewłaściwy obraz tego, co cię czeka.

Kitten nie odpowiedziała. Nie pragnęła młodego, pełnego temperamentu mężczyzny, w ogóle nie chciała żadnego! A już na pewno nie takiego, który będzie płacił za korzystanie z jej ciała! Rozmyślała intensywnie o jakimś wyjściu z tej sytuacji i ogarniała ją coraz większa rozpacz. Od kiedy Barker ogłosił, że licytacja odbędzie się po najbliższym połowie wieloryba, prześladowały ją pożądliwe spojrzenia prawie wszystkich mężczyzn. Dziewczyna niemal nie ważyła się wychodzić.

I któregoś słonecznego poranka, który Kitten powitała przed domem Hemplemanów po nocy spędzonej koło walczącej o każdy haust powietrza Lindy Hempelmann, zabrzmiał głośny okrzyk:

– Wieloryb w zatoce! Wszyscy ludzie do łodzi!

Kitten nie mogła widzieć stąd pośpiesznych przygotowań w zatoce, ale słyszała głosy mężczyzn i niemal czuła napiętą atmosferę. Wielorybnicy spuszczali na wodę łodzie, w których zasiadało po dwunastu wioślarzy i jeden harpunnik. I choć były to rzeczywiście duże łodzie, to wobec olbrzymiego stworzenia, z którym mężczyźni mieli walczyć na morzu, sprawiały wrażenie drobnych i kruchych. Każdą z nich wieloryb mógł przewrócić jednym uderzeniem swej płetwy ogonowej, ale nie zdarzało się to nigdy. Te zwierzęta były zaskakująco ufne, i nawet kiedy mężczyźni strzelali do nich, wolały raczej uciekać, niż się bronić. I zawsze pozwalały, aby łodzie zbliżyły się na tyle, że one same były w zasięgu strzałów – a przecież bez trudu mogły odpłynąć bądź się zanurzyć, kiedy tylko dostrzegały ludzi. I dopiero wtedy, kiedy haki ciężkiego harpuna tkwiły już głęboko w ich mięśniach, zaczynały rozpaczliwie walczyć, szarpiąc przywiązaną do haków linę, za pomocą której mężczyźni ciągnęli zwierzęta na ląd. Wtedy było już jednak z reguły za późno. Ból i utrata krwi odbierały wielorybom siłę i w którymś momencie przestawały się bronić – często jednak po wielu godzinach uporczywej walki. W końcu także siedzący na łodziach ludzie byli śmiertelnie wyczerpani. A przecież dopiero wtedy, kiedy wieloryb leżał już na plaży, zaczynała się właściwa praca. Mężczyźni wyrąbywali ogromne kawały mięsa często z jeszcze żywego zwierzęcia i gotowali je, aby uzyskać tran… Kitten otrząsnęła się z obrzydzeniem na samą myśl. Smród z kotłów unosił się długo potem nad całą zatoką.

Tego wieczoru jednak mężczyźni będą zbyt zmęczeni, aby licytować dziewczynę, i prawdopodobnie Barker przesunie jej wielki dzień o dwadzieścia cztery godziny. Kitten ciągle jeszcze nie miała sprecyzowanego planu – mogła jedynie próbować zasłonić się koniecznością pomocy Frau Hempelmann. Barker chyba raczej nie próbowałby jej odciągnąć od łóżka ciężko chorej kobiety, on…

– Kotku!

Cichy głos Frau Hempelmann oderwał dziewczynę od okna. Chora była przytomna – Kitten uznała, że to dobry znak, i zmusiła się do uśmiechu, kiedy odwróciła się do Lindy.

– Wielebny… zaraz przyjdzie. Możesz mnie trochę przygotować?

Także w tych słowach była jakaś nadzieja i obietnica, bo po tak ciężkiej nocy Kitten nie spodziewała się takiej woli życia u Lindy. Jeszcze kiedy myła i czesała kobietę, pojawił się Mr Hempleman.

– Linda, moja kochana! Jak się czujesz?

Pocałował przelotnie blady policzek żony, ale cofnął się szybko, mimo że skóra Frau Hempelmann pięknie pachniała różanym mydłem, którym właśnie umyła ją Kitten. Jednak Linda uśmiechnęła się do niego.

– Dobrze… – wyszeptała. Od wielu dni brakowało jej tchu, aby wypowiedzieć dłuższe słowa. – Ja… proszę… Proszę, usiądź na chwilę przy mnie, ja… – Linda wyciągnęła rękę w stronę męża i nawet po tak nieznacznym ruchu zakaszlała. – Muszę ci coś powiedzieć, ja…

Ale George Hempleman przerwał jej z wyraźną niecierpliwością.

– Kochana, teraz to niemożliwe, ludzie właśnie wypatrzyli wieloryba. Muszę szybko iść na plażę i przypilnować, żeby ich to bydlę nie zmasakrowało… – George Hempleman miał zwyczaj obserwowania połowu wieloryba z większej łodzi i koordynowania całej akcji. Robił to w ten sposób, że wydawał odpowiednie rozkazy przez tubę. – I popatrz, wielebny już idzie…

Duchowny pojawił się właśnie na korytarzu prowadzącym do pokoju, a Hempleman zostawił szeroko otwarte drzwi.

– Zobaczymy się wieczorem… – Hempleman wyraźnie się śpieszył.

– Jeśli Bóg pozwoli… – wyszeptała jego żona. Była bardzo blada, a Kitten miała wrażenie, że w czasie ostatniej nocy wręcz się skurczyła. Dziewczyna zdała sobie sprawę, że pozostało jej już niewiele czasu.

– Wielebny, nie wiem doprawdy, jak mam wam dziękować za to, co robicie dla mojej żony – powiedział Hempleman i z uznaniem poklepał pastora po ramieniu.

George Hempleman wyszedł tak szybko, aby wielebny nie zdążył poruszyć tematu darowizny. Duchowny ciągle próbował namówić Lindę Hempelmann do przekazania części spadku jego misji, ale kobieta nigdy na to nie reagowała. Kitten zakładała, że ona po prostu nie miała pieniędzy, które ktoś mógłby odziedziczyć. Utrzymanie zapewniał jej przecież wyłącznie mąż. A nawet gdyby był bardziej szczodry, to gdzie Linda Hempelmann miałaby wydawać te pieniądze?

Kitten wyniosła wszystkie sprzęty potrzebne do mycia, po czym z niechęcią posłuchała wezwania wielebnego, aby usiadła koło niego na łóżku i razem z nim i z Lindą Hempelmann modliła się, czytała Biblię i słuchała umierającej, która ciągle prosiła o spowiedź. Chcąc nie chcąc wysłuchiwała jej lekkich grzechów. Frau Hempelmann zawsze wydawała jej się kimś w rodzaju świętej, ale Bóg najwyraźniej każdemu miał za złe nawet choćby jedną jedyną pyszną myśl. Linda mogła żałować tylko takich drobnostek – a wielebny rozgrzeszał ją każdego dnia.

Chora zasnęła około południa i Kitten szybko wyszła z dusznego domu. Schroniła się przed wielebnym w cienistym lesie powyżej plaży. Ludzie na morzu ciągle walczyli z wielorybem, ale byli już blisko brzegu i najdalej za godzinę lub dwie zwierzę miało się znaleźć na plaży. Kitten miała nadzieję, że Mr Hempleman znajdzie czas na odwiedziny u swojej małżonki, zanim zacznie nadzorować patroszenie wielkiego ssaka. Dzisiejszy stan Lindy Hempelmann niepokoił ją, bo z jednej strony chora była bardziej przytomna niż poprzednio, ale z drugiej zatrważająco słaba. Wielebny, który co rusz sprawdzał jej puls, z wyraźnym niepokojem kręcił głową. Jeśli więc Linda Hempelmann chciała coś powiedzieć swojemu mężowi, to lepiej, aby zrobiła to niedługo.

Kitten znów nazrywała wielki bukiet kwiatów rata o intensywnie czerwonym kolorze, aby ozdobić nimi pokój. I kiedy tylko je przyniosła, chora właśnie się obudziła i popatrzyła na dziewczynę zmęczonymi oczami.

– Mój mąż… – wyszeptała – i… i duchowny… Ja… to już czas, mała, ja… ja słyszę anioły… Słyszysz… czy też je słyszysz?

Jedyne, co w tym momencie usłyszała Kitten, to dobiegające z daleka triumfalne wrzaski. Prawdopodobnie mężczyznom udało się zaciągnąć wieloryba na ląd.