Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Człowiek to człowiek a śmierć to śmierć

Człowiek to człowiek a śmierć to śmierć

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64776-98-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Człowiek to człowiek a śmierć to śmierć

Wojna  jest  bliżej  niż  nam  się  wydaje…

 

W lutym 2013 roku nastąpiło apogeum protestów w Kijowie. Doniesienia z Majdanu zajmowały czołowe miejsca w serwisach informacyjnych. W kolejnych tygodniach cały świat z zapartym tchem obserwował przebieg tzw. Ukraińskiej Wiosny oraz konfliktu wojennego na wschodzie Ukrainy. Z miesiąca na miesiąc informacji było coraz mniej…

 

Maria Stepan była w centrum najistotniejszych wydarzeń. W Kijowie, Kramatorsku, w miejscu katastrofy zestrzelonego malezyjskiego boeinga, pod Donieckiem, na Krymie, na poligonie pod Lwowem  i na linii frontu pod Mariupolem.

Człowiek to człowiek, a śmierć to śmierć to reportaże z Ukrainy. Kraju, w którym – choć czasem o tym zapominamy  – nadal trwa wojna.

 

Terroryści zabijają w Paryżu siedemnaście osób. Kilka dni później inni terroryści, na wschodniej Ukrainie, niedaleko miejscowości Wołnowacha, ostrzeliwują z wyrzutni rakietowych Grad cywilny autobus. Ginie niemal tyle samo. Dwanaście. Kobiety. Dzieci. W ukraińskim parlamencie na trybunie jeden z parlamentarzystów wiesza hasło: „Je suis Wolnowacha”. Na czas żałoby awatar na twitterze zmienia nawet prezydent Petro Poroszenko. Zamiast zdjęcia, napis: „Je suis Wolnowacha”.

Nikt jednak z wielkich tego świata, którzy kilka dni wcześniej maszerowali ulicami Paryża, do Kijowa nie przyjeżdża.

Śmierć to śmierć. A człowiek to człowiek. I śmierć wartościuje. Jedna ważniejsza. Bardziej tragiczna. Druga trochę mniej. I męczy mnie to. Zastanawia. Dlaczego świat tak przeraziła śmierć w centrum sytego Paryża. A śmierć gdzieś pod Wołnowachą niemal nikogo nie porusza.

Tacy jesteśmy. Europejscy. A przecież śmierć, to śmierć. A człowiek, to człowiek...

(fragment książki)

 

Maria  Stepan dziennikarka, reporterka. Korespondentka TVP.  Od zawsze zakochana w słowiańskim Wschodzie, od wielu lat nieustannie próbuje go odkryć. Fascynują ją również ludzie. Ich emocje, wielkie chwile, zakręty i codzienność.

Polecane książki

Nastolatki bywają nieprzewidywalne, bardzo wrażliwe, często po prostu trudne. Domagają się autonomii, której nie umieją osiągnąć. Odpychają dorosłych, jednocześnie bardzo ich potrzebując. Oscylują między kompletnym brakiem motywacji a nadmiernym stresem. Jednego dnia są prowokujące, a drugiego cierp...
Rozliczanie VAT niezmiennie od lat sprawia nawet doświadczonym księgowym sporo kłopotów. A wszystko to w dużej mierze zarówno z powodu niejasności przepisów, jak również z powodu objęcia tym podatkiem w zasadzie całej aktywności przedsiębiorców....
Lekko & zdrowo to seria wyjątkowych książek kulinarnych zawierających nieskomplikowane przepisy na bardzo smaczne dania. Każda z książek stanowi niezawodną pomoc w kuchni. Proponowane receptury zostały opracowane z myślą o polskich czytelnikach – zawierają składniki łatwo dostępne w naszych ...
Coraz częściej przedsiębiorstwa dążą do wpisania zasad społecznej odpowiedzialności w swoją działalność. Przejawem tego jest orientacja na zrów­noważony rozwój traktujący zasoby naturalne jako dobro szczególne, podlegające gospodarowaniu z zachowaniem zasady oszczędności i zgodności ze środowiskiem....
Świat stanął na głowie Loki przepadł w krainie elfów. Życie w skórze Oberona, rozrywki i miłe towarzystwo sprawiają, że trudno mu się skupić na zabijaniu Antychrysta czy martwieniu o ukochaną Jenny. Nie wie też, że w wyniku przypadkowo wypowiedzianej inkantacji z osławionego Necronomiconu powróciła ...
Wszystkim, którzy się odważą zajrzeć do swego serca, pomoże zrozumieć, „dlaczego ptak śpiewa” i „dlaczego dziecko się bawi” – wskaże drogi wiodące ku prawdziwej radości, rodzącej się w chwili zachwytu nad tym, co jest obok mnie tu i teraz. Pokaże, jak odnaleźć w sobie pozytywną energię, która uskrz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maria Stepan

Redakcja: DOROTA MAJERKorekty: Melanż Projekt okładki oraz projekt typograficzny: NATALIA BARANOWSKA / manukastudio.plOkładka: JAROSŁAW SKŁADANEKSkład: PlupartRedaktor prowadzący: MAGDALENA CHORĘBAŁADyrektor produkcji: ROBERT JEŻEWSKIZdjęcia: I strona okładki: MAKSYMILIAN RIGAMONTIŚrodek: z archiwum Autorki© Copyright by Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o.,
Warszawa 2016
Text © copyright by Maria Stepan 2016 Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.ISBN 978-83-64776-98-4Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o.
ul. Postępu 14, 02-676 Warszawa
tel. (22) 312 37 12
Dział handlowy:handlowy@grupazwierciadlo.plKonwersja:eLitera s.c.

Rozdział 1

Czarny Czwartek. 20 lutego 2014

Noc. Z hotelu Ukraina, którego hol stał się prowizorycznym szpitalem polowym, a potem kostnicą, wynoszą ciała zabitych i w ciszy układają w rzędzie przed budynkiem. I nagle, bez ostrzeżenia, skowyt czyjejś matki.

Ojciec klęczy przy ciele syna. Na Majdanie byli razem. Zmieniali siebie na barykadzie co 12 godzin. Jak to wytłumaczyć? Śmierć należała się przecież jemu. Za pół godziny zmieniłby syna. Wystarczyło poczekać. Ale nie, z jakichś powodów śmierci się spieszyło.

Ksiądz zamykał oczy zabitym. Z nadpaloną stułą w dłoni, poszarpaną przez wybuch sutanną, patrzył na mnie i niemo pytał: Dlaczego nie ja?

***

Gryzący dym. To z opon. Płoną jak zwykle, szaro. Ze sceny krzyczą: – Instytucka! Instytucka! Potrzebna pomoc!

Ludzie w plastikowych pomarańczowych kaskach, z chirurgicznymi maseczkami na twarzy i kijami w dłoniach, budują kolejną barykadę. Pod nogami błoto. Wyrwany bruk. Ktoś znów woła ze sceny: – Hruszewskiego! Potrzebna pomoc!

Łańcuch rąk, które podają sobie resztki ogrodzeń, jakieś palety, opony. Skąd oni to wszystko biorą? Dookoła spalona ziemia… Centrum europejskiej stolicy? Żarty… Znów wrzask: – Potrzebni lekarze! Sanitariusze!

Obok mnie – na drzwiach?, kawałku dykty? – niosą rannego. Zasłania twarz. Krew. Na tych drzwiach, na ubraniu, wreszcie na bruku.

– Popatrz! – krzyczy młody chłopak. – Popatrz, z czego do nas strzelają! – I podtyka mi pod nos nabój. – A my na nich szliśmy z gołymi rękoma…

Majdan. 20 lutego 2014.

Znów strzały. Człowiek szybko się uczy. Wystarczyła niecała godzina i już odróżniam świst prawdziwej kuli od tej gumowej. Znów niosą rannego. Znów na jakichś drzwiach. Krzyczy. Więc z nim biegną. Raptem drzwi wyślizgują im się z rąk. Ranny, razem z tymi drzwiami, uderza o ziemię. Podnoszą, znów biegną. Do hotelu. Tam zorganizowano szpital polowy. Lekarze bezradnie rozkładają ręce. Układają ciała. Hol zamienia się w kostnicę.

Jeszcze wczoraj było tu czarno od mundurów Berkutu. Rano milicjanci raptem zaczęli uciekać. Odstrzeliwali się na początku nieśpiesznie, jakby czekali na rozkazy. A majdanowe sotnie, z drewnianymi kijami, tekturowymi tarczami i w rowerowych kaskach na głowach, powoli sunęły do góry, Instytucką. A potem zaczęła się rzeź.

Co jakiś czas zatrzymują mnie ludzie, pokazują łuski po nabojach. Ostrych. Wymieniają kaliber. Tłumaczą, że takich ani ukraińska milicja, ani wojsko nie używa. Nie używało. Do tej pory.

Jeszcze nikt do końca nie rozumie, co się dzieje. Jeszcze nikt nie wie, że trupów będzie tak dużo. Młodzi chłopcy rozkładają na ulicy drewnianą skrzynkę, rozdają gwoździe, jakieś drobne żelazne elementy, rozsypują je wzdłuż ulicy. Wszyscy boją się szturmu. Tego, że Berkut wróci. Na bruku Instytuckiej, tuż za hotelem, widzę leżącego chłopaka. Podbiegają do niego, zasłaniając się tarczami, jego koledzy. Próbują go wynieść. Znów świst. Niezdarnie, za ręce i nogi, niemal ciągnąc po ziemi, jakoś go wynoszą. Gdy patrzę znów na bruk, widzę kolejne ciało. Krew. Na krawężnikach, pod butami, na noszach (skąd się wzięły, nie wiem, ale wreszcie są).

Kilkanaście metrów od wejścia do metra, przy drzewach, za które się schowali, leżą kolejni. Cicho jakoś. Jeszcze żyją. Ostatnie nieznaczne ruchy, przymknięte oczy. Więcej nie widzę. Nie słyszę. Mają kominiarki na twarzach. Albo leżą twarzą do ziemi.

– Chłopaki, pomoc potrzebna? – ktoś krzyczy i biegnie dalej. Do żywych. Krew. Gęsta jak smoła. Śmierć. Patrzył na nią z bliska Krzyś Kołosionek. Operator, z którym na Majdanie byłam, z krótkimi przerwami, trzy miesiące.

Walerij. Ma 57 lat. Wczoraj były jego urodziny. Stoi przed hotelem przy grupce młodych chłopców. I tłumaczy:

– Idźcie, zabierzcie im tarcze i kaski. Im się nie przydadzą, wam tak. Aaa, i weźcie też, jak są u kogoś, kamizelki.

Nikt nie chce posłuchać. Stoją jak otępiali. To krzyczy:

– Już! W tej chwili!

Wbiegają po schodach do hotelu. Po kaski, tarcze i kamizelki martwych kolegów… Walerij nie idzie. Tłumaczy, że on już nie potrzebuje. Jak trafią, to trudno.

Rozmawiamy. Porządkujemy informacje. Walerij potwierdza najgorsze przypuszczenia. Strzały głównie w głowę. W szyję. W serce. Bez szans na ratunek. Przed chwilą z kieszeni jednego z zabitych wyjął uparcie brzęczącą komórkę. Trzydzieści sześć nieodebranych połączeń. Oddzwonił. Powiedział, że to koniec, że tamten nie żyje. Z emocji trzęsie się jak osika. Nagle wyjmuje z kieszeni własny telefon i czyta mi wiersz. Napisał, żeby jakoś sobie z tym wszystkim poradzić.

– Kim jesteś z zawodu?

– Dziś? Nikim.

Czyta:

Hej, Kozaku, po jakiego diabła siedzisz w domu koło baby i głaszczesz jej kolana?

Na Kijów czas jechać. Kask bracie nakładać…

Więcej nie zapamiętałam. Oprócz podsumowania:

Także, Witia, pozdrowienia tobie, kurwa.

To o szwarccharakterze tej i poprzedniej rewolucji. Wtedy jeszcze prezydencie Wiktorze Janukowyczu.

Już wiemy, że strzelają snajperzy. Są gdzieś w hotelu, na budynkach rządowych. Przebiegamy na drugą stronę Instytuckiej. Za barykadą siedzi grupka „majdanowców” gotowych odeprzeć szturm. Jeszcze nie wiemy, że żadnego szturmu nie będzie. Że jeszcze Berkut?, wojsko?, najemnicy? – do dziś nie wiadomo – zabiją kolejne osoby, a potem uciekną. Ludzie znów pokazują mi łuski po kulach i metalowe tarcze podziurawione jak sito. Są pewni, że strzelać nie mogli Ukraińcy. Że to musieli być Rosjanie… Znów mi tłumaczą: nie ten kaliber, nie takie naboje. Nikt nie potrafi uwierzyć, że strzelać, by zabić, może brat do brata. Siedzimy. Czekamy. Rozmawiamy o tej rewolucji bez przywódcy, bez wodza. O walce ze znienawidzoną władzą.

Ksiądz Piotr. W kasku, jak wszyscy wokół. Z brodą. Zamyślony. Złamany. Przyjechał z Kowla i został. Bo zobaczył, że jest tu potrzebny. Ludzie właśnie przynieśli mu to, co uratowali z polowej cerkiewki. Spłonęła. Jeszcze niedawno wszyscy śpiewali w niej kolędy. Stała sobie na Majdanie. Patrzymy w to miejsce. Czarne od dymu.

Ksiądz Piotr. Potrzebny jak nigdy dotąd. Pomagał śmiertelnie rannym. Opowiada nieśpiesznie. O tym, że nie mogli już mówić. Że udzielił im ostatniego namaszczenia. Że nie strach patrzeć umierającym w oczy, tylko wstyd.

– Że to nie ty, a on. To jest straszne. O to tylko mam pretensje. Że to nie ja.

Pytam, czy nie ma pretensji do Boga. Że na te śmierci pozwala.

– Bóg nie ma tu nic do roboty. On nigdy nie decyduje za nas. Nie pozbawia nas własnej woli. Zostawia nas za to z odpowiedzialnością za własne czyny. Każdy z nich – ci bandyci, ten Janukowycz, ci złoczyńcy, którzy wydali rozkazy – każdy z nich kiedyś stanie przed sądem.

Potem widzę drugiego księdza. Spowiada jakiegoś mężczyznę w okularach, z metalową tarczą w dłoni. Na już rozebranej z bruku Instytuckiej. Wokół nich inni, jak mrówki, znoszą co się da i budują zasieki i barykady. A oni jak w kościele przy konfesjonale. Mężczyźnie łzy – chyba łzy? – kapią z policzków, nosa, brody. Ściska malutkie Pismo Święte i żarliwie się modli. Ksiądz głębokim basem, i wcale nie cicho, śpiewa. Ktoś obok niesie skrzynkę z koktajlami Mołotowa. Ktoś inny przynosi jakieś ubrania. Obok płonie mały okrągły stolik. Czort wie, skąd tu się wziął. Wszędzie worki z kostką brukową zerwaną, wykutą, wyjętą przed chwilą gołymi rękoma z ulicy. Do wieczora słychać będzie ze sceny apel: „Odzywajcie się do rodzin. Informujcie przyjaciół, że żyjecie”. I komunikaty: „Maksym! Szuka cię żona. Jura, ojciec prosi, byś podszedł do sceny. Roman, przyjdź pod scenę, mamy dla ciebie numer telefonu, pod który musisz zadzwonić…”. Wszystkich imion nie zapamiętałam.

Tego ranka budzi mnie gryzący dym. Potem słyszę strzały. Spałam w bluzie, przy uchylonym oknie i włączonym telewizorze. To nie była spokojna noc. Niemal cały Majdan zajął Berkut. Nic nie rozumiem. Podchodzę do okna. Patrzę: Berkut ucieka. Uzbrojonych po zęby specnazowców goni garstka „majdanowców”. Z tekturowymi tarczami, jakimś metalowym koszem na śmieci z przodu… Chore. Głupie. Padają jak muchy.

Wybiegamy z hotelu. Obłęd. Osmolona, urwana, poszarpana sutanna jednego z księży (to ten sam, którego zobaczę potem, jak przy barykadzie będzie spowiadał jednego z manifestantów). Wieczorem zobaczę go jeszcze w holu hotelowym. Będzie spał na siedząco, w hełmie. Wokół słodkawy zapach kilkunastu ciał. Za chwilę wszystkich tych nieszczęśników zabiorą do kostnicy. On rano znów się z nimi spotka. Odprowadzi ich w ostatnią drogę, na Majdan. Wszystkich tych, którym on i ksiądz Piotr zamykali oczy. Pójdzie w tym samym hełmie, z oberwaną przez granat sutanną. Ani on, ani nikt inny nie zdejmie kominiarki, hełmu, „kuloodpornej” kamizelki. Kuloodporna, jak się okaże, żadna nie była.

Ale rano, gdy gryzący dym właził mi do łóżka, widziałam tylko stłoczone ciasno sotnie, spalone barykady. Dzień wcześniej przygotowywaliśmy materiał do Wiadomości. O drugiej stronie medalu. Rozmawiałam z funkcjonariuszami Berkutu, którzy tłumaczyli mi swój patriotyzm, obowiązek wobec ojczyzny. Że rozkaz to rozkaz, że tak trzeba. Że ci z tych samozwańczych sotni to rebelia, z którą wreszcie trzeba się rozprawić. Ale nikt nikogo nie będzie zabijał. Że to tylko gumowe kule. Że to przecież, mimo wszystko, bracia. A rano zobaczyłam jak zabijają. Nie gumowymi, a ostrymi nabojami. Z góry, mieszkałam na dziewiątym piętrze, wyglądało to jak jakaś koszmarna gra. Jedni uciekają, ostrzeliwują się zza drzew. Drudzy prą do przodu. I co jakiś czas ktoś się przewraca. Gdy zobaczyliśmy na bruku krwawe ślady, zrozumieliśmy, że to nie gra. Że to rzeź.

Rozdział 2

Początek. 21 listopada 2013

Jest szary i nieprzyjemny listopad 2013 roku. Centralna Ukraina. Pod koniec miesiąca Ukraińcy będą obchodzić 80. rocznicę Wielkiego Głodu. Przygotowujemy reportaż. Szukamy ostatnich świadków tamtych wydarzeń. Okropne historie.

Telefon z Warszawy. I krótka, elektryzująca informacja: ukraiński parlament nie przyjął ani jednej uchwały umożliwiającej podpisanie umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. I już żadnej nie uchwali. Janukowycz – Wiktor Janukowycz, prezydent Ukrainy – na szczyt do Wilna poleci z niczym…

Wracamy do Kijowa, pod parlament. Nic jeszcze się nie dzieje. Na razie oburzeni są tylko parlamentarzyści. Mieli półtora roku, by przygotować się do eurointegracji. Nie wyszło… Unia stawiała warunki. Właściwie jeden podstawowy: wypuścić z więzienia Julię Tymoszenko. Albo choć umożliwić jej leczenie za granicą.

Z notesu:

Julia Tymoszenko, była premier, skazana na siedem lat więzienia w październiku 2011 roku. W pokazowym, ostentacyjnym procesie (oburzył nawet bardziej Zachód niż Ukrainę). Chodziło o podpisanie w 2009 roku kontraktu na dostawy gazu z Rosji.

1. 01.01.2009 r. Gazprom zakręca kurek z gazem. I w środku zimy odcina dostawy błękitnego paliwa do Europy. Teoretycznie to efekt wojny gazowej z Ukraińcami, którzy nie chcą zgodzić się na gorsze warunki nowego kontraktu (stary wygasł z końcem 2008 roku).

2. Depesza amerykańskiej ambasady w Kijowie do Waszyngtonu z 30 stycznia 2009 roku ujawniona przez WikiLeaks: „Głównym celem Rosji było zdyskredytowanie Ukrainy jako solidnego partnera, oraz osiągnięcie kontroli politycznej i handlowej nad ukraińskim systemem tranzytu gazu”.

3. Po trzech tygodniach negocjacji i presji, także ze strony Unii Europejskiej, Kijów podpisuje nowy kontrakt z Gazpromem. Tymoszenko kończy wojnę gazową z Rosją. Problem w tym, że umowa nie jest korzystna dla Ukraińców.

4. Sierpień 2011 roku (prezydentem jest Wiktor Janukowycz). Julia Tymoszenko zostaje aresztowana i oskarżona o nadużycie władzy przy podpisywaniu kontraktu gazowego z Rosją. Przed sądem byłej premier nie udowodniono związku nadużycia władzy z niekorzystnym kontraktem. Ale i tak skazano – za straty „w szczególnie wielkich rozmiarach”.

Z daleka pachniało polityczną zemstą, celowym doprowadzeniem do skazania, by uniemożliwić Tymoszenko start w kolejnych wyborach. Dlatego na Zachodzie Tymoszenko została uznana za ofiarę wybiórczego stosowania prawa. I dlatego Unia postawiła Ukraińcom warunek: chcecie być w Europie, wypuśćcie, choć na leczenie za granicą, zamkniętą w kolonii karnej Tymoszenko.

Do Kijowa jadą dwaj unijni spec-wysłannicy: Aleksander Kwaśniewski i Pat Cox. I nic… Ukraińska opozycja, właściwie w geście rozpaczy, apeluje do Wiktora Janukowycza o ułaskawienie Tymoszenko. Ten właśnie podróżuje po Europie. I w Wiedniu zapewnia o europejskiej drodze Ukrainy.

Z notesu:

Szef rządu, Mykoła Azarow, wydaje rozporządzenie o rozpoczęciu prac nad poprawą stosunków handlowych z Rosją i wstrzymuje przygotowania do podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią.

Przed ukraiński parlament podchodzi kilkutysięczna demonstracja. Z ikonami – dziś prawosławne święto, „Sobór Archanioła Michała” – i z politycznymi hasłami. Sprzeciwu i niezgody na integrację z Unią. Przypadek? Gołym okiem widać, że to opłacona „pokazucha”. Hasła malowane są tą samą farbą, na takich samych, jakby wyciętych spod sztancy, kawałkach dykty. Ktoś tych ludzi przywiózł, zebrał, kazał maszerować, a przed marszem rozdał rekwizyty. I pewnie opłacił.

Szczyt Partnerstwa Wschodniego w Wilnie rozpoczyna się za tydzień, 28 listopada. Wielu zadaje sobie pytanie, co zrobi Janukowycz. Zaryzykuje i wypuści Tymoszenko (bo była premier nawet na leczeniu za granicą to jak wypuszczenie dżina z butelki) i zapisze się w historii Ukrainy jako człowiek, który przybliżył Ukrainę do Europy, czy zwróci się w stronę Rosji?

22 listopada 2013

Siedziba byłego prezydenta Ukrainy, Wiktora Juszczenki. Już dawno umówiliśmy się z nim na wywiad z myślą o reportażu o Wielkim Głodzie. Czekamy w pięknym, ukraińskim wnętrzu ze starymi fotografiami i meblami. Rozglądamy się. Popijamy kawę, herbatę. Wygodne fotele… Czekamy. Ponad godzinę. Wreszcie wchodzi. To, że się spóźnił, nic wielkiego. Zawsze taki był. Podczas pomarańczowej rewolucji, dziewięć lat wcześniej, robiliśmy nawet z dziennikarzami zakłady, o ile – godzinę, półtorej, a może dwie – spóźni się na zapowiedzianą konferencję. Tym razem jednak wchodzi poruszony, wyraźnie zdenerwowany. Zanim schowa się za kolejnymi drzwiami, tłumaczy, że musi natychmiast zadzwonić. Do Kuczmy. Leonida Kuczmy. Też byłego prezydenta. Dziewięć lat temu wielkiego wroga Juszczenki.

– Ukrainę trzeba przyjmować taką, jaką ona jest – mówi, opadając na swoją ulubioną skórzaną kanapę. Zanim zacznie opowiadać o Wielkim Głodzie, mówi o tym, co go boli. O współczesnej Ukrainie i o małej nadziei na zbliżenie z Europą.

Rozmowa z Wiktorem Juszczenko. Kijów. 22 listopada 2013.

– Jeśli przegramy w Wilnie, nie ma nas na Ukrainie ani w 2014, ani w 2015 roku. Zresztą już można powiedzieć: wygrało rosyjskie imperium. Rosyjskie imperium pokonało Unię Europejską. I to nie jest problem tego miesiąca czy roku. To jest przegranie wschodniej Europy. Minimum.

– A Rosja i jej wygrana? Może, mówiąc wprost, to wygrana Putina? Nigdy przecież nie litował się nad Ukraińcami. I po prostu zabrał ich ze sobą…

– Putin ma imperialny plan. Rosyjskie imperium, czy 300 lat temu, czy 10, czy dziś, czy jutro, zawsze na pierwszym miejscu stawiało ukraiński problem. Zawsze. I dlatego Ukrainie nie powinno się powodzić. Nie daj Boże, by była w Europie – w innym, cywilizowanym, świecie.

Trudno byłemu prezydentowi ukryć, że nie cierpi Julii Tymoszenko. Ale rozumie, że teraz nie ta nienawiść i pomarańczowa przeszłość jest ważna. Że teraz ważne jest „teraz”. Gdy wychodzimy, jesteśmy już właściwie w drzwiach, przekonuje:

– O Ukrainę trzeba się bić. I mniej zajmować się ocenami, jacy jesteśmy.

– Czyli porażka przyłączenia się Ukrainy do Unii to porażka Europy? Nie Ukraińców?

– Przede wszystkim porażka Ukraińców. Jeśli mówię o tym, co mi najbardziej leży na sercu, to porażka mojego narodu. Ale geopolitycznie to przede wszystkim porażka Europy. Wydaje mi się, że w Europie nie rozumieją, co się właśnie dzieje.

– Wstyd dla wszystkich?

– Wstyd… Wstyd! Europa przegrała bój o wschodnią Europę. Na dziesiątki lat. Na dziesiątki lat… Wiem, że teraz będziemy szukać wytłumaczenia, stacje telewizyjne pełne będą samych mądrych myśli. Sedno w tym, że przegraliśmy.

Ludzie o przegranej nie chcą słyszeć. Wychodzą na ulice. Najpierw młodzi, głównie studenci. Naiwnie wierzą, że wystarczy wyjść na Majdan i powiedzieć „NIE”. Stamtąd przekonywać Wiktora Janukowycza, że nie może zawieść. Że skoro jest prezydentem i obiecał im zbliżenie z Unią, to musi dotrzymać słowa.

27 listopada 2013

Euromajdan, centrum Kijowa. Późny wieczór. Tysiące ludzi. Na scenie Haydamaky. Jeden z najbardziej znanych ukraińskich zespołów. I gdyby nie flagi Unii Europejskiej i malowane na policzkach unijne gwiazdki, można by pomyśleć, że to po prostu koncert. Morze flag. Także narodowych, niebiesko-żółtych. Dzikie tańce, okrzyki. W europejskiej sprawie. Dziewczyny z wiankami na głowach. Stateczne panie w najlepszych futrach i kozakach na wysokiej szpilce. Tak zresztą będzie tu do końca. Dla Ukraińców Majdan będzie świętem. Nawet na barykady będą ubierać się odświętnie. Spod śmierdzących dymem i benzyną kurtek mężczyznom wystawać będą niedzielne spinki do mankietów, dziewczyny będą malowały usta, a na kaski nakładały wianki.

Anastazja Słobodianyk. W wianku na głowie. Bardzo chce do Europy. Chce dla siebie i swoich dzieci. Jeszcze ich nie ma, ale planuje.

– Chcę, by żyły w pięknym, dumnym kraju.

– Z Rosją nie?

– Myśmy już tam byli.

Większość to młodzi ludzie. Dzieci właściwie. Związku Radzieckiego nie pamiętają, nie mogą. Ale znają współczesną Rosję. I wystarczy, mówią.

Artem ma 16 lat. Całą twarz wymalował na niebiesko-żółto. Owinął się europejską flagą.

– Wychowałem się w naprawdę patriotycznej rodzinie. Więc od dzieciństwa, jak byłem malutki, to byłem na żółtej…

– Pomarańczowej?

– No tak! – Zanosi się śmiechem. – Pomarańczowej rewolucji.

Ci, którzy tu są, których spotykamy, nie lubią i nie chcą, by ktoś mówił im, co jest dla nich lepsze.

To już kolejny dzień i kolejna noc protestu. Już są wielkie beczki, w których płonie drewno, przy których można się ogrzać. Już jest moda na owijanie się flagami. Na chorągiewki zatknięte gdzie się da. Za czapkę, plecak, dziecięcy wózek. Są namioty, punkty medyczne. Przydało się doświadczenie z pomarańczowej rewolucji z 2004 roku. Teraz jednak rewolucyjne place są dwa: jeden bezpośrednio na Majdanie, gdzie są studenci. Drugi na placu Europejskim, zorganizowany przez opozycyjne partie. Tej nocy politycy Arsenij Jaceniuk i Witalij Kliczko o północy poprowadzą „swoich” na Majdan. Wszyscy są razem. Politycy, ich zwolennicy i studenci. Razem. Pierwsze zwycięstwo.

Witalij Kliczko. Wielki. Na pierwszy rzut oka charyzmatyczny. Mówić do ludzi jednak dopiero się uczy. Stara się. I jeszcze nie wie, że charyzmy wyuczyć się nie da.

– Niemal na każdych drzwiach teraz u nas wisi tabliczka z napisem: „Euroremont”. No to wyremontujmy tak też cały kraj! Zróbmy europejski remont w rządzie! We władzy!

Kolejnego dnia rozpoczyna się studencki strajk. Do Kijowa jadą młodzi już z całej Ukrainy. I ciągną na Majdan Niepodległości. Znany sprzed dziewięciu lat, z pomarańczowej rewolucji. Już nie jest pomarańczowy, a niebiesko-żółty i europejski. Jest tak samo zimno jak wtedy. Jadą do stolicy i starsi, by młodym pomóc. Kobiety wiozą ze sobą kiszone pomidory, ogórki, czosnek, suszone jabłka. Wreszcie sało. Peklowane, solone. Z papryką, czosnkiem. Rozstawiane są kolejne polowe kuchnie. Szybko powstaje straż, rozpisane są dyżury.

Coraz śmielsze rekwizyty. Na jednym z transparentów namalowana żelazna dłoń. Pod nią ukraińska flaga i napis: „Niech naprawi swoją pomyłkę! Niech prowadzi nas do Unii!”.

Tuż przy wejściu do namiotów spotykamy Jurija Łucenkę, byłego szefa MSW Ukrainy. Podczas pomarańczowej rewolucji był jednym z tych najważniejszych. Tych, których słuchała wtedy Ukraina.

– Ten Majdan jest bardziej sceptyczny. Bardziej pragmatyczny. On słucha nie sercem, jak w 2004 roku, a głową. Ludzie nie mają zaufania do polityków. I dobrze! Ludzie chcą usłyszeć konkretne rzeczy, a nie hasła. I to też dobrze.

Hasła ludzie wymyślają sobie sami. Na przykład takie: „Kto nie skacze, ten Moskalem”. No to skaczą. Wszyscy. Z radości. I z zimna. Zaczyna padać śnieg.

Milicji niewiele. Stoi niemrawo i pilnuje kawałka pustego placu. Po to, by i jego nie zajęli manifestanci. Ludzie układają przy milicjantach, tak na wszelki wypadek, bukieciki kwiatów. Ale też ustawiają transparenty z napisem: „Hańba!”. A Wiktor Janukowycz kluczy. W przychylnych mu mediach przekonuje:

„Trzy lata z rzędu pokazywano nam ładnie opakowany cukierek. I mówiono, że dostaniemy pieniądze, gdy podpiszemy porozumienie z Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Nie jesteśmy małymi dziećmi, a poważnym europejskim krajem i nie można nas kupić jednym cukierkiem. Nie należy nas tak poniżać”.

Ale ludzie już nie wierzą prezydentowi. Mówią, że to on, prezydent, a nie Europa, ich poniżył. Że to on swoją decyzją chce zabrać im marzenia.

Twarze nowej ukraińskiej rewolucji. Piękne. Uśmiechnięte. Młode. Mały Stefan ma dwa lata. Tańczy niezdarnie w rytm wielkiego ukraińskiego przeboju zespołu Okean Elzy Wstawaj, myła, wstawaj. Tę piosenkę będzie tu słychać przez trzy kolejne miesiące. Będzie jak manifest. Raz po raz wyrywa się studentom okrzyk: razem! Siła! Podchodzi do nas Hanna Gogol z Iwanofrankiwska. Na swój prywatny użytek, między sobą, z operatorem Krzysiem Kołosionkiem, będziemy ją potem nazywać „Babcia Rambo”. Ubrana w ukraiński kożuszek, spod którego wystaje piękna, ręcznie haftowana, ukraińska koszula. Na głowie kwiecista chustka. Na czole zawadiacko zawiązana niebiesko-żółta opaska z niebiesko-żółtymi wstążkami (stąd „Rambo”). Nie może powstrzymać radości. Tłumaczy nam, że Iwanofrankiwsk to przecież Stanisławów. Że Polacy i Ukraińcy powinni być razem, w jednej Europie. Cieszy się jak dziecko.

– Zuchy! Tacy młodzi! 16, 17, 18 lat, wszyscy studenci! Rozumiecie, co to takiego? Wtedy, w 2004 roku, byli starsi, a teraz przyszła taka młodzież!

Na pomarańczowej rewolucji Hanna Gogol była ponad dwa tygodnie. Teraz nie może się napatrzeć. Na hasła: Jesteśmy sercem Europy! Bandę precz! Jesteśmy siłą! Przyłączamy się! Nie może nie krzyczeć razem ze wszystkimi: Chwała Ukrainie! Bohaterom chwała!

Wszędzie słyszę – jeśli nie nas, to choć nasze dzieci. Weźcie do Europy nasze dzieci! Dorośli rozumieją, że ta Europa to nie taka prosta sprawa. Ale ci, którzy przyjechali do Kijowa wierzą, że odwrotu już nie ma.

Andrij Hałuszczak ze Lwowa: – Mamy europejską przyszłość. I nawet jeśli nie zrobi tego ten prezydent, wierzymy, że zrobi to prezydent kolejny. A jak nie prezydent, to zrobi to naród. Po prostu naród!

Dookoła coraz więcej koksowników. Jakoś sobie radzą. Dziewczyny roznoszą gorącą herbatę i kanapki. Chłopcy zorganizowali w jednym z namiotów stołówkę. Ktoś, w wielkim garze, przyniósł właśnie rosół. Miodu jest już chyba ze 20 kilogramów. Przyda się. Bo gardła zdarte, przeziębione.

Wieczorem nad Majdanem oprócz ukraińskich i europejskich flag pojawia się na długiej wędce flaga polska. Trzyma ją Włodzimierz Iwanczenko. Po mieczu Kozak, tłumaczy. Po kądzieli szlachcic. Mieszka w Kijowie.

– Jeżeli, no, broń Boże, nie będzie podpisana ta umowa stowarzyszeniowa, to myślę, że tutaj cała Ukraina przyjedzie i po prostu zniesie tę bandycką władzę.

Rozdział 3

Piątek, 29 listopada 2013

Wiktor Janukowycz w Wilnie. Ludzie na Majdanie. Już wiedzą. Nic z tego. Czarny piątek. Czarno od milicji, wokół Majdanu czarno od dresiarzy z pałkami i kastetami w dłoniach. Czarna przyszłość. Ukraiński prezydent nie podpisał umowy stowarzyszeniowej.

Hanna Gogol, nasza „Babcia Rambo”, nie umie ukryć rozpaczy. Stoi w tej samej chustce, tej samej niebiesko-żółtej opasce na czole. Bezradna. Szara jakaś. Łzy płyną po policzkach.

– Dopóki go nie wyrzucimy… Trzeba go chyba zabić. Przepraszam, ale to kanalia… Zdradził Ukrainę! Mołdawia, Gruzja podpisały. Ominęli nas. Taki kraj…

Ludzie, którym władza ukradła marzenia. Ani śladu po wesołym, radosnym Majdanie. To jest teraz Majdan Oburzonych. Nie wiadomo skąd pojawiły się flagi Związku Radzieckiego i flagi proprezydenckiej Partii Regionów. Nie w górze. Na ziemi.

– Na Majdan w czystych butach! Wycierajcie nogi!

Z zapałem godnym lepszej sprawy każdy, kto tu wchodzi, niektórzy specjalnie po kilka razy, trze butami o te flagi… Na placu Europejskim, tym samym, na którym jeszcze tydzień temu był proeuropejski koncert, wiec Partii Regionów. Partii Wiktora Janukowycza.

– My uważamy, że Ukrainie jeszcze za wcześnie integrować się z Unią Europejską. Właśnie tak. I dlatego przyszliśmy tutaj, by przedstawić swoje zdanie.

Za pieniądze. Nikt wprost się nie przyzna. W życiu! Ale Wiktoria, lat 20, która przyjechała z daleka, szybko stąd znika. Tak jak wszyscy. Sprzedajny Majdan… Dla wielu wtedy po prostu druga strona medalu.

Proeuropejski Majdan, kilkaset metrów dalej, tymczasem trwa. Nie wie, co dalej. Ale trwa. Podskakuje. Z zimna. I dla otuchy. I nikt z tych ludzi odejść stąd nie ma zamiaru.

Jura Fedoruk, Lwów:

– Rozczarowała mnie ta władza. Nie można tego tak zostawić.

Aleksander Antonec, wykładowca kijowskiej politechniki, nie umie ukryć złości. Zła, wydaje się, jest nawet jego błyszcząca łysina. Wymachuje rękoma. Krzyczy.

– Jeśli będzie nas tutaj pół miliona, jutro milion, pojutrze cztery, pięć milionów, nic ta władza nie zrobi! Położę się tutaj. Niech mnie zabiją. Ale będę tutaj. Dla Ukrainy, niepodległości, Europy. I przeciwko Rosji.

Okrzyki, tak jak podczas pomarańczowej rewolucji: „Milicja z narodem!”. Dla otuchy chyba. Bo milicja i Berkut, w doskonałym pokazie siły, biegają wokół Majdanu. Otaczają go. W czarnych kuloodpornych kamizelkach, szarych mundurach, kaskach na głowach, nakolannikach i z pałkami przy boku. W pewnym momencie dostali rozkaz nałożenia nawet masek przeciwgazowych. Wokół żadnego gazu. Tylko okrzyki: „Hańba!”.