Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Czas zabijania

Czas zabijania

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7985-044-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Czas zabijania

Clanton, małym miastem w stanie Missisipi, wstrząsa wiadomość o wielokrotnym zgwałceniu i brutalnym pobiciu dziesięcioletniej Tonyi Hailey. Kilka dni później w gmachu sądu rozlegają się strzały – to ojciec dziewczynki postanawia sam wymierzyć sprawiedliwość i zabija prowadzonych na salę sądową sprawców, raniąc przy tym funkcjonariusza z biura szeryfa.

Jake Brigance – młody adwokat borykający się z problemami małomiasteczkowego prawnika – do którego Carl Lee Hailey zwraca się z prośbą o obronę, wie, że będzie miał trudny orzech do zgryzienia. Jego nowy klient jest bowiem czarnoskóry, a zabici mężczyźni byli biali, i chociaż czasy niewolnictwa są już zamierzchłą przeszłością, to na amerykańskim Południu jego echo wciąż nie ucichło. Jake wie również, że nie może liczyć na wysokie honorarium. Mimo to podejmuje się obrony zdesperowanego ojca. Bo sam ma córkę. Nie wie tylko, że reprezentując Carla Lee przed sądem, może narazić na niebezpieczeństwo swoją rodzinę, ponieważ Ku-Klux-Klan, zawiadomiony przez krewnych zabitych mężczyzn, dostrzega w toczącym się w Clanton procesie szansę na ponowne zaistnienie.

 

Polecane książki

Podczas podróży do Hiszpanii lady Harriet zostaje porwana przez piratów. Trafia do niewoli kalifa Kahlida ibn Ossamana. Zanim władca zdecyduje o jej losie, powierza Harriet księciu Kasimowi. Książę szybko poddaje się urokowi pięknej Angielki i zaczyna obmyślać plan ich ucieczki…...
Od właściwego zamknięcia ksiąg zależy prawidłowe sporządzenie sprawozdania finansowego. W publikacji wskazano m.in.: - jakich rozliczeń należy dokonać na koniec roku (rozliczenie udzielonych i otrzymanych dotacji, korekta odpisu na ZFŚS, rozliczenie zaliczek udzielonych pracownikom, rozliczenie jedn...
Ze względu na zbliżającą się imprezę rocznicową rodziców Abby i Ryan będą udawać zgodne małżeństwo przez jeden, ostatni weekend. Ryan McKinley usiłował zapomnieć o swojej byłej żonie Abby, a tymczasem kupił dom, o którym ona zawsze marzyła. To był poważny błąd. Mieszkanie samemu w ogromnym, piętrowy...
W jakim stopniu obecny kryzys jest tak naprawdę spowodowany kryzysem w edukacji… lub też brakiem edukacji? I co rodzic może zrobić w domu, aby dać dziecku już na starcie finansową przewagę? Świat się zmienia. Ta książka została napisana dla rodziców, którzy chcą przygotować swoje dzieci na spotkanie...
Rada Ministrów jest jednym z podmiotów konstytucyjnie uprawnionych do wnoszenia do Sejmu projektów ustaw. Zakres rządowych projektów ustaw, ich liczba oraz skuteczność polegająca na akceptowaniu przez parlament wniesionych projektów czyni z Rady Ministrów zdecydowanego lidera wśród podmiotów, które ...
Myślisz, że najgorsze już minęło? Twój koszmar dopiero się zaczyna! Zwłaszcza jeśli jesteś pasażerem pewnego samolotu… Artur Gałecki, ceniony i doświadczony pilot, czuje narastający niepokój. Ktoś próbuje go zastraszyć, bywa w jego mieszkaniu, kiedy go nie ma, przestawia meble, zmienia ułożenie ob...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa John Grisham

Wydanie elektroniczne

O książce

Clan­ton, małym mia­stem w sta­nie Mis­si­si­pi, wstrząsa wia­do­mość o wie­lo­krot­nym zgwałce­niu i bru­tal­nym po­bi­ciu dzie­sięcio­let­niej To­nyi Ha­iley. Kil­ka dni później w gma­chu sądu roz­le­gają się strzały – to oj­ciec dziew­czyn­ki po­sta­na­wia sam wy­mie­rzyć spra­wie­dli­wość i za­bi­ja pro­wa­dzo­nych na salę sądową sprawców, raniąc przy tym funk­cjo­na­riu­sza z biu­ra sze­ry­fa.

Jake Bri­gan­ce – młody ad­wo­kat bo­ry­kający się z pro­ble­ma­mi małomia­stecz­ko­we­go praw­ni­ka – do którego Carl Lee Ha­iley zwra­ca się z prośbą o obronę, wie, że będzie miał trud­ny orzech do zgry­zie­nia. Jego klient jest bo­wiem czar­noskóry, a za­bi­ci mężczyźni byli bia­li, i cho­ciaż cza­sy nie­wol­nic­twa są już za­mierzchłą przeszłością, to na ame­ry­kańskim Południu jego echo wciąż nie ucichło. Jake wie również, że nie może li­czyć na wy­so­kie ho­no­ra­rium. Mimo to po­dej­mu­je się obro­ny zde­spe­ro­wa­ne­go ojca. Bo sam ma córkę.

Nie wie tyl­ko, że re­pre­zen­tując Car­la Lee przed sądem, może na­ra­zić na nie­bez­pie­czeństwo swoją ro­dzinę, po­nie­waż Ku-Klux-Klan, za­wia­do­mio­ny przez krew­nych za­bi­tych mężczyzn, do­strze­ga w toczącym się w Clan­ton pro­ce­sie szansę na po­now­ne za­ist­nie­nie.

JOHN GRI­SHAM

Współcze­sny pi­sarz ame­ry­kański, au­tor 30 po­wieści, w tym czte­rech dla młodzieży, fa­bu­la­ry­zo­wa­ne­go re­por­tażu oraz zbio­ru opo­wia­dań. Jego książki uka­zują się w 40 języ­kach, a ich łączny nakład osiągnął 275 mi­lionów eg­zem­pla­rzy. Dzie­więć z nich zo­stało ze­kra­ni­zo­wa­nych. W 2011 pi­sarz otrzy­mał pre­stiżową na­grodę li­te­racką Har­per Lee.

www.jgri­sham.com

Tego au­to­ra w Wy­daw­nic­twie Al­ba­tros

FIR­MA

KAN­CE­LA­RIA

ZA­KLI­NACZ DESZ­CZU

KRÓL OD­SZKO­DO­WAŃ WIĘZIEN­NY

PRAW­NIK

OSTAT­NI SPRA­WIE­DLI­WY

CA­LI­CO JOE

KO­MO­RA

DA­RUJ­MY SO­BIE TE ŚWIĘTA

UŁASKA­WIE­NIE

RA­PORT PE­LI­KA­NA

NIE­WIN­NY CZŁOWIEK

TRE­NER

APE­LA­CJA

BRAC­TWO

TE­STA­MENT

Jake Bri­gan­ce

CZAS ZA­BI­JA­NIA

CZAS ZAPŁATY

The­odo­re Bo­one

OSKARŻONY

AK­TY­WI­STA

Tytuł ory­gi­nału: A TIME TO KILL

Co­py­ri­ght © John Gri­sham 1989

All ri­ghts re­se­rved

Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Al­ba­tros An­drzej Kuryłowicz S.C. 2014

Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © Zbi­gniew Kościuk 2014

Re­dak­cja: Agniesz­ka Łodzińska

Kon­sul­ta­cja praw­ni­cza: prof. Ta­de­usz To­ma­szew­ski

Zdjęcie na okładce: Ala­my/BE&W

Pro­jekt gra­ficz­ny okładki i se­rii: An­drzej Kuryłowicz

ISBN 978-83-7985-044-0

WYDAWCA

Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Re­nee,

Pięknej ko­bie­cie,

wier­nej przy­ja­ciółce,

wy­ro­zu­miałemu kry­ty­ko­wi,

ko­chającej mat­ce

i ide­al­nej żonie

Od au­to­ra

Mam skłonność do roz­po­czy­na­nia wie­lu spraw i nie­do­pro­wa­dza­nia ich do końca, więc kie­dy zacząłem pisać tę książkę, moim ce­lem było je­dy­nie jej ukończe­nie. Wy­obrażałem so­bie, jak pew­ne­go dnia wska­zuję schludną stertę za­pi­sa­nych kar­tek w rogu mo­je­go biu­ra i z dumą wyjaśniam klien­tom oraz przy­ja­ciołom, że to po­wieść, którą na­pi­sałem. Oczy­wiście w głębi ser­ca ma­rzyłem, że zo­sta­nie wy­da­na, ale mówiąc szcze­rze, nie przy­po­mi­nam so­bie ta­kich myśli, przy­najm­niej wte­dy, gdy za­czy­nałem pi­sa­nie. Sądziłem, że będzie to moja pierw­sza długa próba w dzie­dzi­nie po­wieści.

Zacząłem na je­sie­ni 1984 roku, trzy lata po ukończe­niu wy­działu pra­wa, kie­dy byłem jesz­cze żółto­dzio­bem. We wcze­snych la­tach mo­jej praw­ni­czej ka­rie­ry spędzałem wie­le go­dzin na sali sądo­wej, ob­ser­wując do­brych praw­ników. Sala roz­praw za­wsze mnie fa­scy­no­wała… i fa­scy­nu­je do dziś. Pod­czas roz­praw lu­dzie dys­ku­tują o spra­wach, o których nie ośmie­li­li­by się bąknąć za pro­giem własne­go domu. Naj­większe dra­ma­ty roz­gry­wają się nie na ekra­nie lub sce­nie te­atral­nej, lecz w nie­zli­czo­nych sa­lach sądo­wych tego kra­ju.

Pew­ne­go dnia byłem świad­kiem dra­stycz­ne­go pro­ce­su. Młoda dziew­czy­na ze­zna­wała prze­ciw­ko mężczyźnie, który bru­tal­nie ją zgwałcił. Bar­dzo boleśnie to przeżyłem, a prze­cież byłem je­dy­nie ob­ser­wa­to­rem. W jed­nej chwi­li dziew­czy­na wy­da­wała się bar­dzo odważna, w dru­giej żałośnie kru­cha. Byłem głęboko po­ru­szo­ny. Nie po­tra­fiłem wy­obra­zić so­bie kosz­ma­ru, przez który przeszła ona i jej ro­dzi­na. Za­sta­na­wiałem się, co bym zro­bił, gdy­by była moją córką. Widząc, jak cier­pi, ze­znając przed ławą przy­sięgłych, chciałem własnoręcznie za­strze­lić gwałci­cie­la. Przez krótką, a jed­no­cześnie nie­kończącą się chwilę chciałem być jej oj­cem. Pragnąłem spra­wie­dli­wości. I do­strzegłem in­te­re­sującą hi­sto­rię.

Do­stałem ob­se­sji na punk­cie oj­cow­skiej ze­msty. Jak ta­kie­go ojca po­trak­to­wałaby ława przy­sięgłych złożona z prze­ciętnych, zwykłych lu­dzi? Na­tu­ral­nie od­czu­wa­li­by pewną dozę współczu­cia, ale czy wy­star­czyłoby jej na unie­win­nie­nie? Po­mysł tej po­wieści na­ro­dził się w ciągu trzech mie­sięcy, kie­dy ta myśl pochłaniała mnie pra­wie bez resz­ty.

Pierw­szy roz­dział na­pi­sałem odręcznie w no­tat­ni­ku i po­pro­siłem Re­nee, moją żonę, aby go prze­czy­tała. Była pod wrażeniem i po­wie­działa, że chciałaby prze­czy­tać roz­dział dru­gi. Mie­siąc później dałem jej dru­gi i trze­ci. Po­wie­działa, że ją wciągnęło. Do­dam, że Re­nee czy­ta pięć lub sześć po­wieści ty­go­dnio­wo – kry­mi­nal­nych, thril­lerów, szpie­gow­skich, wszel­kie­go ro­dza­ju – i nie ma cier­pli­wości do nud­nych hi­sto­rii.

Pi­sa­nie tej książki po­trak­to­wałem jako okazję do roz­wi­ja­nia własne­go hob­by – poświęcałem jej go­dzinę tu, go­dzinę tam, z po­sta­no­wie­niem, aby pisać przy­najm­niej stronę dzien­nie. Nig­dy nie po­rzu­ciłem tego za­mia­ru, choć pamiętam okres czte­rech ty­go­dni, kie­dy nie na­pi­sałem ani słowa. Cza­sa­mi zda­rzyło mi się zmar­no­wać dzień, ale kon­se­kwent­nie, ze ślepą cier­pli­wością podążałem naprzód. Cho­ciaż hi­sto­ria wy­da­wała się wspa­niała, nie byłem pe­wien swo­je­go warsz­ta­tu. Re­nee po­do­bało się to, co na­pi­sałem, więc kon­ty­nu­owałem to zajęcie.

Po roku ze zdu­mie­niem stwier­dziłem, jak szyb­ko za­pi­suję ko­lej­ne kart­ki, i zdałem so­bie sprawę, że książka jest w połowie go­to­wa.

Za­po­mniałem o swo­im pier­wot­nym celu i zacząłem roz­myślać o umo­wach wy­daw­ni­czych, tan­tie­mach oraz uro­jo­nych lun­chach z agen­ta­mi i wy­daw­ca­mi – jed­nym słowem przeżywać dra­ma­ty każdego pi­sa­rza, który jesz­cze nic nie wydał.

Po trzech la­tach od roz­poczęcia pra­cy dałem Re­nee ostat­ni roz­dział i przesłaliśmy tekst do No­we­go Jor­ku. Tytuł ro­bo­czy brzmiał Po­dzwon­ne, co było kiep­skim po­mysłem, więc zo­stał zmie­nio­ny, gdy tyl­ko ręko­pis wylądował na biur­ku mo­je­go no­we­go agen­ta, Jaya Ga­ro­na. Jay prze­czy­tał trzy roz­działy i na­tych­miast przesłał mi umowę pełno­moc­nic­twa. Do­dam, że po­wieść od­rzu­ciło szes­na­stu in­nych agentów i kil­ku­na­stu wy­dawców. Jay ode­brał ręko­pis i po­wiedział, żebym zaczął pisać ko­lejną książkę. Posłuchałem jego rady.

Minął rok i nic się nie stało. W kwiet­niu 1988 roku, kie­dy byłem pochłonięty pi­sa­niem Fir­my, Jay za­dzwo­nił ze wspa­niałą wia­do­mością: moja książka ukaże się dru­kiem. Bill Thomp­son z Wyn­wo­od Press prze­czy­tał ręko­pis i na­tych­miast kupił pra­wa do książki. Pod jego kie­run­kiem do­ko­nałem nie­licz­nych zmian i wymyśliłem nowy tytuł: Czas za­bi­ja­nia. Myślę, że był do szósty lub siódmy tytuł, na który się zde­cy­do­wałem. Przy­znaję – nie je­stem naj­lep­szy w wymyśla­niu tytułów.

W czerw­cu 1989 roku Wyn­wo­od wy­dru­ko­wał pięć tysięcy eg­zem­pla­rzy. Po­wieść sprze­dała się w pro­mie­niu stu pięćdzie­sięciu ki­lo­metrów od domu, ale zo­stała prze­oczo­na przez resztę świa­ta. Nie mie­liśmy umo­wy na wy­da­nie bro­szu­ro­we, nie było też klau­zu­li o pra­wach za­gra­nicz­nych. Z dru­giej stro­ny była to moja pierw­sza po­wieść, a większość de­biu­tanc­kich po­wieści prze­cho­dzi bez echa. Na szczęście za ro­giem cze­kały lep­sze rze­czy.

W roku 1989 ukończyłem Firmę i przesłałem ją Jay­owi. Po­wieść kupił Do­uble­day/Dell, a kie­dy w mar­cu 1991 roku zo­stała wy­da­na w twar­dej opra­wie, w mo­jej pi­sar­skiej ka­rie­rze nastąpił dra­ma­tycz­ny zwrot. Suk­ces Fir­my wzbu­dził nowe za­in­te­re­so­wa­nie Cza­sem za­bi­ja­nia.

W tej książce umieściłem dużo ele­mentów au­to­bio­gra­ficz­nych.

Cho­ciaż już nie prak­ty­kuję pra­wa, przez dzie­sięć lat czy­niłem to w bar­dzo po­dob­ny sposób jak Jake Bri­gan­ce. Za­wsze re­pre­zen­to­wałem lu­dzi, nig­dy ban­ki, fir­my ubez­pie­cze­nio­we lub wiel­kie kor­po­ra­cje. Byłem praw­ni­kiem uli­cy. Jake i ja byliśmy w tym sa­mym wie­ku. W li­ceum grałem na po­zy­cji roz­gry­wającego, choć nie szło mi naj­le­piej. Większość tego, co mówi lub robi, sam po­wie­działbym lub zro­bił w po­dob­nych oko­licz­nościach. Obaj jeździ­my sa­abem. Obaj od­czu­wa­my nie­znośne napięcie, uczest­nicząc w pro­ce­sie, w którym oskarżone­mu gro­zi kara śmier­ci, co próbowałem oddać w mo­jej po­wieści. Obaj nie spa­liśmy z po­wo­du stra­chu o klien­ta i wy­mio­to­wa­liśmy w sądo­wych łazien­kach.

Książka, którą trzy­ma­cie w rękach, jest bli­ska mo­je­mu ser­cu. To moja pierw­sza po­wieść i choć cza­sa­mi wątki się plączą, nie zmie­niłbym w niej ani słowa. Na­wet gdy­bym miał okazję.

Oxford, Mis­si­si­pi

30 stycz­nia 1992

Roz­dział 1

Billy Ray Cobb był młod­szym i mniej­szym z dwójki wsioków. W wie­ku dwu­dzie­stu trzech lat miał już na kon­cie trzy­let­nią od­siadkę w więzie­niu sta­no­wym w Parch­man za po­sia­da­nie kra­dzio­nych to­warów z za­mia­rem sprze­daży. Był szczupłym twar­dzie­lem, drob­nym opry­chem, któremu udało się przeżyć więzie­nie i ja­kimś cu­dem utrzy­mać siatkę de­alerską nar­ko­tyków, które opy­lał, a cza­sa­mi dawał w pre­zen­cie czar­nym i strażni­kom, żeby za­pew­ni­li mu ochronę. Po wyjściu na wol­ność nadal pro­spe­ro­wał, a jego drob­ny nar­ko­tykowy in­te­res spra­wił, że awan­so­wał do gro­na naj­bar­dziej wpływo­wych wsioków okręgu Ford. Był przed­siębiorcą pełną gębą, z pra­cow­ni­ka­mi, zo­bo­wiąza­nia­mi, umo­wa­mi i wszyst­kim in­nym oprócz po­datków. W Clan­ton, w okręgu Ford, był ostat­nim gościem w naj­now­szych dzie­jach, który zapłacił gotówką za no­we­go pick-upa. Od­lo­to­we chro­mo­wa­ne fel­gi i opo­ny wyści­go­we do jaz­dy po błocie do­stał w za­mian za przysługę. W tyl­nym oknie wi­siała fla­ga kon­fe­de­ratów, którą Cobb ukradł pi­ja­ne­mu gościo­wi z brac­twa stu­denc­kie­go pod­czas me­czu fut­bo­lo­we­go na Ole Miss, czy­li Uni­wer­sy­te­cie Mis­si­si­pi. Pick-up był naj­cen­niejszą rzeczą, jaką Bil­ly Ray po­sia­dał. Sie­dział te­raz na tyl­nej kla­pie, żłopiąc piwo, po­pa­lając jo­in­ta i patrząc, jak jego kum­pel, Wil­lard, za­ba­wia się z czarną dziew­czynką.

Wil­lard był czte­ry lata star­szy, ale za­cho­wy­wał się, jak­by różnica wy­no­siła kil­ka­naście lat. Można po­wie­dzieć, że ogólnie był nie­szko­dli­wy. Nig­dy nie znaj­do­wał się w poważnych ta­ra­pa­tach, nie miał też poważnej ro­bo­ty. Cza­sem zda­rzyła mu się bójka, za którą prze­sie­dział nockę w aresz­cie, ale nie miał na kon­cie ni­cze­go wyjątko­we­go. Mówił, że jest drwa­lem, ale ból pleców po­wo­do­wał, iż trzy­mał się z dala od lasu. Uszko­dził so­bie kręgosłup, pra­cując na plat­for­mie wiert­ni­czej gdzieś w Za­to­ce Per­skiej, a kon­cern naf­to­wy wypłacił mu przy­zwo­ite od­szko­do­wa­nie, które Wil­lard stra­cił, kie­dy jego była ogo­liła go do czy­sta. Głównym jego zajęciem była do­ryw­cza ro­bo­ta u Bil­ly’ego Raya Cob­ba, który wpraw­dzie nie­wie­le mu płacił, ale za to nie skąpił to­wa­ru. Pierw­szy raz od lat Wil­lard za­wsze mógł mieć to­war, którego sta­le po­trze­bo­wał od cza­su wy­pad­ku z kręgosłupem.

Dziew­czyn­ka miała dzie­sięć lat i była mała jak na swój wiek. Leżała, opie­rając się na łokciach, które umieścili pod tułowiem i związali żółtą ny­lo­nową linką. Nogi spo­czy­wały w gro­te­sko­wym roz­kro­ku, bo pra­wa sto­pa była moc­no przy­wiązana do młode­go dębu, a lewa do zbu­twiałego, po­chy­lo­ne­go słupka sta­re­go ogro­dze­nia. Nar­ciar­ska lin­ka wrzy­nała się w jej nad­garst­ki, a po no­gach spływała krew. Miała za­krwa­wioną i opuch­niętą twarz. Jed­no oko było na­brzmiałe i za­mknięte, dru­gie na wpół otwar­te, więc mogła wi­dzieć dru­giego białasa siedzącego na skrzy­ni. Nie pa­trzyła na fa­ce­ta, który na niej leżał. Tego, który ciężko dy­szał, pocił się i prze­kli­nał. I robił jej krzywdę.

Kie­dy skończył, ude­rzył ją w twarz i za­re­cho­tał. Dru­gi od­po­wie­dział śmie­chem, a później za­nieśli się jesz­cze głośniej i zaczęli tur­lać po tra­wie obok wozu, jak dwaj wa­ria­ci, po­krzy­kując i re­chocząc. Odwróciła głowę i ci­cho zapłakała, tak żeby jej nie usłysze­li. Wcześniej po­bi­li ją za to, że płakała i krzy­czała. Za­gro­zi­li, że za­biją, jeśli się nie za­mknie.

Po chwi­li zmęczy­li się re­cho­tem i wyciągnęli na skrzy­ni. Wil­lard wy­tarł się ko­szulą małej czar­nul­ki, nasączoną krwią i po­tem. Cobb podał mu zim­ne piwo z chłod­ziar­ki i bąknął coś o wil­got­nym po­wie­trzu. Później pa­trzy­li, jak mała szlo­cha, wy­dając dziw­ne, ci­che dźwięki, aby w końcu za­milknąć. Pusz­ka Cob­ba była w połowie pu­sta, a napój prze­stał być chłodny. Cisnął nią w dziew­czynkę. Pusz­ka ude­rzyła ją w brzuch, try­skając białą pianą, a później po­to­czyła się na zie­mię obok in­nych, po­chodzących z tej sa­mej chłod­ziar­ki. Wyciągali ko­lej­ne z dwóch sześcio­paków, wy­pi­ja­li do połowy, a później rzu­ca­li nimi w nią i re­cho­ta­li. Wil­lard miał pro­blem z tra­fie­niem w cel, za to Cob­bo­wi całkiem nieźle szło. Nie należeli do tych, co to mar­nują piwo, ale cięższe pusz­ki le­piej leżały w dłoni, a poza tym miło było pa­trzeć, jak pia­na się roz­pry­sku­je.

Ciepłe piwo mie­szało się z ciemną krwią i spływało po twa­rzy i szyi dziew­czyn­ki, tworząc kałużę za głową. Prze­stała się po­ru­szać.

Wil­lard spy­tał Cob­ba, czy­je­go zda­niem mała nie żyje. Cobb otwo­rzył ko­lej­ne piwo i wyjaśnił, że nie jest mar­twa, bo czar­ne­go nie da się zabić ko­pa­niem, bi­ciem i gwałce­niem. Żeby załatwić czar­nu­cha, trze­ba użyć znacz­nie bar­dziej ra­dy­kal­nych środków, na przykład noża, splu­wy lub sznu­ra. Cho­ciaż nig­dy nie zabił Mu­rzy­na, po­znał w pu­dle paru czar­nych i wie­dział o nich wszyst­ko. Zwy­kle za­bi­ja­li jed­ni dru­gich, używając ja­kie­goś ro­dza­ju bro­ni. Ci, których je­dy­nie po­bi­to i zgwałcono, nig­dy nie umie­ra­li. Niektórzy bia­li, których po­bi­to i zgwałcono, od­winęli kitę, ale nie czar­ni. Ich głowy były znacz­nie tward­sze. Wil­lard spra­wiał wrażenie usa­tys­fak­cjo­no­wa­ne­go od­po­wie­dzią.

Później Wil­lard spy­tał, co Cobb ma za­miar zro­bić z dziew­czynką, sko­ro już z nią skończy­li. Cobb pociągnął jo­in­ta, popił pi­wem i od­parł, że on jesz­cze nie skończył. Zakołysał się na skrzy­ni i powlókł w kie­run­ku małej po­la­ny, gdzie ją przy­wiązali. Zaklął i krzyknął na nią, żeby się obu­dziła, a później chlusnął jej zim­nym pi­wem w twarz, śmiejąc się jak osza­lały.

Pa­trzyła na nie­go, gdy ob­cho­dził drze­wo, żeby zna­leźć się z pra­wej stro­ny, a później utkwiła w nim wzrok, gdy zaczął się gapić między jej nogi. Kie­dy spuścił por­t­ki, odwróciła się w lewo i za­mknęła oczy. Chciał jej po­now­nie zro­bić krzywdę.

Spoj­rzała między drze­wa i do­strzegła jakiś ruch – mężczyznę, który biegł jak osza­lały przez krza­ki i zarośla. Swo­je­go tatę. Krzy­czał i dawał jej zna­ki, i pędził co sił na ra­tu­nek. Krzyknęła w jego stronę, a wte­dy zniknął w zaroślach. A ona stra­ciła przy­tom­ność.

• • •

Kie­dy się obu­dziła, je­den leżał pod pick-upem, a dru­gi obok drze­wa. Spa­li. Jej ręce i nogi były odrętwiałe. Krew, piwo i mocz zmie­szały się z zie­mią pod tułowiem, tworząc kle­istą maź, która przy­twier­dzała jej drob­ne ciało do zie­mi i trzesz­czała, kie­dy dziew­czyn­ka się po­ru­szyła. Pomyślała o uciecz­ce, ale mimo naj­większych wysiłków zdołała się prze­sunąć za­le­d­wie kil­ka cen­ty­metrów w pra­wo. Przy­wiązali jej sto­py tak wy­so­ko, że poślad­ki le­d­wie do­ty­kały zie­mi. Nogi i ręce były tak zdrętwiałe, że nie chciały jej słuchać.

Spoj­rzała w kie­run­ku drzew w po­szu­ki­wa­niu taty i ci­cho go zawołała. Od­cze­kała chwilę, a później znów za­padła w sen.

Kie­dy po­now­nie się obu­dziła, tam­ci już wsta­li i krążyli wokół. Wy­so­ki pod­szedł do niej na chwiej­nych no­gach z małym nożem. Chwy­cił jej prawą kostkę i zaczął z furią piłować linkę, aż puściła. Gdy uwol­nił jej prawą nogę, sku­liła się w po­zy­cji płodu, od­wra­cając ple­ca­mi.

Cobb za­rzu­cił kawał lin­ki na ko­nar, a później zro­bił pętlę i zawiązał węzeł. Następnie chwy­cił dziew­czynkę i założył jej pętlę na szyję. Kie­dy skończył, ru­szył na dru­gi ko­niec po­la­ny i usiadł na pace pick-upa, gdzie Wil­lard po­pa­lał ko­lej­ne­go jo­in­ta i uśmie­chał się na myśl o tym, co Cobb ma za­miar zro­bić. Ten złowro­go szarpnął linę, unosząc drob­ne na­gie ciało nad zie­mię na tyle, by głowa zna­lazła się tuż pod ko­narem. Dziew­czyn­ka krztu­siła się i kasz­lała, więc miłosier­nie po­lu­zo­wał linę, aby dać jej kil­ka mi­nut wy­tchnie­nia. Później przy­wiązał linę do zde­rza­ka i otwo­rzył ko­lej­ne piwo.

Sie­dzie­li z Wil­lar­dem na pace, pijąc, paląc i gapiąc się na małą. Spędzi­li nad je­zio­rem większą część dnia, bo Cobb miał tam przy­ja­cie­la, a przy­ja­ciel łódkę i kil­ka za­przy­jaźnio­nych dziew­czyn, które miały być łatwe, ale oka­zały się nie­do­ty­kal­skie. Cho­ciaż Cobb nie żałował prochów i piwa, wred­ne la­ski nie chciały się od­wdzięczyć. Sfru­stro­wa­ni, od­je­cha­li znad je­zio­ra. Sunęli przed sie­bie, gdy szczęśli­wym tra­fem na­pa­to­czyła się ta mała. Szła żwi­rową drogą z torbą za­kupów, kie­dy Wil­lard tra­fił ją w tył głowy puszką piwa.

– Na­prawdę chcesz to zro­bić? – spy­tał Wil­lard, spoglądając na nie­go szkli­sty­mi, na­biegłymi krwią ocza­mi.

Cobb się za­wa­hał.

– Nie. Po­zwolę, żebyś sam to zro­bił. To był twój po­mysł.

Wil­lard pociągnął jo­in­ta, splunął i po­wie­dział:

– To nie był mój po­mysł. To ty je­steś spe­cem od za­bi­ja­nia czar­nuchów. Sam to zrób.

Cobb odwiązał linkę od zde­rza­ka i pociągnął. Lina ode­rwała korę od gałęzi, roz­rzu­cając drob­ne kawałki wiązu wokół dziew­czyn­ki, która ob­ser­wo­wała ich bacz­nym wzro­kiem. Za­kasz­lała.

Na­gle usłyszała coś, co przy­po­mi­nało war­kot sa­mo­cho­du z ze­psu­tym tłumi­kiem. Tam­ci odwrócili się nie­spo­koj­nie, spoglądając na żwi­rową drogę od­chodzącą od po­bli­skiej au­to­stra­dy. Zaczęli prze­kli­nać i gorączko­wo bie­gać w kółko. Je­den z nich pod­niósł klapę, a dru­gi ru­szył w stronę dziew­czyn­ki. Po­tknął się i wylądował nie­opo­dal. Prze­kli­na­li je­den dru­giego, zdej­mując jej pętlę z szyi, wlokąc do pick-upa i rzu­cając na pakę. Cobb zdzie­lił ją w twarz i za­gro­ził, że za­bi­je, jeśli nie będzie ci­cho. Po­wie­dział, że od­wie­zie ją do domu, jeśli nie będzie się ru­szała i zro­bi, co jej każe. W prze­ciw­nym ra­zie ją załatwią. Później za­trzasnęli drzwi i ru­szyli szyb­ko żwi­rową drogą. Pomyślała, że je­dzie do domu, i ze­mdlała.

Cobb i Wil­lard po­ma­cha­li w kie­run­ku fi­re­bir­da z ze­psu­tym tłumi­kiem, mi­jając go na wąskiej bi­tej dro­dze. Wil­lard obej­rzał się za sie­bie, żeby spraw­dzić, czy czar­nul­ka leży nie­ru­cho­mo. Cobb skręcił na szosę i przy­spie­szył.

– Co te­raz? – spy­tał ner­wo­wo Wil­lard.

– Nie wiem – od­rzekł nie­spo­koj­nie Cobb. – Mu­si­my się po­spie­szyć, bo mi za­krwa­wi cały sa­mochód. Po­patrz, wszyst­ko upaćkała.

Wil­lard pomyślał chwilę, do­pi­jając puszkę.

– Zrzućmy ją z mo­stu – za­pro­po­no­wał z dumą.

– Do­bry po­mysł. Cho­ler­nie do­bry. – Cobb rap­tow­nie za­ha­mo­wał. – Daj mi piwo – po­le­cił Wil­lar­do­wi, który wywlókł się z ka­bi­ny i po­szedł na tył po dwie pusz­ki.

– Na­wet chłod­ziarkę za­krwa­wiła – oznaj­mił, kie­dy ru­szy­li z pi­skiem opon.

• • •

Gwen Ha­iley czuła, że stało się coś złego. Posłałaby po za­ku­py jed­ne­go z trzech chłopców, ale do­sta­li szla­ban od ojca. Za karę mu­sie­li wy­ry­wać chwa­sty w ogro­dzie. To­nya już wcześniej cho­dziła do skle­pu, który znaj­do­wał się za­le­d­wie półtora ki­lo­me­tra od domu, i udo­wod­niła, że można na niej po­le­gać. Po dwóch go­dzi­nach Gwen posłała synów, żeby po­szu­ka­li młod­szej sio­stry. Pomyśleli, że pew­nie poszła do domu Po­un­dersów, żeby się po­ba­wić z ich dzie­cia­ka­mi, lub zapuściła się jesz­cze da­lej, by od­wie­dzić swoją naj­lepszą przy­ja­ciółkę, Bes­sie Pier­son.

Skle­pi­karz pan Ba­tes po­wie­dział, że była u nie­go, ale wyszła przed go­dziną. Ja­rvis, śred­ni brat, zna­lazł przy dro­dze torbę z za­ku­pa­mi.

Gwen za­dzwo­niła do męża do pa­pier­ni, a później za­pa­ko­wała Car­la Lee ju­nio­ra do sa­mo­cho­du i zaczęła krążyć szu­tro­wy­mi dro­ga­mi wokół skle­pu. Do­tar­li do osa­dy sta­rych drew­nia­nych bud na plan­ta­cji Gra­ha­ma, żeby spraw­dzić, czy małej nie ma u ciot­ki. Później za­trzy­ma­li się w skle­pie Broad­way, półtora ki­lo­me­tra od spożyw­cze­go Gra­ha­ma, ale grup­ka czar­nych po­wie­działa, że nie wi­dzie­li jej w po­bliżu. Spraw­dzi­li żwi­ro­we i bite dro­gi w pro­mie­niu pięciu ki­lo­metrów od domu.

• • •

Cobb nie mógł zna­leźć mo­stu, na którym nie sie­dzie­li­by czar­ni z wędka­mi. Do każdego, do którego się zbliżyli, przy­kle­jo­nych było czte­rech lub pięciu czar­nych w sze­ro­kich słomko­wych ka­pe­lu­szach, z dużymi trzci­no­wy­mi wędzi­ska­mi w rękach. Pod każdym sie­działa na wia­drach grup­ka in­nych w iden­tycz­nych słomko­wych ka­pe­lu­szach i z trzci­no­wy­mi wędka­mi. Tkwi­li tak nie­ru­cho­mo, od cza­su do cza­su zaciągając przynętę lub roz­gnia­tając ko­ma­ra na kar­ku.

Zaczęło go ogar­niać prze­rażenie. Naćpany Wil­lard całko­wi­cie odpłynął i nie było z nie­go naj­mniej­sze­go pożytku. Cobb zo­stał sam i mu­siał się po­zbyć dziew­czy­ny w taki sposób, żeby nie mogła po­wie­dzieć ni­ko­mu, co się stało. Wil­lard po­chra­py­wał, a Cobb gnał jak osza­lały żwi­ro­wy­mi wiej­ski­mi dro­ga­mi w po­szu­ki­wa­niu mo­stu lub urwi­ska nad rzeką, gdzie mógłby przy­stanąć i zrzu­cić ciało tak, żeby nie zo­ba­czyło go pół tu­zi­na czar­nych w słomko­wych ka­pe­lu­szach. Spoj­rzał w lu­ster­ko i za­uważył, że dziew­czyn­ka próbuje się pod­nieść. Za­ha­mo­wał moc­no, więc upadła na pakę obok tyl­ne­go okna. Wil­lard odbił się ry­ko­sze­tem od de­ski roz­dziel­czej i osunął na podłogę, nie prze­stając chra­pać. Cobb rzu­cił prze­kleństwo pod ad­re­sem oboj­ga.

Błotni­ste je­zio­ro Cha­tul­la było dużym, płyt­kim sztucz­nym zbior­ni­kiem. Tamę ciągnącą się na długości półtora ki­lo­me­tra po­ra­stała tra­wa. Akwen znaj­do­wał się na południo­wo-za­chod­nim krańcu okręgu Ford, kil­ko­ma hek­ta­ra­mi wkra­czając na te­ren okręgu Van Bu­ren. Na wiosnę Cha­tul­la było naj­większym zbior­ni­kiem wod­nym w Mis­si­si­pi, ale późnym la­tem, gdy deszcz prze­sta­wał padać, a słońce za­czy­nało pod­grze­wać, woda gwałtow­nie pa­ro­wała. Moc­ny nie­gdyś brzeg obniżał się i cofał, zbliżając do prze­ciw­ległych krańców i tworząc płytki zbior­nik z czer­wo­nobrązową wodą. Z różnych stron za­si­lały go nie­zli­czo­ne stru­mie­nie, za­to­ki i mo­kradła. Kil­ka dopływów było wy­star­czająco dużych, aby zasłużyć na mia­no rze­ki. Ist­nie­nie wspo­mnia­nych dopływów po­wo­do­wało, że w re­jo­nie je­zio­ra znaj­do­wało się duża licz­ba mostów.

Żółty pick-up mknął tymi mo­sta­mi w po­szu­ki­wa­niu miej­sca na­dającego się do zrzu­ce­nia ładun­ku, ja­kim była nie­chcia­na pasażerka. Cobb był zroz­pa­czo­ny. Wie­dział o jesz­cze jed­nym moście, wąskiej drew­nia­nej kon­struk­cji roz­piętej po­nad stru­mie­niem Fog­gy. Kie­dy pod­je­chał bliżej i uj­rzał czar­nuchów z trzci­no­wy­mi wędka­mi, zje­chał na po­bo­cze i za­trzy­mał wóz. Opuścił po­krywę, wyciągnął dziew­czynkę i wrzu­cił ją do małego wąwozu porośniętego ku­dzu.

• • •

Carl Lee Ha­iley nie spie­szył się do domu. Gwen de­ner­wo­wała się z byle po­wo­du. Kil­ka razy dzwo­niła do pa­pier­ni, bo oba­wiała się, że jed­no z dzie­ci zo­stało po­rwa­ne. Odbił kartę i jak zwy­kle do­tarł do domu w ciągu trzy­dzie­stu mi­nut. Za­nie­po­koił się do­pie­ro na wi­dok ra­dio­wo­zu za­par­ko­wa­ne­go obok we­ran­dy. Inne sa­mo­cho­dy należące do członków ro­dzi­ny Gwen stały cha­otycz­nie wzdłuż długie­go pod­jaz­du i na podwórku. Wśród nich był je­den wóz, którego nie roz­po­znał.

Gdzie jest To­nya i chłopcy?

Kie­dy otwo­rzył drzwi, usłyszał, że Gwen płacze. W małym sa­lo­nie z pra­wej stro­ny spo­strzegł tłumek po­chy­lo­ny nad kruchą po­sta­cią leżącą na ka­na­pie. Dziec­ko było przy­kry­te mo­kry­mi ręczni­ka­mi, oto­czo­ne przez szlo­chających krew­nych. Kie­dy ru­szył w kie­run­ku ka­na­py, płacz ustał. Tłum się rozstąpił. Obok dziew­czyn­ki zo­stała tyl­ko Gwen. De­li­kat­nie gładziła ją po głowie. Uklęknął obok ka­na­py i do­tknął ra­mie­nia dziec­ka. Przemówił do swo­jej córecz­ki, a ona próbowała się uśmiechnąć. Jej twarz przy­po­mi­nała krwawą miazgę, po­kry­ta si­nia­ka­mi i ra­na­mi. Oczy były spuch­nięte i za­krwa­wio­ne. Po­czuł łzy w oczach, kie­dy spoj­rzał na jej drob­ne ciało owi­nięte ręczni­ka­mi i krwa­wiące z łokci oraz czoła.

Carl Lee spy­tał Gwen, co się stało. Zaczęła dy­go­tać i jęczeć, więc brat mu­siał od­pro­wa­dzić ją do kuch­ni. Carl Lee wstał, odwrócił się do ze­bra­nych i po­pro­sił, żeby ktoś mu po­wie­dział.

Ci­sza.

Za­py­tał trze­ci raz. Funk­cjo­na­riusz z biu­ra sze­ry­fa, Wil­lie Ha­stings, je­den z ku­zynów Gwen, pod­szedł do nie­go i po­wie­dział, że lu­dzie łowiący ryby nad stru­mie­niem Fog­gy zna­leźli Tonyę na środ­ku dro­gi. Po­wie­działa, jak się na­zy­wa jej oj­ciec, więc za­nieśli ją do domu.

Ha­stings za­milkł i wbił wzrok w podłogę.

– Co się stało, Wil­lie?! – krzyknął Carl Lee, spoglądając na nie­go gniew­nym wzro­kiem.

Ha­stings mówił po­wo­li, od­wra­cając wzrok w kie­run­ku okna. Powtórzył to, co To­nya po­wie­działa mat­ce o białych mężczy­znach i pick-upie. O sznu­rze i drze­wach, i o tym, jak ją skrzyw­dzi­li. Prze­rwał, słysząc sy­gnał ka­ret­ki.

Lu­dzie ci­cho wy­szli na zewnątrz i stanęli na we­ran­dzie, patrząc, jak ra­tow­ni­cy wyj­mują no­sze i idą w stronę domu.

Stanęli na podwórku, kie­dy otwo­rzyły się drzwi i Carl Lee wy­szedł z córką na rękach. Szep­tał do niej ci­cho, a ogrom­ne łzy kapały mu z bro­dy. Ru­szył na tył ka­ret­ki i wsiadł do środ­ka. Ra­tow­ni­cy za­mknęli drzwi i ostrożnie wyjęli dziec­ko z jego rąk.

Roz­dział 2

Ozzie Walls był je­dy­nym czar­noskórym sze­ry­fem w sta­nie Mis­si­si­pi. W naj­now­szej hi­sto­rii zna­lazłoby się paru in­nych, ale obec­nie Walls nie miał kon­ku­ren­cji. Był bar­dzo dum­ny z tego fak­tu, bo bia­li sta­no­wi­li sie­dem­dzie­siąt czte­ry pro­cent miesz­kańców okręgu Ford, a inni czar­noskórzy sze­ry­fo­wie po­cho­dzi­li z okręgów, w których miesz­kało znacz­nie więcej czar­nych. Przed okre­sem re­kon­struk­cji nie wy­bra­no żad­ne­go czar­noskórego sze­ry­fa w białym okręgu Mis­si­si­pi.

Walls wy­cho­wał się w okręgu Ford i był spo­krew­nio­ny z większością czar­nych oraz pa­ro­ma białymi. Po de­se­gre­ga­cji, która miała miej­sce pod ko­niec lat sześćdzie­siątych XX wie­ku, należał do pierw­sze­go mie­sza­ne­go rocz­ni­ka ab­sol­wentów Clan­ton High Scho­ol. Chciał grać w fut­bol na po­bli­skim uni­wer­sy­te­cie Ole Miss, ale mie­li już dwóch czar­nych. Za­miast tego wstąpił do drużyny uni­wer­sy­te­tu Al­corn Sta­te i grał w Rams na po­zy­cji obrońcy, dopóki kon­tu­zja ko­la­na nie spra­wiła, że wrócił do Clan­ton. Bra­ko­wało mu fut­bolu, ale cie­szył się, że wy­bra­li go na sta­no­wi­sko sze­ry­fa, bo do­stał więcej głosów białych niż jego bia­li ry­wa­le. Białe dzie­cia­ki go uwiel­biały, bo był bo­ha­te­rem, gwiazdą fut­bolu, która występowała w te­le­wi­zji, a jego fo­to­gra­fie za­miesz­cza­no w ga­ze­tach. Ich ro­dzi­ce sza­no­wa­li Oz­zie­go i głoso­wa­li na nie­go, bo był twar­dym gliną, który tak samo trak­to­wał czar­nych i białych chu­li­ganów. Bia­li funk­cjo­na­riu­sze po­pie­ra­li go, bo od kie­dy zo­stał sze­ry­fem, De­par­ta­ment Spra­wie­dli­wości nie wty­kał nosa w spra­wy okręgu Ford. Czar­ni wiel­bi­li go, bo był ich Oz­ziem, ich człowie­kiem.

Odpuścił so­bie ko­lację i cze­kał w biu­rze obok aresz­tu na powrót Ha­sting­sa, żeby wysłuchać ra­por­tu o sy­tu­acji w domu Ha­ileya. Miał już po­dej­rza­ne­go. Bil­ly Ray Cobb był stałym by­wal­cem w biu­rze sze­ry­fa. Oz­zie wie­dział, że gość han­dlu­je nar­ko­ty­ka­mi, ale nie po­tra­fił go przyłapać. Wie­dział również, że fa­cet to kawał dra­nia.

Dys­po­zy­tor we­zwał lu­dzi z biu­ra sze­ry­fa. Kie­dy się za­mel­do­wa­li, Oz­zie kazał im usta­lić miej­sce po­by­tu Bil­ly’ego Raya Cob­ba, ale go nie za­trzy­my­wać. Było ich w su­mie dwu­na­stu – dzie­więciu białych i trzech czar­nych. Roz­je­cha­li się po okręgu w po­szu­ki­wa­niu od­pi­co­wa­ne­go żółtego pick-upa mar­ki Ford z flagą kon­fe­de­ra­cji w tyl­nym oknie.

Kie­dy zja­wił się Ha­stings, sze­ryf za­brał go ze sobą do okręgo­we­go szpi­ta­la. Ha­stings jak zwy­kle pro­wa­dził, a Oz­zie wy­da­wał po­le­ce­nia przez ra­dio. W po­cze­kal­ni na dru­gim piętrze zna­leźli cały klan Ha­ileyów. Ciot­ki, wu­jo­wie, dziad­ko­wie, przy­ja­cie­le i nie­zna­jo­mi ze­bra­li się w małej sal­ce. Niektórzy cze­ka­li w wąskim ko­ry­ta­rzu. Słychać było szep­ty i ci­che popłaki­wa­nie. To­nya była ope­ro­wa­na.

Carl Lee sie­dział na ta­niej pla­sti­ko­wej ko­zet­ce w ciem­nym rogu. Obok przy­cupnęła Gwen i chłopcy. Mężczy­zna gapił się w podłogę i za­cho­wy­wał tak, jak­by nie do­strze­gał tłumu. Gwen oparła głowę na jego ra­mie­niu i ci­cho chli­pała. Chłopcy sie­dzie­li sztyw­no z rękami złożony­mi na ko­la­nach, co jakiś czas po­pa­trując na ojca, jak­by cze­ka­li na słowo otu­chy.

Oz­zie przedarł się przez ciżbę, w mil­cze­niu wy­mie­niając uści­ski dłoni, po­kle­pując lu­dzi po ple­cach i szepcząc, że do­pad­nie sprawców. Uklęknął przed Car­lem Lee i Gwen.

– Jak ona się czu­je? – za­py­tał.

Carl Lee nie za­uważył jego obec­ności. Gwen głośniej za­szlo­chała, a chłopcy pociągnęli no­sem i otar­li łzy. Po­kle­pał Gwen po ko­la­nie i wstał. Je­den z jej bra­ci wy­pro­wa­dził jego i Ha­sting­sa na ko­ry­tarz, z dala od ro­dzi­ny. Podał Oz­zie­mu rękę i po­dziękował za przyjście.

– Jak ona się czu­je? – powtórzył Oz­zie.

– Kiep­sko. Ope­rują ją. Pew­nie trochę to po­trwa. Ma połama­ne kości i poważne wstrząśnie­nie mózgu. Moc­no ją po­tur­bo­wa­li. Na szyi ma ślady opa­rzeń od sznu­ra, jak­by próbo­wa­li ją po­wie­sić.

– Zo­stała zgwałcona? – spy­tał, choć znał od­po­wiedź.

– Taak. Po­wie­działa ma­mie, że gwałcili ją na zmianę. Bar­dzo ją skrzyw­dzi­li, Oz­zie. Le­ka­rze to po­twier­dzi­li.

– Jak się czują Carl Lee i Gwen?

– Fa­tal­nie. Są zdru­zgo­ta­ni. Myślę, że przeżyli szok. Carl Lee nie ode­zwał się ani słowem od cza­su, kie­dy przy­je­chał do szpi­ta­la.

Oz­zie za­pew­nił go, że znajdą sprawców. Że nie zaj­mie to dużo cza­su, a kie­dy już ich do­padną, za­mkną w ja­kimś bez­piecz­nym miej­scu. Brat za­su­ge­ro­wał, że po­wi­nien umieścić dra­ni w in­nym więzie­niu dla ich własne­go bez­pie­czeństwa.

• • •

Pięć ki­lo­metrów za Clan­ton Oz­zie wska­zał żwi­rową drogę.

– Skręć tu­taj – po­wie­dział Ha­sting­so­wi, który zje­chał z au­to­stra­dy i stanął na podwórku przed sfa­ty­go­wa­nym do­mem na kółkach. Za­pa­dał zmrok.

Oz­zie sięgnął po po­li­cyjną pałkę i głośno za­pu­kał do drzwi.

– Otwie­raj, Bum­po­us!

Dom za­dy­go­tał, kie­dy Bum­po­us ru­szył do ubi­ka­cji, żeby spuścić w musz­li no­we­go jo­in­ta.

– Bum­po­us, otwie­raj! – Oz­zie po­now­nie załomo­tał. – Wiem, że tam je­steś! Otwie­raj, bo wyważę drzwi!

Bum­po­us otwo­rzył i Oz­zie wszedł do środ­ka.

– Słuchaj Bum­po­us, za­wsze, gdy cię od­wie­dzam, śmier­dzi tu jakoś dziw­nie, a z ki­bla do­la­tu­je hałas spusz­cza­nej wody. Załóż coś na ple­cy. Mam dla cie­bie ro­botę.

– Co?!

– Wyjaśnię ci na zewnątrz, gdy będę mógł swo­bod­nie od­dy­chać. Po­spiesz się, włóż coś na sie­bie.

– A jeśli odmówię?

– Jak chcesz. Ju­tro umówię cię z two­im ku­ra­to­rem sądo­wym.

– Będę za mi­nutkę.

Oz­zie uśmiechnął się i ru­szył do ra­dio­wo­zu. Bob­by Bum­po­us był jed­nym z jego ulu­bieńców. Od cza­su gdy dwa lata temu wy­szedł wa­run­ko­wo z pudła, pro­wa­dził względnie uczci­we życie, od cza­su do cza­su ule­gając po­ku­sie łatwe­go za­rob­ku na sprze­daży nar­ko­tyków. Oz­zie ob­ser­wo­wał Bob­by’ego ni­czym jastrząb i wie­dział o jego trans­ak­cjach, a Bum­po­us wie­dział, że Oz­zie wie. Właśnie dla­te­go był taki sko­ry, żeby pomóc swo­je­mu przy­ja­cie­lo­wi, sze­ry­fo­wi Wal­l­so­wi. Plan, żeby wy­ko­rzy­stać Bum­po­usa do przy­skrzy­nie­nia Bil­ly’ego Raya Cob­ba za han­del nar­ko­tykami, mu­siał chwilkę po­cze­kać.

Po kil­ku mi­nu­tach Bum­po­us posłusznie wy­drep­tał z domu, wty­kając ko­szulę do spodni i za­pi­nając roz­po­rek.

– Kogo szu­kasz tym ra­zem? – za­py­tał.

– Bil­ly’ego Raya Cob­ba.

– Nie ma spra­wy. Prze­cież mógłbyś go zna­leźć beze mnie.

– Za­mknij się i posłuchaj! Sądzi­my, że Cobb jest za­mie­sza­ny w gwałt, do którego doszło dziś po południu. Czar­na dziew­czyn­ka zo­stała zgwałcona przez dwóch białych. Myślę, że Cobb tam był.

– Cobb nie robi w tej branży, sze­ry­fie. Han­dlu­je nar­ko­ty­ka­mi, za­po­mniałeś?

– Stul pysk i słuchaj. Znaj­dziesz Cob­ba i spędzisz z nim trochę cza­su. Pięć mi­nut temu wi­dzia­no jego wóz obok knaj­py Hu­eya. Po­staw mu piwo. Za­graj­cie w bi­lard albo kości, wszyst­ko jed­no. Do­wiedz się, co dzi­siaj robił. Z kim był? Dokąd po­je­chał? Wiesz, jaki fa­cet jest roz­mow­ny, praw­da?

– Ano praw­da.

– Za­dzwoń do dys­po­zy­to­ra, kie­dy go znaj­dziesz. Po­wia­do­mią mnie. Będę w po­bliżu. Zro­zu­miałeś?

– Tak, sze­ry­fie. Nie ma spra­wy.

– Ja­kieś py­ta­nia?

– Taak. Je­stem spłuka­ny. Kto za to zapłaci?

Oz­zie wręczył mu dwu­dziestkę i od­szedł. Od­je­chał z Ha­sting­sem w kie­run­ku knaj­py Hu­eya nad je­zio­rem.

– Je­steś pew­ny, że można mu za­ufać? – spy­tał Ha­stings.

– Komu?

– Temu gnoj­ko­wi, Bum­po­uso­wi.

– Pew­nie, że mu ufam. Jest bar­dzo wia­ry­god­ny od cza­su, gdy wy­szedł wa­run­ko­wo z pudła. To do­bry dzie­ciak i w za­sa­dzie sta­ra się podążać prostą drogą. Po­ma­ga swo­je­mu sze­ry­fo­wi i zro­bi wszyst­ko, o co go po­proszę.

– Dla­cze­go?

– Bo rok temu złapałem go z trzy­sto­ma gra­ma­mi ma­ry­chy. Był wte­dy od roku na wol­ności, a ja do­rwałem jego bra­ta z trzy­dzie­sto­ma gra­ma­mi tra­wy. Po­wie­działem mu, że szko­da życia, a nie wygląda na­wet na trzy­dzieści lat. Zaczął płakać. Płakał i mazał się w celi całą noc. Nad ra­nem skru­szał i był go­to­wy do roz­mo­wy. Wy­ga­dał, że to­war do­stał od swo­je­go bra­ta, Bob­by’ego. Puściłem go i po­szedłem po­ga­dać z Bob­bym. Za­pu­kałem do drzwi i usłyszałem, jak spusz­cza wodę w to­a­le­cie. Nie ra­czył po­dejść do drzwi, więc wyważyłem je kop­nięciem. Zna­lazłem gościa w ki­blu, próbującego spuścić to­war w musz­li. Wszędzie była ma­ry­cha. Nie wiem, ile udało mu się spłukać, ale większość wypłynęła, bo ki­bel się za­tkał. Tak go wy­stra­szyłem, że po­si­kał się w por­t­ki.

– Żar­tu­jesz?

– Skądże. Dzie­ciak cały się ob­szczał. Stał w mo­krych ga­ciach, z prze­py­cha­czem w jed­nej i to­wa­rem w dru­giej ręce. A ki­bel był pełen to­wa­ru wy­rzu­co­ne­go przez wodę.

– Co zro­biłeś?

– Za­gro­ziłem, że go za­biję.

– Jak za­re­ago­wał?

– Zaczął płakać. Be­czał jak dziec­ko. Chli­pał coś o ma­mie i po­wro­cie do pudła. O tym i o tam­tym. Obie­cał, że więcej tego nie zro­bi.

– Aresz­to­wałeś go?

– Nie. Nie byłem w sta­nie. Zbesz­tałem go porządnie i jesz­cze raz za­gro­ziłem. Zro­biłem mu nadzór ku­ra­tor­ski na miej­scu, w jego ubi­ka­cji. Od tej pory aż miło z nim pra­co­wać.

Prze­je­cha­li obok knaj­py Hu­eya i zo­ba­czy­li pick-upa Cob­ba stojącego na żwi­ro­wym pod­jeździe obok kil­ku­na­stu in­nych pick-upów i wozów z napędem na czte­ry koła. Za­par­ko­wa­li ra­diowóz kawałek da­lej, za mu­rzyńskim kościołem na wzgórzu, skąd był do­bry wi­dok na knajpę, którą sta­li by­wal­cy czu­le na­zy­wa­li „lo­ka­lem”. Inny ra­diowóz ukrył się za drze­wa­mi z dru­giej stro­ny au­to­stra­dy. Chwilę później na pod­jazd za­je­chał Bum­po­us. Za­ha­mo­wał gwałtow­nie, wzbi­jając tu­man ku­rzu i grad ka­mie­ni, a następnie wy­co­fał i za­par­ko­wał obok wozu Cob­ba. Ro­zej­rzał się wokół i swo­bod­nym kro­kiem wszedł do knaj­py Hu­eya. Pół go­dzi­ny później dyżurny po­wia­do­mił Oz­zie­go, że in­for­ma­tor od­na­lazł po­szu­ki­wa­ne­go białego mężczyznę w knaj­pie Hu­eya przy au­to­stra­dzie 305 nie­da­le­ko je­zio­ra. Po kil­ku mi­nu­tach w po­bliżu ukryły się dwa inne ra­diowozy. Cze­ka­li.

– Cze­mu je­steś taki pew­ny, że to Cobb? – spy­tał Ha­stings.

– Nie je­stem. Mam prze­czu­cie. Ta mała po­wie­działa, że pick-up miał błyszczące koła i wiel­kie opo­ny.

– To zawęża grupę po­dej­rza­nych do ja­kichś dwóch tysięcy.

– Po­wie­działa też, że był żółty, wyglądał jak nowy i miał wielką flagę w tyl­nym oknie.

– No to mamy dwu­stu kan­dy­datów.

– Może mniej. Ilu właści­cie­li to ta­kie wred­ne typy, jak Bil­ly Ray Cobb?

– A jeśli to nie on?

– On.

– A jeśli nie?

– Nie­ba­wem się prze­ko­na­my. Fa­cet ma długi język, szczególnie gdy jest pi­ja­ny.

Cze­ka­li dwie go­dzi­ny, ob­ser­wując przy­jeżdżające i odjeżdżające sa­mo­cho­dy. Kie­row­cy ciężarówek, drwa­le i ro­bot­ni­cy z fa­bry­ki oraz ro­bot­ni­cy rol­ni par­ko­wa­li swo­je pick-upy i je­epy na żwi­rze, a następnie szli do środ­ka na drin­ka lub par­tyjkę bi­lar­du, żeby posłuchać mu­zy­ki lub zna­leźć jakąś chętną laskę. Niektórzy po chwi­li wy­cho­dzi­li i szli parę kroków da­lej do Ann’s Lo­un­ge, gdzie za­ba­wia­li jakiś czas, by po kil­ku mi­nu­tach wrócić do Hu­eya. W ba­rze Ann było nie­co ciem­niej, bra­ko­wało też ko­lo­ro­wych re­klam piwa oraz mu­zy­ki na żywo, która po­wo­do­wała, że lo­kal Hu­eya cie­szył się u miej­sco­wych ta­kim wzięciem. W Ann’s Lo­un­ge można było kupić nar­ko­ty­ki, ale w knaj­pie Hu­eya było wszyst­ko – mu­zy­ka, ko­bie­ty, hap­py ho­urs, au­to­ma­ty do po­ke­ra, kości, tańce i całe mnóstwo bójek. Je­den z kon­fliktów prze­niósł się właśnie na par­king. Kil­ku wściekłych wieśniaków kopało się i okładało pięścia­mi na oślep, aż zeszła im para i wrócili do sto­li­ka z kośćmi.

– Mam na­dzieję, że wśród nich nie było Bum­po­usa. – Sze­ryf wes­tchnął.

Ubi­ka­cje w lo­ka­lu były cia­sne i odrażające, dla­te­go większość klientów wolała so­bie ulżyć między po­jaz­da­mi na par­kin­gu. Było tak szczególnie w po­nie­działek, kie­dy ofer­ta piwa za dzie­sięć centów ściągała wsioków z czte­rech sąsied­nich okręgów.

W po­nie­działki każdy z sa­mo­chodów stojących na par­kin­gu zo­sta­wał przy­najm­niej trzy­krot­nie ob­si­ka­ny. Raz na ty­dzień jakiś Bogu du­cha win­ny kie­row­ca wi­dział tam coś szo­kującego i Oz­zie był zmu­szo­ny do­ko­nać aresz­to­wa­nia. W prze­ciw­nym ra­zie się nie wtrącał.

W obu lo­ka­lach do­cho­dziło do licz­nych na­ru­szeń pra­wa. Upra­wia­no tam ha­zard, han­dlo­wa­no nar­ko­ty­ka­mi, sprze­da­wa­no nie­le­galną whi­skey, ser­wo­wa­no al­ko­hol nie­let­nim i nie za­my­ka­no o cza­sie. Kie­dy pierw­szy raz wy­bra­no go na sze­ry­fa, popełnił błąd, częścio­wo z po­wo­du lek­ko­myślnych obiet­nic wy­bor­czych, że za­mknie wszyst­kie spe­lu­ny w okręgu. Sku­tek był taki, że licz­ba przestępstw wzrosła. Areszt pękał w szwach, a licz­ba spraw na wo­kan­dzie uległa zwie­lo­krot­nie­niu. Oko­licz­ne opry­chy połączyły siły i po­je­chały wo­za­mi kem­pin­go­wy­mi do Clan­ton, par­kując na pla­cu wokół gma­chu sądu. Były ich set­ki. Co noc za­lud­nia­li plac, pijąc, urządzając bójki, słuchając głośnej mu­zy­ki oraz wy­krzy­kując wy­zwi­ska pod ad­re­sem prze­rażonych miesz­kańców. Co rano plac przy­po­mi­nał składo­wi­sko od­padów, pełen był pu­stych pu­szek i bu­te­lek. Oz­zie za­mknął też knaj­py, w których by­wa­li czar­ni, a wte­dy w ciągu jed­ne­go mie­siąca licz­ba włamań, kra­dzieży z włama­niem i na­padów z użyciem nie­bez­piecz­ne­go narzędzia uległa po­tro­je­niu. Do tego do­cho­dziły jesz­cze dwa zabójstwa ty­go­dnio­wo.

W końcu, gdy mia­sto zna­lazło się w ist­nym sta­nie oblężenia, gru­pa miej­sco­wych du­chow­nych spo­tkała się po­ta­jem­nie z Oz­ziem, prosząc, żeby odpuścił knaj­pom. Grzecz­nie im przy­po­mniał, że pod­czas wy­borów na­le­ga­li, aby je za­mknąć. Przy­zna­li się do błędu i po­pro­si­li o złago­dze­nie za­kazów. I obie­ca­li, że udzielą mu wspar­cia w ko­lej­nych wy­borach. Oz­zie ustąpił, a życie w okręgu Ford powróciło do nor­my.

Nie był rad, że ta­kie spe­lu­ny spo­koj­nie działają na jego podwórku, ale nie miał wątpli­wości, że dzięki temu pra­worządni wy­bor­cy są znacz­nie bez­piecz­niej­si.

O dzie­siątej trzy­dzieści dys­po­zy­tor oznaj­mił przez ra­dio, że in­for­ma­tor jest na li­nii i chce się wi­dzieć z sze­ry­fem. Oz­zie podał swo­je położenie, a mi­nutę później Bum­po­us wy­szedł z lo­ka­lu i dowlókł się do swo­jego sa­mo­cho­du. Wóz skręcił koła, wy­rzu­cił w górę żwir i ru­szył w kie­run­ku kościoła.

– Gość jest pi­ja­ny – po­wie­dział Ha­stings.

Bum­po­us ob­je­chał kościel­ny par­king i stanął z pi­skiem opon, kil­ka­naście cen­ty­metrów od ra­dio­wo­zu.

– Sie­man­ko, sze­ry­fie! – wrzasnął.

Oz­zie pod­szedł do jego pick-upa.

– Cze­mu tak długo?

– Po­wie­działeś, że mam całą noc.

– Zna­lazłeś go dwie go­dzi­ny temu.

– To praw­da, sze­ry­fie, ale czy próbowałeś kie­dyś wydać dwa­dzieścia dolców na piwo, kie­dy puszkę można kupić za pięćdzie­siąt centów?

– Je­steś pi­ja­ny?

– Skądże, po pro­stu do­brze się bawię. Mogę do­stać ko­lejną dwu­dziestkę?

– Cze­go się do­wie­działeś?

– O czym?

– O Cob­bie!

– Fa­cet jest w środ­ku, jak po­wie­działeś.

– Wiem, że tam jest! Coś jesz­cze?!

Bum­po­us prze­stał się uśmie­chać i spoj­rzał na ma­jaczącą w od­da­li knajpę.

– Kpił so­bie, sze­ry­fie, z tego. Miał niezły ubaw. Po­wie­dział, że w końcu zna­lazł czarną, która jest dzie­wicą. Ktoś za­py­tał, ile miała lat, a Cobb na to, że osiem albo dzie­więć. Wszy­scy wy­buchnęli śmie­chem.

Ha­stings za­mknął oczy i zwie­sił głowę. Oz­zie zgrzytnął zębami i spoj­rzał w drugą stronę.

– Po­wie­dział coś jesz­cze?

– Jest porządnie wsta­wio­ny. Rano nie będzie ni­cze­go pamiętał. Po­wie­dział, że była uroczą małą czar­nulką.

– Kto z nim był?

– Pete Wil­lard.

– Jest tam?

– Tak, obaj śmieją się z tego, co zaszło.

– Gdzie siedzą?

– Z le­wej stro­ny sali, obok au­to­matów do flip­pe­ra.

Oz­zie się uśmiechnął.

– W porządku, Bum­po­us. Do­brze się spi­sałeś, a te­raz spa­daj.

Ha­stings za­dzwo­nił do dys­po­zy­to­ra. Podał dwa na­zwi­ska, a dys­po­zy­tor prze­ka­zał je Lo­oney­owi, który cze­kał w ra­dio­wo­zie za­par­ko­wa­nym przed do­mem Per­cy’ego Bul­lar­da, sędzie­go okręgu. Lo­oney za­dzwo­nił do drzwi i wręczył sędzie­mu dwa oświad­cze­nia złożone pod przy­sięgą i dwa na­ka­zy aresz­to­wa­nia. Bul­lard pod­pi­sał na­ka­zy i zwrócił je Lo­oney­owi, który po­dziękował Wy­so­kie­mu Sądowi i grzecz­nie się od­da­lił. Dwa­dzieścia mi­nut później oddał na­ka­zy Oz­zie­mu na tyłach kościoła.

Punk­tu­al­nie o je­de­na­stej ka­pe­la za­milkła w połowie pio­sen­ki, kości zniknęły ze stołów, tańczący za­mar­li, a bile prze­stały się to­czyć po stołach. Ktoś włączył światło. Goście po­wie­dli wzro­kiem za potężnie zbu­do­wa­nym sze­ry­fem, który w to­wa­rzy­stwie swo­ich lu­dzi kro­czył dum­nie przez par­kiet w stronę sto­li­ka obok au­to­matów do flip­pe­ra. Cobb, Wil­lard i dwóch in­nych sie­dzie­li w bok­sie wokół bla­tu pełnego pu­stych pu­szek po pi­wie. Oz­zie pod­szedł do sto­li­ka i uśmiechnął się do Cob­ba.

– Pan wy­ba­czy, ale nie wpusz­cza­my tu czar­nych – wybełkotał Cobb, a czte­rej po­zo­sta­li wy­buchnęli śmie­chem. Oz­zie nie prze­sta­wał się uśmie­chać.

Kie­dy re­chot ustał, Oz­zie po­wie­dział:

– Do­brze się ba­wisz, Bil­ly Rayu?

– Ano tak.

– Na to mi wygląda. Nie lubię psuć lu­dziom za­ba­wy, ale ty i Wil­lard mu­si­cie ze mną pójść.

– Dokąd? – za­cie­ka­wił się Wil­lard.

– Na prze­jażdżkę.

– Nie za­mie­rzam się stąd ru­szyć – uro­czyście oświad­czył Cobb. W tym mo­men­cie dwaj obcy, którzy z nimi sie­dzie­li, czmychnęli, przyłączając się do tłumu gapiów.

– Aresz­tuję was obu – oznaj­mił Oz­zie.

– Masz na­kaz? – spy­tał Cobb.

Ha­stings wyciągnął dwa na­ka­zy, a Oz­zie rzu­cił je między pusz­ki z pi­wem.

– Taak, mam na­kaz na każdego z was. Wsta­waj.

Wil­lard spoj­rzał roz­pacz­li­wie na Cob­ba, który wziął do ust łyk piwa i oświad­czył:

– Nie po­jadę do aresz­tu.

Na te słowa Lo­oney podał Oz­zie­mu najdłuższą i naj­czar­niejszą pałkę, ja­kiej używa­li w okręgu Ford. Wil­lard ska­mie­niał ze stra­chu. Oz­zie skinął pałką, ude­rzając w śro­dek sto­li­ka i roz­rzu­cając piwo, pusz­ki oraz pianę na wszyst­kie stro­ny. Wil­lard sko­czył na równe nogi i wyciągnął ręce w stronę Lo­oneya, który już cze­kał z kaj­dan­ka­mi. Wyciągnęli go na zewnątrz i we­pchnęli do cze­kającego ra­dio­wo­zu.

Oz­zie klepnął się pałką w lewą dłoń i uśmiechnął do Cob­ba.

– Masz pra­wo za­cho­wać mil­cze­nie. Wszyst­ko, co po­wiesz, może zo­stać wy­ko­rzy­sta­ne prze­ciw­ko to­bie. Masz pra­wo do ad­wo­ka­ta. Jeśli nie możesz so­bie na nie­go po­zwo­lić, za­pew­ni go stan. Ja­kieś py­ta­nia?

– Taak. Która go­dzi­na?

– Pora je­chać do pudła, koleś.

– Idź do diabła, czar­nu­chu!

Oz­zie chwy­cił Cob­ba za włosy i wyciągnął z bok­su, a następnie przy­cisnął mu twarz do podłogi. Do­cisnął ple­cy ko­la­nem i wsunął pałkę pod gardło, ciągnąc w górę, a jed­no­cześnie moc­niej wbi­jając ko­la­no w grzbiet. Cobb za­kwi­czał, kie­dy pałka zaczęła miażdżyć mu krtań.

Oz­zie zapiął kaj­dan­ki i powlókł Cob­ba za włosy przez par­kiet. Wy­szli na zewnątrz, prze­szli żwi­ro­wym par­kin­giem i Oz­zie we­pchnął Cob­ba na tyl­ne sie­dze­nie ra­dio­wo­zu obok Wil­lar­da.

• • •

Wia­do­mość o gwałcie ro­zeszła się lo­tem błyska­wi­cy. Ko­lej­ni krew­ni i przy­ja­cie­le gro­ma­dzi­li się w szpi­ta­lu w po­cze­kal­ni i sąsied­nich ko­ry­ta­rzach. To­nya wy­je­chała z sali ope­ra­cyj­nej. Jej stan określono jako kry­tycz­ny. Oz­zie za­mie­nił słówko z bra­tem Gwen, in­for­mując go o za­trzy­ma­niu. Tak, to oni. Jest tego pew­ny.

Roz­dział 3

Jake Bri­gan­ce obrócił się na bok obok żony i powlókł do małej łazien­ki od­da­lo­nej kil­ka metrów od łóżka, ma­cając w ciem­ności w po­szu­ki­wa­niu dzwo­niącego bu­dzi­ka. Od­na­lazł go tam, gdzie cho­ler­stwo wczo­raj zo­sta­wił, i uci­szył szyb­kim, gwałtow­nym pac­nięciem. Była piąta trzy­dzieści rano, środa, piętna­sty maja.

Stał chwilę w ciem­ności, prze­rażony i bez tchu, z ser­cem bijącym jak osza­lałe, gapiąc się na fos­fo­ry­zujące cy­fry lśniące na tar­czy ze­ga­ra, którego szcze­rze nie­na­wi­dził. Jego prze­ni­kli­wy alarm można było usłyszeć na­wet na uli­cy. Co rano ba­lan­so­wał na krawędzi zawału, gdy ustroj­stwo eks­plo­do­wało prze­raźli­wym dźwiękiem. Cza­sem, ze dwa razy w roku, udało mu się ze­pchnąć Carlę na podłogę, a wte­dy ona wyłączała pa­skudz­two i wra­cała do łóżka, jed­nak za­zwy­czaj nie była tak wy­ro­zu­miała. Uważała, że mu odbiło, bo wsta­je o tak wcze­snej po­rze.

Bu­dzik stał na pa­ra­pe­cie, więc Jake mu­siał zro­bić kil­ka kroków, za­nim go wyłączył. Kie­dy już wstał, nie po­zwa­lał so­bie na powrót do łóżka. Była to jed­na z jego żela­znych za­sad. Kie­dyś bu­dzik stał na noc­nym sto­li­ku, ale wte­dy jego sku­tecz­ność była obniżona. Car­la wyciągała rękę i wyłączała dzwo­niące draństwo, za­nim Jake co­kol­wiek usłyszał. W re­zul­ta­cie spał do siódmej lub ósmej, co ruj­no­wało mu cały dzień. Te­raz bu­dzik czaił się w łazien­ce i spełniał swoją funkcję.

Jake po­chy­lił się nad umy­walką, ochla­pując twarz i włosy zimną wodą. Włączył światło i spoj­rzał z prze­rażeniem na ob­raz w lu­strze. Jego pro­ste brązowe włosy ster­czały na wszyst­kie stro­ny. Albo powiększyło mu się czoło, albo li­nia włosów cofnęła się przy­najm­niej o pięć cen­ty­metrów w ciągu nocy. Oczy miał ma­to­we i opuch­nięte, z białą wy­dzie­liną w kąci­kach. Szew przeście­radła po­zo­sta­wił ja­sno­czer­woną krechę z le­wej stro­ny twa­rzy. Do­tknął jej i roz­ma­so­wał, za­sta­na­wiając się, czy znik­nie. Prawą ręką od­garnął czu­prynę do tyłu i zba­dał linię włosów. W wie­ku trzy­dzie­stu dwóch lat nie miał ani jed­ne­go si­we­go włosa. Jed­nak siwe włosy nie były pro­ble­mem. Pro­ble­mem było łysie­nie an­dro­ge­no­we, które Jake odzie­dzi­czył zarówno po ro­dzi­nie ojca, jak i mat­ki. Ma­rzył o zdro­wych, gęstych włosach za­czy­nających się czte­ry cen­ty­metry nad brwia­mi. Car­la po­wie­działa, że nadal ma dużo włosów, ale nie starczą mu na długo, jeśli będą wy­pa­dały w ta­kim tem­pie. Za­pew­niła go także, że jest przy­stoj­ny jak kie­dyś. Oczy­wiście jej uwie­rzył. Wyjaśniła, że cof­nięta li­nia włosów do­da­je jego wyglądowi po­wa­gi, tak niezbędnej u młode­go praw­ni­ka. Temu też dał wiarę.

Czy to samo można było po­wie­dzieć o sta­rych łysych praw­ni­kach albo łysych ko­le­gach w śred­nim wie­ku? Cze­mu włosy nie mogłyby od­rosnąć, kie­dy do­ro­bi się zmarsz­czek i si­wych baków, i będzie wyglądał bar­dzo poważnie?

Jake dumał o tym, stojąc pod prysz­ni­cem. Zwy­kle mył się szyb­ko, golił i błyska­wicz­nie ubie­rał. Mu­siał być w ka­wiar­ni Cof­fee Shop o szóstej rano – ko­lej­na żela­zna za­sa­da. Za­pa­lił światło i zaczął hałaso­wać szu­fla­da­mi ko­mo­dy i drzwia­mi sza­fy, żeby obu­dzić Carlę. La­tem, kie­dy nie uczyła w szko­le, był to ich po­ran­ny ry­tuał. Tłuma­czył jej wie­le razy, że ma cały dzień, aby ode­spać, i że po­win­ni spędzać ra­zem po­ran­ne mi­nu­ty. Car­la jęknęła i za­grze­bała się pod kołdrą. Za­wsze kie­dy już się ubrał, wcho­dził do łóżka na czwo­ra­kach i całował ją w ucho, a później w szyję i twarz. W końcu od­wra­cała się w jego stronę. Wresz­cie ściągał z niej kołdrę i chi­cho­tał, gdy kuliła się z zim­na, dy­gocząc i błagając o przy­kry­cie. Trzy­mał kołdrę, po­dzi­wiając ciem­ne, opa­lo­ne, zgrab­ne, nie­mal ide­al­ne nogi żony. Ob­szer­na noc­na ko­szu­la odsłaniała wszyst­ko poniżej pasa, wie­lo­krot­nie budząc w jego głowie lu­bieżne myśli.

Raz w mie­siącu jed­nak ry­tuał wy­my­kał się spod kon­tro­li. Car­la nie pro­te­sto­wała i wspólnie ście­li­li łóżko. W ta­kie po­ran­ki Jake roz­bie­rał się jesz­cze szyb­ciej i łamał przy­najm­niej trzy ko­lej­ne za­sa­dy. W ten sposób poczęli Hannę.

Ale to nie był je­den z tych po­ranków. Przy­krył żonę, czu­le ją pocałował i zga­sił światło. Ode­tchnęła głębiej i zasnęła.

W ko­ry­ta­rzu ci­cho otwo­rzył drzwi do po­ko­ju Han­ny i uklęknął obok jej łóżecz­ka. Dziew­czyn­ka miała czte­ry lata. Była ich je­dy­nym dziec­kiem i tak miało po­zo­stać. Spała słodko, oto­czo­na lal­ka­mi i wy­pcha­ny­mi zwie­rza­ka­mi. De­li­kat­nie pocałował ją w po­li­czek. Han­na była piękna jak jej mat­ka. Za­cho­wy­wały się po­dob­nie i miały po­dob­ne ma­nie­ry. Miały duże nie­bie­skie oczy, które w ra­zie ko­niecz­ności na­tych­miast wil­got­niały od łez. Po­dob­nie cze­sały czar­ne włosy, które strzygła ta sama oso­ba w tym sa­mym cza­sie. Na­wet ubie­rały się tak samo.

Uwiel­biał swo­je ko­bie­ty. Ucałował małą na pożegna­nie i po­szedł do kuch­ni, żeby za­pa­rzyć kawę dla Car­li. Po dro­dze wypuścił na podwórko kun­delkę Max, która na­tych­miast so­bie ulżyła i warknęła na kota sąsiad­ki, pani Pic­kle.

Nie­wie­lu lu­dzi roz­po­czy­nało dzień tak ener­gicz­nie jak Jake Bri­gan­ce. Prze­szedł sprężystym kro­kiem na ko­niec pod­jaz­du i przy­niósł Car­li po­ran­ne ga­ze­ty. Było jesz­cze ciem­no. Za­po­wia­dał się po­god­ny, chłodny po­ra­nek wieszczący szyb­kie na­dejście lata.

Spoj­rzał na pogrążoną w ciem­ności Adams Stre­et, a następnie odwrócił się i z po­dzi­wem zlu­stro­wał bu­dy­nek. Tyl­ko dwie nie­ru­cho­mości w okręgu Ford fi­gu­ro­wały w Kra­jo­wym Re­je­strze Za­bytków. Ich dom był jedną z nich. Mimo że miał obciążoną hi­po­tekę, Jake był z nie­go dum­ny. Dzie­więtna­sto­wiecz­ny, w sty­lu wik­to­riańskim, zo­stał wznie­sio­ny przez eme­ry­to­wa­ne­go bu­dow­ni­cze­go li­nii ko­le­jo­wych, który zmarł w pierwszą Wi­gi­lię spędzaną w no­wym miej­scu. Fa­sa­da była ogrom­na, miała sze­ro­ki fron­to­wy ga­nek osłonięty czte­ro­spa­do­wym da­chem. Pod nim znaj­do­wał się mały por­tyk i przed­sio­nek z wia­trow­nicą. Jego kon­struk­cja wspie­rała się na pięciu okrągłych ko­lum­nach po­ma­lo­wa­nych białą i sza­ro­nie­bieską farbą. Każda z nich była ozdo­bio­na in­ny­mi mo­ty­wa­mi kwia­to­wy­mi ręcznej ro­bo­ty – żon­ki­la­mi, iry­sa­mi i słonecz­ni­ka­mi. Poręcze łączące ko­lum­ny po­kry­wały bo­ga­te ko­ron­ko­we zdo­bie­nia. Na piętrze znaj­do­wały się trzy wy­ku­szo­we okna wy­chodzące na mały bal­kon, po jego le­wej stro­nie wzno­siła się ośmio­bocz­na wieżycz­ka z wi­trażowy­mi okna­mi umiesz­czo­ny­mi nad dwu­spa­do­wym da­chem i żela­znym kwia­to­nem. Pod wieżyczką, na lewo od przed­sion­ka, roz­ciągała się sze­ro­ka ele­ganc­ka we­ran­da z ozdob­nym za­da­sze­niem dla sa­mo­chodów. Fron­to­we pa­ne­le przy­po­mi­nały kolaż złożony z ozdob­ników, ce­dro­wych gontów oraz mi­nia­tu­ro­wych wałeczków.

Car­la skon­tak­to­wała się z kon­ser­wa­to­rem w No­wym Or­le­anie i wy­brała sześć ory­gi­nal­nych ko­lorów – od­cie­ni błękitu, zie­lo­no­nie­bie­skie­go, brzo­skwi­nio­we­go i białego. Ma­lo­wa­nie zajęło dwa mie­siące i kosz­to­wało Jake’a pięć tysięcy do­larów, nie licząc go­dzin, które on i Car­la spędzi­li, wisząc na dra­bi­nie i czyszcząc gzym­sy. Cho­ciaż niektóre ko­lory nie wzbu­dzały jego en­tu­zja­zmu, nig­dy nie ośmie­lił się za­pro­po­no­wać, aby po­ma­lo­wać dom in­a­czej.

Dom był cu­dow­nie wyjątko­wy, jak każdy bu­dy­nek w sty­lu wik­to­riańskim. Miał w so­bie coś pi­kant­ne­go, pro­wo­ka­cyj­ne­go i uro­cze­go, wypływającego z po­mysłowe­go, ra­do­sne­go, nie­mal dzie­cięcego po­dejścia do życia. Car­la pragnęła go, jesz­cze za­nim się po­bra­li, a kie­dy właści­ciel­ka zmarła w Mem­phis i re­zy­den­cja zo­stała za­mknięta, ku­pi­li ją za bez­cen, bo nikt inny nie chciał jej wziąć. Do­mo­stwo stało pu­ste przez dwa­dzieścia lat. Zapożyczy­li się poważnie w dwóch z trzech banków w Clan­ton i spędzi­li trzy ko­lej­ne lata, pocąc się i hołubiąc swój zabytko­wy obiekt. Dzi­siaj lu­dzie spe­cjal­nie prze­jeżdżali obok i ro­bi­li mu zdjęcia.

Trze­ci z miej­sco­wych banków kre­dy­to­wał sa­mochód Jake’a, je­dy­ne­go sa­aba w okręgu Ford. Na do­da­tek czer­wo­ne­go. Jake otarł rosę z przed­niej szy­by i otwo­rzył drzwi. Uja­da­nie Max spłoszyło całe sta­do mo­drosójek, które gnieździły się na klo­nie pani Pic­kle. Zaśpie­wały dla nie­go i krzyknęły na pożegna­nie, a on uśmiechnął się i za­gwiz­dał w od­po­wie­dzi. Wy­je­chał na Adams Stre­et. Dwie prze­czni­ce da­lej skręcił na południe w Jef­fer­son, która dwie prze­czni­ce da­lej prze­cho­dziła w Wa­shing­ton Stre­et. Często za­da­wał so­bie py­ta­nie, cze­mu każde małe mia­stecz­ko Południa miało ulicę Adam­sa, Jef­fer­sona i Wa­shing­tona, ale ani jed­no nie mogło się po­szczy­cić ulicą Lin­col­na i Gran­ta. Wa­shing­ton Stre­et biegła ze wscho­du na zachód, wzdłuż północ­ne­go boku główne­go pla­cu Clan­ton.

Po­nie­waż mia­stecz­ko było sto­licą okręgu, mu­siało mieć plac, a na środ­ku pla­cu, rzecz oczy­wi­sta, mu­siał się znaj­do­wać gmach sądu. Ge­ne­rał Clan­ton za­pro­jek­to­wał mia­sto po sta­ran­nym namyśle, więc plac był długi i sze­ro­ki, a na traw­ni­ku przed sądem w równych odstępach rosły sta­ran­nie wy­pielęgno­wa­ne potężne dęby. Sąd okręgu Ford li­czył do­bre sto kil­ka­dzie­siąt lat, bo zbu­do­wa­no go, kie­dy Jan­ke­si spa­li­li po­przed­ni. Bu­dy­nek zwra­cał się dum­nie na południe, jak­by chciał po­wie­dzieć tym z północy, że mogą go pocałować w dupę. Gmach sądu był sta­ry i do­stoj­ny, z białymi ko­lum­na­mi od fron­tu i czar­ny­mi okien­ni­ca­mi oka­lającymi kil­ka­naście okien. Ory­gi­nal­ne czer­wo­ne cegły daw­no temu po­ma­lo­wa­no białą farbą, a co czte­ry lata człon­ko­wie męskiej drużyny skautów do­da­wa­li ko­lejną grubą warstwę lśniącej far­by pod­czas tra­dy­cyj­nej ak­cji let­niej. Wy­emi­to­wa­nie na prze­strze­ni lat kil­ku se­rii ob­li­ga­cji po­zwo­liło na roz­bu­do­wa­nie i re­mont bu­dyn­ku. Traw­nik wokół sądu był czy­sty i sta­ran­nie przy­strzyżony. Eki­pa z więzie­nia pielęgno­wała go dwa razy w ty­go­dniu.

W Clan­ton były trzy ka­wiar­nie – dwie prze­zna­czo­ne dla białych i jed­na dla czar­nych – które znaj­do­wały się przy pla­cu. Oczy­wiście nie było rzeczą nie­le­galną ani niesłychaną, żeby bia­li je­dli u Clau­de’a, w ka­wiar­ni dla czar­nych, w za­chod­niej części pla­cu. Czar­ni mo­gli bez­piecz­ne zjeść w Tea Shop­pe, na południo­wym skra­ju, lub w Cof­fee Shop przy Wa­shing­ton Stre­et. Nie ro­bi­li tego, bo mówio­no im, że prze­niosą się w ten sposób do lat sie­dem­dzie­siątych. Co piątek Jake wpa­dał do Clau­de’a na po­trawę z gril­la, jak większość białych li­be­rałów z Clan­ton, ale wpo­zo­stałe po­ran­ki re­gu­lar­nie jadał w Cof­fee Shop.

Za­par­ko­wał sa­aba przed swo­im biu­rem przy Wa­shing­ton Stre­et i prze­szedł trzy nu­me­ry da­lej do Cof­fee Shop. Lo­kal, który otwie­ra­no go­dzinę wcześniej, hu­czał od gorącej krząta­ni­ny. Kel­ner­ki bie­gały po sali, roz­nosząc kawę i śnia­da­nie, bez prze­rwy traj­kocząc z far­me­ra­mi, me­cha­ni­ka­mi i funk­cjo­na­riu­sza­mi z biu­ra sze­ry­fa, którzy byli stałymi klien­ta­mi lo­ka­lu. Nie była to ka­wiar­nia dla białych urzędników, którzy spo­ty­ka­li się nie­co później, po dru­giej stro­nie pla­cu, w Tea Shop­pe, dys­ku­tując o kra­jo­wej po­li­ty­ce, te­ni­sie, gol­fie i ryn­ku pa­pierów war­tościo­wych. W Cof­fee Shop roz­ma­wia­no o lo­kal­nej po­li­ty­ce, fut­bo­lu i łowie­niu oko­ni. Jake był jed­nym z nie­wie­lu białych urzędników, którym po­zwa­la­no na częste tu by­wa­nie. Był lu­bia­ny i ak­cep­to­wa­ny przez ro­bot­ników, którzy wcześniej czy później tra­fia­li do jego biu­ra, żeby sporządzić te­sta­ment, akt własności, przy­go­to­wać po­zew roz­wo­do­wy, pro­sić o obronę lub po­moc w roz­wiąza­niu jed­ne­go z tysiąca in­nych pro­blemów. Wska­zy­wa­li go pal­ca­mi i opo­wia­da­li dow­ci­py o drańskich praw­ni­kach, ale Jake nie zwra­cał na to uwa­gi. Pro­si­li go, żeby wyjaśnił im przy śnia­da­niu orze­cze­nia Sądu Naj­wyższe­go lub inne praw­ne dzi­wolągi, a on udzie­lał w Cof­fee Shop dar­mo­wych po­rad praw­nych. Umiał się prze­drzeć przez szczegóły i do­trzeć do sed­na każdej spra­wy. Ce­ni­li go za to. Nie za­wsze się z nim zga­dza­li, ale za­wsze do­sta­wa­li uczciwą od­po­wiedź. Cza­sem Jake i jego klien­ci się kłócili, ale nig­dy nie żywi­li do sie­bie ura­zy.

Jake wszedł do ka­wiar­ni o szóstej pięć, wi­tając się ze wszyst­ki­mi, wy­mie­niając uści­ski dłoni, po­kle­pując po ple­cach i za­ba­wiając obsługę. Kie­dy usiadł przy swo­im sto­li­ku, jego ulu­bio­na kel­ner­ka, Dell, podała mu kawę i tra­dy­cyj­ne śnia­da­nie złożone z grzan­ki, dżemu i ka­szy ku­ku­ry­dzia­nej. Po­kle­pała go po ręce, na­zwała słod­ziut­kim i ko­cha­siem. Za­wsze robiła wokół nie­go za­mie­sza­nie. Na in­nych bia­do­liła i pry­chała, ale Jake’a trak­to­wała in­a­czej.

Zjadł śnia­da­nie z Ti­mem Nun­ley­em, me­cha­ni­kiem z sa­lo­nu Che­vro­le­ta, oraz dwo­ma braćmi, Bil­lem i Ber­tem We­sta­mi, którzy pra­co­wa­li w fa­bry­ce butów w północ­nej części mia­sta. Dodał trzy kro­ple sosu ta­ba­sco do ku­ku­ry­dzy i zręcznie wy­mie­szał z odro­biną masła, a następnie po­sma­ro­wał grzankę grubą na cen­ty­metr warstwą do­mo­we­go dżemu z tru­ska­wek. Kie­dy je­dze­nie zo­stało od­po­wied­nio przy­go­to­wa­ne, wypił łyk kawy i za­brał się do ro­bo­ty. Je­dli w ci­szy, ga­dając o tym, jak biorą oko­nie.

W bok­sie przy oknie, kil­ka metrów da­lej, sie­działo trzech funk­cjo­na­riu­szy z biu­ra sze­ry­fa, roz­ma­wiając między sobą.

Naj­większy z nich, Pra­ther, odwrócił się do Jake’a i głośno za­py­tał:

– Jake, czy kil­ka lat temu nie bro­niłeś Bil­ly’ego Raya Cob­ba?

W ka­wiar­ni za­padła ci­sza. Wszy­scy spoj­rze­li na praw­ni­ka.

Zdu­mio­ny nie tyle py­ta­niem, co re­akcją, którą wywołało, Jake przełknął ku­ku­rydzę i zaczął szu­kać w pamięci na­zwi­ska.

– Bil­ly Ray Cobb – powtórzył głośno. – A o co cho­dziło?

– O nar­ko­ty­ki – od­rzekł Pra­ther. – Czte­ry lata temu przyłapa­li gościa, jak je sprze­da­wał. Od­sie­dział kil­ka lat w Parch­man i wy­szedł na wol­ność rok temu.

Wte­dy so­bie przy­po­mniał.

– Nie, nie re­pre­zen­to­wałem Cob­ba. Myślę, że miał praw­ni­ka z Mem­phis.

Za­spo­ko­iw­szy cie­ka­wość, Pra­ther wrócił do swo­ich naleśników. Jake cze­kał.

W końcu za­py­tał.

– Dla­cze­go spy­tałeś? Co zro­bił tym ra­zem?

– Wczo­raj­szej nocy zgarnęli go za gwałt.

– Gwałt?!

– Taak, jego i Pete’a Wil­lar­da.

– Kogo zgwałcili?

– Pamiętasz tego czar­ne­go Ha­ileya, którego wy­bro­niłeś w pro­ce­sie o zabójstwo kil­ka lat temu?

– Le­ste­ra Ha­ileya? Ja­sne, że pamiętam.

– Znasz jego bra­ta, Car­la Lee?

– Oczy­wiście. Znam wszyst­kich Ha­ileyów. Re­pre­zen­tuję większość z nich.

– Zgwałcili jego małą.

– Żar­tu­jesz?

– Nie.

– Ile ona ma lat?

– Dzie­sięć.

Jake stra­cił ape­tyt, choć at­mos­fe­ra w ka­wiar­ni powróciła do nor­my. Pa­trzył na kawę i słuchał roz­mo­wy, która prze­ska­ki­wała od łowie­nia ryb do japońskich sa­mo­chodów, by po­no­wie wrócić do wędkar­stwa. Kie­dy bra­cia West wy­szli, wśli­zgnął się do bok­su i przy­siadł do funk­cjo­na­riu­szy z biu­ra sze­ry­fa.

– Jak się czu­je? – spy­tał.

– Kto?

– Dziew­czyn­ka Ha­ileyów.

– Kiep­sko – od­parł Pra­ther. – Jest w szpi­ta­lu.

– Co się stało?

– Nie wie­my wszyst­kie­go. Nie mogła mówić. Mama wysłała ją do skle­pu. Miesz­kająprzy Craft Road, za skle­pem spożyw­czym Ba­te­sa.

– Wiem.

– Ja­kimś spo­so­bem wciągnęli ją do pick-upa Cob­ba i za­wieźli do lasu, a później zgwałcili.

– Obaj?

– Taak, po kil­ka razy. Później ją sko­pa­li i po­tur­bo­wa­li. Była tak po­bi­ta, że niektórzy krew­ni jej nie roz­po­zna­li.

Jake pokręcił głową.

– To cho­re.

– Pew­nie. Naj­gor­szy przy­pa­dek, jaki zna­my. Próbo­wa­li ją zabić. A po­tem zo­sta­wi­li w le­sie, żeby umarła.

– Kto ją zna­lazł?

– Kil­ku czar­nych łowiących w stru­mie­niu Fog­gy. Za­uważyli ją na środ­ku dro­gi. Miała ręce związane na ple­cach. Była przy­tom­na. Po­wie­działa, kto je­stjej tatą, więc za­bra­li jądo domu.

– Skąd wiesz, że to Bil­ly Ray Cobb?

– Po­wie­działa ma­mie, że wciągnęli ją do żółtego pick-upa z flagą kon­fe­de­ratów w tyl­nym oknie. Oz­zie nie po­trze­bo­wał ni­cze­go więcej. Wy­kom­bi­no­wał to, kie­dy mała tra­fiła do szpi­ta­la.

Pra­ther pil­no­wał się, żeby nie po­wie­dzieć za dużo. Lubił Jake’a, ale fa­cet był praw­ni­kiem i pro­wa­dził wie­le spraw kar­nych.

– Co za je­den, ten Pete Wil­lard?

– Kum­pel Cob­ba.

– Gdzie ich zgarnęli?

– W knaj­pie Hu­eya.

– Wszyst­ko pa­su­je. – Jake wypił łyk kawy i pomyślał o Han­nie.

– To cho­re, cho­re, cho­re… – mam­ro­tał do sie­bie Lo­oney.

– Jak się czu­je Carl Lee?

Pra­ther otarł sy­rop z wąsów.

– Nie znam fa­ce­ta, ale nig­dy nie słyszałem o nim złego słowa. Nadal są w szpi­ta­lu. Myślę, że Oz­zie spędził z nimi noc. Do­brze ich zna. On zna wszyst­kich. Ha­stings jest spo­krew­nio­ny z tą dziew­czynką.

– Kie­dy będzie przesłucha­nie wstępne?

– Bul­lard wy­zna­czył je na dziś, na trzy­nastą. Mam rację, Lo­oney?

Lo­oney skinął głową.

– Wy­zna­czo­no kaucję?

– Jesz­cze nie. Bul­lard za­cze­ka z tym do przesłucha­nia wstępne­go. Jeśli mała umrze, zo­staną oskarżeni o zabójstwo. Gro­zi za to kara śmier­ci, praw­da?

Jake przy­taknął.

– Nie można wy­zna­czyć kau­cji w spra­wie o zabójstwo za­grożone karą śmier­ci, praw­da Jake? – spy­tał Lo­oney.

– Można, ale nig­dy o czymś ta­kim nie słyszałem. Wiem, że Bul­lard się nie zgo­dzi, a na­wet gdy­by to zro­bił, Cob­ba i Wil­lar­da nie byłoby stać na zapłace­nie.

– Ile mogą do­stać, jeśli dziew­czyn­ka nie umrze? – spy­tał Nes­bit, trze­ci funk­cjo­na­riusz z biu­ra sze­ry­fa.

Inni słucha­li wyjaśnień Jake’a.

– Za gwałt dają dożywo­cie. Pew­nie zo­staną oskarżeni także o po­rwa­nie i czynną napaść.

– Już to zro­bio­no.

– W ta­kim ra­zie mogą do­stać dwa­dzieścia lat za po­rwa­nie i dwa­dzieścia za czynną napaść.

– Taak, a ile z tego od­siedzą? – za­py­tał Lo­oney.

Jake pomyślał chwilę.

– Po trzy­na­stu la­tach mogą zo­stać zwol­nie­ni wa­run­ko­wo. Po sied­miu za gwałt, trzech za po­rwa­nie i trzech za czynną napaść. Zakładając, że zo­staną ska­za­ni za wszyst­kie za­rzu­ca­ne czy­ny i otrzy­mają mak­sy­mal­ny wy­miar kary.

– Co z Cob­bem? Fa­cet już sie­dział.

– Taak, ale nie jest re­cy­dy­wistą, jeśli nie zo­stał wcześniej dwu­krot­nie ska­za­ny.

– Trzy­naście lat – powtórzył Lo­oney, ki­wając głową. Jake wyj­rzał przez okno. Plac bu­dził się do życia. Pick-upy z owo­ca­mi i wa­rzy­wa­mi par­ko­wały wzdłuż chod­ni­ka, wokół traw­ni­ka przed sądem. Sta­rzy far­me­rzy w wypłowiałych kom­bi­ne­zo­nach sta­ran­nie rozkłada­li małe ko­sze z po­mi­do­ra­mi, ogórka­mi i ka­bacz­ka­mi na tyl­nych kla­pach i ma­skach pick-upów.

Kie­dy ar­bu­zy z Flo­ry­dy położono obok za­ku­rzo­nych, zdar­tych opon, far­me­rzy uda­li się na po­ran­ne spo­tka­nie pod po­mni­kiem bo­ha­terów woj­ny w Wiet­na­mie. Przy­sia­da­li na gałęziach, żując ta­bakę Red Man i stru­gając pa­ty­ki, a jed­no­cześnie plot­kując o ostat­nich wy­da­rze­niach. Jake pomyślał, że pew­nie ga­dają o gwałcie. Zro­biło się ja­sno, pora była iść do biu­ra. Lu­dzie sze­ry­fa skończy­li śnia­da­nie i Jake się pożegnał. Przy­tu­lił Dell, zapłacił ra­chu­nek i przez chwilę myślał o tym, żeby po­je­chać do domu i spraw­dzić, jak się mie­wa Han­na.

Trzy mi­nu­ty przed siódmą otwo­rzył swo­je biu­ro i włączył światło.

• • •

Carl Lee nie mógł zasnąć na ka­na­pie w po­cze­kal­ni. To­nya była w poważnym, ale sta­bil­nym sta­nie. Zo­ba­czy­li ją o północy, le­karz ostrzegł ich, że dziec­ko kiep­sko wygląda. Miał rację. Gwen pocałowała małą za­ban­dażowaną twa­rzyczkę, a Carl Lee stał w no­gach łóżka, po­kor­ny, nie­ru­cho­my, nie­zdol­ny zro­bić nic więcej, jak tyl­ko pa­trzeć oczy­ma bez wy­ra­zu na kruchą po­stać oto­czoną przyrządami me­dycz­ny­mi, rur­ka­mi i gro­madą pielęgnia­rek. Później Gwen do­stała śro­dek uspo­ka­jający i zo­stała od­wie­zio­na do domu swo­jej mat­ki w Clan­ton, chłopcy zaś po­szli do bra­ta Gwen.

Około pierw­szej lu­dzie się ro­ze­szli, zo­sta­wiając Car­la Lee na ka­na­pie. O dru­giej Oz­zie przy­niósł kawę i pączki i opo­wie­dział Ha­iley­owi wszyst­ko, co wie­dział o Cob­bie i Wil­lar­dzie.

• • •

Jake miał kan­ce­la­rię po północ­nej stro­nie pla­cu w rzędzie dwu­piętro­wych domów z okna­mi wy­chodzącymi na gmach sądu. Bu­dy­nek zo­stał wznie­sio­ny przez ro­dzinę Wil­banksów w la­tach dzie­więćdzie­siątych XIX wie­ku, kie­dy byli oni właści­cie­la­mi nie­mal wszyst­kie­go w okręgu Ford. Wil­banksowie pro­wa­dzi­li prak­tykę prawną od dnia, gdy sąd zo­stał wy­bu­do­wa­ny, do 1979 roku, kie­dy Lu­cie­na Wil­banksa po­zba­wio­no upraw­nień ad­wo­kac­kich. W domu obok pra­co­wał agent ubez­pie­cze­nio­wy, którego Jake po­zwał za na­ru­sze­nie praw Tima Nun­leya, me­cha­ni­ka z sa­lo­nu Che­vro­le­ta. Po stro­nie za­chod­niej znaj­do­wał się bank, w którym miał kre­dyt na sa­aba. Oprócz banków wszyst­kie bu­dyn­ki stojące przy pla­cu miały dwa piętra. Dom obok także zbu­do­wa­li Wil­banksowie. Jak pozo­stałe miał dwa piętra. Tyl­ko ten w południo­wo-wschod­nim narożniku wzno­sił się na wy­so­kość trzech pięter, naj­now­szy zaś, w południo­wo-za­chod­nim rogu, miał czte­ry.

Jake prak­ty­ko­wał sam od 1979 roku, kie­dy Wil­banks stra­cił upraw­nie­nia ad­wo­kac­kie. Lubił ten styl pra­cy, a prócz tego w Clan­ton nie było in­ne­go praw­ni­ka, który byłby na tyle kom­pe­tent­ny, żeby prak­ty­ko­wać ra­zem z nim. W mieście miesz­kało kil­ku do­brych praw­ników, ale większość pra­co­wała dla fir­my Sul­li­van, mieszczącej się w czte­ro­piętro­wym bu­dyn­ku należącym do ban­ku. Jake nie cier­piał kan­ce­la­rii Sul­li­vana. Wszy­scy praw­ni­cy jej nie zno­si­li, oprócz tych, którzy zna­leźli w niej za­trud­nie­nie. W su­mie było ich ośmiu – w tym dwóch po Ha­rvar­dzie. Ośmiu naj­bar­dziej nadętych i aro­ganc­kich cym­bałów, ja­kich Jake spo­tkał w życiu. Re­pre­zen­to­wa­li zamożnych far­merów, ban­ki, fir­my ubez­pie­cze­nio­we, spółki ko­le­jo­we, wszyst­kich, którzy mie­li forsę. Czter­na­stu po­zo­stałych praw­ników w okręgu zbie­rało okru­chy i re­pre­zen­to­wało lu­dzi – żywe, od­dy­chające ludz­kie isto­ty, z których większość nie śmier­działa gro­szem. Byli „praw­ni­kami uli­cy” – żołnie­rza­mi w oko­pach po­ma­gającymi ro­da­kom, którzy zna­leźli się w opałach. Jake czuł się dum­ny z tego, że jest „praw­nikiem uli­cy”.

Jego biu­ro było ogrom­ne. Wy­ko­rzy­sty­wał je­dy­nie pięć z dzie­sięciu po­miesz­czeń w bu­dyn­ku. Na dole mieściła się re­cep­cja, duża sala kon­fe­ren­cyj­na, kuch­nia, mniej­szy składzik i ru­pie­ciar­nia. Na górze Jake miał swój prze­stron­ny ga­bi­net i mniej­sze po­miesz­czenie biu­rowe, które na­zy­wał po­ko­jem wo­jen­nym. Nie było w nim okien, te­le­fonów ani żad­nych rze­czy roz­pra­szających uwagę. Trzy po­miesz­czenia na górze i dwa na dole stały pu­ste. Kie­dyś zaj­mo­wała je pre­stiżowa fir­ma Wil­banksów, na długo za­nim stra­ci­li upraw­nie­nia. Ogrom­ny ga­bi­net Jake’a miał dzie­więć na dzie­więć metrów, trzy me­try wy­so­kości i su­fit wyłożony twar­dym drew­nem. Do tego drew­nia­na podłoga, ogrom­ny ko­mi­nek i trzy biur­ka – jego własne, małe biur­ko kon­fe­ren­cyj­ne stało w jed­nym rogu, a se­kre­ta­rzyk z żalu­zjo­wym za­mknięciem w dru­gim, pod por­tre­tem Wil­lia­ma Faulk­ne­ra. Sta­re dębowe me­ble stały tam nie­mal od stu lat, po­dob­nie jak książki i półki zaj­mujące jedną ścianę. Wi­dok na plac i gmach sądu był do­praw­dy im­po­nujący, a można go było do­dat­ko­wo po­pra­wić, otwie­rając drzwi i wy­chodząc na mały bal­kon nad chod­ni­kiem biegnącym wzdłuż Wa­shing­ton Stre­et. Nie było wątpli­wości, że Jake miał naj­oka­zalszą kan­ce­la­rię w całym Clan­ton. Na­wet jego zażarci wro­go­wie z fir­my Sul­li­va­na go­to­wi by­li­by to przy­znać.

Mimo całej oka­załości i zaj­mo­wa­nej po­wierzch­ni Jake płacił za­le­d­wie czte­ry­sta do­larów mie­sięcznie właści­cie­lo­wi i po­przed­nie­mu sze­fo­wi, Lu­cie­no­wi Wil­bank­so­wi, który stra­cił upraw­nie­nia ad­wo­kac­kie w 1979 roku.

Przez całe de­ka­dy ro­dzi­na Wil­banksów rządziła okręgiem Ford. Byli dum­ni i zamożni, od­gry­wa­li czołową rolę w wie­lu dzie­dzi­nach, na przykład rol­nic­twie, ban­ko­wości, po­li­ty­ce, a szczególnie w pra­wie. Wszy­scy mężczyźni z ro­dzi­ny byli praw­ni­ka­mi wy­kształco­ny­mi na uczel­niach Ivy Le­ague. Zakłada­li ban­ki, kościoły, szkoły, a kil­ku spra­wo­wało na­wet urzędy pu­blicz­ne. Przez wie­le lat kan­ce­la­ria Wil­banks & Wil­banks była naj­potężniejszą i naj­bar­dziej pre­stiżową na północ od rze­ki Mis­si­si­pi.

Aż po­ja­wił się Lu­cien. Był je­dy­nym męskim po­tom­kiem w ostat­nim po­ko­le­niu Wil­banksów. Miał siostrę i kil­ka sio­strze­nic, ale od nich ocze­ki­wa­no je­dy­nie tego, aby do­brze wyszły za mąż. Znacz­nie większe na­dzie­je wiązano z Lu­cienem, jed­nak już gdy był w trze­ciej kla­sie, stało się ja­sne, że ostat­ni z Wil­banksów jest inny. Odzie­dzi­czył kan­ce­la­rię prawną w 1965 roku, kie­dy jego oj­ciec i wuj zginęli w ka­ta­stro­fie lot­ni­czej. Cho­ciaż miał już wówczas czter­dzieści lat, do­pie­ro nie­daw­no, kil­ka mie­sięcy przed ich śmier­cią, ukończył ko­re­spon­den­cyj­ne stu­dia praw­ni­cze. Ja­kimś cu­dem udało mu się zdać eg­za­min ad­wo­kac­ki. Kie­dy przejął kon­trolę nad firmą, klien­ci zaczęli od­cho­dzić. Duzi klien­ci – fir­my ubez­pie­cze­nio­we, ban­ki i bo­ga­ci far­me­rzy – prze­szli do nowo po­wstałej kan­ce­la­rii Sul­li­va­na. Sul­li­van był młod­szym wspólni­kiem w fir­mie Wil­banksów, ale Lu­cien go wylał i wy­eks­mi­to­wał. Fa­cet od­szedł, za­bie­rając ze sobą młod­szych wspólników i większość klientów. Wte­dy Lu­cien zwol­nił po­zo­stałych – współpra­cow­ników, se­kre­tar­ki i apli­kantów – wszyst­kich oprócz Ethel Twit­ty, ulu­bio­nej se­kre­tar­ki swo­je­go zmarłego ojca.

Ethel Twit­ty i John Wil­banks po­zo­sta­wa­li wie­le lat w bar­dzo zażyłych sto­sun­kach. Ethel miała także syna, który bar­dzo przy­po­mi­nał Lu­cie­na. Bie­dak spędził większość życia w zakładach psy­chia­trycz­nych, a Lu­cien określał go żar­to­bli­wie mia­nem swo­je­go opóźnio­ne­go w roz­wo­ju bra­ta. Po ka­ta­stro­fie sa­mo­lo­tu opóźnio­ny w roz­wo­ju brat zja­wił się w Clan­ton i zaczął rozgłaszać wszem wo­bec, że jest nieślub­nym sy­nem Joh­na Wil­banksa. Ethel czuła się upo­ko­rzo­na, ale nie miała na nie­go żad­ne­go wpływu. W Clan­ton ki­piało od skan­da­lu. Kan­ce­la­ria Sul­li­va­na wystąpiła w roli przed­sta­wi­cie­la opóźnio­ne­go w roz­wo­ju bra­ta, do­ma­gając się części ro­dzin­ne­go majątku. Lu­cien wpadł w furię. Doszło do pro­ce­su, pod­czas którego Lu­cien ener­gicz­nie bro­nił swo­jej czci oraz dumy i do­bre­go imie­nia ro­dzi­ny. Równie ener­gicz­nie występował w obro­nie oj­cow­skie­go majątku, który odzie­dzi­czył ra­zem z siostrą. Pod­czas roz­pra­wy sąd zwrócił uwagę na zdu­mie­wające po­do­bieństwo Lu­cie­na i syna Ethel, który był od nie­go kil­ka lat młod­szy. „Opóźnio­ne­go bra­ta” stra­te­gicz­nie usa­dzo­no tak bli­sko Lu­cie­na, jak to było możliwe. Praw­ni­cy Sul­li­va­na ka­za­li mu cho­dzić, mówić, sie­dzieć i robić wszyst­ko tak, jak Lu­cien.

Na­wet ubra­li go jak Lu­cie­na. Ethel i jej mąż za­prze­czy­li, aby chłopak był spo­krew­nio­ny z Wil­bank­sa­mi, jed­nak sąd był in­ne­go zda­nia. Uzna­no go za dzie­dzi­ca Joh­na Wil­bank­sa i na­gro­dzo­no jedną trze­cią jego majątku. Lu­cien rzu­cił prze­kleństwo pod ad­re­sem sądu i zdzie­lił bied­ne­go chłopa­ka. Kie­dy zaczął krzy­czeć, wy­wle­czo­no go z sali roz­praw i za­bra­no do więzie­nia. De­cy­zja sądu zo­stała cof­nięta i od­da­lo­na po wnie­sie­niu ape­la­cji, ale Lu­cien zaczął się oba­wiać, że Ethel może zmie­nić swoją opo­wieść. Dla­te­go Ethel Twit­ty pozo­stała w kan­ce­la­rii Wil­banksów.

Lu­cien był rad, kie­dy fir­ma zo­stała roz­wiązana. Nie miał za­mia­ru prak­ty­ko­wać pra­wa, jak jego przod­ko­wie. Chciał być praw­ni­kiem występującym w spra­wach kar­nych, a klien­te­la sta­rej fir­my była wyłącznie kor­po­ra­cyj­na. Ma­rzył o tym, żeby zaj­mo­wać się gwałtami, mor­der­stwa­mi i przy­pad­ka­mi mo­le­sto­wa­nia dzie­ci – odrażającymi spra­wami, których nie chciał wziąć nikt inny. Chciał być praw­ni­kiem spe­cja­li­zującym się w pra­wach oby­wa­tel­skich i cy­wil­nych pra­wach pro­ce­so­wych. Jed­nak przede wszyst­kim pragnął być ra­dy­kal­nym, płomien­nie ra­dy­kal­nym praw­ni­kiem od nie­po­pu­lar­nych spraw i pre­ce­densów, i zwra­cać na sie­bie dużo uwa­gi.

Zapuścił brodę, roz­wiódł się z żoną, od­szedł z Kościoła i sprze­dał swo­je udziały w eks­klu­zyw­nym ośrod­ku re­kre­acyj­no-spor­to­wym za mia­stem. Wstąpił do NA­ACP1 i ACLU2, od­szedł z rady nad­zor­czej ban­ku i stał się istną plagą Clan­ton. Po­zy­wał szkoły z po­wo­du se­gre­ga­cji ra­so­wej; gu­ber­na­to­ra z po­wo­du więzie­nia; mia­sto, bo nie chciało wy­bru­ko­wać ulic w dziel­ni­cach za­miesz­ka­nych przez czar­nych; bank, bo nie było w nim czar­noskórych ka­sjerów, oraz państwo za sto­so­wa­nie kary śmier­ci. Pisał też po­zwy prze­ciw­ko fa­bry­kom, które nie uzna­wały or­ga­ni­za­cji związko­wych. Występował i wy­grał wie­le spraw kar­nych, i to nie tyl­ko w okręgu Ford. Stał się sławny i zy­skał wie­lu zwo­len­ników wśród czar­nych, białej bie­do­ty i członków kil­ku związków za­wo­do­wych w północ­nej części sta­nu Mis­si­si­pi. Zaj­mo­wał się też kil­ko­ma lu­kra­tyw­ny­mi przy­pad­ka­mi na­ru­sze­nia dóbr oso­bi­stych i niesłusznie wy­da­ny­mi wy­ro­ka­mi śmier­ci. Kil­ka razy udało mu się uzy­skać przy­zwo­ite od­szko­do­wa­nie. Fir­ma, on i Ethel pro­spe­ro­wa­li le­piej niż kie­dy­kol­wiek. Lu­cien nie po­trze­bo­wał pie­niędzy. Uro­dził się jako człowiek bo­ga­ty i nig­dy nie myślał o for­sie. To Ethel zaj­mo­wała się księgowością.

Pra­wo było jego życiem. Nie mając ro­dzi­ny, stał się pra­co­ho­li­kiem. Pra­co­wał po piętnaście go­dzin dzien­nie, sie­dem dni w ty­go­dniu. Pro­wa­dził prak­tykę z ogromną pasją. Nie miał in­nych za­in­te­re­so­wań z wyjątkiem al­ko­ho­lu. Pod ko­niec lat sześćdzie­siątych zapałał wielką sym­pa­tią do jac­ka da­niel­sa. Na początku lat sie­demdzie­siątych był już pi­ja­kiem, a kie­dy za­trud­nił Jake’a w 1978 – całko­wi­cie uza­leżnio­nym al­ko­ho­li­kiem. Mimo to nig­dy nie po­zwo­lił, żeby go­rzała prze­szka­dzała mu w pra­cy. Na­uczył się jed­no­cześnie pić i pra­co­wać. Lu­cien był za­wsze wsta­wio­ny, a w tym sta­nie sta­wał się nie­bez­piecz­nym praw­ni­kiem. Odważny i szorst­ki z na­tu­ry, kie­dy się upił, był na­prawdę prze­rażający. Pod­czas pro­ce­su onieśmie­lał prze­ciw­ników, znie­ważał sędzie­go, znęcał się nad świad­ka­mi, a później prze­pra­szał ławę przy­sięgłych. Nie miał sza­cun­ku dla ni­ko­go i nie dawał się za­stra­szyć. Lu­dzie się go bali, bo mógł po­wie­dzieć i zro­bić dosłownie wszyst­ko. Wszy­scy cho­dzi­li wokół nie­go na pa­lusz­kach. Wie­dział o tym i to uwiel­biał. Sta­wał się co­raz bar­dziej eks­cen­trycz­ny. Im więcej pił i wa­rio­wał, tym więcej lu­dzie o nim ga­da­li, dla­te­go pił jesz­cze bar­dziej.