Strona główna » Kryminał » Czerwony alarm

Czerwony alarm

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-276-3724-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Czerwony alarm

RED to wyjątkowy oddział policji stworzony przez burmistrza Nowego Jorku.

Wybrani detektywi prowadzą śledztwa, w które są zamieszani ludzie z pierwszych stron gazet – politycy, aktorzy, biznesmeni i gwiazdy sportu. Elita chroni elitę.

Miastem, które podobno nigdy nie zasypia, wstrząsają kolejne okrutne zbrodnie.

Del Fairfax zginął w wybuchu podczas przyjęcia charytatywnego. Arnold Zimmer, jego wspólnik, został zamordowany w kampusie Reckefeller University. W obu przypadkach ładunki wybuchowe umieszczono z dużą precyzją, tak by nie było innych ofiar. Fairfax i Zimmer uchodzili za obywateli bez skazy, nie mieli wrogów, a ich fundacja cieszyła się dobrą sławą.

Kolejnego wspólnika, Nathana Hirscha, znaleziono przykutego do bomby na Foley Square. To może być przełom w śledztwie, o ile Hirsch zacznie zeznawać i zdąży wyjawić całą prawdę o fundacji, zanim zabójca uzna, że i ten „wzorowy obywatel” zasłużył na śmierć.

Polecane książki

„Szczera, aktualna i absolutnie fascynująca”. Reese Witherspoon „Wielkie kłamstewka w świecie korporacyjnych nadużyć. Manifest pracujących matek i kobiecej przyjaźni ery #MeToo”. Entertainment Weekly Sloane, Ardie i Grace od lat pracują w korporacji Truviv. Gdy niespodziewanie umiera prezes fi...
Głównym przesłaniem tej książki jest uświadomienie czytelnikowi, jak trudne i skomplikowane w praktyce jest zarządzanie sprawami publicznymi. Oznacza to, iż wymaga ono profesjonalizmu; stosowania odpowiednich metod i instrumentów, a także precyzowania standardów i wskaźników pomiaru efektywności ora...
Świat korporacji, zagraniczne podróże, miłość, intrygi i zdrady. Oto świat młodej prawniczki Natalii, która szuka szczęścia i spełnienia....
  Autorka szczegółowo omawia wszystkie sprawozdania budżetowe zawarte w rozporządzeniu Ministra Finansów z 9 stycznia 2018 r. w sprawie sprawozdawczości budżetowej, począwszy od zasad ich sporządzania, przez terminy składania, podmioty odpowiedzialne, aż po zasady składania korekt. Całość opatrzona ...
Siódme wydanie cieszącego się dużym zainteresowaniem czytelników Atlasu anatomicznego. Treść przedstawiono w sposób prosty i uporządkowany, ułatwiający zrozumienie oraz naukę. Książka zawiera opisy budowy i działania układów i narządów w organizmie człowieka oraz 100 szczegółowych kolorowych rysunkó...
  Współczesna Warszawa. Zblazowany trzydziestoparolatek, typowy przedstawiciel nowej klasy średniej, dryfuje od kobiety do kobiety, od baru do baru, od przelewu do przelewu. Ale wszystko do czasu. Pewnego dnia, po serii niefortunnych zdarzeń i tajemniczych znaków, nasz bohater znajduje przejście do ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa James , Marshall Patterson,Karp

James Patterson, Marshall KarpRED ALERT

Tłumaczenie:Dorota Stadnik

Dla Teresy Patterson, która ma się coraz lepiej

PROLOG13 000 OFIAR I LICZNIK NADAL BIJE1

Poniżej tatuażu, który na wewnętrznej stronie lewego uda Aubrey Davenport przedstawiał kostuchę, widniały tylko cztery słowa, które mówiły wszystko:

ŚMIERĆ TO MÓJ AFRODYZJAK

Nigdzie w całym mieście jej libido nie mogło znaleźć lepszego ujścia niż w szpitalu zakaźnym Renwick, niszczejącym trzypiętrowym molochu w kształcie litery U, usytuowanym na południowym krańcu Roosevelt Island.

Gmach, niegdyś uznawany za cud architektury neogotyckiej, był teraz jedynie kamiennym truchłem, ostatnią przystanią dla trzynastu tysięcy kobiet, mężczyzn i dzieci, którzy zmarli tu straszną, bolesną śmiercią.

Dla ojców miasta szpital był miejscem historycznym, dla eksploratorów najbardziej nawiedzonym budynkiem w Nowym Jorku. Aubrey Davenport traktowała go jak seksualną mekkę. W ciepły wieczór na początku maja ona i jej ochoczy partner pokonali dwuipółmetrowe ogrodzenie, weszli w butwiejące trzewia kamiennego labiryntu i rozłożyli na ziemi gruby koc.

Aubrey zrzuciła buty, zdjęła podkoszulek, stanik i dżinsy, zostając w samych figach o barwie akwamaryny.

Jej sutki zareagowały na kontakt z chłodnym powietrzem owiewającym piersi. Wciągnęła w nozdrza woń otaczającego ją rozkładu zmieszanego z nutą niesionego wiatrem zapachu rzeki.

Opadła na kolana i zamknęła oczy w oczekiwaniu na partnera.

Zadrżała, gdy bez słowa założył jej pętlę na szyję. Miał długie i szczupłe palce. Jej matka zwykła je nazywać palcami pianisty. „Jak u twojego ojca”.

W dzieciństwie Aubrey zastanawiała się, dlaczego mężczyzna obdarzony dłońmi pianisty nigdy nie grał na tym instrumencie. Nigdy nawet nie próbował. Potem zrozumiała, że długie szczupłe palce służyły Cyrilowi Davenportowi do tworzenia innej muzyki. To crescendo dobiegało w nocy z sypialni jej rodziców.

Poczuła, jak sznur się zaciska. Właściwie nie sznur. To był długi pasek jedwabiu, być może ze szlafroka. Czuła jego miękkość i gładkość, gdy partner opasał nim jej arterię szyjną.

Ujął Aubrey za ramiona i naciskając, sprawił, że powędrowała niżej, aż dotknęła brzuchem koca.

– Wygodnie? – zapytał.

Zaśmiała się. To słowo zawsze uważała za idiotyczne.

– Śmiejesz się – skonstatował. – Życie jest piękne, prawda?

– Uhm – zamruczała.

– Będzie jeszcze piękniej – powiedział, zsuwając jej majtki aż do kostek. Powoli przesunął palce w górę nogi i zatrzymał się w miejscu, gdzie barwnik wniknął w skórę. Kciukiem pogładził spowitą w pelerynę postać i zakreślił łuk wzdłuż kosy, którą śmierć dzierżyła w kościstych szponach.

– Witaj, kostucho – szepnął i oderwał dłoń od nogi Aubrey.

Trzask! Smagnął ją pejczem po nagich pośladkach. Poczuła niezliczone ukłucia palącego bólu. Każda skórzana końcówka pejcza pozostawiła na skórze swój ślad. Aubrey zagryzła wargi i wcisnęła twarz w koc, by stłumić okrzyk.

Ból był przystawką. Głównym daniem była przyjemność. Jej ciało znieruchomiało w oczekiwaniu na następny ruch partnera.

Jednym wprawnym ruchem zgiął jej nogi w kolanach, przysunął je w stronę głowy, złapał luźny koniec postronka okalającego jej szyję i związał nim jej kostki.

– Ręka – rzucił władczo.

Aubrey, która trzymała dotąd prawą rękę na brzuchu, powędrowała nią w dół między nogi.

– Życie jest piękne – powtórzył. – Spraw, żeby było jeszcze piękniejsze.

Rozchyliła palcami fałdy skóry i wsunęła je do środka, drażniąc zakończenia nerwowe. Połączenie mężczyzny z pejczem, woni rozkładu i nieodparta świadomość obecności trzynastu tysięcy martwych dusz sprawiły, że zakręciło jej się w głowie.

On coś powiedział, ale nie wychwyciła słów zagłuszonych jej własnym ciężkim oddechem. Potem nastąpił moment, od którego nie było odwrotu. Poczuła w ciele wzbierającą falę zadowolenia, a potem z niemal chirurgiczną precyzją powoli opuściła nogi ku ziemi.

Jedwabna lina na szyi ścisnęła mocniej tętnicę szyjną. Pod wpływem nagłego braku tlenu i wzrostu stężenia dwutlenku węgla doznała zawrotu głowy. Znalazła się na granicy halucynacji. Orgazm napłynął falami. Łapała oddech otwartymi ustami, ale wszechogarniająca euforia była tak uzależniająca, że Aubrey zwiększyła ucisk wokół szyi, wiedząc, że wytrzyma jeszcze kilka sekund.

Gdyby erotyczne podduszanie należało do kategorii dyscyplin olimpijskich, Aubrey Davenport byłaby zawodniczką światowej klasy. U progu utraty świadomości zwolniła śmiertelny uścisk i przycisnęła stopy do pośladków.

Tyle że pętla wcale się nie poluzowała. Wręcz przeciwnie – zacisnęła się jeszcze bardziej. Audrey ogarnęła panika. Przewróciła się na bok, przyłożyła ręce do gardła i zacisnęła je na jedwabiu, walcząc o haust powietrza. Nie mogła jednak zaczerpnąć oddechu.

Nigdy nie popełniała błędów. Materiał musiał się o coś zaczepić. Sięgnęła za szyję, rozpaczliwie próbując poluzować pętlę, i natrafiła na dłoń mężczyzny. Pociągnął gwałtownie za jedwabny pasek. Mocne szarpnięcie spowodowało, że Aubrey bezładnie wyrzuciła ramiona w górę.

Potem, za słaba już na walkę, osunęła się na koc. Pociemniało jej w oczach, straciła nadzieję. Kiedy śmierć wyłoniła się z ciemności, by zabrać ją ze sobą, łzy popłynęły jej po policzkach, ponieważ w ostatnich sekundach życia Aubrey Davenport w końcu zrozumiała, że wcale nie chce umrzeć.

2

W Sali Kotylionowej hotelu Pierre roiło się od najbogatszych nowojorczyków. Wśród nich było kilku bogatszych od niejednego państwa.

Należeli do kategorii najbogatszych pośród najbogatszych, zapraszanych na kolacje w cenie pięćdziesięciu tysięcy dolarów za osobę, kiedy jeden z nich chciał wyciągnąć od nich pieniądze na zbożny cel. W tym przypadku rękę wyciągała Fundacja Silver Bullet.

Dziewięciometrowy baner przed salą reklamował szlachetną misję tego wieczoru:

KAMPANIA NA RZECZ POTRZEBUJĄCYCH

Mężczyzna w czarnym krawacie i białej marynarce zajęty nakrywaniem stołów zagotował się ze złości na widok tego napisu. Palcem dla mnie nie kiwnęli, pomyślał, a jestem najbardziej potrzebującym w tej sali.

Są jak łabędzie, rozmyślał dalej, patrząc, jak suną dostojnie między stołami. Wszyscy tacy eleganccy i majestatyczni, ale pod wpływem zagrożenia bezwzględnie bronią swojego terytorium. I jak łabędzie wszyscy są biali.

Między nimi doliczył się zaledwie sześciu czarnych łabędzi. Natomiast wśród obsługi przeważali kolorowi. Świetnie się w nich wpasował.

Ze spuszczonymi ramionami, z niemal niewidoczną twarzą i parą tanich frajerskich okularów skrywających przenikliwe czarne oczy, był tak przeciętny, że właściwie niedostrzegalny.

Podczas tych trzech godzin, które minęły od włożenia kelnerskiego uniformu, nawiązał tylko jeden bezpośredni kontakt z innym człowiekiem. Był to zamroczony starszy gość o wielkopańskich manierach, który wybełkotał w jego kierunku:

– Ej, ty, gdzie jest męska toaleta?

Krótko po dziewiątej światła przygasły, szmer rozmów ucichł i z głośników popłynął władczy głos Jamesa Earla Jonesa:

– Panie i panowie, powitajmy współzałożyciela i prezesa Fundacji Silver Bullet, pana Princetona Wellsa.

Obsłudze polecono, by podczas prezentacji nie wykonywać żadnych czynności. Posłusznie wykonując instrukcję, pomocnik kelnera cofnął się w pobliże wyjścia ewakuacyjnego, gdy Princeton Wells wchodził na scenę.

Wells był czterdziestolatkiem o chłopięcej powierzchowności. Reprezentował środowisko tak zwanych starych pieniędzy, fortun zbudowanych dawno temu i przekazywanych z pokolenia na pokolenie. A na wypadek, gdyby ktokolwiek w sali podejrzewał, że ktoś równie bogaty i przystojny nie ma pary, Wells zainicjował uroczystość, przedstawiając zgromadzonym swoją obecną dziewczynę Kendę Whithouse.

Kenda Whithouse wstała, pomachała wszystkim i posłała całusa swojemu forsiastemu chłopakowi. Miała zaledwie dwadzieścia trzy lata, była aktorką, która jeszcze nie stanowiła pożywki dla brukowców, ale idealnie wypełniała sobą wieczorową suknię. Ci, którzy znali Princetona Wellsa, nie mieli wątpliwości, że rano ta suknia będzie leżała pomięta na podłodze jego sypialni.

Dokonawszy prezentacji swojej najnowszej zdobyczy, Wells przeszedł do poważniejszego tematu, a mianowicie przypomniał wszystkim zgromadzonym na sali dobroczyńcom, ile dobrego czynią dla ludzi, którzy mieli w życiu mniej szczęścia.

– Nikt lepiej nie wspierał Silver Bullet – stwierdził – niż szacowna pani burmistrz Nowego Jorku, Muriel Sykes.

Wchodząc po schodach na scenę, pierwsza kobieta na tym stanowisku, mająca po czterech miesiącach urzędowania bardzo wysokie poparcie, została powitana gromkimi brawami.

Pomocnik kelnera nie przyłączył się do owacji. Wyjął smartfona z kieszeni marynarki i wpisał sześciocyfrowy kod.

Dwa, dziewięć, jeden, dwa, dziewięć, siedem.

Patrzył na ten ciąg cyfr, widząc w nim moment, w którym jego życie zmieniło się na zawsze. Dwudziesty dziewiąty grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku. Jego palec zawisł nad klawiszem „Wyślij”, gdy przemówiła burmistrz Sykes.

– Nie jestem wielką zwolenniczką wystąpień podczas charytatywnych kolacji, nawet jeśli serwują gościom najdroższą wołowinę świata z Japonii – zaczęła, a wszyscy prócz pomocnika kelnera skwitowali tę uwagę śmiechem. – Drugiego dnia mojego urzędowania spotkałam się z czterema założycielami Fundacji Silver Bullet. Pokazali mi zdjęcie starego opustoszałego magazynu w Bronksie. Zapytałam, kto jest właścicielem tego szkaradzieństwa? I usłyszałam odpowiedź: pani, pani burmistrz. Jeśli sprzeda nam to pani za dolara, zbierzemy taką kwotę, żeby przemienić to miejsce w schronienie dla stu dwudziestu pięciu trwale bezdomnych dorosłych. Przyjęłam ich ofertę, oprawiłam w ramkę dolara, a teraz z radością oznajmiam, że w przyszłym miesiącu ruszamy z inwestycją. Jestem tu dzisiaj, by podziękować państwu za hojne datki i przedstawić jedną z czterech osób, które zapoczątkowały to przedsięwzięcie. To wspaniały architekt, którego wizja przemieni tę ruinę w przepiękny kompleks mieszkalny dla niektórych z naszych najbardziej potrzebujących obywateli. Panie i panowie, powitajmy Dela Fairfaksa.

Fairfax, architekt oferujący procent swojej pracy na projekty pro bono, wszedł na scenę, by pochwalić się swoim cudem zaprojektowanym dla ubogich. Przystojny jak model, położył laptopa na mównicy, podniósł pokrywę i powiedział:

– Wiem, jak kochacie wszelkie prezentacje w PowerPoincie, więc przygotowałem dla was jedną. Tylko dziewięćdziesiąt siedem slajdów.

Lekko zalany tłum zareagował gorącymi oklaskami.

– Żartowałem – oznajmił Fairfax. – Princeton ostrzegł mnie, że jeśli pokażę więcej niż pięć, zaczniecie domagać się zwrotu pieniędzy. Obiekt będzie nosić nazwę Tremont Gardens. Najpierw pokażę wam, w jakim stanie jest obecnie.

Podniósł pilota i nacisnął guzik.

Salą Kotylionową wstrząsnęła potężna eksplozja.

Górna część tułowia Dela Fairfaksa poleciała w tył, w stronę ekranu. Strzępy dolnej część ciała, naszpikowanej łożyskami kulkowymi, gwoździami i kawałkami szkła, wybuch rozrzucił po scenie. Zupełnie jakby rozdrabniacz drewna wymknął się spod kontroli.

Sala wypełniła się gęstym dymem, odłamkami i zwierzęcym strachem.

Pomocnik kelnera, znajdujący się w bezpiecznej odległości od sceny, wymknął się wyjściem ewakuacyjnym, zostawiając za sobą istne pandemonium. Czterystu nowojorczyków przeżywało właśnie koszmar, jakiego bali się od jedenastego września dwa tysiące pierwszego roku.

CZĘŚĆ PIERWSZASEKS, PROCHY I GRA O WYSOKĄ STAWKĘROZDZIAŁ PIERWSZY

Kylie i ja nigdy wcześniej nie pełniliśmy służby jako ochrona osobista pani burmistrz Sykes, ale kiedy zgodziła się wystąpić podczas balu charytatywnego Fundacji Silver Bullet, zamówiła nas na ten wieczór.

Dowiedzieliśmy się o tym od naszej szefowej.

– Pani burmistrz chce osobiście zebrać trochę środków – oznajmiła kapitan Cates. – Za trzy i pół roku będzie się starać o reelekcję. Spędzi wieczór w towarzystwie, zacieśniając stosunki z jej największymi donatorami. Chce pokazać, że nie jest tylko obrończynią biedaków, ale że bardzo dba o krezusów. A czy jest lepszy sposób na zademonstrowanie swojej troski o ich dobro, niż zaangażowanie dwojga najbardziej znanych gliniarzy z NYPD Red?

– Dzięki, ale nie – odparła Kylie. – Czy ona nie wie, że już spędzamy sześćdziesiąt godzin w tygodniu, zapewniając superochronę nadmiernie uprzywilejowanym wybrańcom losu? A teraz jeszcze zaprasza nas na jakiś snobistyczny…

– Czy ja użyłam słowa „zaprasza”? – przerwała jej szefowa. – Kiedy ostatni raz czytałam regulamin naszego wydziału, nie znalazłam tam ani jednego zdania na temat „zaproszeń” w hierarchii służbowej. Pani burmistrz zażyczyła sobie, żebym przydzieliła jej do ochrony detektywów Kylie MacDonald i Zacha Jordana. Czujcie się przydzieleni. I nie musicie mi dziękować.

Myślałem, że to będzie najnudniejszy wieczór tego tygodnia. I miałem rację. Do chwili, w której podium wyleciało w powietrze.

To była jedna z tych nagłych i widowiskowych eksplozji. Oślepiający błysk, ogłuszający huk, gęsty dym, smród substancji chemicznej, latające kawałki drewna, szkła, metalu i Dela Fairfaksa.

Bomba wybuchła, gdy burmistrz Sykes zeszła ze sceny i wróciła na miejsce. Mieliśmy ją z Kylie na wyciągnięcie ręki i natychmiast ściągnęliśmy z krzesła, a potem, osłaniając własnymi ciałami, przez chaos torowaliśmy drogę do uprzednio ustalonego wyjścia.

Co najmniej pięćdziesiąt innych zdesperowanych osób wpadło na ten sam pomysł.

Wrzasnąłem do krótkofalówki, przekrzykując hałas:

– Explorer, tu Red One. Vanguard jest bezpieczny. Egress Alfa zablokowane. Kierujemy się w stronę Bravo.

Zrobiliśmy w tył zwrot i pchnęliśmy panią burmistrz w kierunku kuchni. Mieliśmy wolną drogę. Ogromne stalowe centrum operacyjno-kulinarne hotelowego bankietu dla milionerów było niemal puste. Prócz kilku maruderów personel zdołał uciec tylnymi drzwiami przeciwpożarowymi i zejść po schodach do szatni dla pracowników.

Tam wielu z nich uznało, że są już bezpieczni. Co najmniej dwudziestka stała w korytarzu, a niemal każdy z telefonem przy uchu.

– NYPD. Z drogi! Z drogi, do jasnej cholery! – krzyczała Kylie, gdy łokciami torowaliśmy sobie drogę między nimi.

Hotelowy ochroniarz na nasz widok otworzył metalowe drzwi prowadzące na zewnątrz. Poczuwszy chłód powietrza i dźwięki swojego miasta, pani burmistrz przystanęła.

– Jestem na to za stara. Pozwólcie mi złapać oddech – powiedziała.

– Przykro mi, pani burmistrz, ale nie tutaj – odparła stanowczo Kylie. – Jeszcze tylko trzydzieści metrów. Niech pani idzie. Albo zaniesiemy panią z Zachem do auta.

Burmistrz Sykes rzuciła jej nieokreślone spojrzenie, które mogło oznaczać wszystko, od pogardy do wdzięczności.

– Nikt… – wydyszała – nie nosi… Muriel Sykes. Prowadźcie.

Gęsiego weszliśmy w wąską uliczkę i minęliśmy rząd kontenerów na śmieci, a ja wezwałem przez krótkofalówkę ekipę pani burmistrz.

Uliczka wychodziła na Sześćdziesiątą Pierwszą Ulicę między Madison a Piątą Aleją. Kiedy tam dotarliśmy, na chodnik wjechał czarny SUV pani burmistrz. Jej kierowca Charlie wyskoczył z wozu i otworzył szeroko tylne drzwi. Zaoferowałem pani burmistrz pomoc przy wsiadaniu, ale powstrzymała mnie gestem.

– Dalej nie jadę – oznajmiła.

– Proszę pani, nie powinna pani tu być – powiedziała Kylie.

– Jakiś szaleniec właśnie zdetonował bombę w moim mieście, pani detektyw. To moja odpowiedzialność.

– Tak, pani burmistrz, ale szaleńcy mają barbarzyński zwyczaj detonowania kolejnych bomb nakierowanych na ludzi, którzy właśnie uciekli po pierwszym wybuchu – wyjaśniła Kylie. – A my jesteśmy odpowiedzialni za dotarcie z panią w bezpieczne miejsce.

– Pani burmistrz – Charlie włączył się do rozmowy – pani ludzie już organizują sztab dowodzenia w Park Avenue Armory. Dowiozę tam panią w dwie minuty.

Kryzys został zażegnany. Burmistrz Sykes wsiadła do auta, zamknęła drzwi i opuściła okno.

– Dziękuję państwu – powiedziała.

I tyle. Dwa słowa, po których okno samochodu znowu powędrowało w górę.

W ciągu paru sekund ogromny kuloodporny ford explorer ruszył na pełnym gazie z wyciem syren i sygnałami świetlnymi, wioząc Muriel Sykes na najdłuższą noc jej raczkującej administracji.

– Nienawidzę tych nudnych zadań ochroniarskich – stwierdziła Kylie. – Wracajmy do prawdziwej policyjnej roboty.

Puściliśmy się pędem ciasną uliczką z powrotem do hotelu, a tam schodami na górę do wypełnionej dymem sali balowej.

ROZDZIAŁ DRUGI

Dołączyliśmy do tych, którzy ruszyli na pomoc rannym. Początkowo byli to tylko policjanci i strażacy, ale kiedy bomba wybucha w miejscu publicznym, wywołuje w ludziach odruch Pawłowa. Wszystkie organy ochrony porządku publicznego zaczęły się ślinić.

W programach informacyjnych o dziesiątej hotel Pierre był już najbardziej znanym w Stanach miejscem przestępstwa. I wszyscy – federalni, policja stanowa, policja nowojorska, strażacy, a nawet wydział narkotyków – chcieli mieć swój udział w akcji.

Na szczęście pył bitwy o wpływy opadł szybciej, niż szara gryząca chmura w Sali Kotylionowej. Kylie i ja dostaliśmy za partnera Howarda Malleya, speca od materiałów wybuchowych z FBI, na którego już kiedyś wpadliśmy.

Malley jest wszystkowidzącym, nieustępliwym i szczerym do bólu śledczym, który potrafi wkurzyć się jak kobra, gdy ktoś się z nim nie zgadza. Krótko mówiąc, w tym względzie przypominał Kylie. Może dlatego go lubiłem.

Włożyliśmy odpowiedni strój – jednorazowe kombinezony, buty, maski na twarz – i weszliśmy do strefy zero. Tył sali był prawie nietknięty. Kompozycje kwiatowe i kieliszki do wina nadal stały na niektórych stołach i czekały na uprzątnięcie.

Podeszliśmy do miejsca, w którym niecałą godzinę temu stali Del Fairfax, Princeton Wells i burmistrz Sykes, schlebiając bogatym dobroczyńcom. W tej części sali wypadły wszystkie okna, odłamki podziurawiły drewno na ścianach, a podłogę pokryły pozostałości po wybuchu, czyli strzępy kotar, lśniące kawałki kryształowego żyrandola, poprzewracane krzesła, sztućce, buty, torebki… Innymi słowy, tysiące puzzli, które składały się na obrazek idealnego wieczoru, a teraz leżały w nieładzie pokryte grubą warstwą kurzu i zbryzgane krwią.

Pośród tego pobojowiska znajdował się człowiek, który miał odnaleźć sens w tym pozornie bezsensownym akcie. Klęczał w jednym końcu dwunastometrowego osmalonego pasa, który jeszcze niedawno był sceną. Malley, łysy agent FBI z siwą brodą, trzymał w prawej ręce pęsetę i wpatrywał się w nią uważnie przez szkło powiększające. Na odgłos naszych kroków podniósł wzrok.

– No proszę, detektywi Jordan i MacDonald. Jak się mają sprawy w oddziale chroniącym tłuste koty?

– Nigdy nie było lepiej – odparła Kylie z kamienną twarzą. – Znalazłeś tu coś?

– Może. – Malley wstał. – Jeśli uznać ten bałagan za stóg siana zajmujący trzysta siedemdziesiąt metrów kwadratowych, to być może znalazłem w nim igłę. Spójrzcie.

Kylie i ja po kolei przyjrzeliśmy się znalezisku zwisającemu z pęsety Malleya. To był kawałek przewodu. Właściwie trzy kawałki – jeden czerwony, jeden biały, jeden niebieski – splecione razem jak warkocz. Cieniutki jak makaron typu nitka i nie dłuższy niż pięć centymetrów.

– To coś znaczy? – zapytałem.

– Powtórzę: być może. Tych, którzy robią bomby, uważamy za masowych morderców. Oni sami lubią myśleć o sobie jak o artystach. I jak wszyscy artyści, czują potrzebę podpisania swojego dzieła. Takie połączenie czerwonego, białego i niebieskiego widzę pierwszy raz, dlatego przyszło mi do głowy, że to może być podpis twórcy tej bomby.

– Czerwony, biały, niebieski – powiedziała Kylie. – Co to oznacza? Śmierć Ameryce?

– Bomba mówi o śmierci. Kabel mówi o gościu, który ją zbudował.

– Czerwony, biały, niebieski – powtórzyła Kylie. – Sądzisz, że to Amerykanin?

– Może być też Litwinem daltonistą. Dobrze byłoby wiedzieć, co symbolizują te kolory, ale bardziej by nam pomogło, gdyby to był faktycznie jego podpis i gdybyśmy mieli go w naszej bazie danych. Zabiorę to do biura i sprawdzę, dokąd nas zaprowadzi ten trop.

– Jakie masz przypuszczenia? – zapytałem.

Malley schował kawałek przewodu do plastikowej torebki, podpisał ją i włożył do pojemnika na dowody.

– To nie był atak terrorysty – odparł.

– Jesteś pewien?

– Nie. Jestem kiepsko opłacanym pracownikiem administracji rządowej, nie Harrym Potterem. Ale zapytałeś o moje przypuszczenia, więc odwołuję się do swojej wiedzy naukowej po dwudziestu minutach myszkowania. Sąd nie uzna tego za dowód, ale w tej chwili uważam, że jedna ofiara śmiertelna i dwudziestu dwóch rannych nie jest dziełem wyszkolonego w Syrii gotowego na wszystko dżihadysty.

– To nie terrorysta? – zapytała Kylie. – Howardzie, ten człowiek swoją bombą skrzywdził dwadzieścioro troje ludzi.

– Pani detektyw mnie nie słuchała – odparł z przekąsem Malley. – Nie powiedziałem, że facet jest amatorem. To najwyższej klasy specjalista. Ale użył ładunku kumulacyjnego do zabicia jednej osoby. Reszta to przypadkowe ofiary. Niektórzy zostali ranni z powodu odrzutu, ale większość odniosła obrażenia w wyniku paniki. Nie zadaję się z milionerami jak wy, ale według mnie w tym tłumie każdy troszczył się wyłącznie się siebie. Byłoby o wiele mniej złamanych kości, gdyby ludzie nie spanikowali. Temu gościowi chodziło o Fairfaksa. To nie był akt terroryzmu. To sprawa osobista.

– Gdyby rzeczywiście chodziło o coś osobistego, nie łatwiej byłoby zamordować go w łóżku? – zapytała Kylie powątpiewająco.

Malley wzruszył ramionami.

– Przypuszczam, że wolał zrobić z tego sprawę publiczną. Nie mam pojęcia, co chciał przez to powiedzieć. – Puścił do nas oko. – Ale to już nie mój problem.

ROZDZIAŁ TRZECI

Malley miał rację. Terroryzm to sprawa agentów bezpieczeństwa narodowego, ale zabójstwo – zwłaszcza gdy ofiarą padł ktoś taki jak Del Fairfax – należało do nas.

Chociaż byliśmy świadkami ostatnich chwil jego życia, nic o nim nie wiedzieliśmy. Musieliśmy porozmawiać z kimś, kto go znał. Dotarliśmy do Princetona Wellsa. Z Sali Kotylionowej przemieścił się na trzydzieste dziewiąte piętro hotelu.

– Służę pomocą – powiedział, otworzywszy drzwi do apartamentu z widokiem na Central Park.

Zmienił już formalny strój na parę pogniecionych bojówek khaki i spłowiały szary T-shirt. Był boso.

Pani burmistrz zdążyła przedstawić nas Wellsowi wcześniej. Dał nam swoje wizytówki i zażartował, że ma nadzieję nigdy więcej nas nie spotkać. Kilka godzin później szliśmy za nim do jego salonu.

– Weźcie sobie krzesła – powiedział i skierował się do świetnie zaopatrzonego barku. – Coś do picia? – zapytał.

Odmówiliśmy. Wells wrzucił do szklanki kilka kostek lodu i dolał dziesięć centymetrów francuskiej wódki. Potem odkorkował butelkę wina i wlał do kryształowego kielicha podobną ilość płynu. Pociągnął łyk wódki. Wino postawił na stoliku kawowym przed nami.

– Co już wiadomo? – zapytał.

– Proszę przyjąć nasze kondolencje z powodu straty przyjaciela – powiedziałem – ale fakt, że jest jedyną śmiertelną ofiarą, nasuwa przypuszczenie, że mógł być głównym celem tego ataku.

– To nonsens. Kto chciałby zabić Dela?

– Właśnie o to detektyw MacDonald i ja chcielibyśmy pana zapytać. Jak dobrze go pan znał?

– Przyjaźniliśmy się od czasów liceum. Na studiach mieszkaliśmy w jednym pokoju. Dwadzieścia lat temu założyliśmy Silver Bullet z Arniem Zimmerem i Nathanem Hirschem. Del i ja byliśmy jak bracia.

– Miał wrogów? Czy ktoś mógł pragnąć jego śmierci?

– To kompletnie niedorzeczne – odparł Wells i wychylił zwartość szklanki. – Muszę się jeszcze napić – oznajmił i powędrował z powrotem do barku.

Alkohol był ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili potrzebował Princeton Wells. Powiedziałbym mu to, gdyby był zwykłym obywatelem, a ja zwykłym gliną. Ale on był miliarderem, a ja detektywem pierwszej klasy wyszkolonym do kontaktu z przedstawicielami klasy uprzywilejowanej, nieważne, trzeźwymi czy zalanymi w trupa. Patrzyłem, jak nalewa kolejną porcję wódki, tym razem nie dodając lodu.

– Piękne miejsce – zauważyła Kylie, odwracając na chwilę uwagę od przykrego tematu rozmowy.

– Dzięki – uśmiechnął się Wells. – Mam je od trzech lat. Widok jest oszałamiający, a już zwłaszcza kiedy pada śnieg. Wystarczy wziąć pilota do ręki, otworzyć butelkę wina…

– Czy ktoś tu mówi o winie?

Do pokoju weszła Kenda Whithouse w turbanie z ręcznika na głowie i męskiej koszuli zamiast szlafroka.

– Już nalałem – oznajmił Wells, wskazując napełniony kieliszek.

Kenda Whithouse usiadła na sofie, chowając nogi pod siebie, i napiła się wina.

– Kendo – zaczął Wells – to detektywi z NYPD.

– Miło was poznać – powiedziała. – Złapaliście ich?

– Pracujemy nad tym – odparłem.

– To było straszne. Jak w filmie katastroficznym, tyle że działo się naprawdę. Mam szczęście, że nie zginęłam, ale spadło na mnie to całe fruwające gówno. Wyglądałam jak jedna z tych bezdomnych, dla których Princeton buduje lokale. Trzy razy myłam włosy, żeby pozbyć się smrodu.

Wells usiadł przy niej, wychylił kolejną szklaneczkę i przyjął taką pozycję, jakby szykował się do pojedynku z nami.

– Chcecie znać moje zdanie, państwo detektywi? Według mnie bomba była przeznaczona dla pani burmistrz. Zeszła z podium kilka sekund przed wybuchem. Tylko takie wyjaśnienie ma sens. Zawsze znajdzie się ktoś, kto ma pretensje do polityków. Ale Del Fairfax? Wszyscy go kochali. Kochali całą naszą czwórkę. Zbieramy setki milionów dolarów. Zapewniamy tym ludziom jedzenie, dach nad głową, edukację, ale co ważniejsze, dajemy im cel, nadzieję… – Urwał, spojrzał na szklaneczkę w ręku i odstawił ją na stolik. – Przepraszam. Parę drinków i już wyjeżdżam z gadką o humanitaryzmie. Chodzi mi o to, że nikt nie zabija kury znoszącej złote jajka. Fundacja Silver Bullet nie ma wrogów.

– A życie osobiste Fairfaksa? – zapytała Kylie.

– Del był graczem. Nigdy się nie ożenił. Bo niby po co? Był bogaty, przystojny, laski go uwielbiały.

– Czy któraś z tych lasek miała męża? – zapytała Kylie.

– Boże uchowaj. Del nigdy nie sprzątnąłby żony innemu facetowi. Był kobieciarzem, ale nie lubił tragedii.

Zadzwoniła moja komórka. Zobaczyłem numer szefowej. Wyszedłem na korytarz, żeby odebrać.

– Co wiadomo? – zapytała bez ceregieli.

– Fachowiec od materiałów wybuchowych twierdzi, że to nie był atak terrorystyczny. Ofiarą miał być Del Fairfax. Ale Princeton Wells przedstawia Fairfaksa w takich słowach, jakby mówił o świętym. Wszyscy go kochali, więc bomba musiała być wymierzona w panią burmistrz.

– Wątpię – odparła Cates. – Sykes została dopisana do programu w ostatniej chwili, a ten atak był zaplanowany i dobrze przygotowany, na co trzeba czasu. Ale uczulę ochronę pani burmistrz. Co jeszcze?

– Nic, szefowo. W sali było czterysta osób, z panią włącznie, a nie możemy znaleźć ani jednego świadka, który cokolwiek widział.

– Jak szybko zdołacie z MacDonald urwać się stamtąd?

– W ciągu dwudziestu sekund. Tutaj już niczego się nie dowiemy.

– Więc zabierajcie się i jedźcie na Roosevelt Island. Chuck Dryden ma ciało, któremu macie się przyjrzeć.

– Kolejne zabójstwo? Akurat dla Red?

– Co ci mogę powiedzieć, Jordan? To pechowy wieczór dla sławnych i bogatych.

ROZDZIAŁ CZWARTY

– Nigdy nie lekceważ szaleństw ludzi z pieniędzmi – stwierdziła sentencjonalnie Kylie.

– To sentencja z ciasteczka z wróżbą czy początek serii fascynujących spostrzeżeń? – zapytałem.

Byliśmy w drodze na Roosevelt Island.

– Mówię o Princetonie Wellsie – stwierdziła. – Po kiego licha kupił trzypokojowy apartament w hotelu Pierre, skoro ma sześciopiętrową miejską rezydencję w Central Park West o półtora kilometra dalej? To nonsens.

– A po kiego licha Bruce Wayne wkłada pelerynę i maskę i walczy z przestępczością w Gotham City, skoro mógłby usiąść wygodnie w fotelu i wydawać dyspozycje kamerdynerowi Alfredowi w okazałej rezydencji rodziny Wayne’ów? Kylie, bogacze mają własne spektrum szaleństwa.

– Po roku pracy dla Red powinnam to już wiedzieć, ale kiedy zadzwoniliśmy do Wellsa, a on powiedział, że jest na trzydziestym dziewiątym piętrze hotelu, automatycznie założyłam, że wynajął pokój na noc.

– Tacy goście jak Wells nie wynajmują pokoi na noc – powiedziałem.

– Tylko kobiety. – Kylie uśmiechnęła się szeroko. – Musiała trzy razy myć włosy. Biedactwo.

– Domyślam się, że nie podzielasz jego gustu.

– Wręcz przeciwnie. Jest idealna dla faceta, który chce poświęcić energię na pomoc potrzebującym.

Błysk w jej oku zdradzał, że Kylie dopiero się rozgrzewa i zamierza gruntownie obśmiać Kendę Whithouse niczym kabareciarz w telewizyjnym show pastwiący się nad rodziną Kardashianów, ale nie zdążyła, bo rozdzwoniła się jej komórka.

Spojrzała na identyfikator dzwoniącego, uśmiechnęła się i odebrała.

– Cześć, skarbie. Nie sądziłam, że zadzwonisz.

„Skarbie”? Mój policyjny instynkt podpowiedział mi, że to rozmowa osobista. Zerknąłem na zegarek, potem na minę Kylie. Dwudziesta trzecia czterdzieści siedem. Mina bardzo uszczęśliwiona. Telefon bardzo osobisty.

Nie słyszałem głosu rozmówcy Kylie, ale mówił dobrą minutę. W końcu Kylie stwierdziła:

– Coś się zyskuje, coś traci.

Nastąpiła pauza, po której Kylie powiedziała:

– Chciałabym, ale dostaliśmy z partnerem wezwanie do drugiego zabójstwa tego wieczoru. – Zaśmiała się, po czym dodała: – Nie obwiniaj mnie. To ty wpadłeś na pomysł, że randkowanie z policjantką może być zabawne. Pogadamy jutro. – Rozłączyła się, po czym zwróciła się do mnie: – Cholera, Zach, ci truposze milionerzy rujnują mi życie towarzyskie. Właśnie musiałam odrzucić zaproszenie na drinka w Ganzie… no, w Gansevoort PM.

Podpuszczała mnie, żebym zapytał, komu odmówiła.

Czekaj sobie. Nie zapytam.

– Byłam tam w zeszłym tygodniu – ciągnęła. – Muzyka jest beznadziejna, ale ceny za butelkę alkoholu w Sali Platynowej są kosmiczne.

Nie złapałem tej przynęty. Wpatrywałem się intensywnie w drogę i milczałem.

– Byłeś kiedyś w Ganzie? – zapytała.

– Jeszcze nie, ale jeśli znajdzie się tam jakiś trup, pojadę natychmiast.

Ta uwaga zamknęła Kylie usta.

Zazwyczaj policjanci chętnie dzielą się szczegółami swojego życia osobistego z partnerami, ale moja relacja z Kylie odbiegała od normalności. Poznaliśmy się dwanaście lat temu w akademii. Właśnie rzuciła swojego uzależnionego od prochów chłopaka. Okazałem się tym, którego potrzebowała, by wypełnić nagłą pustkę.

Przez dwadzieścia osiem dni nie mogliśmy oderwać od siebie rąk. W tym czasie zakochałem się w niej na zabój. Ale dwudziestego dziewiątego dnia jej były chłopak, Spence Harrington, wrócił z ośrodka odwykowego i ubłagał ją, żeby dała mu drugą szansę. Rok później byli już małżeństwem.

Przez dziesięć następnych lat stanowili idealną parę. Kylie była inteligentną i piękną panią detektyw odznaczoną medalem za odwagę, a Spence został jednym z najbardziej znanych producentów i scenarzystów telewizyjnych.

Aż pewnego dnia znowu zaczął brać i stracił nad tym kontrolę. Trzeba oddać Kylie sprawiedliwość, że zrobiła wszystko, by ocalić go przed autodestrukcją, i boleśnie przekonała się na własnej skórze, że nie można uratować narkomana przed nim samym.

Dwa miesiące temu Spence od niej odszedł. Kiedy stało się jasne, że nie wróci, Kylie powoli zaczęła wchodzić w świat randek. Ustawiła się do niej kolejka chłopaków w mundurach, ale wszystkim dała kosza.

– Nie będę się zadawać z gliniarzami – powiedziała mi. – Jeden wystarczył.

Nie zapytałem, czy tak wysoko zawiesiłem poprzeczkę, czy raczej obrzydziłem jej wszystkich gliniarzy w wydziale.

Od tygodni rzucała aluzje o nowym mężczyźnie w jej życiu, prowokując mnie do wypytywania. Ale ja trwałem w postanowieniu, że o nic nie będę jej pytać.

Wiedziałem tylko jedno: kimkolwiek jest ten gość, stać go na alkohol w Platynowej Sali w cholernym Ganzie. Nie miałem pojęcia, dlaczego chce przesiadywać wśród głośnych ludzi i jeszcze głośniejszej muzyki, a potem wydawać tysiące na butelkę alkoholu, który można kupić za pięćdziesiąt dolców w sklepie monopolowym.

Ale jak powiedziała Kylie: „Nigdy nie lekceważ szaleństw ludzi z pieniędzmi”.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Roosevelt Island jest paskiem lądu o długości trzech kilometrów i dwustu metrów na rzece East River. Jest tak wąska – ma zaledwie dwieście czterdzieści metrów szerokości – że z lotu ptaka przypomina kawałek nici dentystycznej, która utkwiła między dwoma zębami zwanymi Manhattanem i Queens.

Mieszka na niej jedenaście tysięcy ludzi. Większość z ośmiu i pół miliona nowojorczyków albo nigdy tam nie była, albo była tylko raz, kiedy zabrali dzieci na przejażdżkę powietrznym tramwajem łączącym wyspę z Manhattanem.

Przejechałem przez Ed Koch Bridge, zawróciłem w Queens, a potem zawróciłem jeszcze raz na drugi most prowadzący na Main Street na wyspie. Jazda trwała dwadzieścia siedem minut. Tramwaj dociera tam w trzy minuty.

Pojechaliśmy East Loop Road na południowy kraniec wyspy, gdzie stały pojazdy różnych służb miejskich. Jeden z nich – wóz NYPD z agregatem prądotwórczym – rzucał światło na szarą budowlę, która wyglądała jak porzucone średniowieczne zamczysko w oczekiwaniu na stalową kulę do burzenia.

– Dzień dobry, państwo detektywi – zawołał znajomy głos.

Kilka minut wcześniej minęła północ, więc z technicznego punktu widzenia był już dzień. A nikt nie miał bardziej technicznego spojrzenia niż nasz ulubieniec, chorobliwie pedantyczny, obsesyjno-kompulsywny technik kryminalistyki Chuck Dryden.

– To moje pierwsze zabójstwo w rejonie jeden-zero-zero-cztery-cztery – oznajmił, podchodząc do nas.

Uśmiechnąłem się do siebie na myśl o Chucku, który po pracy pędzi do domu i zaznacza na kolorowo kolejny rejon miasta na swojej prywatnej mapie kodów pocztowych morderstw.

– Co wiecie o autoerotycznym uduszeniu? – zapytał.

– Tyle co o rosyjskiej ruletce – rzuciła Kylie. – To gra, w której możesz wygrać sto razy, ale przegrać tylko raz. Kim jest ofiara?

– Kobieta rasy białej, trzydzieści osiem lat. Z prawa jazdy w jej torebce wynika, że to Aubrey Davenport.

To wyjaśniało zaangażowanie Red. Davenport była dokumentalistką, która w swoich filmach skupiała się na tematyce sprawiedliwości społecznej. Na przykład zajmowała się skutkami wycieków ropy, błędami lekarskimi, przestępstwami z bronią w ręku w Ameryce. To był ten rodzaj dziennikarstwa, który polaryzował postawy widzów. Pod wpływem filmów Davenport jedni pisali listy do swoich kongresmanów, inni wysyłali jej nienawistne mejle.

Podeszliśmy wyboistą ścieżką w miejsce, gdzie Davenport leżała na kocu twarzą do ziemi. Była naga, majtki miała ściągnięte do kostek. Na plecach wyraźnie odznaczały się ślady po uderzeniach. Była związana paskiem z niebieskiej tkaniny. Jeden węzeł oplatał szyję, drugi kostki. Widziałem dotąd kilkaset trupów, ale groteskowość tak upozowanego martwego ciała poruszyła mnie do głębi.

– Została zgwałcona? – zapytała Kylie.

– Nie ma śladów penetracji – odparł Dryden. – Ani śladów walki. Współpracowała z człowiekiem, który ją związał. W równym stopniu była i ofiarą, i ochotniczką.

– Chcesz powiedzieć, że się na to pisała? – zapytałem. – Na smaganie pejczem i całą resztę?

Dryden potrząsnął głową.

– Musisz jeszcze wiele się nauczyć o dewiacjach seksualnych, mój koniku polny.

– Wszystko, co wiem, słyszałem od misjonarzy. Oświeć mnie, sensei.

Uśmiechnął się półgębkiem, co w jego wydaniu oznaczało owację na stojąco.

– Autoerotyczne podduszanie jest w zdecydowanej większości męską rozrywką, często preferowaną przez ludzi, których nigdy byście o to nie podejrzewali. Ojcowie rodzin, szanowani członkowie społeczności lokalnych, których rajcuje igranie ze śmiercią. Wiążą sznur wokół szyi i genitaliów, przywiązują drugi koniec do rury albo klamki w drzwiach, a potem się masturbują, powoli obniżając ciało, by odciąć dopływ tlenu do mózgu, co ponoć daje najlepszy orgazm w życiu… chociaż czasem jest też ostatnim. Większość śmiertelnych przypadków dotyczy ludzi, którzy robili to w pojedynkę, ale ta kobieta nie chciała ryzykować. Miała obserwatora, najprawdopodobniej mężczyznę. Jego zadaniem było związanie jej, śledzenie zdarzeń i pomoc, gdyby coś poszło nie tak. Jej największym błędem było to, że mu zaufała. Spójrzcie na ten węzeł. – Wskazał pętlę na środku wstęgi. – To powinien być węzeł przesuwny, taki bezpiecznik, który mogła pociągnąć w każdej chwili, żeby się uwolnić. Ale on tak go zawiązał, że zamiast się poluzować, zacisnął się mocniej.

– Dobry adwokat stwierdzi, że to mógł być wypadek – powiedziała Kylie. – Nie każdy jest znawcą autoerotycznych węzłów.

– Zabójca liczył, że właśnie tak pomyślimy – stwierdził Dryden – ale popatrzcie na ślady wiązania na jej szyi. Gdyby miała kontrolę nad dopływem tlenu, biegłyby pod kątem ku dołowi w stronę jej nóg. Ale one biegną w przeciwnym kierunku, są głębokie, co jest dla mnie informacją, że on stał nad nią i mocno ciągnął w górę. Chciałbym być świadkiem, jak to tłumaczy adwokat.

– A zadrapania na szyi? – zapytała Kylie.

– Sama je sobie zrobiła. Zrozumiała, co robi zabójca, ale było za późno. Nie miała siły walczyć. Wniosek: Aubrey Davenport nie umarła dlatego, że w perwersyjnym seksie coś poszło nie tak. Ona została zamordowana.

– Dzięki, Chuck – powiedziałem. – Czekam, kiedy powiesz te same słowa w obecności ławy przysięgłych. Kto znalazł ciało?

– Dwóch czternastoletnich chłopców z dwunastopakiem piwa, którzy zaplanowali niezapomniany wieczór. Dostali więcej, niż się spodziewali. Zadzwonili na telefon alarmowy o dwudziestej pierwszej trzydzieści sześć. Zgon nastąpił nie wcześniej niż osiem godzin przed zgłoszeniem.

– Co było w jej torebce prócz prawa jazdy?

– Gotówka, karty kredytowe, telefon komórkowy, bilet parkingowy z garażu na Brooklynie z godziny szesnastej pięćdziesiąt dwie i sig sauer P238, którego niestety nie zdołała użyć.

– Odciski?

– Tu podłoże jest zbyt kamieniste, żeby zebrać wyraźne odciski palców, ale mam trzy bardzo wyraźne odciski nóg.

– Możesz zrobić odlew? Jaki to rozmiar buta?

– To nie są nogi, które noszą buty. – Dryden uśmiechnął się zagadkowo. Sprawiało mu przyjemność prowadzenie nas na szczyt góry, zwłaszcza gdy to on był jej odkrywcą.

Skierował snop światła latarki na trzy równo oddalone od siebie okręgi w ziemi kilka metrów od ciała.

– Tu stał trójnóg – oznajmił. – Kimkolwiek jest zabójca, sfilmował jej śmierć.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Od pewnego czasu w Nowym Jorku ludziom łatwiej uchodzi na sucho morderstwo.

O ile grube ryby w siedzibie głównej nowojorskiej policji na każdym kroku podkreślają, że statystyka zabójstw w mieście jest najniższa od lat, istnieje również statystyka, o której nie chcą mówić. W czterech na dziesięć przypadków morderca nie zostaje ujęty.

Inne miasta mające ten sam problem mogą składać to na karb rosnącego zużycia narkotyków lub wojen gangów. Kiedy zaczynają zabijać dilerzy albo członkowie gangów ulicznych, okolica odwraca oczy. Brak świadków zwykle oznacza brak aresztowań.

Jednak Nowy Jork ma szczególny powód tych słabych statystyk.

Jedenasty września.

Kiedy runęły wieże, Strefa Zero zogniskowała emocje związane z naszą narodową tragedią. Natomiast dla nowojorskiej policji stała się największym miejscem zbrodni w historii miasta. Tamtego ranka zamordowano dwa tysiące siedemset czterdziestu dziewięciu mężczyzn, kobiet i dzieci. Wszystkie ofiary tego zabójstwa wymagały naszej najwyższej uwagi.

Zadanie zamknięcia każdej ze spraw – na co czekały tysiące bliskich ofiar – spadło na barki najbardziej doświadczonych śledczych. To była fizycznie i psychicznie wyczerpująca policyjna praca. W ciągu dwóch lat po ataku na Amerykę trzy tysiące naszych najlepszych śledczych oddało odznaki. Odeszli na emeryturę, a ośmiuset detektywów zostało oddelegowanych do nowej jednostki do zwalczania terroryzmu.

Powstała luka, której nie zdołano zapełnić. Do dzisiaj są detektywi, którzy zajmują się wszystkim – od drobnych kradzieży po najcięższe przestępstwa – i mają na swoim koncie setki nierozwikłanych spraw. Nowych spraw przybywa im szybciej, niż ubywa starych. I nie ma nikogo, kto by ich odciążył.

Ta sytuacja nie dotyczy Red. Kiedy potrzebujemy wsparcia, dostajemy je. O pierwszej czterdzieści pięć, kiedy Kylie i ja nadal przeczesywaliśmy teren byłego szpitala zakaźnego, zadzwonił do mnie Danny Corcoran, detektyw drugiego stopnia pracujący na północnym Manhattanie.

Znałem Danny’ego z Dziewiętnastki. Jest bystry, drobiazgowy i obdarzony złośliwym poczuciem humoru.

– Zach – powiedział – ponoć potrzebujesz kogoś do czarnej roboty przy zabójstwie, a ja właśnie dostałem świetną wiadomość, że mam być do twojej dyspozycji.

Krótko przedstawiłem mu sytuację i poprosiłem, żeby zabezpieczył mieszkanie i biuro Aubrey Davenport na Manhattanie oraz jej samochód, który stał w garażu na Brooklynie.

– Poszukaj namiaru na jej najbliższych krewnych – dodałem. – Kylie i ja musimy ich powiadomić.

– Już się robi – odparł Danny. – Nawiasem mówiąc, wdrażam do pracy nowego partnera. Tommy’ego Fischera.

– I?

– Ma swoje wady i zalety.

– Jakie ma wady? – zapytałem.

– Nietolerancja laktozy. Po stronie zalet: świetny z niego lizus.

Roześmiałem się i zakończyłem rozmowę. Uświadomiłem sobie, że śmieję się pierwszy raz od sześciu godzin, odkąd wszedłem z panią burmistrz do hotelu Pierre. To była miła odmiana. Mieliśmy z Kylie dwie paskudne sprawy. Dobrze było wiedzieć, że mogę liczyć na Danny’ego Corcorana, który zdejmie nam z barków nieco ciężaru.

Danny oddzwonił dwadzieścia minut później.

– Wasza ofiara miała starszą siostrę. Claudia Davenport Moretti. Pracuje w biurze wsparcia finansowego dla studentów w Barnard College. Jej mąż Nick Moretti jest kontrolerem lotów na LaGuardia. Mają dwoje dzieci. Nienotowani, żadnych dramatów. Wyglądają na normalnych, wręcz nudnych.

Podał mi adres. Mieszkali przy Siedemdziesiątej Czwartej Zachodniej na Manhattanie.

Dziesięć minut później jechaliśmy tam przekazać złe wieści. Prowadziła Kylie. Oparłem się o drzwi pasażera, zamknąłem oczy i przysnąłem, kołysany szumem opon na stalowych płytach mostu.

Obudził mnie dźwięk mojej komórki. Dzwoniła Cheryl.

Doktor Cheryl Robinson jest psychiatrą i psychologiem sądowym pracującym dla Red. Mimo dominacji irlandzkich korzeni, po babci Portorykance odziedziczyła latynoską urodę. Kiedy spotkaliśmy się przed czterema laty, była mężatką, więc widziałem w niej po prostu współpracownicę, tyle że niezwykle pociągającą, olśniewająco piękną i absolutnie nieosiągalną.

Potem nagle stała się kobietą niezamężną. Postanowiłem nie tracić czasu i przekonać się, czy moje fantazje na jej temat się spełnią. I ku mojemu zaskoczeniu się spełniły. Cheryl była pierwszą kobietą, w której się zakochałem po historii z Kylie. Codziennie rano budzę się z nadzieją, że nie zniszczę swojego szczęścia.

To był już piąty telefon od Cheryl od chwili wybuchu w hotelu Pierre. Odebrałem.

– Czy wy, stalkerzy, nigdy nie śpicie? – zapytałem.

– Spałam – odparła Cheryl – ale obudziłam się i włączyłam telewizor, a tam bez przerwy pokazują nagrania z wybuchu. Zach, mogłeś zginąć.

– Ale nie zginąłem. Nic mi nie jest. Jestem tylko wykończony. I mam robotę.

– Jest już późno, ale nie wracaj do siebie. Przyjedź do mnie. Muszę cię uściskać.

– Mamy drugą sprawę. Jedziemy z Kylie powiadomić rodzinę ofiary. Przełożymy uścisk na później?

– Masz farta. W mojej ofercie jest też kolacja i nocleg. Zainteresowany?

– Mówiłem, że jestem wykończony, nie martwy. Dziś wieczorem. Będę.

– Kocham cię – wyszeptała.

– Też cię kocham – odparłem z pełnym przekonaniem. Owszem, też mogłem szepnąć, ale chciałem mieć pewność, że Kylie mnie usłyszy.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Powiadają, że Nowy Jork nigdy nie śpi, jednak za piętnaście trzecia w majowy wtorek nad ranem skąpana w księżycowej poświacie Central Park West, którą mijaliśmy, była pogrążona w głębokim śnie.

Za godzinę, może półtorej, zacznie budzić się do życia. Pojawią się pierwsi biegacze o naturze rannych ptaszków, służby oczyszczania miasta oraz samochody dostarczające paczki z nowym numerem New York Timesa z porcją najświeższych złych wieści. Odbiorą je portierzy strzegący wejścia do kosmicznie drogich nieruchomości w tej części miasta.

Kylie i ja też mieliśmy do przekazania złe wieści, tyle że nie mogliśmy zostawić ich portierowi i spokojnie pojechać dalej. Musieliśmy obudzić rodzinę w środku nocy i zmienić jej życie na zawsze. To najgorsza część tej pracy, a z upływem lat wcale nie jest łatwiej.

Claudia i Nick Moretti, czyli siostra i szwagier Aubrey Davenport, mieszkali na ósmym piętrze przedwojennego ceglanego budynku przy wysadzanej drzewami ulicy między Broadwayem a West End Avenue.

Najpierw zadzwonił do nich portier, uprzedzając o naszej wizycie. To nie osłabiło siły ciosu, jaki spotkał Morettich, ale dał im parę minut na zebranie się w sobie. Zanim stanęliśmy z Kylie pod ich drzwiami i pokazaliśmy odznaki, zdążyli przygotować się na najgorsze. My mieliśmy tylko potwierdzić ich przypuszczenia.

– Chodzi o Aubrey? – zapytał Nick Moretti.

– Tak, proszę pana – odparła Kylie. – Jej ciało znaleziono na Roosevelt Island. Została zamordowana. Serdeczne wyrazy współczucia z powodu straty.

Claudia Moretti miała na sobie lawendowy szlafrok. Nick zdążył włożyć dżinsy i bluzę z logo Jetsów. Claudia padła mu w ramiona i zaczęła łkać, wtulając twarz w jego klatkę piersiową. Obejmując ją mocno, Nick delikatnie usadził żonę na sofie i zajął miejsce obok niej.

Kylie i ja staliśmy.

Upłynęło pięć minut, zanim podnieśli wzrok i spojrzeli na nas. W końcu z ust Nicka padło nieuchronne pytanie:

– Wiecie, kto to zrobił?

– Jeszcze nie, proszę pana. Ale znajdziemy go – odpowiedziała Kylie.

Claudia pochyliła się i szepnęła coś mężowi do ucha.

Nick potrząsnął głową.

– Nie idź w tę stronę, Claudio.

– Jak mogłabym tego nie robić? – Odsunęła się od niego i zwróciła do mnie. – Ostrzegałam ją. Ciągle ją ostrzegałam. Byłam natrętną i zrzędliwą starszą siostrą. Złowieszczym głosem ostrzegawczym. I miałam rację. A teraz ona nie żyje.

Ludzie bliscy ofierze mogą najbardziej pomóc nam w śledztwie, ale zazwyczaj są zbyt odrętwiali, żeby od razu odpowiedzieć na pytania. Dlatego staramy się wyznaczyć taki termin przesłuchania, by zdążyli otrząsnąć się z pierwszego szoku. Jednak Claudia Moretti zdawała się mieć odpowiedzi, które nie mogły czekać.

– Przed czym ją pani ostrzegała? – zapytałem.

– Przed Jankiem. Mówiłam jej: wystąp o sądowy zakaz zbliżania się. Kup broń. On cię zabije.

– Proszę nam opowiedzieć o Janku.

– Janek Hoffmann. Jej kamerzysta. Jej protegowany. Wzięła go prosto ze szkoły filmowej. Był gówniarzem, miał może dwadzieścia dwa lata. A ona trzydzieści osiem. Mówiła, że on ma talent, ale kto to wie. Sypiała z nim.

– Dlaczego radziła pani siostrze, żeby kupiła broń? – zapytała Kylie, usiłując naprowadzić Claudię z powrotem na główny temat. – Dlaczego pani uważała, że Janek może ją zabić?

– Ciągle się kłócili. W jednej chwili zachowywali się jak gruchające gołąbki, a po chwili żarli się jak pies z kotem. Janek budził strach, był nieobliczalny. To bardzo porywczy człowiek.

– Porywczy to za mało powiedziane – wtrącił Nick. – Ten facet miał napady szału. Zawsze był nabuzowany. Kiedyś poszli do restauracji. Janek wkurzył się na kelnera i zdzielił go w twarz młynkiem do pieprzu. Gość wylądował w szpitalu ze złamana szczęką.

– Uderzył kiedyś Aubrey?

– Niejeden raz – odparł Nick.

– Zawiadomiła policję? – zapytała Kylie.

– Ona nie była z tych, co tak robią – powiedziała Claudia. – Zawsze chciała rozwiązywać problemy po swojemu, w swoim tempie. Parę razy go zwalniała, ale zawsze przyjmowała z powrotem. Nigdy nie rozumiałam dlaczego.

– Jezu, Claudio, przejrzyj na oczy. Ten napakowany fiut ciągle ją tłukł. A ona wracała po więcej, bo to ją kręciło. Była kompletną sekso…

– Przestań! – wrzasnęła Claudia.

Nick wyciągnął ręce, żeby ją objąć.

– Przepraszam, kochanie. Nie chciałem…

Odepchnęła go.

– Ona nie żyje. Przestań ją oceniać! – Zalana łzami wybiegła z pokoju.

Nick postąpił kilka kroków za nią, potem przystanął i odwrócił się do nas.

– Zaraz wracam. Nie wychodźcie.

Nie ruszyliśmy się z miejsca. Z jego zaproszeniem czy bez, nie mieliśmy zamiaru nigdzie wychodzić.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Claudia Moretti nie tłumiła łez. Płacz, który dochodził zza zamkniętych drzwi, przeszedł w głośny szloch, gdy próbowała uporać się z wiadomością o zamordowaniu siostry.

Jednak po chwili rozległ się inny głos, młodszy i o wiele bardziej przeszywający. Cierpliwość i współczucie Nicka wyparowały w jednej chwili. Usłyszeliśmy jego krzyk:

– Zadowolona? Obudziłaś dzieciaka.

Minął kwadrans, zanim płacz ucichł. Nick wyszedł z sypialni.

– Przepraszam za zamieszanie – powiedział. – Claudia nigdy nie umiała radzić sobie z problemami siostry. Reprezentuje szkołę wyparcia. Jeśli udajesz, że problem nie istnieje, to w końcu naprawdę przestanie istnieć.

– Przecież mówiła nam, że ostrzegała Aubrey przed Jankiem Hoffmannem – przypomniałem mu. – Nie udawała, że problem nie istnieje.

Nick Moretti potrząsnął głową.

– Nie rozumiecie. Janek nie był problemem. – Przerwał na moment. – Nie twierdzę, że jej nie zabił. Owszem, może to zrobił, ale to mógł być jeden z jej tysiąca innych facetów. Prawdziwym problemem była sama Aubrey. Należała do kobiet, które kiedyś nazywano nimfomankami. Dzisiaj polityczna poprawność każe je nazywać seksoholiczkami. Ale w przypadku Aubrey…

Myślałem, że szuka odpowiednich słów, ale myliłem się. Nick Moretti po prostu ugryzł się w język.

– Napijecie się czegoś? – zapytał. – Wody? A może kawy?

– Panie Moretti, prowadzimy dochodzenie w sprawie morderstwa – powiedziałem. – Proszę dokończyć zdanie, które pan zaczął.

Opadł na miękki fotel i natychmiast wstał.

– Musicie usiąść. Nie mogę mówić, kiedy stoicie nade mną jak kat nad dobrą duszą.

Kylie i ja usiedliśmy na kanapie. Nick ponownie zajął miejsce w fotelu.

– Aubrey była seksoholiczką, ale nie należała do tych balangowiczek, które po prostu lubią się bzykać. Z nią było inaczej.

– Inaczej – powtórzyła Kylie. Zmieniła pozycję na kanapie, by spojrzeć mu prosto w twarz. – To znaczy jak?

Pytanie zadała obcesowo, bezceremonialnie, ale poznałem ten ton. Kylie jest urodzoną łowczynią, która niczym puma cierpliwie czeka na gazelę.

– Rajcowało ją, kiedy facet sprawiał jej ból fizyczny albo ją upokarzał.

– To wiele wyjaśnia – stwierdziła Kylie. – I pańska żona nie umiała się z tym pogodzić?

– Pogodzić? Nie wiem, czy Claudia w ogóle o tym wiedziała.

– To skąd pan tyle wie o seksualnych preferencjach swojej szwagierki? – zapytała Kylie, rzucając mu groźne spojrzenie zielonych oczu.

– Spokojnie, spokojnie! – zawołał Nick, unosząc ręce. – Nie tak ostro, paniusiu.

– Nie jestem paniusią. Jestem detektywem z wydziału zabójstw. Jeśli nabiorę najmniejszych podejrzeń, że coś pan przede mną ukrywa, skuję pana i zabiorę na komisariat pod zarzutem utrudniania śledztwa.

Nick zerknął na mnie w nadziei na pomoc.

– Ona to zrobi – oznajmiłem. – A ja ją poprę. Proszę odpowiedzieć na pytanie, skąd pan wie, co kręciło siostrę pańskiej żony.

Rzucił mi takie spojrzenie, jakbym właśnie dał mu łopatę i kazał kopać własny grób.

– Ale to zostanie między nami, dobrze? Gdyby Claudia się dowiedziała…

– Jeśli nie jest to bezpośrednio związane z dochodzeniem, to pozostanie tajemnicą – zadeklarowała Kylie. – Nie powiemy o tym pańskiej żonie, nie umieścimy tego nawet w naszym raporcie.

Nick skinął głową. Wprawdzie nie była to stuprocentowa gwarancja, ale niczego lepszego nie mógł zyskać w tej sytuacji.

– To się stało pięć lat temu – zaczął. – Claudia właśnie urodziła nasze pierwsze dziecko, przez cesarskie cięcie, i kilka dni leżała w szpitalu. Drugiego wieczoru już po godzinach odwiedzin Aubrey i ja wyszliśmy ze szpitala razem. Zaczęło się niewinnie. Chcieliśmy coś zjeść i napić się drinka. – Urwał w nadziei, że resztę sami sobie dopowiemy.

Postanowiłem ułatwić mu zadanie.

– I stało się? – zapytałem.

– Claudia miała ciążę z komplikacjami. Przez pół roku nie dopuszczała mnie do siebie. Byłem napalony i wstawiony. Aubrey była jeszcze bardziej napalona i wstawiona. Poszliśmy do niej.

– I?

– I pojechała po bandzie. Nie mówię, że nie lubię odrobiny perwersji. Skóra, odgrywanie ról, i te wszystkie bzdety typu „Dodaj pikanterii swojemu życiu seksualnemu” w kolorowych magazynach są okej, ale kiedy laska błaga, żeby zgasić papierosa na jej sutku, to ja pasuję.

– Czy kiedykolwiek doszło do zbliżenia między wami?

– Nie. Kiedy do mnie dotarło, co to za kobieta, błyskawicznie wytrzeźwiałem i się ulotniłem. – Pochylił się ku nam. – Pewnie uważacie mnie za hipokrytę. Przeleciałbym siostrę swojej żony, ale nie chciałem jej bić, smagać pejczem czy na nią nasikać. Ale wierzcie mi, że w tym mieście jest mnóstwo facetów gotowych na cały ten zestaw, a ona dobrze wiedziała, gdzie ich znaleźć.

– Ile nazwisk może nam pan podać prócz Janka Hoffmanna?

– Ani jednego. Przysięgam. Nigdy nie pytałem. Nie chciałem wiedzieć. Janka znałem tylko dlatego, że był jej kamerzystą, a przez ponad rok byli w burzliwym związku. Ciągle się rozstawali i wracali do siebie. Często go widywałem. I widziałem sińce na jej ciele. Nie musiałem pytać, czy to on jej zrobił. To taki typ, który musi komuś przyłożyć. A Aubrey należała do tych kobiet, które potrzebują bicia. Stworzyli dla siebie sadomasochistyczny raj.

– Zna pan adres Janka Hoffmanna? – zapytałem.

Nick Moretti zapadł się w fotelu.

– Nie znam – wymamrotał. – Wiem tylko, że mieszka gdzieś na Brooklynie.

Okazało się, że „gdzieś na Brooklynie” znajduje się przecznicę od miejsca, gdzie stał zaparkowany samochód Aubrey.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Jeśli Nowy Jork jest tyglem, to Brooklyn jest kulturowym miszmaszem, który dodaje zawartości tygla wyjątkowego smaku. Rzućcie strzałkę w mapę świata, a bez względu na to, gdzie traficie, na pewno znajdzie się na Brooklynie jakaś miniwersja tego kraju.

Janek Hoffmann mieszkał w Małej Polsce, w mikrospołeczności na Greenpoincie, w najdalej na północ wysuniętej części dzielnicy.

Kylie i ja przejechaliśmy Most Pułaskiego, minęliśmy ulice nazwane alfabetycznie – Ash, Box, Clay, Dupont, Eagle – aż dotarliśmy do enklawy klasy pracującej, gdzie w sklepach mięsnych sprzedaje się mnóstwo rodzajów kiełbas, a restauracje i bary noszą trudne do wymówienia nazwy, takie jak Karczma czy Łomżynianka.

Hoffmann mieszkał w pięciopiętrowym budynku bez windy, naprzeciw katolickiego kościoła i niedaleko miejsca, gdzie Aubrey Davenport zaparkowała auto.

Zasada numer jeden obowiązująca przy wizytach domowych brzmi: podejrzany nie może wiedzieć, że idziecie do niego. Weszliśmy do budynku. Nacisnąłem brzęczyk do dozorcy. Otworzył nam drzwi i wyszedł do holu. Było dopiero piętnaście po piątej, ale mężczyzna był już kompletnie ubrany i trzymał w ręku kubek kawy.

Zasada numer dwa: dozorca nie musi otwierać drzwi mieszkania tylko dlatego, że policja chce przepytać lokatora. Lepiej dać mu dobry powód, żeby nas wpuścił.

– NYPD – przedstawiła nas Kylie. – Mamy sprawdzić, co się dzieje z Jankiem Hoffmannem. Jego dziewczyna została zamordowana. Obawiamy się, że mogło dojść do podwójnego zabójstwa. Musimy się upewnić, że nic mu nie jest.

Zasada numer trzy: dozorca prawie zawsze wie, że ściemniacie, ale jeśli dacie mu wiarygodną podkładkę, żeby chronić mu tyłek, zwykle będzie współpracował.

Ten współpracował.

– Cztery B – powiedział, przerzucając klucze na dużym kółku przyczepionym do paska. – Chodźcie za mną.

Poprowadził nas na czwarte piętro, otworzył drzwi mieszkania Hoffmanna i błyskawicznie się ulotnił.

Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła po wejściu do środka, był zapach. A ściślej mówiąc, zapachy. Przepocone ubrania treningowe rzucone niedbale w kąt, pojemniki z zepsutym jedzeniem na kuchennym stole i obrzydliwy smród przypalonego cracku.

Po chwili dostrzegłem w salonie ciało leżące twarzą w dół na ziemi. Ono też nie pachniało różami.

Kylie zerknęła na mnie, wskazała je palcem wskazującym, potem zwróciła palec ku sobie i kilkakrotnie postukała nim w klatkę piersiową. W wolnym tłumaczeniu jej gest znaczył: „Ten fiut bije kobiety. Zostaw go mnie”.

Skinąłem głową. Kylie szturchnęła go stopą w żebra.

Jęknął, odwrócił się na bok i spojrzał na nas.

– Co wy za jedni?

– Jesteśmy z redakcji Piękne wnętrza i ogrody. Przyjechaliśmy na sesję zdjęciową. – Kylie zamachała mu odznaką przed nosem. – Niby kim mamy być, dupku? – Kopnęła go znowu, a on odruchowo zacisnął pięści. – No, dalej. Wstawaj i uderz mnie – rzuciła wyzywająco.

Facet dźwignął się na nogi. Nie był wysoki. Miał niecałe metr siedemdziesiąt, ale niedostatek wzrostu nadrabiał muskulaturą. Jego bicepsy wyglądały jak na opakowaniu odżywki proteinowej dla kulturystów, a pod obcisłą koszulką odznaczały się wyraźnie wszystkie mięśnie piersiowe, naramienne i brzucha.

– Janek Hoffmann? – zapytała.

– Tak. Mieszkam tu. Jak weszliście? – zapytał. Zatoczył się i opadł na wytartą zielonkawożółtą kanapę, której nawet Armia Zbawienia nie zechciałaby dać drugiego życia.

– Twoja sprzątaczka zostawiła otwarte drzwi. Znasz Aubrey Davenport?

Tym pytaniem Kylie zwróciła jego uwagę. Przymulony narkotykiem, wyraźnie starał się zebrać myśli.

– Pracuję dla niej – odparł. – Właściwie to mnie wylała, ale znowu przyjmie. Zawsze tak robi.

– Kiedy ostatni raz ją widziałeś?

Hoffmann zamknął oczy.

– W piątek – wymamrotał po chwili.

– Jesteś pewien, że nie wczoraj wieczorem?

Otworzył oczy i obrzucił Kylie gniewnym, wyzywającym wzrokiem.

– Już mówiłem. Zwolniła mnie. Ta suka każe mi się kajać przez tydzień, potem dzwoni i daje kolejną szansę. Taki ma pokręcony sposób działania.

– Gdzie byłeś zeszłego wieczoru?

Kiwnął głową, wskazując zdewastowane mieszkanie.

– Solowa imprezka.

– Nie wydaje mi się – powiedziała Kylie. – Auto Aubrey stoi za rogiem. Wiemy, że była tu zeszłego wieczoru.

Hoffmann się zawiesił. Zacisnął mocno powieki, przeszukując bank wspomnień spowitych narkotykową mgłą. Nie dokopał się konkretów.

– Naprawdę była?

– Ty nam powiedz, Janku.

Przesunął się na skraj kanapy, pochylił się i potarł sobie skronie.

– Nie wiem. Może była. Od piątku jestem trochę przymulony. Czemu jej nie zapytacie, czy u mnie była?

Kylie kucnęła i przysunęła się do niego tak blisko, że niemal dotknęła nosem jego twarzy.

– Nie mogę jej zapytać. Ona nie żyje – wyszeptała.

– Nie żyje? – Trybiki w jego przyćmionym sterydami mózgu wreszcie ruszyły. Zobaczyłem, że powoli zaczyna kojarzyć fakty. – Dlatego tu jesteście? Myślicie, że ja ją zabiłem?

– Nie myślimy, że ją zabiłeś – powiedziałem, chcąc też mieć z tego trochę przyjemności. – My wiemy, że ją zabiłeś. Zaparkowała samochód w pobliżu, potem pojechaliście twoim autem na Roosevelt Island. Tam ją związałeś, smagałeś pejczem, udusiłeś, wróciłeś do domu i wciągnąłeś swoją dawkę leku na amnezję, mając nadzieję, że to wszystko minie. Nie minie. Jedyne, co minie, to ty.

Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Roosevelt Island? Obok tego starego nawiedzonego budynku?

Gdybyśmy go aresztowali, musielibyśmy uprzedzić go, że wszystko, co powie, może być wykorzystane przeciwko niemu. Ale nie aresztowaliśmy go, a policjanci nie mają obowiązku powstrzymania gaduły przed obciążeniem samego siebie.

– Pamięć wraca, co? – zapytałem. – Właśnie tam znaleźliśmy jej ciało. Tkwisz po uszy w gównie, ale możemy ci pomóc. Powiedz nam wszystko, zrób to teraz, a my dopilnujemy, żebyś zdobył punkty u prokuratora okręgowego.

Zapadła cisza.

Kylie usiadła na kanapie obok Hoffmanna, położyła mu rękę na ramieniu i odezwała się łagodnie.

– Zrzuć z siebie ten ciężar, Janku. Powiedz nam prawdę. Zabiłeś ją?

Hoffmann potrząsnął głową i zaczął szlochać.

– Nie wiem. Nie pamiętam.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Są dwa sposoby na rewizję mieszkania podejrzanego: postarać się o nakaz, co zajęłoby długie godziny, albo przekonać lokatora do wyrażenia zgody, co w przypadku Janka Hoffmanna trwałoby ledwie kilka sekund. Kylie przejęła inicjatywę.

– Potraktujmy go łagodnie, Zach – powiedziała, nie zdejmując ręki z ramienia naszego głównego podejrzanego. – On niczego nie pamięta, ale to nie czyni go winnym. Może tego nie zrobił.

Na tym polega geniusz Kylie MacDonald. Zaledwie kilka minut wcześniej kopała leżącego na ziemi gościa, mieszała go z błotem, używając każdej sztuczki z podręcznika złego gliniarza, byle tylko wydobyć z niego przyznanie się do winy.

Teraz stała się detektyw Matką Teresą.

Czyli na mnie przyszła kolej, by wejść w buty złego gliniarza.

– Może tego nie zrobił? – ryknąłem, powtarzając jej słowa. – A może kiedy obudzi się jutro rano, będzie miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu? – podniosłem głos o oktawę. – To moczymorda i ćpun, a teraz jeszcze morderca. Wystarczą dwa słowa prokuratora okręgowego przed ławą przysięgłych: „atak furii”, a ten niewinny chłoptaś przez czterdzieści następnych lat będzie pakował na siłowni na spacerniaku w Green Haven.

– Daj mu chociaż szansę na udowodnienie niewinności – powiedziała Kylie i zwróciła się do Hoffmanna. – Możesz to zrobić, Janku? Możesz dowieść, że byłeś tu wczoraj wieczorem?

Hoffmann wytężył mózg.

– Mogli być u mnie przyjaciele. Może podzwonię i popytam, czy któryś z nich…

– Przyjaciele kłamią – przerwała mu Kylie. – Wysil się bardziej.

Hoffmann potrząsnął głową. Źródełko pomysłów najwyraźniej wyschło.

– A jedzenie na wynos? – podsunęła Kylie. – Zamawiałeś coś wczoraj wieczorem?

– Chyba tak. To znaczy ciągle coś zamawiam. – Z dumą wskazał puste pudełka po pizzy, pojemniki po chińszczyźnie i nadpsute resztki pleśniejące na kuchennym stole. – Możemy zadzwonić i zapytać, czy któryś z dostawców mnie pamięta.

– To na nic – stwierdziła Kylie. – Prokurator uważa, że dostawcy kłamią jeszcze bardziej niż przyjaciele. Lepiej się rozejrzyjmy i poszukajmy rachunku z datą.

Janek uznał, że to świetny pomysł. Był wdzięczny, kiedy zaoferowaliśmy pomoc w przekopaniu mieszkania w poszukiwaniu jego biletu do wolności. Zachowaliśmy dla siebie informację, że jeśli natkniemy się na trójnóg, to zostanie uznany za dopuszczalny dowód.

Ponieważ w niecałą minutę znaleźliśmy rurki do prochów i paczuszkę trawki w szufladzie komody, dotarło do nas, że ukrywanie czegokolwiek przed policją nie jest mocną stroną Janka Hoffmanna. Po dziesięciu minutach wiedzieliśmy już, że w mieszkaniu nie ma trójnogu.

– Mój były pracował w przemyśle filmowym – powiedziała Kylie, gdy niczego nie znaleźliśmy. – Dziwi mnie, że nie ma tu żadnego sprzętu.

– Wszystko należy do Aubrey – wyjaśnił Janek. – Trzyma to u siebie w biurze. Znaleźliście już rachunki?

– Nie, a to znaczy, że nadal nie masz alibi – odparła Kylie. – Daj mi komórkę. GPS może nam powiedzieć, czy tu byłeś zeszłego wieczoru.

Hoffmann bez wahania podał jej swój telefon. Zachodziłem w głowę, jakim cudem tak inteligentna reporterka jak Aubrey Davenport mogła spędzić więcej niż dziesięć minut z tym głąbem.

Jeśli mieliśmy jeszcze wątpliwości, czy Janek jest narcyzem, rozwiały je gigabajty selfie w komórce. Na każdym prężył ciało wysmarowane olejkiem. I na każdym był niemal nagi, jeśli nie liczyć męskich stringów.

W końcu trafiliśmy na coś, co w pierwszej chwili uznaliśmy za żyłę złota. Serię zdjęć Aubrey, całkiem ubranej, pozującej przed ruinami szpitala zakaźnego.

– Co to? – zapytała Kylie.

– To jest to miejsce – odpowiedział.

– Jakie miejsce?

– To okropne miejsce na Roosevelt Island. Mówiliście, że tam ją znaleźliście.

– Co tam robiliście?

– Aubrey planowała zrobienie o tym dokumentu. Tam umarło mnóstwo ludzi, a śmierć ją kręciła. Wolała uprawiać seks na cmentarzu niż w pięciogwiazdkowym hotelu.

– Uprawialiście tam seks? – zapytałem.

– Stary, uprawialiśmy seks wszędzie.