Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Czerwony snajper. Wspomnienia z frontu wschodniego

Czerwony snajper. Wspomnienia z frontu wschodniego

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8151-061-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Czerwony snajper. Wspomnienia z frontu wschodniego

Jewgienij Nikołajew to jeden z najsłynniejszych rosyjskich strzelców wyborowych. Przypisuje mu się 324 zestrzelenia, głównie wykonane podczas pierwszej zimy obrony Leningradu 1941/1942.
Wspomnienia Nikołajewa, wydane po raz pierwszy w Związku Radzieckim w latach osiemdziesiątych XX wieku, nie są wolne od ideologicznych uprzedzeń. Sam Nikołajew służył w jednostce NKWD. Usprawiedliwia więc wszelkie posunięcia komunistycznej Rosji. Nie kryje swej pogardy dla przeciwnika. Gloryfikuje radzieckiego żołnierza, który głodny i zmarznięty stawiał czoła wrogowi ukrytemu w wygodnych, wręcz komfortowych okopach połączonych przewodami telefonicznymi. 
Wiele miejsca poświęca snajperskiemu rzemiosłu. Opisuje długie godziny obserwacji, podczas których musiał leżeć bez ruchu na siarczystym mrozie, by w końcu dopaść wroga śmiertelnym strzałem. 
Spisane przez Nikołajewa wspomnienia są unikatowym zapisem przeżyć żołnierza podczas najbardziej zaciętych zmagań między Armią Czerwoną a Wehrmachtem w czasie II wojny światowej. Pomagają zrozumieć, co to znaczy być strzelcem wyborowym, i docenić wkład snajperów – tej żołnierskiej elity – w obronę Leningradu.

Jewgienij Adrianowicz Nikołajew, urodzony w 1920 roku w Tambowie. Jako młody mężczyzna pracował w teatrze przy projektowaniu dekoracji. Został powołany do armii we wrześniu 1940 roku, gdzie trafił do oddziału strzelców wyborowych. W 1942 roku został przeniesiony do kontrwywiadu – pracował jako śledczy w strukturach Smiersz w swojej dywizji. Doszedł aż do Berlina i nawet złożył swój podpis na ścianie Reichstagu. Dosłużył się stopnia kapitana gwardii. Po wojnie pracował w gazecie „Tambowska Prawda”. Zmarł w 2002 roku.

Polecane książki

Jedna z największych zmian, jaka zaszła w postrzeganiu roli państwa w gospodarce na początku XXI wieku, była wynikiem akumulacji kapitału w rękach państwa i w konsekwencji pojawienia się nowej kategorii inwestorów instytucjonalnych, jakimi są państwowe fundusze majątkowe. Ich działalność na przestrz...
Zbiór opowiadań autorstwa Wincentego Łosia. Wincenty Łoś (1857–1918) był polskim arystokratą, a także zapalonym literatem oraz kolekcjonerem. Reprezentował poglądy konserwatywne, które ujawniały się w jego twórczości literackiej. Był bardzo płodnym autorem. Spod jego pióra wyszły także m.in. „Dzisie...
Nowe spojrzenie na ciemność – dlaczego jest nam potrzebna do życia? Większość ludzi kojarzy ją z lękiem i smutkiem. Prawda jest jednak taka, że większość z nas nie ma nawet szansy na to, aby doświadczyć prawdziwej ciemności. Światło otacza nas przez całą dobę, zacierając granicę między nocą a dniem....
Maria Kruger, autorka "Szkoły narzeczonych", była do tej książki szczególnie przywiązana. Napisała ją w latach 1943-1944, czasach okupacji, zaczerpując wiele z własnej biografii - jednej z warszawskich nastolatek, którym wojna odebrała wszystko co najpiękniejsze. Wystraszone i stłamszone, musiał...
Krótkie, zwięzłe przemyślenia dotyczące otaczającego nas świata. Dotykają przede wszystkim takich kwestii, jak miłość, szczęście i cierpienie. Znajdziemy w nich ciekawe spostrzeżenia połączone z symboliką rysunkową. Nie sposób przejść obok nich obojętnie - każdy znajdzie tu coś dla siebie....
Kaja zawdzięcza Pawłowi życie jej brata. Pamiętne wakacje u dziadków na wsi są początkiem ich wielkiej przyjaźni, ale też próbą dojrzałości, ponieważ Paweł skrywa tajemnicę, której odkrycie będzie Kaję dużo kosztowało. Okres dorastania staje się dla Kai i Pawła bardzo burzliwym czasem. Rozkwitające ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jewgienij Nikołajew

Czerwony snajper. Wspomnienia z frontu wschodniego

Jewgienij Nikołajew

Tłumaczenie: Marcin Cybulski

Original title: Снайперские дуэли: звёзды на винтовке

Copyright © Дина Николаева, 2017 published by arrangement with Greenhill Books, London, UK. All rights reserved.

Copyright © 2018 by Wydawnictwo RM Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25 rm@rm.com.pl www.rm.com.pl

Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.

Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli.

Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.

ISBN 978-83-7773-968-6 ISBN 978-83-8151-060-8 (ePub) ISBN 978-83-8151-061-5 (mobi)

Redaktor prowadzący: Irmina Wala-PęgierskaRedakcja: Mirosława SzymańskaKorekta: Dorota WojciechowskaNadzór graficzny i projekt okładki: Grażyna JędrzejecEdytor wersji elektronicznej: Tomasz ZajbtOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikacja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec

W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: rm@rm.com.pl

Spis treści

Wstęp

Od Autora

Rozdział 1 Rozmyślania porucznika Butorina

Rozdział 2 Zostaję snajperem

Rozdział 3 Mój pierwszy partner

Rozdział 4 „Bij strażaków!”

Rozdział 5 Wojenna codzienność

Rozdział 6 Pojedynek

Rozdział 7 Ciężki bój

Rozdział 8 Niezwykła operacja

Rozdział 9 Byliśmy młodzi

Rozdział 10 Nieoczekiwane spotkanie

Rozdział 11 Na zlocie snajperów

Rozdział 12 Znowu w pułku

Rozdział 13 „Zaproszenie”

Rozdział 14 Znowu w zwiadzie

Rozdział 15 Nasza Żenia

Rozdział 16 Odważne dziewczęta

Rozdział 17 Z wizytą u kirowców

Rozdział 18 Z Radzieckigo Biura Informacyjnego…

Rozdział 19 Taka nasza praca

Rozdział 20 Trzydzieści pięć lat później

Rozdział 21 „Zadziwiająca historia opowiedziana przez Rosjanina”

Wstęp

Sza­cu­nek do cel­ne­go strze­la­nia ce­cho­wał ludz­kość już w cza­sach bi­blij­nych. Nie bez ra­cji jed­ną z naj­bar­dziej zna­nych hi­sto­rii Sta­re­go Te­sta­men­tu jest opo­wieść o tym, jak drob­ny Da­wid, za po­mo­cą pry­mi­tyw­nej bro­ni (pro­cy), cel­nym strza­łem po­wa­lił znacz­nie więk­sze­go od sie­bie i sil­niej­sze­go Go­lia­ta. W póź­niej­szych la­tach ofia­rą łucz­ni­ków an­giel­skich w bi­twach pod Crécu, Po­itiers i Azin­co­urt pa­dło ry­cer­stwo fran­cu­skie, co po raz ko­lej­ny do­wio­dło prze­wa­gi bro­ni „zdal­nej” nad „kon­tak­to­wą”. Łuk wy­ma­gał od strzel­ca jed­nak­że nie tyl­ko wpraw­ne­go oka, lecz rów­nież po­nad­prze­cięt­nej siły fi­zycz­nej, dla­te­go też uczy­nie­nie ze zwy­kłe­go czło­wie­ka strzel­ca było za­ję­ciem ra­czej dłu­gim i kosz­tow­nym. Praw­dzi­wy strze­lec pie­cho­ty po­ja­wił się na ma­so­wą ska­lę do­pie­ro w okre­sie roz­kwi­tu bro­ni pal­nej, któ­ra spra­wi­ła, że do od­da­wa­nia strza­łu nie po­trze­bo­wa­no już siły mię­śni, a je­dy­nie ener­gii po­wsta­łej w efek­cie spa­la­nia ła­dun­ku mio­ta­ją­ce­go. Po­cząt­ko­wo do­no­śność ar­ke­bu­za i musz­kie­tu w nie­wiel­kim tyl­ko stop­niu prze­wyż­sza­ła dy­stans lotu strza­ły łuku czy beł­tu uży­wa­ne­go w ku­szach, a jed­nak w pro­ce­sie do­sko­na­le­nia bro­ni pal­nej (przej­ście od pro­chu czar­ne­go do pro­chu ziar­ni­ste­go, upo­wszech­nie­nie zam­ka skał­ko­we­go za­miast lon­tu, po­pra­wa ja­ko­ści sta­li luf) jej po­ci­ski za­czę­ły po­ko­ny­wać co­raz więk­sze dy­stan­se.

Wraz z po­ja­wie­niem się luf gwin­to­wa­nych za­sięg strza­łu zna­czą­co się zwięk­szył i już w XVIII wieku w pań­stwach nie­miec­kich za­czę­ły po­wsta­wać po­ste­run­ki po­li­cji, któ­rej funk­cjo­na­riu­sze z wła­snych środ­ków na­by­wa­li broń gwin­to­wa­ną. Więk­szość z nich w cza­sie wol­nym od pra­cy trud­ni­ła się my­śli­stwem, wsku­tek cze­go pra­cow­nik ta­kie­go od­dzia­łu zy­skał mia­no „je­gra”, któ­re w ję­zy­ku nie­miec­kim ozna­cza­ło my­śli­we­go (Ja­eger). W boju je­grzy dzia­ła­li ty­ra­lie­rą, znaj­du­jąc się przed głów­ną kon­cen­tra­cją swo­ich wojsk, zaś ich za­da­niem było uniesz­ko­dli­wia­nie wro­gich ofi­ce­rów i osło­na wła­snych sa­pe­rów. W la­tach póź­niej­szych po­dob­ne woj­ska, uzbro­jo­ne w sztu­ce­ry o krót­kich, gwin­to­wa­nych lu­fach, za to du­że­go ka­li­bru, za­czę­ły się po­ja­wiać tak­że w in­nych mo­car­stwach eu­ro­pej­skich. Na naj­więk­szą ska­lę woj­ska zło­żo­ne z je­grów for­mo­wa­no w cza­sach wo­jen na­po­le­oń­skich.

Za oce­anem roz­wój bro­ni gwin­to­wa­nej przy­brał zgo­ła inny cha­rak­ter – proch i ołów w ko­lo­niach bry­tyj­skich i fran­cu­skich były to­wa­rem de­fi­cy­to­wym, dla­te­go też ka­li­ber lufy się zmniej­szał, zwięk­sza­ła się za to jej dłu­gość. Gwa­ran­to­wa­ło to za­rów­no efek­tyw­niej­sze wy­ko­rzy­sta­nie ener­gii pro­chu, jak i względ­nie dużą pręd­kość po­cząt­ko­wą po­ci­sku, po­zy­tyw­nie rzu­tu­ją­cą na do­kład­ność strza­łu oraz jego dzia­ła­nie ra­żą­ce. Broń, któ­ra się w re­zul­ta­cie tego po­ja­wi­ła (ka­ra­bin Ken­tuc­ky), wier­nie słu­ży­ła za­tem swo­je­mu wła­ści­cie­lo­wi tak na po­lo­wa­niu, jak i w boju. W woj­nie o nie­pod­le­głość Sta­nów Zjed­no­czo­nych sfor­mo­wa­no kil­ka od­dzia­łów strze­lec­kich; spo­śród nich naj­więk­szą po­pu­lar­ność zy­ska­ły te z kor­pu­su lek­kiej pie­cho­ty puł­kow­ni­ka Da­nie­la Mor­ga­na, któ­re w bi­twie pod Sa­ra­to­gą zli­kwi­do­wa­ły znacz­ną część ofi­ce­rów bry­tyj­skich, włą­cza­jąc w to ge­ne­ra­ła Si­mo­na Fra­se­ra. W nie­ma­łym stop­niu przy­czy­ni­ło się to do zwy­cię­stwa Ame­ry­ka­nów w bi­twie, któ­ra sta­ła się punk­tem zwrot­nym ca­łej woj­ny.

Woj­ny eu­ro­pej­skie i ame­ry­kań­skie na do­bre ugrun­to­wa­ły jed­no z za­sad­ni­czych za­dań strzel­ców (dys­po­nu­ją­cych bro­nią o wie­le bar­dziej da­le­ko­no­śną niż strzel­by pie­cho­ty li­nio­wej), a mia­no­wi­cie ra­że­nie wro­gich ce­lów o zna­cze­niu prio­ry­te­to­wym. Bli­żej koń­ca XVIII wieku wśród peł­nią­cych służ­bę w In­diach żoł­nie­rzy bry­tyj­skich zro­dził się ter­min to sni­pe, ozna­cza­ją­cy strze­la­nie do be­ka­sa (sni­pe), co wy­ma­ga­ło od strzel­ca nie­zwy­kle cel­ne­go oka. W re­zul­ta­cie do­pro­wa­dzi­ło to do po­ja­wie­nia się sło­wa „snaj­per” (sni­per), któ­re w na­szych cza­sach jest sy­no­ni­mem strzel­ca wy­bo­ro­we­go. Na­wia­sem mó­wiąc, od dzi­siej­sze­go snaj­pe­ra wy­ma­ga się, oprócz wpraw­ne­go oka, tak­że sze­re­gu in­nych umie­jęt­no­ści.

Mimo skoń­czo­nej do­sko­na­ło­ści zam­ka skał­ko­we­go na­le­ży od­no­to­wać, że w pew­nym mo­men­cie stał się on głów­nym czyn­ni­kiem ne­ga­tyw­nie rzu­tu­ją­cym na cel­ność strza­łu. Roz­ło­żo­ny na pół­ce proch pod­czas desz­czu wil­got­niał, po­wo­do­wał nie­bez­piecz­ny dla oczu żoł­nie­rza roz­błysk w cza­sie strza­łu i zbyt wol­no za­pa­lał głów­ny ła­du­nek. Sy­tu­acja po­pra­wi­ła się do­pie­ro w po­cząt­kach XIX wieku wraz z po­ja­wie­niem się zam­ka ka­pi­szo­no­we­go, kie­dy to nie­za­wod­ność i pręd­kość za­pa­la­nia ła­dun­ku mio­ta­ją­ce­go znacz­nie się zwięk­szy­ły, a jed­no­cze­śnie znik­nął – iry­tu­ją­cy strzel­ca – błysk. Oprócz tego po­ja­wi­ły się po­ci­ski typu Mi­nié, któ­re moż­na było bez pro­ble­mu za­ła­do­wać do prze­wo­du lufy, a dzię­ki temu, że mia­ły one wklę­słe dno, pod­czas dzia­ła­nia ci­śnie­nia ga­zów pro­cho­wych roz­sze­rza­ły się i do­kład­nie przy­le­ga­ły do gwin­tu lufy. Wcze­śniej żoł­nierz mu­siał do­słow­nie wbi­jać spo­rej wiel­ko­ści po­cisk do lufy, prze­py­cha­jąc go aż ku jej tyl­nej czę­ści. W efek­cie zwięk­szy­ła się za­rów­no pręd­kość, jak i cel­ność strza­łu, co do­pro­wa­dzi­ło do za­uwa­żal­ne­go wzro­stu od­le­gło­ści, na któ­rą moż­na było strze­lać. W re­zul­ta­cie po­ja­wi­ły się bar­dziej efek­tyw­ne przy­rzą­dy ce­low­ni­cze, a tak­że po­wszech­nie roz­wi­nę­ła się for­ty­fi­ka­cja po­lo­wa, po­nie­waż sal­wy od­da­wa­ne z ka­ra­bi­nów o gwin­to­wa­nych lu­fach w kie­run­ku skon­cen­tro­wa­nych od­dzia­łów pie­cho­ty po­wo­do­wa­ły ogrom­ne stra­ty. W cza­sach „za­ko­py­wa­nia się” pie­cho­ty w zie­mię po­ja­wi­ła się jesz­cze jed­na spe­cja­li­za­cja snaj­pe­ra – pro­wa­dze­nie „nie­po­ko­ją­ce­go” ognia w woj­nie po­zy­cyj­nej.

Mimo że w po­ło­wie XIX wieku róż­ni­ce w uzbro­je­niu pie­cho­ty li­nio­wej i strzel­ców wy­bo­ro­wych prak­tycz­nie za­ni­kły, po­ja­wił się inny przy­rząd, któ­ry wi­zu­al­nie świad­czył o przy­na­leż­no­ści ka­ra­bi­nu do snaj­pe­ra, a mia­no­wi­cie ce­low­nik optycz­ny, zwa­ny też nie­kie­dy te­le­sko­po­wym. W Eu­ro­pie na tę no­win­kę nie zwró­co­no szcze­gól­nej uwa­gi, na­to­miast za oce­anem, gdzie wy­buch­ła woj­na Pół­no­cy z Po­łu­dniem, strzel­ców wy­po­sa­żo­nych w ka­ra­bi­ny z ce­low­ni­ka­mi optycz­ny­mi usi­ło­wa­no zgru­po­wać w od­ręb­ne od­dzia­ły, wy­zna­cza­jąc im za­rów­no za­da­nia na­le­żą­ce nie­gdyś do je­grów, jak i na­kła­da­jąc na nich obo­wią­zek „ter­ro­ry­zo­wa­nia” prze­ciw­ni­ka. Wy­pa­da za­sy­gna­li­zo­wać, że z tego dru­gie­go za­da­nia snaj­pe­rzy tak Pół­no­cy, jak i Po­łu­dnia wy­wią­za­li się wzo­ro­wo, li­kwi­du­jąc po­kaź­ną licz­bę wro­gich do­wód­ców. Z dru­giej jed­nak stro­ny kon­cen­tra­cja strzel­ców wy­bo­ro­wych w jed­nej gru­pie nie zda­ła eg­za­mi­nu – o wie­le lep­sze re­zul­ta­ty osią­gnię­to dzię­ki włą­cze­niu tych „spe­cja­li­stów” do zwy­kłej pie­cho­ty li­nio­wej. W trak­cie dzia­łań bo­jo­wych oka­za­ło się też, że od snaj­pe­ra wy­ma­ga się po­nad­to umie­jęt­no­ści zręcz­ne­go ka­mu­fla­żu, po­nie­waż w sy­tu­acji, kie­dy prze­ciw­nik orien­to­wał się, że strze­la do nie­go snaj­per, na­tych­miast otwie­rał ogień hu­ra­ga­no­wy w kie­run­ku wszyst­kich po­dej­rza­nych obiek­tów.

W taki oto spo­sób już w po­ło­wie XIX wieku zo­stał z grub­sza na­kre­ślo­ny ze­staw za­dań po­wie­rza­nych snaj­pe­ro­wi, wy­mo­gi co do jego uzbro­je­nia, a tak­że ka­ta­log spraw­no­ści, któ­re po­win­ny były cha­rak­te­ry­zo­wać strzel­ca ta­kie­go typu. Nie­mniej jed­nak, kie­dy roz­pę­ta­ła się I woj­na świa­to­wa, żad­na ze stron w niej uczest­ni­czą­cych nie mia­ła w ar­se­na­le swo­ich sił zbroj­nych od­dzia­łów snaj­per­skich. Spo­wo­do­wa­ne to było ab­so­lut­ną pew­no­ścią do­wód­ców co do tego, iż dzia­ła­nia bo­jo­we będą no­sić cha­rak­ter przej­ścio­wy i ma­new­ro­wy, bez po­trze­by ucie­ka­nia się do środ­ków for­ty­fi­ka­cji po­lo­wej. Oczy­wi­sto­ścią jest, że w cią­gu pół­wie­cza ka­ra­bi­ny po­waż­nie zmo­dy­fi­ko­wa­no – w od­róż­nie­niu od bro­ni od­przo­do­wej okre­su woj­ny krym­skiej i se­ce­syj­nej, któ­rej to bro­ni żoł­nierz znaj­du­ją­cy się w po­zy­cji le­żą­cej nie był w sta­nie za­ła­do­wać, nowe „ma­ga­zyn­ki” umoż­li­wia­ły po­now­ne za­ła­do­wa­nie nie­mal na­tych­miast i w do­wol­nej po­zy­cji. Ka­ra­bi­ny ta­kie strze­la­ły tak­że da­lej i cel­niej, a dzię­ki sto­so­wa­ne­mu w nich pro­cho­wi bez­dym­ne­mu nie zdra­dza­ły po­zy­cji strze­la­ją­ce­go i umoż­li­wia­ły pro­wa­dze­nie dłu­go­trwa­łe­go ognia bez ko­niecz­no­ści czysz­cze­nia bro­ni. Za­kła­da­no, że pod­czas dzia­ła­nia ty­ra­lie­rą żoł­nie­rze pie­cho­ty, wy­ko­rzy­stu­jąc ukształ­to­wa­nie te­re­nu, zdo­ła­ją do­trzeć do prze­ciw­ni­ka z ak­cep­to­wal­nym po­zio­mem strat. W rze­czy­wi­sto­ści było jed­nak zu­peł­nie ina­czej.

Wy­po­sa­że­nie jed­no­stek pie­cho­ty w po­kaź­ny za­sób ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych i wzrost do­no­śno­ści (włą­cza­jąc w to strze­la­nie z po­zy­cji za­mknię­tych) oraz efek­tyw­no­ści (dzię­ki szrap­ne­lom i gra­na­tom) ognia ar­ty­le­ryj­skie­go do­pro­wa­dzi­ło do ogrom­nych strat pod­czas ata­ków. W efek­cie tego pie­cho­ta – za­miast pro­wa­dzić zin­ten­sy­fi­ko­wa­ne ma­new­ry – „za­ko­pa­ła się” w zie­mi, a li­nię fron­tu po­kry­ła gę­sta sieć tran­szei. W tej sy­tu­acji nie­zwy­kle waż­na sta­wa­ła się moż­li­wość bez­u­stan­ne­go trzy­ma­nia prze­ciw­ni­ka w na­pię­ciu i do­słow­nie unie­mo­ż­li­wie­nie mu wy­chy­le­nia nosa z oko­pu. Wy­cień­czo­na z po­wo­du per­ma­nent­ne­go ter­ro­ru snaj­per­skie­go obro­na nie­przy­ja­ciel­ska sta­wa­ła się za­tem dużo ła­twiej­szym ce­lem pod­czas na­tar­cia.

Pierw­sze od­dzia­ły snaj­per­skie po­ja­wi­ły się w ar­mii nie­miec­kiej, co nie może bu­dzić spe­cjal­ne­go zdzi­wie­nia, po­nie­waż to wła­śnie nie­miec­ki prze­mysł optycz­ny był w sta­nie do­star­czyć swo­im oby­wa­te­lom (spor­tow­com i my­śli­wym), a tak­że woj­sko­wym szko­łom strze­lec­kim, nie­za­wod­nych ce­low­ni­ków te­le­sko­po­wych, zdol­nych wy­trzy­mać sys­te­ma­tycz­nie zwięk­sza­ją­cy się od­rzut ka­ra­bi­nów strze­la­ją­cych po­ci­ska­mi o du­żej mocy. Pod­ję­ta zresz­tą przez do­wódz­two nie­miec­kie pró­ba „zmo­bi­li­zo­wa­nia” bro­ni na­le­żą­cej do oby­wa­te­li speł­zła na ni­czym – jej wła­ści­cie­le ka­te­go­rycz­nie od­mó­wi­li wy­da­nia swo­ich pry­wat­nych ka­ra­bi­nów, a nie­licz­ne eg­zem­pla­rze, któ­re tra­fi­ły na front, roz­cza­ro­wa­ły swo­ją ba­li­sty­ką ob­li­czo­ną na na­bo­je 8×57 wz. 1888 wy­po­sa­żo­ne w po­ci­ski o ma­łej pręd­ko­ści, o wierz­choł­ku nie szpi­cza­stym, a za­okrą­glo­nym. Jed­nak­że już w po­cząt­kach 1915 roku po­ja­wi­ły się ce­low­ni­ki, któ­re były w sta­nie wy­trzy­mać od­rzut no­we­go na­bo­ju, a tak­że wspor­ni­ki prze­zna­czo­ne do usta­wia­nia na nich przy­rzą­dów optycz­nych w ka­ra­bi­nach Mau­ser wz. 1898. Wspor­ni­ki owe kon­stru­owa­no w Pru­sach i Ba­wa­rii, przy czym pier­ście­nie tych dru­gich utrzy­my­wa­ły ce­low­nik bez­po­śred­nio nad ko­mo­rą zam­ko­wą, co po­zy­tyw­nie wpły­wa­ło na ba­lans bro­ni i wy­go­dę bra­nia obiek­tów na cel, choć jed­no­cze­śnie zmu­sza­ło do ła­do­wa­nia ma­ga­zyn­ku po jed­nym na­bo­ju. W sys­te­mie pru­skim z ko­lei pier­ście­nie znaj­do­wa­ły się u góry i na lewo od ko­mo­ry zam­ko­wej, co umoż­li­wia­ło ła­do­wa­nie ka­ra­bi­nu z łód­ki na­bo­jo­wej, cho­ciaż ne­ga­tyw­nie od­bi­ja­ło się na er­go­no­mii. Same ce­low­ni­ki pro­du­ko­wa­ły róż­ne fir­my, wśród któ­rych było też słyn­ne przed­się­bior­stwo Carl Ze­iss.

Po­wta­rza­ją­ce się przy­pad­ki śmier­ci z po­wo­du ran gło­wy nie wzbu­dzi­ły po­cząt­ko­wo szcze­gól­nych po­dej­rzeń An­gli­ków, jed­nak­że w kon­se­kwen­cji jed­ne­go z ata­ków w ręce żoł­nie­rzy bry­tyj­skich tra­fił Mau­ser wy­po­sa­żo­ny w przy­rzą­dy optycz­ne, w re­zul­ta­cie cze­go do­wódz­two woj­sko­we An­glii przy­stą­pi­ło do pra­cy nad kon­struk­cją wła­sne­go ekwi­pun­ku snaj­per­skie­go. W cha­rak­te­rze bro­ni tym­cza­so­wej wy­ko­rzy­sty­wa­no ka­ra­bi­ny zna­ne Bry­tyj­czy­kom pod na­zwą „Pat­tern 14” i „Ed­dy­sto­ne”. Tę samą broń Ame­ry­ka­nie okre­śla­li mia­nem „En­field” i „M1917”, z ko­lei w in­nych kra­jach na­zy­wa­no ją bry­tyj­skim Mau­se­rem. Kon­tyn­gent ka­na­dyj­ski zaś uży­wał wła­snej kon­struk­cji ka­ra­bi­nów Ross, któ­re sta­ły się naj­cel­niej­szą (ale nie naj­bar­dziej nie­za­wod­ną) bro­nią na na­bo­je .303 Bri­tish. Wspól­ną ce­chą obu sys­te­mów były me­cha­nicz­ne przy­rzą­dy ce­low­ni­cze ze znaj­du­ją­cą się przy oku strzel­ca re­gu­lo­wa­ną po­krę­tłem szczer­bin­ką, któ­ra dzię­ki dłu­giej li­nii ce­lo­wa­nia gwa­ran­to­wa­ła zwięk­szo­ną sku­tecz­ność tra­fia­nia. „Me­cha­ni­ka” ustę­po­wa­ła zresz­tą „opty­ce”, dla­te­go też osta­tecz­nie An­gli­cy wy­po­sa­ży­li swo­je ka­ra­bi­ny Lee-En­field w so­lid­ne ce­low­ni­ki te­le­sko­po­we No. 32, zaś do „Ed­dy­sto­ne’ów” mon­to­wa­no ce­low­ni­ki firm Pe­ri­sco­pic Prism Co. i Al­dis, przy czym te dru­gie in­sta­lo­wa­no na wspor­ni­kach wy­po­sa­żo­nych w pier­ście­nie prze­su­nię­te w lewo (na mo­dłę sys­te­mu pru­skie­go).

Fran­cja, so­jusz­nik Wiel­kiej Bry­ta­nii, w cha­rak­te­rze za­sad­ni­cze­go ka­ra­bi­nu snaj­per­skie­go ko­rzy­sta­ła ze spraw­dzo­ne­go mo­de­lu Le­bel Mle 1886, któ­re­go so­lid­na ko­mo­ra zam­ko­wa gwa­ran­to­wa­ła wy­so­kie sku­pie­nie tra­fień. Ka­ra­bin wy­po­sa­żo­no w optycz­ne przy­rzą­dy ce­low­ni­cze fir­my Pu­te­aux mo­del APX16/APX17, któ­rych mo­co­wa­nie – za spra­wą skom­pli­ko­wa­nej pro­ce­du­ry ła­do­wa­nia ma­ga­zyn­ku lu­fo­we­go Le­be­la – było prze­su­nię­te w lewą stro­nę.

Dra­ma­tycz­nie skrom­ną licz­bą ce­low­ni­ków optycz­nych dys­po­no­wa­ły tak­że Wło­chy i Au­stro-Wę­gry, któ­re mon­to­wa­ły je do ka­ra­bi­nów Car­ca­no Mod. 91 oraz Man­n­li­cher M1895. W po­zo­sta­łych kra­jach, włą­cza­jąc w to Ro­sję, ka­ra­bi­nów snaj­per­skich uży­wa­no bar­dzo rzad­ko.

W okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym (lata 20. i 30.) w ar­miach eu­ro­pej­skich po­dej­ście do bro­ni snaj­per­skiej wła­ści­wie się nie zmie­ni­ło od chwi­li za­koń­cze­nia I woj­ny świa­to­wej (co naj­wy­żej po­ja­wi­ło się kil­ka udo­sko­na­lo­nych mo­de­li ce­low­ni­ków). Było to re­zul­ta­tem chro­nicz­nej nie­chę­ci lu­dzi zwią­za­nych z woj­skiem do ko­lej­ne­go ugrzęź­nię­cia w woj­nie po­zy­cyj­nej. Kró­lo­wa­ło prze­ko­na­nie, że lot­nic­two, czoł­gi i pie­cho­ta zme­cha­ni­zo­wa­na do spół­ki z ar­ty­le­rią po­zwo­lą unik­nąć „za­ko­py­wa­nia się” w tran­sze­jach. Kwin­te­sen­cją ta­kie­go po­dej­ścia do spra­wy sta­ła się nie­miec­ka kon­cep­cja „woj­ny bły­ska­wicz­nej”, blitz­krie­gu, któ­ry w ogó­le nie prze­wi­dy­wał „sie­dze­nia w oko­pach”. Żoł­nierz pie­cho­ty po­wi­nien szyb­ko iden­ty­fi­ko­wać cel i mieć wy­star­cza­ją­co sze­ro­kie pole wi­dze­nia, do cze­go ko­niecz­ny był cał­ko­wi­cie inny ce­low­nik, umoż­li­wia­ją­cy bra­nie obiek­tu na cel przy oboj­gu otwar­tych oczach. Dla­te­go skon­stru­owa­no ce­low­ni­ki te­le­sko­po­we ZF 40 i ZF 41 mon­to­wa­ne nie nad ko­mo­rą zam­ko­wą, a w po­bli­żu pod­sta­wy ce­low­ni­ka, przy czym sto­pień po­więk­sze­nia roz­mia­rów celu w oku­la­rze tej opty­ki wy­no­sił za­le­d­wie 1,5× za­miast ty­po­wych 2,5× – 3×, za to mak­sy­mal­na od­le­głość oczu strzel­ca od oku­la­ru, przy któ­rej ob­raz w ce­low­ni­ku jest jesz­cze wi­docz­ny, była nie­zwy­kle duża. Strze­la­ją­cy nie mu­siał już mru­żyć dru­gie­go oka i zy­ski­wał moż­li­wość bar­dzo szyb­kie­go „chwy­ta­nia” celu dzię­ki jesz­cze jed­nej ce­sze ce­low­ni­ka optycz­ne­go, a mia­no­wi­cie usta­wie­niu zna­ku ce­low­ni­cze­go i celu w jed­nej po­wierzch­ni ogni­sko­wej, w re­zul­ta­cie cze­go oko strzel­ca nie mu­sia­ło ogni­sko­wać się na prze­mian to na szczer­bin­ce, to na musz­ce, to znów na celu. Obec­nie ce­low­ni­ki tego typu, któ­re w przy­pad­ku bro­ni oso­bi­stej otrzy­ma­ły mia­no „Sco­ut”, wy­ko­rzy­sty­wa­ne są w ka­ra­bi­nach ma­szy­no­wych róż­nych ar­mii świa­ta. W szcze­gól­no­ści w ame­ry­kań­skich ka­ra­bi­nach M4 mon­to­wa­ne są nie­po­więk­sza­ją­ce (1×) ce­low­ni­ki Aim­po­int M68, dzię­ki cze­mu moż­li­wość tra­fie­nia celu za­uwa­żal­nie wzro­sła.

W ZSRR wa­riant wy­bo­ro­wy ka­ra­bi­nu Mo­sin-Na­gant na ma­so­wą ska­lę pro­du­ko­wa­ny był od 1936 roku, a wy­po­sa­żo­no go we wspor­nik umo­co­wa­ny z le­wej stro­ny ko­mo­ry zam­ko­wej. Od se­ryj­nych trio­chli­nie­jek mo­de­le snaj­per­skie róż­ni­ły się lu­fa­mi z lep­szych ga­tun­ków sta­li oraz do­kład­niej­szym sku­pie­niem i wy­dłu­żo­nym, za­gię­tym trzon­kiem rę­ko­je­ści zam­ka, któ­ry po­zwa­lał po­now­nie za­ła­do­wać broń, nie za­cze­pia­jąc o przy­mo­co­wa­ny nad ko­mo­rą zam­ko­wą ce­low­nik. Skon­stru­owa­ny na ba­zie opty­ki nie­miec­kiej ce­low­nik Je­miel­ja­no­wa (w skró­ce: „PE”) miał czte­ro­krot­ne przy­bli­że­nie i ce­cho­wał się ra­czej to­por­ną kon­struk­cją, a jed­nak wy­róż­niał się pew­nym uni­ka­to­wym i no­wa­tor­skim ele­men­tem. Po­łą­cze­nie „PE” z ka­ra­bi­nem au­to­ma­tycz­nym AWS-36 wz. 1936 kon­struk­cji Si­mo­no­wa sta­ło się pierw­szym na świe­cie ma­so­wym, sa­mo­pow­ta­rzal­nym ze­sta­wem snaj­per­skim. Na­stęp­nie, w toku do­świad­czeń wy­nie­sio­nych z eks­plo­ata­cji, opra­co­wa­no bar­dziej kom­pak­to­wy i pro­sty „ce­low­nik uni­wer­sal­ny” („PU”) z po­więk­sze­niem 3,6×, sto­so­wa­ny za­rów­no w wa­rian­cie wy­bo­ro­wym trio­chli­niej­ki, jak i w sa­mo­pow­ta­rzal­nych ka­ra­bi­nach SWT-38 i SWT-40 kon­struk­cji To­ka­rie­wa od­po­wied­nio z roku 1938 i 1940. Wszyst­kie wy­mie­nio­ne po­wy­żej ra­dziec­kie ka­ra­bi­ny snaj­per­skie nie­mal od razu po na­pa­ści hi­tle­row­skich Nie­miec na ZSRR sta­ły się naj­bar­dziej po­żą­da­ną przez żoł­nie­rzy nie­miec­kich zdo­by­czą. Tak wiel­kie za­in­te­re­so­wa­nie bro­nią ra­dziec­ką spo­wo­do­wa­ne było obec­no­ścią w niej opty­ki za­pew­nia­ją­cej więk­sze przy­bli­że­nie, a po­nad­to umiesz­czo­nej znacz­nie bli­żej oka strzel­ca. Po upad­ku kon­cep­cji blitz­krie­gu i „woj­ny oko­po­wej” snaj­per­ski „za­kres ro­bo­czy” w Sta­lin­gra­dzie prze­su­nął się w kie­run­ku bar­dziej ty­po­wej od­le­gło­ści – od 300 me­trów i wię­cej. Ce­low­ni­ki ra­dziec­kie w no­wych wa­run­kach oka­za­ły się po pro­stu bar­dziej efek­tyw­ne.

W celu spro­sta­nia zwięk­sza­ją­ce­mu się za­kre­so­wi od­le­gło­ści nie­miec­kie si­ły zbroj­ne pod nu­me­rem ZF 42 włą­czy­ły do swe­go ar­se­na­łu róż­ne ce­low­ni­ki ko­mer­cyj­ne z przy­bli­że­niem od 4× do 6×, choć jed­no­cze­śnie rzad­ko od­po­wia­da­ją­ce wy­ma­ga­niom ekwi­pun­ku wo­jen­ne­go (w szcze­gól­no­ści do­ty­czy­ło to od­no­to­wy­wa­nia przy­pad­ków uszko­dze­nia ce­low­ni­ków – za­rów­no z po­wo­du nie­wła­ści­wej eks­plo­ata­cji, jak i pod dzia­ła­niem od­rzu­tu). Do­pie­ro od 1943 roku w Niem­czech za­czę­to pro­duk­cję ta­nich i nie­za­wod­nych ce­low­ni­ków ZF 4, na­zy­wa­nych tak z ra­cji do­stęp­ne­go w nich po­więk­sze­nia (4×) i za­pro­jek­to­wa­nych z oczy­wi­stej in­spi­ra­cji ra­dziec­kie­go ce­low­ni­ka „PU”. Dzię­ki szyb­ko zdej­mo­wal­ne­mu wspor­ni­ko­wi ce­low­nik ZF 4 mógł być mon­to­wa­ny w ty­po­wym miej­scu (nad ko­mo­rą zam­ko­wą) i gwa­ran­to­wał tra­fie­nie celu na ty­po­wym „ro­bo­czym” dy­stan­sie snaj­per­skim. Pro­duk­cja ce­low­ni­ka „Sco­ut” ZF 41/1 trwa­ła jed­nak aż do 1945 roku.

Ka­ra­bi­ny snaj­pe­rów ra­dziec­kich tak­że od­po­wia­da­ły wy­ma­ga­niom sta­wia­nym przed bro­nią snaj­per­ską, z wy­jąt­kiem me­cha­ni­zmu spu­sto­wo-ude­rze­nio­we­go trio­chli­niej­ki, cha­rak­te­ry­zu­ją­ce­go się po­je­dyn­czym dzia­ła­niem i skraj­nie nie­uda­nym bez­piecz­ni­kiem. W li­te­ra­tu­rze wspo­mnie­nio­wej po­ja­wia­ją się tak­że za­rzu­ty w sto­sun­ku do sa­mo­pow­ta­rzal­ne­go ka­ra­bi­nu To­ka­rie­wa, któ­re­mu re­gu­lar­nie wy­ty­ka się przede wszyst­kim brak nie­za­wod­no­ści i ni­ską cel­ność. Za­rów­no jed­nak Fi­no­wie, jak i Niem­cy bar­dzo ce­ni­li so­bie zdo­bycz­ne SWT, przyj­mu­jąc owe ka­ra­bi­ny w skład swo­je­go ar­se­na­łu – w tym tak­że snaj­per­skie­go. Ogó­łem „za­wod­ność” SWT w wa­run­kach fron­to­wych moż­na wy­tłu­ma­czyć nie­do­sta­tecz­ną zna­jo­mo­ścią po­wie­rzo­ne­go mie­nia wśród zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści żoł­nie­rzy Ro­bot­ni­czo-Chłop­skiej Ar­mii Czer­wo­nej, co w kon­se­kwen­cji pro­wa­dzi­ło do nie­wła­ści­we­go na­no­sze­nia sma­ru (czę­sto po­śled­nie­go ga­tun­ku) na kon­kret­ne ele­men­ty bro­ni, a tak­że błęd­ne­go usta­wie­nia re­gu­la­to­ra ko­mo­ry ga­zo­wej. Oprócz tego de­fi­cyt ro­dzi­me­go pro­chu ka­ra­bi­no­we­go, któ­ry wy­wo­ła­ły dzia­ła­nia wo­jen­ne, był kom­pen­so­wa­ny na mocy Lend-Le­ase Actu do­sta­wa­mi z USA. Jak sy­gna­li­zu­je zna­ny hi­sto­ryk woj­sko­wo­ści Mi­cha­ił Ni­ko­ła­je­wicz Swi­rin, do­dat­ki zmniej­sza­ją­ce wy­do­by­wa­ją­cy się z lufy roz­błysk, któ­re za­wie­rał przy­sy­ła­ny w ra­mach wy­żej wspo­mnia­nej usta­wy proch, pro­wa­dzi­ły do szyb­sze­go gro­ma­dze­nia się na­ga­ru w otwo­rach od­pro­wa­dza­ją­cych gazy z lufy, któ­rych czysz­cze­nie w wa­run­kach fron­to­wych było bar­dzo utrud­nio­ne. Ame­ry­kań­ski punkt wi­dze­nia kon­cen­tru­je się z ko­lei na za­war­to­ści w Lend-Le­ase’owskim pro­chu 2-ni­tro­di­fe­ny­lo­ami­ny (spo­wal­nia­ją­cej jego pro­ces roz­pa­du) oraz wę­gla­nu wap­nia, re­gu­lu­ją­ce­go kwa­so­wość pod­czas spa­la­nia pro­chu. Oba do­dat­ki za­wie­ra­ły jed­nak spo­ro wę­gla, któ­ry wła­śnie w po­sta­ci na­ga­ru za­ty­kał otwo­ry od­pro­wa­dza­ją­ce gazy. Sy­tu­acja kom­pli­ko­wa­ła się tym bar­dziej, że proch ame­ry­kań­ski miał inną niż ro­dzi­my pro­dukt krzy­wą ci­śnie­nia w lu­fie, co rów­nież wy­ma­ga­ło do­kład­nej re­gu­la­cji ko­mo­ry ga­zo­wej. Za­rzu­ty sta­wia­ne SWT-40 były tak­że kon­se­kwen­cją obec­no­ści bar­dziej po­chy­łych na­cięć we­wnątrz jego lufy, z po­wo­du cze­go broń, pod­czas strze­la­nia po­ci­skiem cięż­kim, ustę­po­wa­ła w pla­nie sku­pie­nia i do­no­śno­ści wy­bo­ro­we­mu wa­rian­to­wi trio­chli­niej­ki. Z dru­giej jed­nak stro­ny wie­lu snaj­pe­rów ra­dziec­kich (w tym Bo­ha­ter Związ­ku Ra­dziec­kie­go Lud­mi­ła Paw­li­czen­ko, któ­ra na swo­im kon­cie ma 309 zli­kwi­do­wa­nych hi­tle­row­ców), przy­zna­wa­ło pal­mę pierw­szeń­stwa właś­nie snaj­per­skie­mu wa­rian­to­wi SWT-40.

Uwzględ­nia­jąc wszyst­ko to, co zo­sta­ło za­sy­gna­li­zo­wa­ne po­wy­żej, moż­na skon­klu­do­wać, że przed wy­bu­chem Wiel­kiej Woj­ny Oj­czyź­nia­nej Zwią­zek Ra­dziec­ki dys­po­no­wał w peł­ni przy­zwo­itym ar­se­na­łem snaj­per­skim, któ­ry w ni­czym nie ustę­po­wał wzor­com świa­to­wym, a bio­rąc pod uwa­gę cały sze­reg in­nych pa­ra­me­trów, na­wet zna­czą­co je prze­wyż­szał. Nie­mniej jed­nak każ­dy ka­ra­bin jest tyl­ko na­rzę­dziem w rę­kach snaj­pe­ra i wy­łącz­nie od czło­wie­ka za­le­ży osta­tecz­ny re­zul­tat jego dzia­ła­nia. Im­po­nu­ją­cy ka­ta­log zwy­cięstw snaj­pe­rów ra­dziec­kich jest na­ma­cal­nym po­twier­dze­niem sku­tecz­no­ści pro­gra­mów szko­le­nio­wych pro­wa­dzo­nych za­rów­no przed po­wo­ła­niem do ar­mii, jak i w ra­mach przy­spo­so­bie­nia woj­sko­we­go oraz spor­to­we­go, re­ali­zo­wa­nych w Związ­ku Ra­dziec­kim w okre­sie mię­dzy dwie­ma woj­na­mi świa­to­wy­mi. Żad­ne zresz­tą przy­go­to­wa­nie ar­ty­le­ryj­skie nie jest w sta­nie po­móc w prze­zwy­cię­że­niu stra­chu przed śmier­cią, któ­ry po­ja­wia się przed każ­dą bez wy­jąt­ku wal­ką. Tym, któ­rym po­świę­co­na jest ni­niej­sza książ­ka, się to uda­ło, po­nie­waż bro­ni­li oni Oj­czy­zny.

Ma­rin Mił­czew

Pamięci mojej matki, Anny Łukiniczny Nikołajewej, która wychowała mnie na takiego człowieka, jakim jestem teraz; dzięki jej ogromnej miłości do mnie przeżyłem na froncie i powróciłem do domu.

I wojna znów Blokada znów… A może czas zapomnieć nam? Niektórzy mówią, że „Nie trzeba, Nie trzeba rozdrapywać ran. Bo już się przecież nam znudziło O wojnie słuchać opowieści, I wierszy tyle się mówiło, I zbrzydły o blokadzie treści”. I można przyznać słuszność słowom, Za pewnik można wziąć ich treść. Lecz nawet jeśli jest to prawda, To taka prawda – Fałszem jest! Ja nie na próżno tak się troszczę, By wciąż pamiętać wojnę tę, Pamięć ta przecież – nam sumieniem, które Jak siłę trzeba mieć…

Jurij Woronow

Prze­kład (nie­opu­bli­ko­wa­ny) au­tor­stwa Ewe­li­ny Pa­ra­fiń­skiej – przyp. tłum.

Od Autora

Za­chę­co­ny w swo­im cza­sie i nie­ja­ko na­tchnio­ny przez wiel­kie­go pi­sa­rza i po­etę okre­su woj­ny, K.M. Si­mo­no­wa, zdo­by­łem się na od­wa­gę i po­sta­no­wi­łem na­pi­sać książ­kę o woj­nie, w któ­rej za­mie­ści­łem epi­graf z wier­sza le­nin­gradz­kie­go po­ety Ju­ri­ja Pie­tro­wi­cza Wo­ro­no­wa. Wer­sy te, któ­re głę­bo­ko za­pa­dły mi w du­szę, przy­wo­ła­łem nie tyl­ko po to, by pa­mięć o woj­nie nie zga­sła, lecz tak­że dla­te­go, żeby to, o czym opo­wie­dzia­łem, przy­nio­sło po­ży­tek na­sze­mu do­ra­sta­ją­ce­mu po­ko­le­niu.

Prze­szedł­szy cięż­ką szko­łę ży­cia i woj­ny, ja – sze­re­go­wy żoł­nierz, któ­ry prze­mie­rzył szlak od Na­rew­skiej Bra­my Trium­fal­nej w Le­nin­gra­dzie do Bra­my Bran­den­bur­skiej w Ber­li­nie i prze­trwał wraz ze swy­mi to­wa­rzy­sza­mi dzie­więć­set dni blo­ka­dy – pra­gnę po­dzie­lić się z mło­dzie­żą wszyst­kim tym, cze­go do­świad­czy­łem w tych naj­trud­niej­szych dla na­szej Oj­czy­zny la­tach, kie­dy każ­dy z nas zda­wał eg­za­min z wy­trwa­ło­ści i mę­stwa. Moim za­mia­rem było otwar­cie jesz­cze jed­nej kar­ty hi­sto­rii Wiel­kiej Woj­ny Oj­czyź­nia­nej: opo­wie­dze­nie o tym, jak w ob­lę­żo­nym Le­nin­gra­dzie zro­dził się i na­bie­rał ma­so­we­go cha­rak­te­ru ruch snaj­per­ski, któ­ry ode­grał ogrom­ną rolę w po­zy­cyj­nej, „oko­po­wej” woj­nie w wa­run­kach blo­ka­dy Le­nin­gra­du.

Sta­rze­ją się we­te­ra­ni. Nie­mal pięć­dzie­siąt lat upły­nę­ło od wy­da­rzeń, o któ­rych opo­wia­da książ­ka Gwiaz­dy na ka­ra­bi­nie (Звёзды на винтовке) [1]. Za­sad­ni­czo jest to po­czą­tek woj­ny, pierw­szy jej rok – naj­trud­niej­szy okres dla ob­lę­żo­ne­go Le­nin­gra­du. Jesz­cze kie­dy trwa­ła woj­na, za­czą­łem gro­ma­dzić ma­te­ria­ły: przy­pa­try­wa­łem się wy­da­rze­niom, lu­dziom, utrwa­la­łem każ­dy cha­rak­te­ry­stycz­ny rys wo­jen­nej co­dzien­no­ści, zbie­ra­łem wy­cin­ki z ga­zet, do­ku­men­ty, prze­cho­wy­wa­łem zdję­cia, za­pa­mię­ty­wa­łem opo­wie­ści to­wa­rzy­szy. Wszyst­ko to bar­dzo mi się póź­niej przy­da­ło i ogrom­nie uła­twi­ło pra­cę nad rę­ko­pi­sem.

Wy­ra­żam swo­ją głę­bo­ką wdzięcz­ność moim kra­ja­nom – to­wa­rzy­szom bro­ni: we­te­ra­nom 21. (109.) Czer­wo­nosz­tan­da­ro­wej, na­gro­dzo­nej Or­de­rem Su­wo­ro­wa Le­nin­gradz­kiej Dy­wi­zji Strze­lec­kiej wojsk NKWD, a w szcze­gól­no­ści by­łe­mu ko­mi­sa­rzo­wi jej 14. Czer­wo­nosz­tan­da­ro­we­go Puł­ku wojsk NKWD, nie­ży­ją­ce­mu już puł­kow­ni­ko­wi re­zer­wy Iwa­no­wi Il­ji­czo­wi Aga­szy­no­wi, któ­ry bar­dzo mi po­ma­gał i sta­le wspie­rał w cza­sie pra­cy nad książ­ką.

Ni­niej­sza edy­cja książ­ki jest jej dru­gim wy­da­niem (uprzed­ni tekst do­świad­czył po­waż­nej „wy­cin­ki” ma­te­ria­łu przy­go­to­wa­ne­go do pu­bli­ka­cji przez „Le­niz­dat”[2]). W pierw­szym wa­rian­cie z rę­ko­pi­su usu­nię­to wie­le in­for­ma­cji, o któ­rych w cza­sach „za­sto­ju” bądź to nie moż­na było wspo­mi­nać, bądź też przed­sta­wio­ne wy­da­rze­nia nie in­te­re­so­wa­ły wy­daw­cy. Obec­nie książ­ka zo­sta­ła zna­czą­co zmie­nio­na, roz­sze­rzo­na i usu­nię­to z niej po­mył­ki za­war­te w wy­da­niu pierw­szym.

[1] Pierw­sze wy­da­nie ro­syj­skie uka­za­ło się w 1985 roku – przyp. tłum.

[2] Le­niz­dat – ra­dziec­kie i ro­syj­skie wy­daw­nic­two dzia­ła­ją­ce w Le­nin­gra­dzie (a na­stęp­nie Pe­ters­bur­gu) w la­tach 1938–2009. Wy­glą­da na to, że Jew­gie­nij Ni­ko­ła­jew przy­go­to­wy­wał przed­mo­wę do dru­gie­go wy­da­nia swo­jej książ­ki, któ­re jed­nak uka­za­ło się do­pie­ro w roku 2009 (7 lat po śmier­ci au­to­ra) w Mo­skwie pod ty­tu­łem Po­je­dyn­ki snaj­per­skie. Gwiaz­dy na ka­ra­bi­nie w se­rii „II woj­na świa­to­wa. Ar­mia Czer­wo­na jest naj­sil­niej­sza!”. To wła­śnie ta edy­cja po­słu­ży­ła za tekst źró­dło­wy pod­czas pra­cy nad prze­kła­dem ni­niej­szej książ­ki – przyp. tłum.

Rozdział 1

Rozmyślania porucznika[1] Butorina

Była po­ło­wa wrze­śnia 1941 roku, lecz mimo to słoń­ce wciąż pa­li­ło nie­mi­ło­sier­nie. Zza Wzgórz Puł­ko­wych w stro­nę Le­nin­gra­du le­ni­wie su­nę­ły bia­łe jak śnieg ob­ło­ki, roz­pły­wa­jąc się gdzieś w re­jo­nie Wiel­kie­go Por­tu.

Na­pa­wa­jąc się pa­nu­ją­cą wo­kół ci­szą oraz fak­tem, że cią­gle jesz­cze ży­je­my, sie­dzie­li­śmy z wy­cią­gnię­ty­mi no­ga­mi, na któ­rych mie­li­śmy buty z ki­rzy, gę­sto po­kry­te przy­droż­nym py­łem. Sie­dzie­li­śmy w mil­cze­niu, opar­ci rę­ka­mi o zie­mię po­ro­śnię­tą wy­so­ką, zie­lo­ną tra­wą. Od­po­czy­wa­jąc, bez­myśl­nie przy­glą­da­li­śmy się pra­cy na­szych kra­jan (a umac­nia­li oni wów­czas obro­nę puł­ku) i pa­trzy­li­śmy, jak w sen­nym ryt­mie ko­ły­szą się wierz­choł­ki drzew w par­ku Sze­re­mie­tiew­skim[2], roz­po­ście­ra­ją­cym się za punk­tem obro­ny na­szej jed­nost­ki.

My – czy­li dzie­się­ciu zwia­dow­ców puł­ko­wych, któ­rzy wła­śnie wró­ci­li z ko­lej­nej ak­cji. Szczel­nie za­wi­nię­ty w woj­sko­wą pe­le­ry­nę, obok le­żał je­de­na­sty – nasz po­le­gły to­wa­rzysz, któ­re­go przy­nie­śli­śmy na wła­snych rę­kach. Cie­szyć się z tego co my nie­ste­ty już nie mógł.

Sie­dzia­łem na ubo­czu, wi­jąc się z bólu, któ­ry prze­szy­wał mi lewą rękę. „Oby tyl­ko nie spo­strze­gli, że je­stem ran­ny. Wte­dy na pew­no wy­ślą do szpi­ta­la i spró­buj po­tem zna­leźć swo­ją jed­nost­kę!” – my­śla­łem. Na dłoń po­wo­li spły­wa­ła mi krew z rany, tak więc nie­po­strze­że­nie wy­cie­ra­łem ją zdro­wą ręką za po­mo­cą kęp­ki tra­wy.

Nie­opo­dal prze­cho­dził puł­ko­wy in­struk­tor sa­ni­tar­ny, zde­cy­do­wa­łem więc, że go za­cze­pię.

– Sta­ry, zer­k­nij, pro­szę, co się dzie­je z moją ręką. Tyl­ko jej zbyt­nio nie wy­krę­caj – tro­chę boli.

– Ech, je­steś ran­ny bra­chu! O pro­szę – dziu­ra w wa­cia­ku! Gdzie tak obe­rwa­łeś? I ile cza­su upły­nę­ło od tego zda­rze­nia? – z za­nie­po­ko­je­niem za­py­tał in­struk­tor sa­ni­tar­ny.

– Tak ze dwa­dzie­ścia mi­nut temu wró­ci­li­śmy ze zwia­du.

– To cze­mu mil­cza­łeś do tej pory?! – za­py­tał, otwie­ra­jąc swo­ją ap­tecz­kę. – Za­raz opa­trzy­my, za­ło­ży­my opa­tru­nek uci­sko­wy, za­ta­mu­je­my krwa­wie­nie.

Sta­ran­nie za­ło­żył opa­tru­nek, a na­stęp­nie – bez­po­śred­nio na wa­ciak – za­ło­żył sta­zę – wą­skim, gu­mo­wym wę­ży­kiem ści­snął rękę przy le­wym ra­mie­niu.

– W te pędy goń do punk­tu sa­ni­tar­ne­go – ko­niecz­nie trze­ba zro­bić za­strzyk prze­ciw­tęż­co­wy – po­wie­dział in­struk­tor, za­my­ka­jąc ap­tecz­kę.

Krew, któ­ra do tej pory nie­ustan­nie ska­py­wa­ła na mą dłoń, rze­czy­wi­ście prze­sta­ła le­cieć, jed­nak ból ręki wciąż jesz­cze nie po­zwa­lał o so­bie za­po­mnieć.

– Wiel­kie dzię­ki, przy­ja­cie­lu! Szko­da tyl­ko, że jemu już ni­czym nie po­mo­żesz. – Wska­za­łem gło­wą za­wi­nię­te w pe­le­ry­nę zwło­ki.

– Ta­aak… W ta­kich przy­pad­kach me­dy­cy­na – jak to mó­wią – jest bez­sil­na – wy­ce­dził. – To cho­ciaż ty się po­spiesz, żeby i cie­bie tak samo nie za­wi­nę­li…

Z ża­lem zda­łem so­bie spra­wę, że śmier­ci na­sze­go to­wa­rzy­sza w ja­kimś stop­niu win­ny je­stem ja sam…

Gru­pą do­wo­dzi­łem ja. Wy­ko­na­nie za­da­nia, któ­re po­le­ga­ło na usta­le­niu po­zy­cji prze­ciw­ni­ka i zo­rien­to­wa­niu się, kto znaj­du­je się po na­szej le­wej stro­nie, uda­ło się prak­tycz­nie bez wy­sił­ku. Wróg znaj­do­wał się nie­opo­dal, tuż przed nami. Zdo­łał już zdo­być Urick, lecz zo­stał za­trzy­ma­ny przed Wzgó­rza­mi Puł­ko­wy­mi. Są­sia­dem po le­wej stro­nie oka­zał się ba­ta­lion 6. Puł­ku na­szej dy­wi­zji, po pra­wej zaś roz­cią­ga­ła się Za­to­ka Fiń­ska.

Gdy wra­ca­li­śmy z uda­nej ak­cji, o mały włos nie wy­wią­za­ła się strze­la­ni­na po­mię­dzy nami a (jak się wy­ja­śni­ło) ta­ki­mi sa­my­mi jak my zwia­dow­ca­mi – żoł­nie­rza­mi wojsk ochro­ny po­gra­ni­cza na ko­niach. Wra­ca­li­śmy do puł­ku w nie­złych na­stro­jach. Szli­śmy w kie­run­ku Le­nin­gra­du już po swo­im te­ry­to­rium – sze­ro­ką, be­to­no­wą, opu­sto­sza­łą obec­nie szo­są, któ­ra z całą pew­no­ścią była ob­ser­wo­wa­na przez prze­ciw­ni­ka. Mó­wiąc ści­śle: z bra­ku do­świad­cze­nia i nad­mier­nej gor­li­wo­ści szo­są tą kro­czy­łem tyl­ko ja sam, a to dla­te­go, iż to wła­śnie ja peł­ni­łem obo­wiąz­ki do­wód­cy gru­py. Żoł­nie­rzom roz­ka­za­łem zaś prze­miesz­czać się znaj­du­ją­cym się po pra­wej stro­nie dro­gi głę­bo­kim ro­wem, któ­ry za­pew­niał zwia­dow­com schro­nie­nie. Mie­li oni ma­sze­ro­wać w roz­pro­sze­niu, w od­le­gło­ści 8–10 me­trów od sie­bie. Je­dy­nie gło­wa i ra­mio­na naj­wyż­sze­go z gru­py – za­my­ka­ją­ce­go ko­lum­nę żoł­nie­rza Ko­tiel­ni­ko­wa – uno­si­ły się nad dro­gą.

Sze­dłem szo­są, bo wy­da­wa­ło mi się, że tak jest le­piej: wi­dać wszyst­ko i wszyst­kich, zaś moja sa­mot­na syl­wet­ka ra­czej nie mo­gła sta­no­wić obiek­tu więk­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia prze­ciw­ni­ka. Wy­da­je się, że jed­nak przy­cią­gną­łem uwa­gę fa­szys­tów: w na­szym kie­run­ku nie­spo­dzie­wa­nie po­le­cia­ły miny i po­ci­ski. Za­czę­ły wy­bu­chać na ogo­ło­co­nym polu, kon­se­kwent­nie zmniej­sza­jąc swą od­le­głość do szo­sy. Na­tych­miast roz­ka­za­łem wszyst­kim biec, sam tak­że ru­szy­łem pę­dem, nie spusz­cza­jąc z oczu eks­plo­du­ją­cych po­ci­sków. Wtem obok mnie roz­le­gło się coś jak kwak­nię­cie i niby ude­rzo­ny de­ską na płask od­czu­łem sil­ny ból w le­wym ra­mie­niu. Jęk­nąw­szy z bólu, zdą­ży­łem się tyl­ko zo­rien­to­wać co i jak, i przy­ci­snąw­szy pra­wą ręką kon­tu­zjo­wa­ne miej­sce, wsko­czy­łem do rowu. Ma­chi­nal­nie po­ko­na­łem jesz­cze od­le­głość oko­ło 200 me­trów i za­trzy­ma­łem się. Wy­bu­chy usta­ły. Ob­rzu­ci­łem spoj­rze­niem żoł­nie­rzy: wraz ze mną było dzie­sięć osób.

– Gdzie je­de­na­sty? – za­py­ta­łem, spoj­rzaw­szy na zwia­dow­ców. – Gdzie Ko­tiel­ni­kow?

– Za­my­kał ko­lum­nę – od­po­wie­dział je­den z nich.

– To, że za­my­kał, to wiem – sam wy­zna­czy­łem mu tę po­zy­cję, żeby mógł nas wszyst­kich wi­dzieć. Ale gdzie jest te­raz? Nie za­padł się prze­cież pod zie­mię!

Spoj­rza­łem na cał­ko­wi­cie opu­sto­sza­łe pole po obu stro­nach szo­sy i ni­ko­go nie do­strze­głem.

– Kiep­sko się mają na­sze spra­wy – mu­si­my wró­cić i szu­kać Ko­tiel­ni­ko­wa.

Zna­leź­li­śmy go – już mar­twe­go – w tym sa­mym ro­wie przy­droż­nym, gdy cof­nę­li­śmy się jesz­cze 300 me­trów…

No i już je­ste­śmy u sie­bie. Ręka cią­gle jesz­cze do­skwie­ra­ła, ja jed­nak do punk­tu me­dycz­ne­go się nie spie­szy­łem – sie­dzia­łem i my­śla­łem…

Woj­na trwa­ła trze­ci mie­siąc. Jesz­cze kil­ka dni temu by­li­śmy w Le­nin­gra­dzie – my, czy­li parę se­tek cze­ki­stów – po­zo­sta­ło­ści po 154. Puł­ku Strze­lec­kim wojsk NKWD. Do cza­su zdra­dziec­kiej na­pa­ści fa­szy­stów na nasz kraj pułk – jego sztab, tyły i część od­dzia­łów – sta­cjo­no­wał w nie­wiel­kim przy­gra­nicz­nym mia­stecz­ku ka­rel­skim.

Praw­dzi­we wal­ki za­czę­ły się dla nas 26 czerw­ca 1941 roku, kie­dy to Fin­lan­dia wy­po­wie­dzia­ła woj­nę Związ­ko­wi Ra­dziec­kie­mu. Przed tą datą, od 22 czerw­ca, zda­rza­ły się in­cy­den­tal­ne, drob­ne po­tycz­ki z prze­ciw­ni­kiem.

W za­cię­tych, krwa­wych bo­jach mu­sie­li­śmy się wy­co­fy­wać przez Wy­borg do Le­nin­gra­du i dro­ga ta dla nas wszyst­kich była nie­ła­twa. Stra­ci­li­śmy wów­czas wie­lu żoł­nie­rzy i do­wód­ców, któ­rzy albo od­nie­śli rany, albo też zgi­nę­li.

I tak oto parę dni temu po­zo­sta­ły skład na­sze­go puł­ku wto­pił się – w cha­rak­te­rze uzu­peł­nie­nia – w 14. Czer­wo­nosz­tan­da­ro­wy Pułk 21. Dy­wi­zji Strze­lec­kiej wojsk NKWD. Puł­kiem tym do­wo­dził pod­puł­kow­nik Ro­dio­now. Na po­bli­skich, po­łu­dnio­wo-za­chod­nich przed­po­lach Le­nin­gra­du wal­czy­ła 42. Ar­mia, w któ­rej skład wcho­dzi­ła tak­że na­sza dy­wi­zja, skła­da­ją­ca się z na­sze­go 14. Puł­ku oraz z 6. i 8. Puł­ku Strze­lec­kie­go. Dy­wi­zją do­wo­dził puł­kow­nik Mi­cha­ił Da­ni­ło­wicz Pan­czen­ko, a mia­ła ona za za­da­nie bro­nić Le­nin­gra­du od po­łu­dnia – od Za­to­ki Fiń­skiej do Newy i da­lej w kie­run­ku wschod­nim do Za­piew­ki – i nie do­pu­ścić wro­ga do bram mia­sta.

14. Czer­wo­nosz­tan­da­ro­wy, któ­ry do­pie­ro co za­jął wy­zna­czo­ny mu przez do­wód­cę dy­wi­zji od­ci­nek obro­ny, wście­kle wgry­za­jąc się w zie­mię, w po­śpie­chu się oko­py­wał. Była to ostat­nia ru­bież obron­na przed Le­nin­gra­dem; znaj­do­wa­ła się ona bez­po­śred­nio pod mia­stem Urick, po­ło­żo­nym za­le­d­wie kil­ka ki­lo­me­trów od re­jo­nu ki­row­skie­go Le­nin­gra­du. Z na­szych tran­szei strze­lec­kich za dnia do­sko­na­le było wi­dać ko­mi­ny Fa­bry­ki Ki­row­skiej, wie­czo­ra­mi zaś w oknach do­mów w re­jo­nie Aw­to­wo od­bi­ja­ły się ognie ra­kiet. Dru­gie esze­lo­ny puł­ków i dy­wi­zji roz­lo­ko­wa­no już w sa­mym Le­nin­gra­dzie.

Umy­sły obroń­ców mia­sta za­przą­ta­ła tyl­ko jed­na myśl: wła­sną pier­sią osło­nić oj­czy­ste mia­sto i unie­moż­li­wić prze­ciw­ni­ko­wi wdar­cie się do nie­go. Wy­trwać – za wszel­ką cenę wy­trwać!

Wszyst­ko to kłę­bi­ło się w mo­jej gło­wie w tym sa­mym mo­men­cie, kie­dy wsłu­chi­wa­łem się we wciąż krzy­czą­cy ból w zra­nio­nej ręce.

Nie­opo­dal nas, zwia­dow­ców, na przed­pier­siu sie­dział z opusz­czo­ny­mi do oko­pu no­ga­mi mło­dy kom­so­mo­lec – po­rucz­nik Wa­si­lij Bu­to­rin, któ­ry nie­daw­no do­łą­czył do puł­ku i z mar­szu zo­stał wy­zna­czo­ny na do­wód­cę 5. kom­pa­nii. Wy­pu­co­wa­ne na błysk ofi­cer­ki po­rucz­ni­ka lśni­ły w pro­mie­niach za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Ten śred­nie­go wzro­stu przy­stoj­ny, bar­czy­sty blon­dyn o błę­kit­nych oczach przy­po­mi­nał gim­na­sty­ka cyr­ko­we­go. Jego mun­dur był ide­al­nie wy­pra­ny i wy­pra­so­wa­ny, a blu­za woj­sko­wa moc­no ści­śnię­ta pa­sem do­wód­cy – na­wet szpil­ki nie ma gdzie we­tknąć! A jed­nak wszyst­ko w nim: za­rów­no jego wy­gląd, jak i za­cho­wa­nie wy­raź­nie wska­zy­wa­ło na to, że ma się do czy­nie­nia z do­świad­czo­nym do­wód­cą za­wo­do­wym. Od razu to po­czu­li­śmy, tym bar­dziej że na pier­si po­rucz­ni­ka mie­nił się szkar­łat­no-zło­ty­mi bar­wa­mi so­lid­nie już wy­tar­ty Or­der Czer­wo­ne­go Sztan­da­ru, zaś przy­twier­dzo­ny do pasa dłu­gi­mi rze­my­ka­mi – ni­czym u ma­ry­na­rzy – w czar­nej ka­bu­rze wi­siał na­le­żą­cy doń pi­sto­let TT. Na oko do­wód­ca kom­pa­nii miał oko­ło dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Spo­glą­da­jąc na prze­rze­dzo­ny szpa­ler drzew w par­ku Sze­re­mie­tiew­skim i wsłu­chu­jąc się w do­cho­dzą­ce zza nie­go od­gło­sy sa­mo­cho­dów, do­wód­ca w sku­pie­niu o czymś roz­my­ślał. Być może o swo­im ro­dzi­mym Bar­nau­le, w któ­rym się uro­dził i do­ra­stał, może o swej żo­nie War­wa­rze Wa­sil­jew­nie, któ­ra zo­sta­ła w ob­wo­dzie ka­li­niń­skim[3], a może – co wy­da­je się naj­bar­dziej praw­do­po­dob­ne – my­ślał o tym, że skład oso­bo­wy kom­pa­nii wi­nien wy­ko­nać roz­kaz do­wód­cy puł­ku, czy­li do rana upo­rać się z urzą­dze­niem tran­szei, zie­mia­nek i sta­no­wisk strze­lec­kich w tran­sze­jach. Wszy­scy żoł­nie­rze i do­wód­cy, wy­ci­ska­jąc z sie­bie siód­me poty, wle­kli po zie­mi od stro­ny par­ku ko­pu­ły pan­cer­ne i sta­lo­we na­pier­śni­ki pan­cer­ne, któ­re do­pie­ro co zo­sta­ły do­star­czo­ne przez pra­cow­ni­ków Fa­bry­ki Ki­row­skiej. Część żoł­nie­rzy, za­przą­gł­szy się ni­czym bur­ła­cy, cią­gnę­ła oczysz­czo­ne już z ko­na­rów i ga­łę­zi, roz­pi­ło­wa­ne do wy­ma­ga­nych roz­mia­rów kło­dy do po­kry­cia zie­mia­nek. Do­star­cza­no tak­że kło­dy ze zbu­rzo­nych do­mów z osa­dy Dacz­no­je.

Któż to zresz­tą wie, o czym my­ślał po­rucz­nik… Naj­wy­raź­niej jed­nak cięż­ko mu było pa­trzeć na po­wa­lo­ne woj­ną drze­wa we wspa­nia­łym nie­gdyś, zna­nym mu jesz­cze z cza­sów po­ko­ju par­ku Sze­re­mie­tiew­skim. Ten za­wo­do­wy do­wód­ca, uczest­nik walk w woj­nie ra­dziec­ko-fiń­skiej, z wła­sne­go do­świad­cze­nia wie­dział, że po­kry­cie ze świe­żo zrą­ba­nych drzew, uło­żo­ne na krzyż w trzech–czte­rech rzę­dach na zie­mian­kach, bę­dzie o wie­le so­lid­niej­sze niź­li to wy­ko­na­ne z su­chych i sta­rych kłód. Prze­cież w drze­wie świe­żym, choć­by na­wet roz­pi­ło­wa­nym na po­la­na, cią­gle tli się ży­cie, a sko­ro tak jest, wów­czas drze­wo na­dal musi sta­wiać opór. Naj­wy­raź­niej za­do­wo­le­nie po­rucz­ni­ka wy­wo­łał wi­dok jego żoł­nie­rzy wpraw­nie i pre­cy­zyj­nie ukła­da­ją­cych kło­dy na zie­mian­ki – do­sko­na­le zda­wał on so­bie spra­wę z tego, że dzi­siej­sze siód­me poty zwró­cą się z na­wiąz­ką w dniu ju­trzej­szym. Za­szy­wa­jąc się głę­bo­ko i pew­nie w zie­mię, uda się za­cho­wać skład oso­bo­wy kom­pa­nii. A póź­niej… Bę­dzie się nisz­czyć wro­ga i za dnia, i w nocy – bez wzglę­du na po­go­dę. „Wal­czyć do upa­dłe­go!” – jak rzekł wczo­raj do­wód­ca puł­ku. Te sło­wa przy­swo­ił so­bie każ­dy żoł­nierz i do­wód­ca kom­pa­nii; nie­zbęd­ne roz­ka­zy zo­sta­ły im wy­da­ne i każ­dy do­sko­na­le wie, co ma ro­bić i za co od­po­wia­da. Oby tyl­ko nie prze­szka­dzać te­raz do­wód­com plu­to­nów i od­dzia­łów, nie tłam­sić ich ini­cja­tyw i ob­da­rzać pod­wład­nych za­ufa­niem.

I po­rucz­nik Bu­to­rin nie prze­szka­dzał; jed­ne­go był pe­wien: jego kom­pa­nia nie za­wie­dzie – w koń­cu prze­szła chrzest bo­jo­wy w Le­nin­gra­dzie.

Roz­my­śla­nia po­rucz­ni­ka prze­rwa­ło po­ja­wie­nie się w kom­pa­nii ko­mi­sa­rza puł­ku – Aga­szy­na. Zwia­dow­cy, któ­rzy do­strze­gli swo­je­go ko­mi­sa­rza wcze­śniej niż do­wód­ca kom­pa­nii, wsta­li i przy­ję­li po­sta­wę za­sad­ni­czą. Za­uwa­żyw­szy, że się ru­sza­my, po­rucz­nik ro­zej­rzał się i spo­strze­gł­szy Aga­szy­na, zwin­nie wsko­czył do oko­pu, by spiesz­nie go po­wi­tać.

Iwan Il­jicz Aga­szyn przed woj­ną był ko­mi­sa­rzem okrę­go­wej szko­ły młod­szych do­wód­ców wojsk po­gra­nicz­nych Le­nin­gradz­kie­go Okrę­gu Woj­sko­we­go. Ten do­świad­czo­ny pra­cow­nik po­li­tycz­ny, choć za­le­d­wie czter­dzie­sto­pa­ro­let­ni, miał za sobą su­ro­wą szko­łę ży­cia. Tęgi, przy­sa­dzi­sty, od razu wi­dać, że z cha­rak­te­rem, o in­te­li­gent­nym wy­ra­zie twa­rzy, nad któ­rą kłę­bi­ła się buj­na czu­pry­na z lek­ko przy­pró­szo­ny­mi si­wi­zną skroń­mi, zdu­mie­wał nas ener­gią i za­pa­łem nie­ty­po­wym dla lu­dzi w jego wie­ku. W puł­ku był nie­zwy­kle lu­bia­ny – przede wszyst­kim za skrom­ność, oszczęd­ność w sło­wach, spo­kój oraz spra­wie­dli­wość. To, o czym mó­wił, za­wsze było sta­now­cze i prze­ko­nu­ją­ce. Lu­bio­no go za uczci­wość i od­wa­gę, któ­re za­wsze do­ce­nia­ne są w naj­wyż­szym stop­niu, zaś żoł­nie­rze go­to­wi byli w każ­dej chwi­li pójść za swo­im ko­mi­sa­rzem choć­by w ogień. Mnie urze­kło to, w jaki spo­sób – być może z pew­ną pskow­ską ma­nie­rą – wy­ma­wiał on sło­wo „mu­si­my”. „Mu­esi­my” – ma­wiał i wszy­scy ro­zu­mie­li­śmy, że rze­czy­wi­ście mu­si­my. Je­ste­śmy to win­ni[4] Oj­czyź­nie, par­tii i na­ro­do­wi – za ży­cie mi­nio­ne i ży­cie przy­szłe – tym bar­dziej te­raz, w tych cza­sach cięż­kich do­świad­czeń. Tak nas prze­cież wy­cho­wy­wa­no od szcze­nię­cych lat, od szkol­nej ławy.

– Do­wód­ca 5. kom­pa­nii, po­rucz­nik Bu­to­rin – za­mel­do­wał się ener­gicz­nie po­rucz­nik. – Kom­pa­nia zaj­mu­je się urzą­dza­niem zie­mia­nek. Są w niej zwia­dow­cy, któ­rzy do­pie­ro co wró­ci­li z za­da­nia. Obec­nie od­po­czy­wa­ją, co prze­ka­za­no panu w mel­dun­ku te­le­fo­nicz­nym, w szta­bie. Czo­łem, to­wa­rzy­szu ko­mi­sa­rzu!

Za­sa­lu­to­waw­szy, Aga­szyn po­dał Bu­to­ri­no­wi rękę, a na­stęp­nie przy­wi­tał się tak­że z nami, wy­ko­nał gest, któ­ry ozna­czał „Sia­daj­cie, chłop­cy!” i po­wie­dział:

– Tak, szcze­gó­ły roz­po­zna­nia znam. Zu­chy chłop­cy – niech od­po­czy­wa­ją. Ale nad czym się pan tak za­du­mał, to­wa­rzy­szu po­rucz­ni­ku?

– Tak so­bie kal­ku­lu­ję… Coś mi przy­szło do gło­wy, to­wa­rzy­szu ko­mi­sa­rzu.

– Mów, po­dziel się.

My, czy­li zwia­dow­cy, chcąc nie chcąc, sły­sze­li­śmy roz­mo­wę do­wód­ców. Swo­ją dro­gą cie­ka­we, co też wy­my­ślił po­rucz­nik, któ­re­go wszy­scy tak po­lu­bi­li­śmy.

– Przy­po­mnia­ła mi się, to­wa­rzy­szu ko­mi­sa­rzu, woj­na z Fi­na­mi. Po­my­śla­łem o fiń­skich snaj­pe­rach – tak zwa­nych ku­kuł­kach – i tak so­bie roz­my­ślam: a może by i w na­szym puł­ku zor­ga­ni­zo­wać tego typu szko­łę? No, może nie­zu­peł­nie szko­łę – tro­chę na wy­rost to na­zwa­łem, ro­zu­miem – ale cho­ciaż kur­sy ta­kie – dla 10–15 osób na ra­zie. – Py­ta­ją­co spoj­rzał na ko­mi­sa­rza, któ­ry w sku­pie­niu słu­chał po­rucz­ni­ka. Naj­wy­raź­niej miał już pe­wien plan.

– Póki sta­cjo­nu­je­my w dru­gim esze­lo­nie, bio­rę na sie­bie za­da­nie wy­szko­le­nia świet­nych strzel­ców wy­bo­ro­wych.

– No a za­ple­cze? – za­py­tał Aga­szyn. – Co, oprócz lu­dzi, two­je­go do­świad­cze­nia i chę­ci bę­dzie jesz­cze po­trzeb­ne?

– Za­ple­cze? Za­ple­cze – to się zo­ba­czy. Za to do­wie­dzia­łem się, że mamy w puł­ku ka­ra­bi­ny snaj­per­skie – leżą so­bie bez­czyn­nie w ma­ga­zy­nie ni­czym pącz­ki w ma­śle – no­wiu­teń­kie! A to jest już coś!

– No cóż, nie­zła myśl. Jesz­cze dziś za­mel­du­ję o tym do­wód­cy puł­ku, choć już te­raz prze­czu­wam, że przy­sta­nie na ten plan. A ty, po­rucz­ni­ku, na ra­zie szu­kaj so­bie „stu­den­tów” do swo­jej „aka­de­mii”. Choć pew­nie już to zro­bi­łeś – kto to za­tem bę­dzie?

– Mel­du­ję, że tak, to­wa­rzy­szu ko­mi­sa­rzu. Szcze­rze mó­wiąc, pra­wie skom­ple­to­wa­łem już ze­spół – co praw­da tyl­ko spo­śród żoł­nie­rzy swo­jej kom­pa­nii. – A czy – i tu po­rucz­nik wska­zał gło­wą nas – ko­goś ze zwia­du mi pan odda? Ta­kie mło­dzie­niasz­ki przy­da­ły­by się na po­czą­tek – chłop­cy spryt­ni, od­waż­ni, wie­lu z nich to nie­źli spor­tow­cy.

– Ile cza­su po­trze­ba na ich wy­szko­le­nie? Wiesz prze­cież, jak jest…

– Tu wszyst­ko jest pro­ste: tro­chę teo­rii, mie­nie woj­sko­we i jak się nim po­słu­gi­wać. A do eg­za­mi­nu przy­stą­pi­my od razu na przed­niej po­zy­cji – ce­lu­jąc w żywe tar­cze! I mimo wszyst­ko tak oko­ło pięt­na­stu dni po­trze­ba bez dwóch zdań.

– No cóż, na taki ter­min go­to­wi je­ste­śmy przy­stać, je­śli cho­dzi o słusz­ną spra­wę – od­parł Aga­szyn. I nie­ja­ko sta­wia­jąc w tym miej­scu krop­kę, do­dał: – Umo­wa stoi: spo­śród zwia­dow­ców do­sta­niesz Ni­ko­ła­je­wa, Do­bri­ka i Sie­mio­no­wa. Weź też Rach­ma­tul­li­na z 7. kom­pa­nii – to były my­śli­wy – po­wia­da­ją, że może wie­wiór­ce w oko tra­fić. Nada się chy­ba też sier­żant Kar­pow z plu­to­nu ka­ra­bi­no­we­go. Kogo zaś jesz­cze bę­dziesz po­trze­bo­wał, to już póź­niej sam po­wiesz.

Tak mniej wię­cej trzy dni po tej pa­mięt­nej roz­mo­wie gru­pa żoł­nie­rzy, w któ­rej skład wsze­dłem i ja, dzier­ży­ła w dło­niach nowe ka­ra­bi­ny snaj­per­skie z ce­low­ni­ka­mi optycz­ny­mi. Z roz­ka­zu puł­ku zo­sta­li­śmy za­li­cze­ni do gro­na ele­wów puł­ko­wej szko­ły snaj­pe­rów-li­kwi­da­to­rów.

Nie­ła­two było mi się roz­sta­wać z mo­imi to­wa­rzy­sza­mi ze zwia­du, jed­nak­że chęć zo­sta­nia snaj­pe­rem była moim daw­nym ma­rze­niem, to­wa­rzy­szą­cym mi od dzie­ciń­stwa. Wy­da­je mi się, że na­wet te­raz je­stem w sta­nie przy­po­mnieć so­bie w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach jesz­cze przed­wo­jen­ny film Snaj­per. Opo­wia­dał on hi­sto­rię bo­ha­ter­skich czy­nów ro­syj­skie­go strzel­ca wy­bo­ro­we­go w okre­sie pierw­szej woj­ny im­pe­ria­li­stycz­nej[5]. Szcze­gól­nie moc­no wry­ły mi się w pa­mięć epi­zo­dy z fil­mu, któ­re pre­zen­to­wa­ły sztu­kę kunsz­tow­ne­go ka­mu­fla­żu. Snaj­per, wy­ko­naw­szy ma­kie­tę pnia albo za­bi­te­go ko­nia i usta­wiw­szy ją na pa­sie neu­tral­nym przed oko­pem prze­ciw­ni­ka, wcho­dził do środ­ka owej ma­kie­ty i stam­tąd gro­mił wro­ga.

Przed woj­ną, jesz­cze w szko­le, a póź­niej w Tam­bow­skim Tech­ni­kum Bu­do­wy Wa­go­nów, w któ­rym uczy­łem się przez dwa lata, za­fa­scy­no­wa­ło mnie strze­lec­two. Zda­rza­ło się też, że bra­łem udział w za­wo­dach. Dru­ży­na strze­lec­ka w na­szym tech­ni­kum była sil­na – czte­rech z jej człon­ków we­szło w skład re­pre­zen­ta­cji mia­sta. Ja i moi przy­ja­cie­le Ana­to­lij Abo­no­si­mow, Mi­cha­ił Sztań­ko oraz Wo­ło­dia Waw­ra przy­go­to­wy­wa­li­śmy się już do za­wo­dów ob­wo­do­wych. Na­szą za­ło­gę za­si­lał wów­czas tak­że obec­ny star­szy­na[6] 5. kom­pa­nii Wo­ło­dia Du­din, za­trud­nio­ny w Tam­bow­skiej Fa­bry­ce Na­pra­wy Wa­go­nów – de­le­gat rady miej­skiej. Wte­dy to wła­śnie się za­przy­jaź­ni­li­śmy.

W owym cza­sie fa­scy­no­wa­ło nas nie tyl­ko strze­lec­two; na dłu­go przed po­wo­ła­niem do woj­ska na służ­bę za­sad­ni­czą pierś każ­de­go z nas zdo­bił cały wa­chlarz od­znak obron­nych, przy czym wyż­sze­go, dru­gie­go stop­nia: GTO („Go­to­wy do Pra­cy i Obro­ny”), GSO („Go­to­wy do Obro­ny Sa­ni­tar­nej”), PWChO („Go­to­wy do Obro­ny Prze­ciw­lot­ni­czej i Prze­ciw­che­micz­nej”) oraz „Strzel­ca Wo­ro­szy­łow­skie­go”.

– Bę­dziesz sze­fem gru­py – po­wie­dział do mnie po­rucz­nik, wrę­cza­jąc mi „Wy­kaz skła­du oso­bo­we­go szko­ły snaj­pe­rów 14. Czer­wo­nosz­tan­da­ro­we­go Puł­ku wojsk NKWD”.

W wy­ka­zie tym, oprócz wspo­mnia­nych wy­żej na­zwisk, znaj­do­wa­li się już Wa­len­tin Łok­tiew, za­stęp­ca ofi­ce­ra po­li­tycz­ne­go Ju­rij Smir­now, a tak­że Sier­go Ka­za­rian i jesz­cze paru in­nych. Star­szy ofi­cer po­li­tycz­ny kom­pa­nii we­dług stop­nia, peł­nią­cy obo­wiąz­ki star­szy­ny Wo­ło­dia Du­din, był cza­so­wo wy­zna­czo­ny tak­że na star­szy­nę szko­ły snaj­pe­rów.

W na­szej „aka­de­mii” roz­po­czę­ły się re­gu­lar­ne, trwa­ją­ce od rana do nocy za­ję­cia. Kur­san­ci sta­ra­li się jak naj­prę­dzej przy­swo­ić so­bie całą wie­dzę do­ty­czą­cą sztu­ki snaj­per­skiej, któ­rą ocho­czo dzie­lił się z nimi po­rucz­nik Bu­to­rin.