Czas zabijania
- Wydawca:
- Wydawnictwo Albatros
- Kategoria:
- Sensacja, thriller, horror
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7985-044-0
- Rok wydania:
- 2014
- Słowa kluczowe:
- borykający
- hailey
- klient
- mężczyzn
- miastem
- ponowne
- później
- przez
- stanie
- zabijania
- zgwałceniu
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Czas zabijania”
Clanton, małym miastem w stanie Missisipi, wstrząsa wiadomość o wielokrotnym zgwałceniu i brutalnym pobiciu dziesięcioletniej Tonyi Hailey. Kilka dni później w gmachu sądu rozlegają się strzały – to ojciec dziewczynki postanawia sam wymierzyć sprawiedliwość i zabija prowadzonych na salę sądową sprawców, raniąc przy tym funkcjonariusza z biura szeryfa.
Jake Brigance – młody adwokat borykający się z problemami małomiasteczkowego prawnika – do którego Carl Lee Hailey zwraca się z prośbą o obronę, wie, że będzie miał trudny orzech do zgryzienia. Jego nowy klient jest bowiem czarnoskóry, a zabici mężczyźni byli biali, i chociaż czasy niewolnictwa są już zamierzchłą przeszłością, to na amerykańskim Południu jego echo wciąż nie ucichło. Jake wie również, że nie może liczyć na wysokie honorarium. Mimo to podejmuje się obrony zdesperowanego ojca. Bo sam ma córkę. Nie wie tylko, że reprezentując Carla Lee przed sądem, może narazić na niebezpieczeństwo swoją rodzinę, ponieważ Ku-Klux-Klan, zawiadomiony przez krewnych zabitych mężczyzn, dostrzega w toczącym się w Clanton procesie szansę na ponowne zaistnienie.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa John Grisham
Wydanie elektroniczne
O książce
Clanton, małym miastem w stanie Missisipi, wstrząsa wiadomość o wielokrotnym zgwałceniu i brutalnym pobiciu dziesięcioletniej Tonyi Hailey. Kilka dni później w gmachu sądu rozlegają się strzały – to ojciec dziewczynki postanawia sam wymierzyć sprawiedliwość i zabija prowadzonych na salę sądową sprawców, raniąc przy tym funkcjonariusza z biura szeryfa.
Jake Brigance – młody adwokat borykający się z problemami małomiasteczkowego prawnika – do którego Carl Lee Hailey zwraca się z prośbą o obronę, wie, że będzie miał trudny orzech do zgryzienia. Jego klient jest bowiem czarnoskóry, a zabici mężczyźni byli biali, i chociaż czasy niewolnictwa są już zamierzchłą przeszłością, to na amerykańskim Południu jego echo wciąż nie ucichło. Jake wie również, że nie może liczyć na wysokie honorarium. Mimo to podejmuje się obrony zdesperowanego ojca. Bo sam ma córkę.
Nie wie tylko, że reprezentując Carla Lee przed sądem, może narazić na niebezpieczeństwo swoją rodzinę, ponieważ Ku-Klux-Klan, zawiadomiony przez krewnych zabitych mężczyzn, dostrzega w toczącym się w Clanton procesie szansę na ponowne zaistnienie.
JOHN GRISHAM
Współczesny pisarz amerykański, autor 30 powieści, w tym czterech dla młodzieży, fabularyzowanego reportażu oraz zbioru opowiadań. Jego książki ukazują się w 40 językach, a ich łączny nakład osiągnął 275 milionów egzemplarzy. Dziewięć z nich zostało zekranizowanych. W 2011 pisarz otrzymał prestiżową nagrodę literacką Harper Lee.
www.jgrisham.com
Tego autora w Wydawnictwie Albatros
FIRMA
KANCELARIA
ZAKLINACZ DESZCZU
KRÓL ODSZKODOWAŃ WIĘZIENNY
PRAWNIK
OSTATNI SPRAWIEDLIWY
CALICO JOE
KOMORA
DARUJMY SOBIE TE ŚWIĘTA
UŁASKAWIENIE
RAPORT PELIKANA
NIEWINNY CZŁOWIEK
TRENER
APELACJA
BRACTWO
TESTAMENT
Jake Brigance
CZAS ZABIJANIA
CZAS ZAPŁATY
Theodore Boone
OSKARŻONY
AKTYWISTA
Tytuł oryginału: A TIME TO KILL
Copyright © John Grisham 1989
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz S.C. 2014
Polish translation copyright © Zbigniew Kościuk 2014
Redakcja: Agnieszka Łodzińska
Konsultacja prawnicza: prof. Tadeusz Tomaszewski
Zdjęcie na okładce: Alamy/BE&W
Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7985-044-0
WYDAWCA
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Renee,
Pięknej kobiecie,
wiernej przyjaciółce,
wyrozumiałemu krytykowi,
kochającej matce
i idealnej żonie
Od autora
Mam skłonność do rozpoczynania wielu spraw i niedoprowadzania ich do końca, więc kiedy zacząłem pisać tę książkę, moim celem było jedynie jej ukończenie. Wyobrażałem sobie, jak pewnego dnia wskazuję schludną stertę zapisanych kartek w rogu mojego biura i z dumą wyjaśniam klientom oraz przyjaciołom, że to powieść, którą napisałem. Oczywiście w głębi serca marzyłem, że zostanie wydana, ale mówiąc szczerze, nie przypominam sobie takich myśli, przynajmniej wtedy, gdy zaczynałem pisanie. Sądziłem, że będzie to moja pierwsza długa próba w dziedzinie powieści.
Zacząłem na jesieni 1984 roku, trzy lata po ukończeniu wydziału prawa, kiedy byłem jeszcze żółtodziobem. We wczesnych latach mojej prawniczej kariery spędzałem wiele godzin na sali sądowej, obserwując dobrych prawników. Sala rozpraw zawsze mnie fascynowała… i fascynuje do dziś. Podczas rozpraw ludzie dyskutują o sprawach, o których nie ośmieliliby się bąknąć za progiem własnego domu. Największe dramaty rozgrywają się nie na ekranie lub scenie teatralnej, lecz w niezliczonych salach sądowych tego kraju.
Pewnego dnia byłem świadkiem drastycznego procesu. Młoda dziewczyna zeznawała przeciwko mężczyźnie, który brutalnie ją zgwałcił. Bardzo boleśnie to przeżyłem, a przecież byłem jedynie obserwatorem. W jednej chwili dziewczyna wydawała się bardzo odważna, w drugiej żałośnie krucha. Byłem głęboko poruszony. Nie potrafiłem wyobrazić sobie koszmaru, przez który przeszła ona i jej rodzina. Zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby była moją córką. Widząc, jak cierpi, zeznając przed ławą przysięgłych, chciałem własnoręcznie zastrzelić gwałciciela. Przez krótką, a jednocześnie niekończącą się chwilę chciałem być jej ojcem. Pragnąłem sprawiedliwości. I dostrzegłem interesującą historię.
Dostałem obsesji na punkcie ojcowskiej zemsty. Jak takiego ojca potraktowałaby ława przysięgłych złożona z przeciętnych, zwykłych ludzi? Naturalnie odczuwaliby pewną dozę współczucia, ale czy wystarczyłoby jej na uniewinnienie? Pomysł tej powieści narodził się w ciągu trzech miesięcy, kiedy ta myśl pochłaniała mnie prawie bez reszty.
Pierwszy rozdział napisałem odręcznie w notatniku i poprosiłem Renee, moją żonę, aby go przeczytała. Była pod wrażeniem i powiedziała, że chciałaby przeczytać rozdział drugi. Miesiąc później dałem jej drugi i trzeci. Powiedziała, że ją wciągnęło. Dodam, że Renee czyta pięć lub sześć powieści tygodniowo – kryminalnych, thrillerów, szpiegowskich, wszelkiego rodzaju – i nie ma cierpliwości do nudnych historii.
Pisanie tej książki potraktowałem jako okazję do rozwijania własnego hobby – poświęcałem jej godzinę tu, godzinę tam, z postanowieniem, aby pisać przynajmniej stronę dziennie. Nigdy nie porzuciłem tego zamiaru, choć pamiętam okres czterech tygodni, kiedy nie napisałem ani słowa. Czasami zdarzyło mi się zmarnować dzień, ale konsekwentnie, ze ślepą cierpliwością podążałem naprzód. Chociaż historia wydawała się wspaniała, nie byłem pewien swojego warsztatu. Renee podobało się to, co napisałem, więc kontynuowałem to zajęcie.
Po roku ze zdumieniem stwierdziłem, jak szybko zapisuję kolejne kartki, i zdałem sobie sprawę, że książka jest w połowie gotowa.
Zapomniałem o swoim pierwotnym celu i zacząłem rozmyślać o umowach wydawniczych, tantiemach oraz urojonych lunchach z agentami i wydawcami – jednym słowem przeżywać dramaty każdego pisarza, który jeszcze nic nie wydał.
Po trzech latach od rozpoczęcia pracy dałem Renee ostatni rozdział i przesłaliśmy tekst do Nowego Jorku. Tytuł roboczy brzmiał Podzwonne, co było kiepskim pomysłem, więc został zmieniony, gdy tylko rękopis wylądował na biurku mojego nowego agenta, Jaya Garona. Jay przeczytał trzy rozdziały i natychmiast przesłał mi umowę pełnomocnictwa. Dodam, że powieść odrzuciło szesnastu innych agentów i kilkunastu wydawców. Jay odebrał rękopis i powiedział, żebym zaczął pisać kolejną książkę. Posłuchałem jego rady.
Minął rok i nic się nie stało. W kwietniu 1988 roku, kiedy byłem pochłonięty pisaniem Firmy, Jay zadzwonił ze wspaniałą wiadomością: moja książka ukaże się drukiem. Bill Thompson z Wynwood Press przeczytał rękopis i natychmiast kupił prawa do książki. Pod jego kierunkiem dokonałem nielicznych zmian i wymyśliłem nowy tytuł: Czas zabijania. Myślę, że był do szósty lub siódmy tytuł, na który się zdecydowałem. Przyznaję – nie jestem najlepszy w wymyślaniu tytułów.
W czerwcu 1989 roku Wynwood wydrukował pięć tysięcy egzemplarzy. Powieść sprzedała się w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów od domu, ale została przeoczona przez resztę świata. Nie mieliśmy umowy na wydanie broszurowe, nie było też klauzuli o prawach zagranicznych. Z drugiej strony była to moja pierwsza powieść, a większość debiutanckich powieści przechodzi bez echa. Na szczęście za rogiem czekały lepsze rzeczy.
W roku 1989 ukończyłem Firmę i przesłałem ją Jayowi. Powieść kupił Doubleday/Dell, a kiedy w marcu 1991 roku została wydana w twardej oprawie, w mojej pisarskiej karierze nastąpił dramatyczny zwrot. Sukces Firmy wzbudził nowe zainteresowanie Czasem zabijania.
W tej książce umieściłem dużo elementów autobiograficznych.
Chociaż już nie praktykuję prawa, przez dziesięć lat czyniłem to w bardzo podobny sposób jak Jake Brigance. Zawsze reprezentowałem ludzi, nigdy banki, firmy ubezpieczeniowe lub wielkie korporacje. Byłem prawnikiem ulicy. Jake i ja byliśmy w tym samym wieku. W liceum grałem na pozycji rozgrywającego, choć nie szło mi najlepiej. Większość tego, co mówi lub robi, sam powiedziałbym lub zrobił w podobnych okolicznościach. Obaj jeździmy saabem. Obaj odczuwamy nieznośne napięcie, uczestnicząc w procesie, w którym oskarżonemu grozi kara śmierci, co próbowałem oddać w mojej powieści. Obaj nie spaliśmy z powodu strachu o klienta i wymiotowaliśmy w sądowych łazienkach.
Książka, którą trzymacie w rękach, jest bliska mojemu sercu. To moja pierwsza powieść i choć czasami wątki się plączą, nie zmieniłbym w niej ani słowa. Nawet gdybym miał okazję.
Oxford, Missisipi
30 stycznia 1992
Rozdział 1
Billy Ray Cobb był młodszym i mniejszym z dwójki wsioków. W wieku dwudziestu trzech lat miał już na koncie trzyletnią odsiadkę w więzieniu stanowym w Parchman za posiadanie kradzionych towarów z zamiarem sprzedaży. Był szczupłym twardzielem, drobnym oprychem, któremu udało się przeżyć więzienie i jakimś cudem utrzymać siatkę dealerską narkotyków, które opylał, a czasami dawał w prezencie czarnym i strażnikom, żeby zapewnili mu ochronę. Po wyjściu na wolność nadal prosperował, a jego drobny narkotykowy interes sprawił, że awansował do grona najbardziej wpływowych wsioków okręgu Ford. Był przedsiębiorcą pełną gębą, z pracownikami, zobowiązaniami, umowami i wszystkim innym oprócz podatków. W Clanton, w okręgu Ford, był ostatnim gościem w najnowszych dziejach, który zapłacił gotówką za nowego pick-upa. Odlotowe chromowane felgi i opony wyścigowe do jazdy po błocie dostał w zamian za przysługę. W tylnym oknie wisiała flaga konfederatów, którą Cobb ukradł pijanemu gościowi z bractwa studenckiego podczas meczu futbolowego na Ole Miss, czyli Uniwersytecie Missisipi. Pick-up był najcenniejszą rzeczą, jaką Billy Ray posiadał. Siedział teraz na tylnej klapie, żłopiąc piwo, popalając jointa i patrząc, jak jego kumpel, Willard, zabawia się z czarną dziewczynką.
Willard był cztery lata starszy, ale zachowywał się, jakby różnica wynosiła kilkanaście lat. Można powiedzieć, że ogólnie był nieszkodliwy. Nigdy nie znajdował się w poważnych tarapatach, nie miał też poważnej roboty. Czasem zdarzyła mu się bójka, za którą przesiedział nockę w areszcie, ale nie miał na koncie niczego wyjątkowego. Mówił, że jest drwalem, ale ból pleców powodował, iż trzymał się z dala od lasu. Uszkodził sobie kręgosłup, pracując na platformie wiertniczej gdzieś w Zatoce Perskiej, a koncern naftowy wypłacił mu przyzwoite odszkodowanie, które Willard stracił, kiedy jego była ogoliła go do czysta. Głównym jego zajęciem była dorywcza robota u Billy’ego Raya Cobba, który wprawdzie niewiele mu płacił, ale za to nie skąpił towaru. Pierwszy raz od lat Willard zawsze mógł mieć towar, którego stale potrzebował od czasu wypadku z kręgosłupem.
Dziewczynka miała dziesięć lat i była mała jak na swój wiek. Leżała, opierając się na łokciach, które umieścili pod tułowiem i związali żółtą nylonową linką. Nogi spoczywały w groteskowym rozkroku, bo prawa stopa była mocno przywiązana do młodego dębu, a lewa do zbutwiałego, pochylonego słupka starego ogrodzenia. Narciarska linka wrzynała się w jej nadgarstki, a po nogach spływała krew. Miała zakrwawioną i opuchniętą twarz. Jedno oko było nabrzmiałe i zamknięte, drugie na wpół otwarte, więc mogła widzieć drugiego białasa siedzącego na skrzyni. Nie patrzyła na faceta, który na niej leżał. Tego, który ciężko dyszał, pocił się i przeklinał. I robił jej krzywdę.
Kiedy skończył, uderzył ją w twarz i zarechotał. Drugi odpowiedział śmiechem, a później zanieśli się jeszcze głośniej i zaczęli turlać po trawie obok wozu, jak dwaj wariaci, pokrzykując i rechocząc. Odwróciła głowę i cicho zapłakała, tak żeby jej nie usłyszeli. Wcześniej pobili ją za to, że płakała i krzyczała. Zagrozili, że zabiją, jeśli się nie zamknie.
Po chwili zmęczyli się rechotem i wyciągnęli na skrzyni. Willard wytarł się koszulą małej czarnulki, nasączoną krwią i potem. Cobb podał mu zimne piwo z chłodziarki i bąknął coś o wilgotnym powietrzu. Później patrzyli, jak mała szlocha, wydając dziwne, ciche dźwięki, aby w końcu zamilknąć. Puszka Cobba była w połowie pusta, a napój przestał być chłodny. Cisnął nią w dziewczynkę. Puszka uderzyła ją w brzuch, tryskając białą pianą, a później potoczyła się na ziemię obok innych, pochodzących z tej samej chłodziarki. Wyciągali kolejne z dwóch sześciopaków, wypijali do połowy, a później rzucali nimi w nią i rechotali. Willard miał problem z trafieniem w cel, za to Cobbowi całkiem nieźle szło. Nie należeli do tych, co to marnują piwo, ale cięższe puszki lepiej leżały w dłoni, a poza tym miło było patrzeć, jak piana się rozpryskuje.
Ciepłe piwo mieszało się z ciemną krwią i spływało po twarzy i szyi dziewczynki, tworząc kałużę za głową. Przestała się poruszać.
Willard spytał Cobba, czyjego zdaniem mała nie żyje. Cobb otworzył kolejne piwo i wyjaśnił, że nie jest martwa, bo czarnego nie da się zabić kopaniem, biciem i gwałceniem. Żeby załatwić czarnucha, trzeba użyć znacznie bardziej radykalnych środków, na przykład noża, spluwy lub sznura. Chociaż nigdy nie zabił Murzyna, poznał w pudle paru czarnych i wiedział o nich wszystko. Zwykle zabijali jedni drugich, używając jakiegoś rodzaju broni. Ci, których jedynie pobito i zgwałcono, nigdy nie umierali. Niektórzy biali, których pobito i zgwałcono, odwinęli kitę, ale nie czarni. Ich głowy były znacznie twardsze. Willard sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego odpowiedzią.
Później Willard spytał, co Cobb ma zamiar zrobić z dziewczynką, skoro już z nią skończyli. Cobb pociągnął jointa, popił piwem i odparł, że on jeszcze nie skończył. Zakołysał się na skrzyni i powlókł w kierunku małej polany, gdzie ją przywiązali. Zaklął i krzyknął na nią, żeby się obudziła, a później chlusnął jej zimnym piwem w twarz, śmiejąc się jak oszalały.
Patrzyła na niego, gdy obchodził drzewo, żeby znaleźć się z prawej strony, a później utkwiła w nim wzrok, gdy zaczął się gapić między jej nogi. Kiedy spuścił portki, odwróciła się w lewo i zamknęła oczy. Chciał jej ponownie zrobić krzywdę.
Spojrzała między drzewa i dostrzegła jakiś ruch – mężczyznę, który biegł jak oszalały przez krzaki i zarośla. Swojego tatę. Krzyczał i dawał jej znaki, i pędził co sił na ratunek. Krzyknęła w jego stronę, a wtedy zniknął w zaroślach. A ona straciła przytomność.
• • •
Kiedy się obudziła, jeden leżał pod pick-upem, a drugi obok drzewa. Spali. Jej ręce i nogi były odrętwiałe. Krew, piwo i mocz zmieszały się z ziemią pod tułowiem, tworząc kleistą maź, która przytwierdzała jej drobne ciało do ziemi i trzeszczała, kiedy dziewczynka się poruszyła. Pomyślała o ucieczce, ale mimo największych wysiłków zdołała się przesunąć zaledwie kilka centymetrów w prawo. Przywiązali jej stopy tak wysoko, że pośladki ledwie dotykały ziemi. Nogi i ręce były tak zdrętwiałe, że nie chciały jej słuchać.
Spojrzała w kierunku drzew w poszukiwaniu taty i cicho go zawołała. Odczekała chwilę, a później znów zapadła w sen.
Kiedy ponownie się obudziła, tamci już wstali i krążyli wokół. Wysoki podszedł do niej na chwiejnych nogach z małym nożem. Chwycił jej prawą kostkę i zaczął z furią piłować linkę, aż puściła. Gdy uwolnił jej prawą nogę, skuliła się w pozycji płodu, odwracając plecami.
Cobb zarzucił kawał linki na konar, a później zrobił pętlę i zawiązał węzeł. Następnie chwycił dziewczynkę i założył jej pętlę na szyję. Kiedy skończył, ruszył na drugi koniec polany i usiadł na pace pick-upa, gdzie Willard popalał kolejnego jointa i uśmiechał się na myśl o tym, co Cobb ma zamiar zrobić. Ten złowrogo szarpnął linę, unosząc drobne nagie ciało nad ziemię na tyle, by głowa znalazła się tuż pod konarem. Dziewczynka krztusiła się i kaszlała, więc miłosiernie poluzował linę, aby dać jej kilka minut wytchnienia. Później przywiązał linę do zderzaka i otworzył kolejne piwo.
Siedzieli z Willardem na pace, pijąc, paląc i gapiąc się na małą. Spędzili nad jeziorem większą część dnia, bo Cobb miał tam przyjaciela, a przyjaciel łódkę i kilka zaprzyjaźnionych dziewczyn, które miały być łatwe, ale okazały się niedotykalskie. Chociaż Cobb nie żałował prochów i piwa, wredne laski nie chciały się odwdzięczyć. Sfrustrowani, odjechali znad jeziora. Sunęli przed siebie, gdy szczęśliwym trafem napatoczyła się ta mała. Szła żwirową drogą z torbą zakupów, kiedy Willard trafił ją w tył głowy puszką piwa.
– Naprawdę chcesz to zrobić? – spytał Willard, spoglądając na niego szklistymi, nabiegłymi krwią oczami.
Cobb się zawahał.
– Nie. Pozwolę, żebyś sam to zrobił. To był twój pomysł.
Willard pociągnął jointa, splunął i powiedział:
– To nie był mój pomysł. To ty jesteś specem od zabijania czarnuchów. Sam to zrób.
Cobb odwiązał linkę od zderzaka i pociągnął. Lina oderwała korę od gałęzi, rozrzucając drobne kawałki wiązu wokół dziewczynki, która obserwowała ich bacznym wzrokiem. Zakaszlała.
Nagle usłyszała coś, co przypominało warkot samochodu z zepsutym tłumikiem. Tamci odwrócili się niespokojnie, spoglądając na żwirową drogę odchodzącą od pobliskiej autostrady. Zaczęli przeklinać i gorączkowo biegać w kółko. Jeden z nich podniósł klapę, a drugi ruszył w stronę dziewczynki. Potknął się i wylądował nieopodal. Przeklinali jeden drugiego, zdejmując jej pętlę z szyi, wlokąc do pick-upa i rzucając na pakę. Cobb zdzielił ją w twarz i zagroził, że zabije, jeśli nie będzie cicho. Powiedział, że odwiezie ją do domu, jeśli nie będzie się ruszała i zrobi, co jej każe. W przeciwnym razie ją załatwią. Później zatrzasnęli drzwi i ruszyli szybko żwirową drogą. Pomyślała, że jedzie do domu, i zemdlała.
Cobb i Willard pomachali w kierunku firebirda z zepsutym tłumikiem, mijając go na wąskiej bitej drodze. Willard obejrzał się za siebie, żeby sprawdzić, czy czarnulka leży nieruchomo. Cobb skręcił na szosę i przyspieszył.
– Co teraz? – spytał nerwowo Willard.
– Nie wiem – odrzekł niespokojnie Cobb. – Musimy się pospieszyć, bo mi zakrwawi cały samochód. Popatrz, wszystko upaćkała.
Willard pomyślał chwilę, dopijając puszkę.
– Zrzućmy ją z mostu – zaproponował z dumą.
– Dobry pomysł. Cholernie dobry. – Cobb raptownie zahamował. – Daj mi piwo – polecił Willardowi, który wywlókł się z kabiny i poszedł na tył po dwie puszki.
– Nawet chłodziarkę zakrwawiła – oznajmił, kiedy ruszyli z piskiem opon.
• • •
Gwen Hailey czuła, że stało się coś złego. Posłałaby po zakupy jednego z trzech chłopców, ale dostali szlaban od ojca. Za karę musieli wyrywać chwasty w ogrodzie. Tonya już wcześniej chodziła do sklepu, który znajdował się zaledwie półtora kilometra od domu, i udowodniła, że można na niej polegać. Po dwóch godzinach Gwen posłała synów, żeby poszukali młodszej siostry. Pomyśleli, że pewnie poszła do domu Poundersów, żeby się pobawić z ich dzieciakami, lub zapuściła się jeszcze dalej, by odwiedzić swoją najlepszą przyjaciółkę, Bessie Pierson.
Sklepikarz pan Bates powiedział, że była u niego, ale wyszła przed godziną. Jarvis, średni brat, znalazł przy drodze torbę z zakupami.
Gwen zadzwoniła do męża do papierni, a później zapakowała Carla Lee juniora do samochodu i zaczęła krążyć szutrowymi drogami wokół sklepu. Dotarli do osady starych drewnianych bud na plantacji Grahama, żeby sprawdzić, czy małej nie ma u ciotki. Później zatrzymali się w sklepie Broadway, półtora kilometra od spożywczego Grahama, ale grupka czarnych powiedziała, że nie widzieli jej w pobliżu. Sprawdzili żwirowe i bite drogi w promieniu pięciu kilometrów od domu.
• • •
Cobb nie mógł znaleźć mostu, na którym nie siedzieliby czarni z wędkami. Do każdego, do którego się zbliżyli, przyklejonych było czterech lub pięciu czarnych w szerokich słomkowych kapeluszach, z dużymi trzcinowymi wędziskami w rękach. Pod każdym siedziała na wiadrach grupka innych w identycznych słomkowych kapeluszach i z trzcinowymi wędkami. Tkwili tak nieruchomo, od czasu do czasu zaciągając przynętę lub rozgniatając komara na karku.
Zaczęło go ogarniać przerażenie. Naćpany Willard całkowicie odpłynął i nie było z niego najmniejszego pożytku. Cobb został sam i musiał się pozbyć dziewczyny w taki sposób, żeby nie mogła powiedzieć nikomu, co się stało. Willard pochrapywał, a Cobb gnał jak oszalały żwirowymi wiejskimi drogami w poszukiwaniu mostu lub urwiska nad rzeką, gdzie mógłby przystanąć i zrzucić ciało tak, żeby nie zobaczyło go pół tuzina czarnych w słomkowych kapeluszach. Spojrzał w lusterko i zauważył, że dziewczynka próbuje się podnieść. Zahamował mocno, więc upadła na pakę obok tylnego okna. Willard odbił się rykoszetem od deski rozdzielczej i osunął na podłogę, nie przestając chrapać. Cobb rzucił przekleństwo pod adresem obojga.
Błotniste jezioro Chatulla było dużym, płytkim sztucznym zbiornikiem. Tamę ciągnącą się na długości półtora kilometra porastała trawa. Akwen znajdował się na południowo-zachodnim krańcu okręgu Ford, kilkoma hektarami wkraczając na teren okręgu Van Buren. Na wiosnę Chatulla było największym zbiornikiem wodnym w Missisipi, ale późnym latem, gdy deszcz przestawał padać, a słońce zaczynało podgrzewać, woda gwałtownie parowała. Mocny niegdyś brzeg obniżał się i cofał, zbliżając do przeciwległych krańców i tworząc płytki zbiornik z czerwonobrązową wodą. Z różnych stron zasilały go niezliczone strumienie, zatoki i mokradła. Kilka dopływów było wystarczająco dużych, aby zasłużyć na miano rzeki. Istnienie wspomnianych dopływów powodowało, że w rejonie jeziora znajdowało się duża liczba mostów.
Żółty pick-up mknął tymi mostami w poszukiwaniu miejsca nadającego się do zrzucenia ładunku, jakim była niechciana pasażerka. Cobb był zrozpaczony. Wiedział o jeszcze jednym moście, wąskiej drewnianej konstrukcji rozpiętej ponad strumieniem Foggy. Kiedy podjechał bliżej i ujrzał czarnuchów z trzcinowymi wędkami, zjechał na pobocze i zatrzymał wóz. Opuścił pokrywę, wyciągnął dziewczynkę i wrzucił ją do małego wąwozu porośniętego kudzu.
• • •
Carl Lee Hailey nie spieszył się do domu. Gwen denerwowała się z byle powodu. Kilka razy dzwoniła do papierni, bo obawiała się, że jedno z dzieci zostało porwane. Odbił kartę i jak zwykle dotarł do domu w ciągu trzydziestu minut. Zaniepokoił się dopiero na widok radiowozu zaparkowanego obok werandy. Inne samochody należące do członków rodziny Gwen stały chaotycznie wzdłuż długiego podjazdu i na podwórku. Wśród nich był jeden wóz, którego nie rozpoznał.
Gdzie jest Tonya i chłopcy?
Kiedy otworzył drzwi, usłyszał, że Gwen płacze. W małym salonie z prawej strony spostrzegł tłumek pochylony nad kruchą postacią leżącą na kanapie. Dziecko było przykryte mokrymi ręcznikami, otoczone przez szlochających krewnych. Kiedy ruszył w kierunku kanapy, płacz ustał. Tłum się rozstąpił. Obok dziewczynki została tylko Gwen. Delikatnie gładziła ją po głowie. Uklęknął obok kanapy i dotknął ramienia dziecka. Przemówił do swojej córeczki, a ona próbowała się uśmiechnąć. Jej twarz przypominała krwawą miazgę, pokryta siniakami i ranami. Oczy były spuchnięte i zakrwawione. Poczuł łzy w oczach, kiedy spojrzał na jej drobne ciało owinięte ręcznikami i krwawiące z łokci oraz czoła.
Carl Lee spytał Gwen, co się stało. Zaczęła dygotać i jęczeć, więc brat musiał odprowadzić ją do kuchni. Carl Lee wstał, odwrócił się do zebranych i poprosił, żeby ktoś mu powiedział.
Cisza.
Zapytał trzeci raz. Funkcjonariusz z biura szeryfa, Willie Hastings, jeden z kuzynów Gwen, podszedł do niego i powiedział, że ludzie łowiący ryby nad strumieniem Foggy znaleźli Tonyę na środku drogi. Powiedziała, jak się nazywa jej ojciec, więc zanieśli ją do domu.
Hastings zamilkł i wbił wzrok w podłogę.
– Co się stało, Willie?! – krzyknął Carl Lee, spoglądając na niego gniewnym wzrokiem.
Hastings mówił powoli, odwracając wzrok w kierunku okna. Powtórzył to, co Tonya powiedziała matce o białych mężczyznach i pick-upie. O sznurze i drzewach, i o tym, jak ją skrzywdzili. Przerwał, słysząc sygnał karetki.
Ludzie cicho wyszli na zewnątrz i stanęli na werandzie, patrząc, jak ratownicy wyjmują nosze i idą w stronę domu.
Stanęli na podwórku, kiedy otworzyły się drzwi i Carl Lee wyszedł z córką na rękach. Szeptał do niej cicho, a ogromne łzy kapały mu z brody. Ruszył na tył karetki i wsiadł do środka. Ratownicy zamknęli drzwi i ostrożnie wyjęli dziecko z jego rąk.
Rozdział 2
Ozzie Walls był jedynym czarnoskórym szeryfem w stanie Missisipi. W najnowszej historii znalazłoby się paru innych, ale obecnie Walls nie miał konkurencji. Był bardzo dumny z tego faktu, bo biali stanowili siedemdziesiąt cztery procent mieszkańców okręgu Ford, a inni czarnoskórzy szeryfowie pochodzili z okręgów, w których mieszkało znacznie więcej czarnych. Przed okresem rekonstrukcji nie wybrano żadnego czarnoskórego szeryfa w białym okręgu Missisipi.
Walls wychował się w okręgu Ford i był spokrewniony z większością czarnych oraz paroma białymi. Po desegregacji, która miała miejsce pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku, należał do pierwszego mieszanego rocznika absolwentów Clanton High School. Chciał grać w futbol na pobliskim uniwersytecie Ole Miss, ale mieli już dwóch czarnych. Zamiast tego wstąpił do drużyny uniwersytetu Alcorn State i grał w Rams na pozycji obrońcy, dopóki kontuzja kolana nie sprawiła, że wrócił do Clanton. Brakowało mu futbolu, ale cieszył się, że wybrali go na stanowisko szeryfa, bo dostał więcej głosów białych niż jego biali rywale. Białe dzieciaki go uwielbiały, bo był bohaterem, gwiazdą futbolu, która występowała w telewizji, a jego fotografie zamieszczano w gazetach. Ich rodzice szanowali Ozziego i głosowali na niego, bo był twardym gliną, który tak samo traktował czarnych i białych chuliganów. Biali funkcjonariusze popierali go, bo od kiedy został szeryfem, Departament Sprawiedliwości nie wtykał nosa w sprawy okręgu Ford. Czarni wielbili go, bo był ich Ozziem, ich człowiekiem.
Odpuścił sobie kolację i czekał w biurze obok aresztu na powrót Hastingsa, żeby wysłuchać raportu o sytuacji w domu Haileya. Miał już podejrzanego. Billy Ray Cobb był stałym bywalcem w biurze szeryfa. Ozzie wiedział, że gość handluje narkotykami, ale nie potrafił go przyłapać. Wiedział również, że facet to kawał drania.
Dyspozytor wezwał ludzi z biura szeryfa. Kiedy się zameldowali, Ozzie kazał im ustalić miejsce pobytu Billy’ego Raya Cobba, ale go nie zatrzymywać. Było ich w sumie dwunastu – dziewięciu białych i trzech czarnych. Rozjechali się po okręgu w poszukiwaniu odpicowanego żółtego pick-upa marki Ford z flagą konfederacji w tylnym oknie.
Kiedy zjawił się Hastings, szeryf zabrał go ze sobą do okręgowego szpitala. Hastings jak zwykle prowadził, a Ozzie wydawał polecenia przez radio. W poczekalni na drugim piętrze znaleźli cały klan Haileyów. Ciotki, wujowie, dziadkowie, przyjaciele i nieznajomi zebrali się w małej salce. Niektórzy czekali w wąskim korytarzu. Słychać było szepty i ciche popłakiwanie. Tonya była operowana.
Carl Lee siedział na taniej plastikowej kozetce w ciemnym rogu. Obok przycupnęła Gwen i chłopcy. Mężczyzna gapił się w podłogę i zachowywał tak, jakby nie dostrzegał tłumu. Gwen oparła głowę na jego ramieniu i cicho chlipała. Chłopcy siedzieli sztywno z rękami złożonymi na kolanach, co jakiś czas popatrując na ojca, jakby czekali na słowo otuchy.
Ozzie przedarł się przez ciżbę, w milczeniu wymieniając uściski dłoni, poklepując ludzi po plecach i szepcząc, że dopadnie sprawców. Uklęknął przed Carlem Lee i Gwen.
– Jak ona się czuje? – zapytał.
Carl Lee nie zauważył jego obecności. Gwen głośniej zaszlochała, a chłopcy pociągnęli nosem i otarli łzy. Poklepał Gwen po kolanie i wstał. Jeden z jej braci wyprowadził jego i Hastingsa na korytarz, z dala od rodziny. Podał Ozziemu rękę i podziękował za przyjście.
– Jak ona się czuje? – powtórzył Ozzie.
– Kiepsko. Operują ją. Pewnie trochę to potrwa. Ma połamane kości i poważne wstrząśnienie mózgu. Mocno ją poturbowali. Na szyi ma ślady oparzeń od sznura, jakby próbowali ją powiesić.
– Została zgwałcona? – spytał, choć znał odpowiedź.
– Taak. Powiedziała mamie, że gwałcili ją na zmianę. Bardzo ją skrzywdzili, Ozzie. Lekarze to potwierdzili.
– Jak się czują Carl Lee i Gwen?
– Fatalnie. Są zdruzgotani. Myślę, że przeżyli szok. Carl Lee nie odezwał się ani słowem od czasu, kiedy przyjechał do szpitala.
Ozzie zapewnił go, że znajdą sprawców. Że nie zajmie to dużo czasu, a kiedy już ich dopadną, zamkną w jakimś bezpiecznym miejscu. Brat zasugerował, że powinien umieścić drani w innym więzieniu dla ich własnego bezpieczeństwa.
• • •
Pięć kilometrów za Clanton Ozzie wskazał żwirową drogę.
– Skręć tutaj – powiedział Hastingsowi, który zjechał z autostrady i stanął na podwórku przed sfatygowanym domem na kółkach. Zapadał zmrok.
Ozzie sięgnął po policyjną pałkę i głośno zapukał do drzwi.
– Otwieraj, Bumpous!
Dom zadygotał, kiedy Bumpous ruszył do ubikacji, żeby spuścić w muszli nowego jointa.
– Bumpous, otwieraj! – Ozzie ponownie załomotał. – Wiem, że tam jesteś! Otwieraj, bo wyważę drzwi!
Bumpous otworzył i Ozzie wszedł do środka.
– Słuchaj Bumpous, zawsze, gdy cię odwiedzam, śmierdzi tu jakoś dziwnie, a z kibla dolatuje hałas spuszczanej wody. Załóż coś na plecy. Mam dla ciebie robotę.
– Co?!
– Wyjaśnię ci na zewnątrz, gdy będę mógł swobodnie oddychać. Pospiesz się, włóż coś na siebie.
– A jeśli odmówię?
– Jak chcesz. Jutro umówię cię z twoim kuratorem sądowym.
– Będę za minutkę.
Ozzie uśmiechnął się i ruszył do radiowozu. Bobby Bumpous był jednym z jego ulubieńców. Od czasu gdy dwa lata temu wyszedł warunkowo z pudła, prowadził względnie uczciwe życie, od czasu do czasu ulegając pokusie łatwego zarobku na sprzedaży narkotyków. Ozzie obserwował Bobby’ego niczym jastrząb i wiedział o jego transakcjach, a Bumpous wiedział, że Ozzie wie. Właśnie dlatego był taki skory, żeby pomóc swojemu przyjacielowi, szeryfowi Wallsowi. Plan, żeby wykorzystać Bumpousa do przyskrzynienia Billy’ego Raya Cobba za handel narkotykami, musiał chwilkę poczekać.
Po kilku minutach Bumpous posłusznie wydreptał z domu, wtykając koszulę do spodni i zapinając rozporek.
– Kogo szukasz tym razem? – zapytał.
– Billy’ego Raya Cobba.
– Nie ma sprawy. Przecież mógłbyś go znaleźć beze mnie.
– Zamknij się i posłuchaj! Sądzimy, że Cobb jest zamieszany w gwałt, do którego doszło dziś po południu. Czarna dziewczynka została zgwałcona przez dwóch białych. Myślę, że Cobb tam był.
– Cobb nie robi w tej branży, szeryfie. Handluje narkotykami, zapomniałeś?
– Stul pysk i słuchaj. Znajdziesz Cobba i spędzisz z nim trochę czasu. Pięć minut temu widziano jego wóz obok knajpy Hueya. Postaw mu piwo. Zagrajcie w bilard albo kości, wszystko jedno. Dowiedz się, co dzisiaj robił. Z kim był? Dokąd pojechał? Wiesz, jaki facet jest rozmowny, prawda?
– Ano prawda.
– Zadzwoń do dyspozytora, kiedy go znajdziesz. Powiadomią mnie. Będę w pobliżu. Zrozumiałeś?
– Tak, szeryfie. Nie ma sprawy.
– Jakieś pytania?
– Taak. Jestem spłukany. Kto za to zapłaci?
Ozzie wręczył mu dwudziestkę i odszedł. Odjechał z Hastingsem w kierunku knajpy Hueya nad jeziorem.
– Jesteś pewny, że można mu zaufać? – spytał Hastings.
– Komu?
– Temu gnojkowi, Bumpousowi.
– Pewnie, że mu ufam. Jest bardzo wiarygodny od czasu, gdy wyszedł warunkowo z pudła. To dobry dzieciak i w zasadzie stara się podążać prostą drogą. Pomaga swojemu szeryfowi i zrobi wszystko, o co go poproszę.
– Dlaczego?
– Bo rok temu złapałem go z trzystoma gramami marychy. Był wtedy od roku na wolności, a ja dorwałem jego brata z trzydziestoma gramami trawy. Powiedziałem mu, że szkoda życia, a nie wygląda nawet na trzydzieści lat. Zaczął płakać. Płakał i mazał się w celi całą noc. Nad ranem skruszał i był gotowy do rozmowy. Wygadał, że towar dostał od swojego brata, Bobby’ego. Puściłem go i poszedłem pogadać z Bobbym. Zapukałem do drzwi i usłyszałem, jak spuszcza wodę w toalecie. Nie raczył podejść do drzwi, więc wyważyłem je kopnięciem. Znalazłem gościa w kiblu, próbującego spuścić towar w muszli. Wszędzie była marycha. Nie wiem, ile udało mu się spłukać, ale większość wypłynęła, bo kibel się zatkał. Tak go wystraszyłem, że posikał się w portki.
– Żartujesz?
– Skądże. Dzieciak cały się obszczał. Stał w mokrych gaciach, z przepychaczem w jednej i towarem w drugiej ręce. A kibel był pełen towaru wyrzuconego przez wodę.
– Co zrobiłeś?
– Zagroziłem, że go zabiję.
– Jak zareagował?
– Zaczął płakać. Beczał jak dziecko. Chlipał coś o mamie i powrocie do pudła. O tym i o tamtym. Obiecał, że więcej tego nie zrobi.
– Aresztowałeś go?
– Nie. Nie byłem w stanie. Zbeształem go porządnie i jeszcze raz zagroziłem. Zrobiłem mu nadzór kuratorski na miejscu, w jego ubikacji. Od tej pory aż miło z nim pracować.
Przejechali obok knajpy Hueya i zobaczyli pick-upa Cobba stojącego na żwirowym podjeździe obok kilkunastu innych pick-upów i wozów z napędem na cztery koła. Zaparkowali radiowóz kawałek dalej, za murzyńskim kościołem na wzgórzu, skąd był dobry widok na knajpę, którą stali bywalcy czule nazywali „lokalem”. Inny radiowóz ukrył się za drzewami z drugiej strony autostrady. Chwilę później na podjazd zajechał Bumpous. Zahamował gwałtownie, wzbijając tuman kurzu i grad kamieni, a następnie wycofał i zaparkował obok wozu Cobba. Rozejrzał się wokół i swobodnym krokiem wszedł do knajpy Hueya. Pół godziny później dyżurny powiadomił Ozziego, że informator odnalazł poszukiwanego białego mężczyznę w knajpie Hueya przy autostradzie 305 niedaleko jeziora. Po kilku minutach w pobliżu ukryły się dwa inne radiowozy. Czekali.
– Czemu jesteś taki pewny, że to Cobb? – spytał Hastings.
– Nie jestem. Mam przeczucie. Ta mała powiedziała, że pick-up miał błyszczące koła i wielkie opony.
– To zawęża grupę podejrzanych do jakichś dwóch tysięcy.
– Powiedziała też, że był żółty, wyglądał jak nowy i miał wielką flagę w tylnym oknie.
– No to mamy dwustu kandydatów.
– Może mniej. Ilu właścicieli to takie wredne typy, jak Billy Ray Cobb?
– A jeśli to nie on?
– On.
– A jeśli nie?
– Niebawem się przekonamy. Facet ma długi język, szczególnie gdy jest pijany.
Czekali dwie godziny, obserwując przyjeżdżające i odjeżdżające samochody. Kierowcy ciężarówek, drwale i robotnicy z fabryki oraz robotnicy rolni parkowali swoje pick-upy i jeepy na żwirze, a następnie szli do środka na drinka lub partyjkę bilardu, żeby posłuchać muzyki lub znaleźć jakąś chętną laskę. Niektórzy po chwili wychodzili i szli parę kroków dalej do Ann’s Lounge, gdzie zabawiali jakiś czas, by po kilku minutach wrócić do Hueya. W barze Ann było nieco ciemniej, brakowało też kolorowych reklam piwa oraz muzyki na żywo, która powodowała, że lokal Hueya cieszył się u miejscowych takim wzięciem. W Ann’s Lounge można było kupić narkotyki, ale w knajpie Hueya było wszystko – muzyka, kobiety, happy hours, automaty do pokera, kości, tańce i całe mnóstwo bójek. Jeden z konfliktów przeniósł się właśnie na parking. Kilku wściekłych wieśniaków kopało się i okładało pięściami na oślep, aż zeszła im para i wrócili do stolika z kośćmi.
– Mam nadzieję, że wśród nich nie było Bumpousa. – Szeryf westchnął.
Ubikacje w lokalu były ciasne i odrażające, dlatego większość klientów wolała sobie ulżyć między pojazdami na parkingu. Było tak szczególnie w poniedziałek, kiedy oferta piwa za dziesięć centów ściągała wsioków z czterech sąsiednich okręgów.
W poniedziałki każdy z samochodów stojących na parkingu zostawał przynajmniej trzykrotnie obsikany. Raz na tydzień jakiś Bogu ducha winny kierowca widział tam coś szokującego i Ozzie był zmuszony dokonać aresztowania. W przeciwnym razie się nie wtrącał.
W obu lokalach dochodziło do licznych naruszeń prawa. Uprawiano tam hazard, handlowano narkotykami, sprzedawano nielegalną whiskey, serwowano alkohol nieletnim i nie zamykano o czasie. Kiedy pierwszy raz wybrano go na szeryfa, popełnił błąd, częściowo z powodu lekkomyślnych obietnic wyborczych, że zamknie wszystkie speluny w okręgu. Skutek był taki, że liczba przestępstw wzrosła. Areszt pękał w szwach, a liczba spraw na wokandzie uległa zwielokrotnieniu. Okoliczne oprychy połączyły siły i pojechały wozami kempingowymi do Clanton, parkując na placu wokół gmachu sądu. Były ich setki. Co noc zaludniali plac, pijąc, urządzając bójki, słuchając głośnej muzyki oraz wykrzykując wyzwiska pod adresem przerażonych mieszkańców. Co rano plac przypominał składowisko odpadów, pełen był pustych puszek i butelek. Ozzie zamknął też knajpy, w których bywali czarni, a wtedy w ciągu jednego miesiąca liczba włamań, kradzieży z włamaniem i napadów z użyciem niebezpiecznego narzędzia uległa potrojeniu. Do tego dochodziły jeszcze dwa zabójstwa tygodniowo.
W końcu, gdy miasto znalazło się w istnym stanie oblężenia, grupa miejscowych duchownych spotkała się potajemnie z Ozziem, prosząc, żeby odpuścił knajpom. Grzecznie im przypomniał, że podczas wyborów nalegali, aby je zamknąć. Przyznali się do błędu i poprosili o złagodzenie zakazów. I obiecali, że udzielą mu wsparcia w kolejnych wyborach. Ozzie ustąpił, a życie w okręgu Ford powróciło do normy.
Nie był rad, że takie speluny spokojnie działają na jego podwórku, ale nie miał wątpliwości, że dzięki temu praworządni wyborcy są znacznie bezpieczniejsi.
O dziesiątej trzydzieści dyspozytor oznajmił przez radio, że informator jest na linii i chce się widzieć z szeryfem. Ozzie podał swoje położenie, a minutę później Bumpous wyszedł z lokalu i dowlókł się do swojego samochodu. Wóz skręcił koła, wyrzucił w górę żwir i ruszył w kierunku kościoła.
– Gość jest pijany – powiedział Hastings.
Bumpous objechał kościelny parking i stanął z piskiem opon, kilkanaście centymetrów od radiowozu.
– Siemanko, szeryfie! – wrzasnął.
Ozzie podszedł do jego pick-upa.
– Czemu tak długo?
– Powiedziałeś, że mam całą noc.
– Znalazłeś go dwie godziny temu.
– To prawda, szeryfie, ale czy próbowałeś kiedyś wydać dwadzieścia dolców na piwo, kiedy puszkę można kupić za pięćdziesiąt centów?
– Jesteś pijany?
– Skądże, po prostu dobrze się bawię. Mogę dostać kolejną dwudziestkę?
– Czego się dowiedziałeś?
– O czym?
– O Cobbie!
– Facet jest w środku, jak powiedziałeś.
– Wiem, że tam jest! Coś jeszcze?!
Bumpous przestał się uśmiechać i spojrzał na majaczącą w oddali knajpę.
– Kpił sobie, szeryfie, z tego. Miał niezły ubaw. Powiedział, że w końcu znalazł czarną, która jest dziewicą. Ktoś zapytał, ile miała lat, a Cobb na to, że osiem albo dziewięć. Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Hastings zamknął oczy i zwiesił głowę. Ozzie zgrzytnął zębami i spojrzał w drugą stronę.
– Powiedział coś jeszcze?
– Jest porządnie wstawiony. Rano nie będzie niczego pamiętał. Powiedział, że była uroczą małą czarnulką.
– Kto z nim był?
– Pete Willard.
– Jest tam?
– Tak, obaj śmieją się z tego, co zaszło.
– Gdzie siedzą?
– Z lewej strony sali, obok automatów do flippera.
Ozzie się uśmiechnął.
– W porządku, Bumpous. Dobrze się spisałeś, a teraz spadaj.
Hastings zadzwonił do dyspozytora. Podał dwa nazwiska, a dyspozytor przekazał je Looneyowi, który czekał w radiowozie zaparkowanym przed domem Percy’ego Bullarda, sędziego okręgu. Looney zadzwonił do drzwi i wręczył sędziemu dwa oświadczenia złożone pod przysięgą i dwa nakazy aresztowania. Bullard podpisał nakazy i zwrócił je Looneyowi, który podziękował Wysokiemu Sądowi i grzecznie się oddalił. Dwadzieścia minut później oddał nakazy Ozziemu na tyłach kościoła.
Punktualnie o jedenastej kapela zamilkła w połowie piosenki, kości zniknęły ze stołów, tańczący zamarli, a bile przestały się toczyć po stołach. Ktoś włączył światło. Goście powiedli wzrokiem za potężnie zbudowanym szeryfem, który w towarzystwie swoich ludzi kroczył dumnie przez parkiet w stronę stolika obok automatów do flippera. Cobb, Willard i dwóch innych siedzieli w boksie wokół blatu pełnego pustych puszek po piwie. Ozzie podszedł do stolika i uśmiechnął się do Cobba.
– Pan wybaczy, ale nie wpuszczamy tu czarnych – wybełkotał Cobb, a czterej pozostali wybuchnęli śmiechem. Ozzie nie przestawał się uśmiechać.
Kiedy rechot ustał, Ozzie powiedział:
– Dobrze się bawisz, Billy Rayu?
– Ano tak.
– Na to mi wygląda. Nie lubię psuć ludziom zabawy, ale ty i Willard musicie ze mną pójść.
– Dokąd? – zaciekawił się Willard.
– Na przejażdżkę.
– Nie zamierzam się stąd ruszyć – uroczyście oświadczył Cobb. W tym momencie dwaj obcy, którzy z nimi siedzieli, czmychnęli, przyłączając się do tłumu gapiów.
– Aresztuję was obu – oznajmił Ozzie.
– Masz nakaz? – spytał Cobb.
Hastings wyciągnął dwa nakazy, a Ozzie rzucił je między puszki z piwem.
– Taak, mam nakaz na każdego z was. Wstawaj.
Willard spojrzał rozpaczliwie na Cobba, który wziął do ust łyk piwa i oświadczył:
– Nie pojadę do aresztu.
Na te słowa Looney podał Ozziemu najdłuższą i najczarniejszą pałkę, jakiej używali w okręgu Ford. Willard skamieniał ze strachu. Ozzie skinął pałką, uderzając w środek stolika i rozrzucając piwo, puszki oraz pianę na wszystkie strony. Willard skoczył na równe nogi i wyciągnął ręce w stronę Looneya, który już czekał z kajdankami. Wyciągnęli go na zewnątrz i wepchnęli do czekającego radiowozu.
Ozzie klepnął się pałką w lewą dłoń i uśmiechnął do Cobba.
– Masz prawo zachować milczenie. Wszystko, co powiesz, może zostać wykorzystane przeciwko tobie. Masz prawo do adwokata. Jeśli nie możesz sobie na niego pozwolić, zapewni go stan. Jakieś pytania?
– Taak. Która godzina?
– Pora jechać do pudła, koleś.
– Idź do diabła, czarnuchu!
Ozzie chwycił Cobba za włosy i wyciągnął z boksu, a następnie przycisnął mu twarz do podłogi. Docisnął plecy kolanem i wsunął pałkę pod gardło, ciągnąc w górę, a jednocześnie mocniej wbijając kolano w grzbiet. Cobb zakwiczał, kiedy pałka zaczęła miażdżyć mu krtań.
Ozzie zapiął kajdanki i powlókł Cobba za włosy przez parkiet. Wyszli na zewnątrz, przeszli żwirowym parkingiem i Ozzie wepchnął Cobba na tylne siedzenie radiowozu obok Willarda.
• • •
Wiadomość o gwałcie rozeszła się lotem błyskawicy. Kolejni krewni i przyjaciele gromadzili się w szpitalu w poczekalni i sąsiednich korytarzach. Tonya wyjechała z sali operacyjnej. Jej stan określono jako krytyczny. Ozzie zamienił słówko z bratem Gwen, informując go o zatrzymaniu. Tak, to oni. Jest tego pewny.
Rozdział 3
Jake Brigance obrócił się na bok obok żony i powlókł do małej łazienki oddalonej kilka metrów od łóżka, macając w ciemności w poszukiwaniu dzwoniącego budzika. Odnalazł go tam, gdzie cholerstwo wczoraj zostawił, i uciszył szybkim, gwałtownym pacnięciem. Była piąta trzydzieści rano, środa, piętnasty maja.
Stał chwilę w ciemności, przerażony i bez tchu, z sercem bijącym jak oszalałe, gapiąc się na fosforyzujące cyfry lśniące na tarczy zegara, którego szczerze nienawidził. Jego przenikliwy alarm można było usłyszeć nawet na ulicy. Co rano balansował na krawędzi zawału, gdy ustrojstwo eksplodowało przeraźliwym dźwiękiem. Czasem, ze dwa razy w roku, udało mu się zepchnąć Carlę na podłogę, a wtedy ona wyłączała paskudztwo i wracała do łóżka, jednak zazwyczaj nie była tak wyrozumiała. Uważała, że mu odbiło, bo wstaje o tak wczesnej porze.
Budzik stał na parapecie, więc Jake musiał zrobić kilka kroków, zanim go wyłączył. Kiedy już wstał, nie pozwalał sobie na powrót do łóżka. Była to jedna z jego żelaznych zasad. Kiedyś budzik stał na nocnym stoliku, ale wtedy jego skuteczność była obniżona. Carla wyciągała rękę i wyłączała dzwoniące draństwo, zanim Jake cokolwiek usłyszał. W rezultacie spał do siódmej lub ósmej, co rujnowało mu cały dzień. Teraz budzik czaił się w łazience i spełniał swoją funkcję.
Jake pochylił się nad umywalką, ochlapując twarz i włosy zimną wodą. Włączył światło i spojrzał z przerażeniem na obraz w lustrze. Jego proste brązowe włosy sterczały na wszystkie strony. Albo powiększyło mu się czoło, albo linia włosów cofnęła się przynajmniej o pięć centymetrów w ciągu nocy. Oczy miał matowe i opuchnięte, z białą wydzieliną w kącikach. Szew prześcieradła pozostawił jasnoczerwoną krechę z lewej strony twarzy. Dotknął jej i rozmasował, zastanawiając się, czy zniknie. Prawą ręką odgarnął czuprynę do tyłu i zbadał linię włosów. W wieku trzydziestu dwóch lat nie miał ani jednego siwego włosa. Jednak siwe włosy nie były problemem. Problemem było łysienie androgenowe, które Jake odziedziczył zarówno po rodzinie ojca, jak i matki. Marzył o zdrowych, gęstych włosach zaczynających się cztery centymetry nad brwiami. Carla powiedziała, że nadal ma dużo włosów, ale nie starczą mu na długo, jeśli będą wypadały w takim tempie. Zapewniła go także, że jest przystojny jak kiedyś. Oczywiście jej uwierzył. Wyjaśniła, że cofnięta linia włosów dodaje jego wyglądowi powagi, tak niezbędnej u młodego prawnika. Temu też dał wiarę.
Czy to samo można było powiedzieć o starych łysych prawnikach albo łysych kolegach w średnim wieku? Czemu włosy nie mogłyby odrosnąć, kiedy dorobi się zmarszczek i siwych baków, i będzie wyglądał bardzo poważnie?
Jake dumał o tym, stojąc pod prysznicem. Zwykle mył się szybko, golił i błyskawicznie ubierał. Musiał być w kawiarni Coffee Shop o szóstej rano – kolejna żelazna zasada. Zapalił światło i zaczął hałasować szufladami komody i drzwiami szafy, żeby obudzić Carlę. Latem, kiedy nie uczyła w szkole, był to ich poranny rytuał. Tłumaczył jej wiele razy, że ma cały dzień, aby odespać, i że powinni spędzać razem poranne minuty. Carla jęknęła i zagrzebała się pod kołdrą. Zawsze kiedy już się ubrał, wchodził do łóżka na czworakach i całował ją w ucho, a później w szyję i twarz. W końcu odwracała się w jego stronę. Wreszcie ściągał z niej kołdrę i chichotał, gdy kuliła się z zimna, dygocząc i błagając o przykrycie. Trzymał kołdrę, podziwiając ciemne, opalone, zgrabne, niemal idealne nogi żony. Obszerna nocna koszula odsłaniała wszystko poniżej pasa, wielokrotnie budząc w jego głowie lubieżne myśli.
Raz w miesiącu jednak rytuał wymykał się spod kontroli. Carla nie protestowała i wspólnie ścielili łóżko. W takie poranki Jake rozbierał się jeszcze szybciej i łamał przynajmniej trzy kolejne zasady. W ten sposób poczęli Hannę.
Ale to nie był jeden z tych poranków. Przykrył żonę, czule ją pocałował i zgasił światło. Odetchnęła głębiej i zasnęła.
W korytarzu cicho otworzył drzwi do pokoju Hanny i uklęknął obok jej łóżeczka. Dziewczynka miała cztery lata. Była ich jedynym dzieckiem i tak miało pozostać. Spała słodko, otoczona lalkami i wypchanymi zwierzakami. Delikatnie pocałował ją w policzek. Hanna była piękna jak jej matka. Zachowywały się podobnie i miały podobne maniery. Miały duże niebieskie oczy, które w razie konieczności natychmiast wilgotniały od łez. Podobnie czesały czarne włosy, które strzygła ta sama osoba w tym samym czasie. Nawet ubierały się tak samo.
Uwielbiał swoje kobiety. Ucałował małą na pożegnanie i poszedł do kuchni, żeby zaparzyć kawę dla Carli. Po drodze wypuścił na podwórko kundelkę Max, która natychmiast sobie ulżyła i warknęła na kota sąsiadki, pani Pickle.
Niewielu ludzi rozpoczynało dzień tak energicznie jak Jake Brigance. Przeszedł sprężystym krokiem na koniec podjazdu i przyniósł Carli poranne gazety. Było jeszcze ciemno. Zapowiadał się pogodny, chłodny poranek wieszczący szybkie nadejście lata.
Spojrzał na pogrążoną w ciemności Adams Street, a następnie odwrócił się i z podziwem zlustrował budynek. Tylko dwie nieruchomości w okręgu Ford figurowały w Krajowym Rejestrze Zabytków. Ich dom był jedną z nich. Mimo że miał obciążoną hipotekę, Jake był z niego dumny. Dziewiętnastowieczny, w stylu wiktoriańskim, został wzniesiony przez emerytowanego budowniczego linii kolejowych, który zmarł w pierwszą Wigilię spędzaną w nowym miejscu. Fasada była ogromna, miała szeroki frontowy ganek osłonięty czterospadowym dachem. Pod nim znajdował się mały portyk i przedsionek z wiatrownicą. Jego konstrukcja wspierała się na pięciu okrągłych kolumnach pomalowanych białą i szaroniebieską farbą. Każda z nich była ozdobiona innymi motywami kwiatowymi ręcznej roboty – żonkilami, irysami i słonecznikami. Poręcze łączące kolumny pokrywały bogate koronkowe zdobienia. Na piętrze znajdowały się trzy wykuszowe okna wychodzące na mały balkon, po jego lewej stronie wznosiła się ośmioboczna wieżyczka z witrażowymi oknami umieszczonymi nad dwuspadowym dachem i żelaznym kwiatonem. Pod wieżyczką, na lewo od przedsionka, rozciągała się szeroka elegancka weranda z ozdobnym zadaszeniem dla samochodów. Frontowe panele przypominały kolaż złożony z ozdobników, cedrowych gontów oraz miniaturowych wałeczków.
Carla skontaktowała się z konserwatorem w Nowym Orleanie i wybrała sześć oryginalnych kolorów – odcieni błękitu, zielononiebieskiego, brzoskwiniowego i białego. Malowanie zajęło dwa miesiące i kosztowało Jake’a pięć tysięcy dolarów, nie licząc godzin, które on i Carla spędzili, wisząc na drabinie i czyszcząc gzymsy. Chociaż niektóre kolory nie wzbudzały jego entuzjazmu, nigdy nie ośmielił się zaproponować, aby pomalować dom inaczej.
Dom był cudownie wyjątkowy, jak każdy budynek w stylu wiktoriańskim. Miał w sobie coś pikantnego, prowokacyjnego i uroczego, wypływającego z pomysłowego, radosnego, niemal dziecięcego podejścia do życia. Carla pragnęła go, jeszcze zanim się pobrali, a kiedy właścicielka zmarła w Memphis i rezydencja została zamknięta, kupili ją za bezcen, bo nikt inny nie chciał jej wziąć. Domostwo stało puste przez dwadzieścia lat. Zapożyczyli się poważnie w dwóch z trzech banków w Clanton i spędzili trzy kolejne lata, pocąc się i hołubiąc swój zabytkowy obiekt. Dzisiaj ludzie specjalnie przejeżdżali obok i robili mu zdjęcia.
Trzeci z miejscowych banków kredytował samochód Jake’a, jedynego saaba w okręgu Ford. Na dodatek czerwonego. Jake otarł rosę z przedniej szyby i otworzył drzwi. Ujadanie Max spłoszyło całe stado modrosójek, które gnieździły się na klonie pani Pickle. Zaśpiewały dla niego i krzyknęły na pożegnanie, a on uśmiechnął się i zagwizdał w odpowiedzi. Wyjechał na Adams Street. Dwie przecznice dalej skręcił na południe w Jefferson, która dwie przecznice dalej przechodziła w Washington Street. Często zadawał sobie pytanie, czemu każde małe miasteczko Południa miało ulicę Adamsa, Jeffersona i Washingtona, ale ani jedno nie mogło się poszczycić ulicą Lincolna i Granta. Washington Street biegła ze wschodu na zachód, wzdłuż północnego boku głównego placu Clanton.
Ponieważ miasteczko było stolicą okręgu, musiało mieć plac, a na środku placu, rzecz oczywista, musiał się znajdować gmach sądu. Generał Clanton zaprojektował miasto po starannym namyśle, więc plac był długi i szeroki, a na trawniku przed sądem w równych odstępach rosły starannie wypielęgnowane potężne dęby. Sąd okręgu Ford liczył dobre sto kilkadziesiąt lat, bo zbudowano go, kiedy Jankesi spalili poprzedni. Budynek zwracał się dumnie na południe, jakby chciał powiedzieć tym z północy, że mogą go pocałować w dupę. Gmach sądu był stary i dostojny, z białymi kolumnami od frontu i czarnymi okiennicami okalającymi kilkanaście okien. Oryginalne czerwone cegły dawno temu pomalowano białą farbą, a co cztery lata członkowie męskiej drużyny skautów dodawali kolejną grubą warstwę lśniącej farby podczas tradycyjnej akcji letniej. Wyemitowanie na przestrzeni lat kilku serii obligacji pozwoliło na rozbudowanie i remont budynku. Trawnik wokół sądu był czysty i starannie przystrzyżony. Ekipa z więzienia pielęgnowała go dwa razy w tygodniu.
W Clanton były trzy kawiarnie – dwie przeznaczone dla białych i jedna dla czarnych – które znajdowały się przy placu. Oczywiście nie było rzeczą nielegalną ani niesłychaną, żeby biali jedli u Claude’a, w kawiarni dla czarnych, w zachodniej części placu. Czarni mogli bezpieczne zjeść w Tea Shoppe, na południowym skraju, lub w Coffee Shop przy Washington Street. Nie robili tego, bo mówiono im, że przeniosą się w ten sposób do lat siedemdziesiątych. Co piątek Jake wpadał do Claude’a na potrawę z grilla, jak większość białych liberałów z Clanton, ale wpozostałe poranki regularnie jadał w Coffee Shop.
Zaparkował saaba przed swoim biurem przy Washington Street i przeszedł trzy numery dalej do Coffee Shop. Lokal, który otwierano godzinę wcześniej, huczał od gorącej krzątaniny. Kelnerki biegały po sali, roznosząc kawę i śniadanie, bez przerwy trajkocząc z farmerami, mechanikami i funkcjonariuszami z biura szeryfa, którzy byli stałymi klientami lokalu. Nie była to kawiarnia dla białych urzędników, którzy spotykali się nieco później, po drugiej stronie placu, w Tea Shoppe, dyskutując o krajowej polityce, tenisie, golfie i rynku papierów wartościowych. W Coffee Shop rozmawiano o lokalnej polityce, futbolu i łowieniu okoni. Jake był jednym z niewielu białych urzędników, którym pozwalano na częste tu bywanie. Był lubiany i akceptowany przez robotników, którzy wcześniej czy później trafiali do jego biura, żeby sporządzić testament, akt własności, przygotować pozew rozwodowy, prosić o obronę lub pomoc w rozwiązaniu jednego z tysiąca innych problemów. Wskazywali go palcami i opowiadali dowcipy o drańskich prawnikach, ale Jake nie zwracał na to uwagi. Prosili go, żeby wyjaśnił im przy śniadaniu orzeczenia Sądu Najwyższego lub inne prawne dziwolągi, a on udzielał w Coffee Shop darmowych porad prawnych. Umiał się przedrzeć przez szczegóły i dotrzeć do sedna każdej sprawy. Cenili go za to. Nie zawsze się z nim zgadzali, ale zawsze dostawali uczciwą odpowiedź. Czasem Jake i jego klienci się kłócili, ale nigdy nie żywili do siebie urazy.
Jake wszedł do kawiarni o szóstej pięć, witając się ze wszystkimi, wymieniając uściski dłoni, poklepując po plecach i zabawiając obsługę. Kiedy usiadł przy swoim stoliku, jego ulubiona kelnerka, Dell, podała mu kawę i tradycyjne śniadanie złożone z grzanki, dżemu i kaszy kukurydzianej. Poklepała go po ręce, nazwała słodziutkim i kochasiem. Zawsze robiła wokół niego zamieszanie. Na innych biadoliła i prychała, ale Jake’a traktowała inaczej.
Zjadł śniadanie z Timem Nunleyem, mechanikiem z salonu Chevroleta, oraz dwoma braćmi, Billem i Bertem Westami, którzy pracowali w fabryce butów w północnej części miasta. Dodał trzy krople sosu tabasco do kukurydzy i zręcznie wymieszał z odrobiną masła, a następnie posmarował grzankę grubą na centymetr warstwą domowego dżemu z truskawek. Kiedy jedzenie zostało odpowiednio przygotowane, wypił łyk kawy i zabrał się do roboty. Jedli w ciszy, gadając o tym, jak biorą okonie.
W boksie przy oknie, kilka metrów dalej, siedziało trzech funkcjonariuszy z biura szeryfa, rozmawiając między sobą.
Największy z nich, Prather, odwrócił się do Jake’a i głośno zapytał:
– Jake, czy kilka lat temu nie broniłeś Billy’ego Raya Cobba?
W kawiarni zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na prawnika.
Zdumiony nie tyle pytaniem, co reakcją, którą wywołało, Jake przełknął kukurydzę i zaczął szukać w pamięci nazwiska.
– Billy Ray Cobb – powtórzył głośno. – A o co chodziło?
– O narkotyki – odrzekł Prather. – Cztery lata temu przyłapali gościa, jak je sprzedawał. Odsiedział kilka lat w Parchman i wyszedł na wolność rok temu.
Wtedy sobie przypomniał.
– Nie, nie reprezentowałem Cobba. Myślę, że miał prawnika z Memphis.
Zaspokoiwszy ciekawość, Prather wrócił do swoich naleśników. Jake czekał.
W końcu zapytał.
– Dlaczego spytałeś? Co zrobił tym razem?
– Wczorajszej nocy zgarnęli go za gwałt.
– Gwałt?!
– Taak, jego i Pete’a Willarda.
– Kogo zgwałcili?
– Pamiętasz tego czarnego Haileya, którego wybroniłeś w procesie o zabójstwo kilka lat temu?
– Lestera Haileya? Jasne, że pamiętam.
– Znasz jego brata, Carla Lee?
– Oczywiście. Znam wszystkich Haileyów. Reprezentuję większość z nich.
– Zgwałcili jego małą.
– Żartujesz?
– Nie.
– Ile ona ma lat?
– Dziesięć.
Jake stracił apetyt, choć atmosfera w kawiarni powróciła do normy. Patrzył na kawę i słuchał rozmowy, która przeskakiwała od łowienia ryb do japońskich samochodów, by ponowie wrócić do wędkarstwa. Kiedy bracia West wyszli, wślizgnął się do boksu i przysiadł do funkcjonariuszy z biura szeryfa.
– Jak się czuje? – spytał.
– Kto?
– Dziewczynka Haileyów.
– Kiepsko – odparł Prather. – Jest w szpitalu.
– Co się stało?
– Nie wiemy wszystkiego. Nie mogła mówić. Mama wysłała ją do sklepu. Mieszkająprzy Craft Road, za sklepem spożywczym Batesa.
– Wiem.
– Jakimś sposobem wciągnęli ją do pick-upa Cobba i zawieźli do lasu, a później zgwałcili.
– Obaj?
– Taak, po kilka razy. Później ją skopali i poturbowali. Była tak pobita, że niektórzy krewni jej nie rozpoznali.
Jake pokręcił głową.
– To chore.
– Pewnie. Najgorszy przypadek, jaki znamy. Próbowali ją zabić. A potem zostawili w lesie, żeby umarła.
– Kto ją znalazł?
– Kilku czarnych łowiących w strumieniu Foggy. Zauważyli ją na środku drogi. Miała ręce związane na plecach. Była przytomna. Powiedziała, kto jestjej tatą, więc zabrali jądo domu.
– Skąd wiesz, że to Billy Ray Cobb?
– Powiedziała mamie, że wciągnęli ją do żółtego pick-upa z flagą konfederatów w tylnym oknie. Ozzie nie potrzebował niczego więcej. Wykombinował to, kiedy mała trafiła do szpitala.
Prather pilnował się, żeby nie powiedzieć za dużo. Lubił Jake’a, ale facet był prawnikiem i prowadził wiele spraw karnych.
– Co za jeden, ten Pete Willard?
– Kumpel Cobba.
– Gdzie ich zgarnęli?
– W knajpie Hueya.
– Wszystko pasuje. – Jake wypił łyk kawy i pomyślał o Hannie.
– To chore, chore, chore… – mamrotał do siebie Looney.
– Jak się czuje Carl Lee?
Prather otarł syrop z wąsów.
– Nie znam faceta, ale nigdy nie słyszałem o nim złego słowa. Nadal są w szpitalu. Myślę, że Ozzie spędził z nimi noc. Dobrze ich zna. On zna wszystkich. Hastings jest spokrewniony z tą dziewczynką.
– Kiedy będzie przesłuchanie wstępne?
– Bullard wyznaczył je na dziś, na trzynastą. Mam rację, Looney?
Looney skinął głową.
– Wyznaczono kaucję?
– Jeszcze nie. Bullard zaczeka z tym do przesłuchania wstępnego. Jeśli mała umrze, zostaną oskarżeni o zabójstwo. Grozi za to kara śmierci, prawda?
Jake przytaknął.
– Nie można wyznaczyć kaucji w sprawie o zabójstwo zagrożone karą śmierci, prawda Jake? – spytał Looney.
– Można, ale nigdy o czymś takim nie słyszałem. Wiem, że Bullard się nie zgodzi, a nawet gdyby to zrobił, Cobba i Willarda nie byłoby stać na zapłacenie.
– Ile mogą dostać, jeśli dziewczynka nie umrze? – spytał Nesbit, trzeci funkcjonariusz z biura szeryfa.
Inni słuchali wyjaśnień Jake’a.
– Za gwałt dają dożywocie. Pewnie zostaną oskarżeni także o porwanie i czynną napaść.
– Już to zrobiono.
– W takim razie mogą dostać dwadzieścia lat za porwanie i dwadzieścia za czynną napaść.
– Taak, a ile z tego odsiedzą? – zapytał Looney.
Jake pomyślał chwilę.
– Po trzynastu latach mogą zostać zwolnieni warunkowo. Po siedmiu za gwałt, trzech za porwanie i trzech za czynną napaść. Zakładając, że zostaną skazani za wszystkie zarzucane czyny i otrzymają maksymalny wymiar kary.
– Co z Cobbem? Facet już siedział.
– Taak, ale nie jest recydywistą, jeśli nie został wcześniej dwukrotnie skazany.
– Trzynaście lat – powtórzył Looney, kiwając głową. Jake wyjrzał przez okno. Plac budził się do życia. Pick-upy z owocami i warzywami parkowały wzdłuż chodnika, wokół trawnika przed sądem. Starzy farmerzy w wypłowiałych kombinezonach starannie rozkładali małe kosze z pomidorami, ogórkami i kabaczkami na tylnych klapach i maskach pick-upów.
Kiedy arbuzy z Florydy położono obok zakurzonych, zdartych opon, farmerzy udali się na poranne spotkanie pod pomnikiem bohaterów wojny w Wietnamie. Przysiadali na gałęziach, żując tabakę Red Man i strugając patyki, a jednocześnie plotkując o ostatnich wydarzeniach. Jake pomyślał, że pewnie gadają o gwałcie. Zrobiło się jasno, pora była iść do biura. Ludzie szeryfa skończyli śniadanie i Jake się pożegnał. Przytulił Dell, zapłacił rachunek i przez chwilę myślał o tym, żeby pojechać do domu i sprawdzić, jak się miewa Hanna.
Trzy minuty przed siódmą otworzył swoje biuro i włączył światło.
• • •
Carl Lee nie mógł zasnąć na kanapie w poczekalni. Tonya była w poważnym, ale stabilnym stanie. Zobaczyli ją o północy, lekarz ostrzegł ich, że dziecko kiepsko wygląda. Miał rację. Gwen pocałowała małą zabandażowaną twarzyczkę, a Carl Lee stał w nogach łóżka, pokorny, nieruchomy, niezdolny zrobić nic więcej, jak tylko patrzeć oczyma bez wyrazu na kruchą postać otoczoną przyrządami medycznymi, rurkami i gromadą pielęgniarek. Później Gwen dostała środek uspokajający i została odwieziona do domu swojej matki w Clanton, chłopcy zaś poszli do brata Gwen.
Około pierwszej ludzie się rozeszli, zostawiając Carla Lee na kanapie. O drugiej Ozzie przyniósł kawę i pączki i opowiedział Haileyowi wszystko, co wiedział o Cobbie i Willardzie.
• • •
Jake miał kancelarię po północnej stronie placu w rzędzie dwupiętrowych domów z oknami wychodzącymi na gmach sądu. Budynek został wzniesiony przez rodzinę Wilbanksów w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, kiedy byli oni właścicielami niemal wszystkiego w okręgu Ford. Wilbanksowie prowadzili praktykę prawną od dnia, gdy sąd został wybudowany, do 1979 roku, kiedy Luciena Wilbanksa pozbawiono uprawnień adwokackich. W domu obok pracował agent ubezpieczeniowy, którego Jake pozwał za naruszenie praw Tima Nunleya, mechanika z salonu Chevroleta. Po stronie zachodniej znajdował się bank, w którym miał kredyt na saaba. Oprócz banków wszystkie budynki stojące przy placu miały dwa piętra. Dom obok także zbudowali Wilbanksowie. Jak pozostałe miał dwa piętra. Tylko ten w południowo-wschodnim narożniku wznosił się na wysokość trzech pięter, najnowszy zaś, w południowo-zachodnim rogu, miał cztery.
Jake praktykował sam od 1979 roku, kiedy Wilbanks stracił uprawnienia adwokackie. Lubił ten styl pracy, a prócz tego w Clanton nie było innego prawnika, który byłby na tyle kompetentny, żeby praktykować razem z nim. W mieście mieszkało kilku dobrych prawników, ale większość pracowała dla firmy Sullivan, mieszczącej się w czteropiętrowym budynku należącym do banku. Jake nie cierpiał kancelarii Sullivana. Wszyscy prawnicy jej nie znosili, oprócz tych, którzy znaleźli w niej zatrudnienie. W sumie było ich ośmiu – w tym dwóch po Harvardzie. Ośmiu najbardziej nadętych i aroganckich cymbałów, jakich Jake spotkał w życiu. Reprezentowali zamożnych farmerów, banki, firmy ubezpieczeniowe, spółki kolejowe, wszystkich, którzy mieli forsę. Czternastu pozostałych prawników w okręgu zbierało okruchy i reprezentowało ludzi – żywe, oddychające ludzkie istoty, z których większość nie śmierdziała groszem. Byli „prawnikami ulicy” – żołnierzami w okopach pomagającymi rodakom, którzy znaleźli się w opałach. Jake czuł się dumny z tego, że jest „prawnikiem ulicy”.
Jego biuro było ogromne. Wykorzystywał jedynie pięć z dziesięciu pomieszczeń w budynku. Na dole mieściła się recepcja, duża sala konferencyjna, kuchnia, mniejszy składzik i rupieciarnia. Na górze Jake miał swój przestronny gabinet i mniejsze pomieszczenie biurowe, które nazywał pokojem wojennym. Nie było w nim okien, telefonów ani żadnych rzeczy rozpraszających uwagę. Trzy pomieszczenia na górze i dwa na dole stały puste. Kiedyś zajmowała je prestiżowa firma Wilbanksów, na długo zanim stracili uprawnienia. Ogromny gabinet Jake’a miał dziewięć na dziewięć metrów, trzy metry wysokości i sufit wyłożony twardym drewnem. Do tego drewniana podłoga, ogromny kominek i trzy biurka – jego własne, małe biurko konferencyjne stało w jednym rogu, a sekretarzyk z żaluzjowym zamknięciem w drugim, pod portretem Williama Faulknera. Stare dębowe meble stały tam niemal od stu lat, podobnie jak książki i półki zajmujące jedną ścianę. Widok na plac i gmach sądu był doprawdy imponujący, a można go było dodatkowo poprawić, otwierając drzwi i wychodząc na mały balkon nad chodnikiem biegnącym wzdłuż Washington Street. Nie było wątpliwości, że Jake miał najokazalszą kancelarię w całym Clanton. Nawet jego zażarci wrogowie z firmy Sullivana gotowi byliby to przyznać.
Mimo całej okazałości i zajmowanej powierzchni Jake płacił zaledwie czterysta dolarów miesięcznie właścicielowi i poprzedniemu szefowi, Lucienowi Wilbanksowi, który stracił uprawnienia adwokackie w 1979 roku.
Przez całe dekady rodzina Wilbanksów rządziła okręgiem Ford. Byli dumni i zamożni, odgrywali czołową rolę w wielu dziedzinach, na przykład rolnictwie, bankowości, polityce, a szczególnie w prawie. Wszyscy mężczyźni z rodziny byli prawnikami wykształconymi na uczelniach Ivy League. Zakładali banki, kościoły, szkoły, a kilku sprawowało nawet urzędy publiczne. Przez wiele lat kancelaria Wilbanks & Wilbanks była najpotężniejszą i najbardziej prestiżową na północ od rzeki Missisipi.
Aż pojawił się Lucien. Był jedynym męskim potomkiem w ostatnim pokoleniu Wilbanksów. Miał siostrę i kilka siostrzenic, ale od nich oczekiwano jedynie tego, aby dobrze wyszły za mąż. Znacznie większe nadzieje wiązano z Lucienem, jednak już gdy był w trzeciej klasie, stało się jasne, że ostatni z Wilbanksów jest inny. Odziedziczył kancelarię prawną w 1965 roku, kiedy jego ojciec i wuj zginęli w katastrofie lotniczej. Chociaż miał już wówczas czterdzieści lat, dopiero niedawno, kilka miesięcy przed ich śmiercią, ukończył korespondencyjne studia prawnicze. Jakimś cudem udało mu się zdać egzamin adwokacki. Kiedy przejął kontrolę nad firmą, klienci zaczęli odchodzić. Duzi klienci – firmy ubezpieczeniowe, banki i bogaci farmerzy – przeszli do nowo powstałej kancelarii Sullivana. Sullivan był młodszym wspólnikiem w firmie Wilbanksów, ale Lucien go wylał i wyeksmitował. Facet odszedł, zabierając ze sobą młodszych wspólników i większość klientów. Wtedy Lucien zwolnił pozostałych – współpracowników, sekretarki i aplikantów – wszystkich oprócz Ethel Twitty, ulubionej sekretarki swojego zmarłego ojca.
Ethel Twitty i John Wilbanks pozostawali wiele lat w bardzo zażyłych stosunkach. Ethel miała także syna, który bardzo przypominał Luciena. Biedak spędził większość życia w zakładach psychiatrycznych, a Lucien określał go żartobliwie mianem swojego opóźnionego w rozwoju brata. Po katastrofie samolotu opóźniony w rozwoju brat zjawił się w Clanton i zaczął rozgłaszać wszem wobec, że jest nieślubnym synem Johna Wilbanksa. Ethel czuła się upokorzona, ale nie miała na niego żadnego wpływu. W Clanton kipiało od skandalu. Kancelaria Sullivana wystąpiła w roli przedstawiciela opóźnionego w rozwoju brata, domagając się części rodzinnego majątku. Lucien wpadł w furię. Doszło do procesu, podczas którego Lucien energicznie bronił swojej czci oraz dumy i dobrego imienia rodziny. Równie energicznie występował w obronie ojcowskiego majątku, który odziedziczył razem z siostrą. Podczas rozprawy sąd zwrócił uwagę na zdumiewające podobieństwo Luciena i syna Ethel, który był od niego kilka lat młodszy. „Opóźnionego brata” strategicznie usadzono tak blisko Luciena, jak to było możliwe. Prawnicy Sullivana kazali mu chodzić, mówić, siedzieć i robić wszystko tak, jak Lucien.
Nawet ubrali go jak Luciena. Ethel i jej mąż zaprzeczyli, aby chłopak był spokrewniony z Wilbanksami, jednak sąd był innego zdania. Uznano go za dziedzica Johna Wilbanksa i nagrodzono jedną trzecią jego majątku. Lucien rzucił przekleństwo pod adresem sądu i zdzielił biednego chłopaka. Kiedy zaczął krzyczeć, wywleczono go z sali rozpraw i zabrano do więzienia. Decyzja sądu została cofnięta i oddalona po wniesieniu apelacji, ale Lucien zaczął się obawiać, że Ethel może zmienić swoją opowieść. Dlatego Ethel Twitty pozostała w kancelarii Wilbanksów.
Lucien był rad, kiedy firma została rozwiązana. Nie miał zamiaru praktykować prawa, jak jego przodkowie. Chciał być prawnikiem występującym w sprawach karnych, a klientela starej firmy była wyłącznie korporacyjna. Marzył o tym, żeby zajmować się gwałtami, morderstwami i przypadkami molestowania dzieci – odrażającymi sprawami, których nie chciał wziąć nikt inny. Chciał być prawnikiem specjalizującym się w prawach obywatelskich i cywilnych prawach procesowych. Jednak przede wszystkim pragnął być radykalnym, płomiennie radykalnym prawnikiem od niepopularnych spraw i precedensów, i zwracać na siebie dużo uwagi.
Zapuścił brodę, rozwiódł się z żoną, odszedł z Kościoła i sprzedał swoje udziały w ekskluzywnym ośrodku rekreacyjno-sportowym za miastem. Wstąpił do NAACP1 i ACLU2, odszedł z rady nadzorczej banku i stał się istną plagą Clanton. Pozywał szkoły z powodu segregacji rasowej; gubernatora z powodu więzienia; miasto, bo nie chciało wybrukować ulic w dzielnicach zamieszkanych przez czarnych; bank, bo nie było w nim czarnoskórych kasjerów, oraz państwo za stosowanie kary śmierci. Pisał też pozwy przeciwko fabrykom, które nie uznawały organizacji związkowych. Występował i wygrał wiele spraw karnych, i to nie tylko w okręgu Ford. Stał się sławny i zyskał wielu zwolenników wśród czarnych, białej biedoty i członków kilku związków zawodowych w północnej części stanu Missisipi. Zajmował się też kilkoma lukratywnymi przypadkami naruszenia dóbr osobistych i niesłusznie wydanymi wyrokami śmierci. Kilka razy udało mu się uzyskać przyzwoite odszkodowanie. Firma, on i Ethel prosperowali lepiej niż kiedykolwiek. Lucien nie potrzebował pieniędzy. Urodził się jako człowiek bogaty i nigdy nie myślał o forsie. To Ethel zajmowała się księgowością.
Prawo było jego życiem. Nie mając rodziny, stał się pracoholikiem. Pracował po piętnaście godzin dziennie, siedem dni w tygodniu. Prowadził praktykę z ogromną pasją. Nie miał innych zainteresowań z wyjątkiem alkoholu. Pod koniec lat sześćdziesiątych zapałał wielką sympatią do jacka danielsa. Na początku lat siedemdziesiątych był już pijakiem, a kiedy zatrudnił Jake’a w 1978 – całkowicie uzależnionym alkoholikiem. Mimo to nigdy nie pozwolił, żeby gorzała przeszkadzała mu w pracy. Nauczył się jednocześnie pić i pracować. Lucien był zawsze wstawiony, a w tym stanie stawał się niebezpiecznym prawnikiem. Odważny i szorstki z natury, kiedy się upił, był naprawdę przerażający. Podczas procesu onieśmielał przeciwników, znieważał sędziego, znęcał się nad świadkami, a później przepraszał ławę przysięgłych. Nie miał szacunku dla nikogo i nie dawał się zastraszyć. Ludzie się go bali, bo mógł powiedzieć i zrobić dosłownie wszystko. Wszyscy chodzili wokół niego na paluszkach. Wiedział o tym i to uwielbiał. Stawał się coraz bardziej ekscentryczny. Im więcej pił i wariował, tym więcej ludzie o nim gadali, dlatego pił jeszcze bardziej.