Strona główna » Obyczajowe i romanse » Człowiek zawsze kicha dwa razy. Masażysta też…

Człowiek zawsze kicha dwa razy. Masażysta też…

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379457618

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Człowiek zawsze kicha dwa razy. Masażysta też…

Marcin, doktor Marcin, zwany także masażystą i panem Marcinkiem, wraca z wakacji, by ponownie zmierzyć się z rzeczywistością. A jest z czym… Jego eks zostanie mamą, przyjaciel – szwagrem, syn – starszym bratem… I każdy będzie potrzebował wsparcia: sfochowany autor, zdolny dentysta, ordynator kolekcjoner, syn zadający coraz trudniejsze pytania oraz pacjenci z własną diagnozą. Jedynie wrodzony optymizm, subiektywna i  pozytywna ocena samego siebie pozwolą Marcinowi na ogarnięcie tego wszystkiego. Poza tym na ratunek przybędzie mu kobieta na białym… rowerze.

A przygody doktora Marcina będą bawić jeszcze długo po skończonej lekturze. Bo czy ktoś na przykład wie, że selfie skraca życie? I gdzie kupić szynkę z kruka? Marcin też nie zawsze wie, ale… He will survive! Iz każdej sytuacji wybrnie z wdziękiem i poczuciem humoru. Za co kobiety go kochają, a mężczyźni mu tego zazdroszczą. 

Polecane książki

Edward Guziakiewicz przenosi mityczne syreny z wysp Morza Egejskiego na drugą półkulę, na Karaiby, wplatając w swą opowieść o wabiących śpiewem pięknych kobietach z rybim ogonem wątek fantastyczno-naukowy. Pisarz rozpoczął pracę nad tym utworem SF późną jesienią 2009 roku, a ukończył go w lutym 2010...
Stanisław Wasylewski (1885–1953) to autor kilkunastu książek, setek felietonów, artykułów prasowych i słuchowisk. Był publicystą oraz utalentowanym popularyzatorem historii. Sympatię czytelników zaskarbił sobie barwnym stylem, a także darem wyszukiwania intrygujących faktów i ciekawostek. Opubli...
W książce zostały ukazane wyniki badań nad wizerunkami Unii Europejskiej obecnymi w medialnej debacie publicznej. Przedstawiono wpływ języka na sferę doświadczenia społecznego, teoretyczne ujęcia kategorii dyskursu, charakterystykę teorii społecznych reprezentacji oraz autorską propozycję warsztatu ...
Pierwsza część cyklu "Niebezpieczne Przygody Trzech Francuzów w Krainie Diamentów" Straciwszy majątek, Francuz Aleksander Chauny kopie diamenty w Kopje Nelson’s Fountain w Afryce Południowej. Odnajduje go tu Albert de Villeroge i proponuje przyjacielowi wspólną wyprawę po diamenty Kafrów. Miejsce ic...
W ten sposób zaczynam pisać ten pamiętnik. Raz zaczęłam już pisać, ale przerwałam i spaliłam, bo to było jeszcze w „Ghetcie”1 i chodziły rewizje i mama absolutnie kazała mi spalić. Więc spaliłam. No i nie zawsze miałam czas pisać. A teraz jest coś zupełnie innego. Wprawdzie nie wiem, czy przeżyjemy ...
Dziewczynka Hania, którą dość ściśle jest podszyta pisarka Bakuła, z niedawnych w końcu wspomnień napisała o sobie książki. Gdybym sam kiedyś był dziewczynką, chętnie bym się z Hanią bawił, ale trochę bym się jej bał. Za to wszystkie potrawy przez nią przyrządzone jadłbym z wielkim apetytem. Hania B...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Agnieszka Dydycz

Copyright for the Polish Edition

© 2017 Edipresse Polska SA

Copyright for text © 2017 Agnieszka Dydycz

Edipresse Polska SA

ul. Wiejska 19

00-480 Warszawa

Dyrektor ds. książek: Iga Rembiszewska

Redaktor inicjujący: Natalia Gowin

Produkcja: Klaudia Lis

Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk

Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska

Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51),
Beata Trochonowicz (tel. 22 584 25 73),

Andrzej Kosiński (tel. 22 584 24 43)

Redakcja: Iwona Sośnicka

Korekta: Jolanta Kucharska, Ewa Mościcka

Projekt okładki i stron tytułowych: Izabella Marcinowska

Zdjęcie na okładce: altafulla/Shutterstock.com

Skład i łamanie: Studio „EUREKA”

Biuro Obsługi Klienta

www.hitsalonik.pl

e-mail: bok@edipresse.pl

tel.: 22 584 22 22

(pon.–pt. w godz. 8:00–17:00)

www.facebook.com/edipresseksiazki

ISBN 978-83-7945-761-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Ulotka

Przed przystąpieniem do czytania należy uważnie się zapoznać z treścią ulotki, ponieważ zawiera ona informacje ważne dla Czytelnika:

Należy zachować ulotkę, aby w razie potrzeby móc ją ponownie przeczytać. Pamiętnik również.

W razie jakichkolwiek wątpliwości oraz pytań należy zwrócić się do: lekarza, fizjoterapeuty, rehabilitanta, farmaceuty lub innego terapeuty, a najlepiej do autora.

Pamiętnik nie został przypisany do ściśle określonej osoby i należy go polecać.
Część pierwszą także.

Jeśli u Czytelnika wystąpią jakiekolwiek objawy pożądane, należy niezwłocznie powiadomić o tym autora, pozostałe osoby wymienione w punkcie 2, wszystkich bliskich oraz innych Czytelników.

PS Wiem, wiem, ulotek nikt nie czyta…

PS do PS Ale może tym razem…

Too much love will kill you…[1]

Freddie Mercury & Queen

Oj tam, oj tam… I will survive![2]

dr Marcin & Gloria Gaynor

Sobota–niedziela, czyli czy leci z nami masażysta?

Good bye America – Polska na mnie czeka…

Stęskniła się, biedaczka, za ukochanym swoim synem, więc na pokładzie samolotu powitała mnie z honorami. Na bogato, full opcja. Bez wstrząsów i turbulencji, za to ze stewardesami jak z kalendarza Pirelli, orzeszkami na gorąco, zimnym szampanem i świeżymi truskawkami. Były też czyste kocyki oraz świeże poduszeczki, zupełnie nieużywane przez poprzednich pasażerów! Byłem w niebie…

No dobra, dobra… To wszystko nie do końca tylko dla mnie i nie tylko z mojego powodu. Tak się złożyło, że wraz ze mną do ojczyzny wracał także prezes owych linii lotniczych. I przy okazji wizytował swoje podniebne królestwo. On rozdzielał uśmiechy, głaski i uściski dłoni, a stewardesy wycierały mu rączki i podsuwały do ust najsmaczniejsze kąski. Tak się o szefa troszczyły, że tylko czekałem na pytanie:

– Czy leci z nami masażysta? Pana prezesa plecki bolą i trzeba mu wymasować…

Bo tak się składa, że ja właśnie jestem masażystą. Do tego z prawdziwym tytułem doktora rehabilitacji medycznej. I z podwójną specjalizacją z fizjoterapii oraz potrójnym dyplomem. Amerykański też mam, ale przyzwyczaiłem się do tego, że i tak wszyscy nazywają mnie masażystą. Lub panem Marcinkiem. Nie przeszkadza mi to, bo jestem mężczyzną spełnionym i znam swoją wartość. Tym bardziej było mi miło, że nawet samemu prezesowi linii lotniczych nie pozwolono wejść do kabiny pilotów. Nawet on, pan i władca, musiał jak zwykły śmiertelnik czekać przed drzwiami, aż panowie piloci sami do niego wyjdą i uprzejmie pozwolą się przywitać. Szacunek dla kapitana! Ma u mnie gratisowy masaż!

Lądowanie odbyło się oczywiście o czasie, gładziutkie, żeby prezesowi się przypadkiem szampan nie ulał. Podkołowano nas do rękawa, żeby deszcz nie zmoczył mu nagiej główki, a nawet rozwinięto czerwony dywan, żeby mógł suchą nogą przejść do swojej prezesowskiej limuzyny. Więc przeszedł. I wsiadł. I odjechał. A na pokładzie wszystko wróciło do normy. Zmęczone stewardesy zdjęły z twarzy amerykańskie uśmiechy, a z nóg buty na francuskich obcasach i już bardzo po polsku zaczęły poganiać pasażerów.

– Wychodzimy, dziękujemy za wspólny lot, do widzenia, miłego dnia, dziękujemy, widzenia, do, wychodzimy…

Ja też wysiadłem i grzecznie ustawiłem się w kolejce do odprawy paszportowej, a później po bagaż. Razem zajęło mi to blisko godzinę, czyli – jak szybko obliczyłem – jedną ósmą czasu przeznaczonego na pokonanie przez samolot dystansu Nowy Jork–Warszawa. Home, sweet home… Przynajmniej na taksówkę czekałem mniej niż minutę, bo tu konkurencja większa niż wśród oficerów służby granicznej. A to przekłada się na jakość obsługi klienta.

– Pan z Njujorku? Czy może z Czikago? – zagaił mnie uprzejmie taksiarz.

– Z Njujorku, ale nie tylko – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– To pewnie dawno pana w kraju nie było… – pokiwał głową mój kierowca. – A u nas, panie, zmiany, zmiany, zmiany. Sam pan zobaczysz! Takiej Ameryki jak u nas to nawet za oceanem pan nie widziałeś!

I od razu poczułem się u siebie.

Najpierw latami tęskniłem za Ameryką, by już tam, na miejscu, i to zaledwie po kilku dniach pobytu, zacząć tęsknić za Polską. Fakt, teraz mam lat trzydzieści sześć… A przez ten czas Ameryka, jak każda kobieta zresztą, zdążyła się zmienić. Teraz niestety jest już jakby mniej moja niż wtedy, gdy miałem lat twenty something.

Anyway, I’m back. Cały i zdrowy. I otwarty na nowe wyzwania zawodowe. Osobiste także, bo przecież kobiety swojego życia jeszcze nie znalazłem. Ale szukam i mam nadzieję, że wkrótce znajdę. Najlepiej żeby przyjechała do mnie na rowerze.

PS Dlaczego nikt na mnie nie czekał? I nikt nie wygrzał mi łóżeczka ani nie przytulił… Biedny ja…

Niedziela, czyli jadło na sadło

Home, sweet home, jak mówią Angole. I coś musi być w tym powiedzeniu, bo mnie też zapach mojego własnego domu wydał się po powrocie jakiś taki… słodki. A konkretnie mdląco słodki. Jak się zaraz okazało, był to stojący zapach niewietrzonego przez blisko trzy miesiące lokalu. Co prawda, nieoceniona pani Zosia, zwana babcią Z., wpadała od czasu do czasu podlać moje trzy kaktusy oraz opróżnić skrzynkę na reklamy, dla zmyłki zwaną skrzynką na listy, jednak pomimo jej starań wielotygodniową nieobecność głównego lokatora czuło się na odległość. Porzuciłem więc bagaże w progu i rzuciłem się do otwierania wszystkich okien i drzwi. I lodówki. Ta na szczęście nie śmierdziała, bo nie miała czym. A to z kolei oznaczało wyprawę do pobliskiego sklepu na pierwsze od trzech miesięcy zakupy za polskie złotówki. Zupełnie nie miałem na to ochoty, bo ja od zakupów wolę nawet wizytę u dentysty (który jest zresztą moim przyjacielem i prawie mężem mojej siostry).

Najpierw jednak postanowiłem zadzwonić do mojego syna. Jak ja się za nim stęskniłem! Jerzyk za mną też, mam nadzieję… Trzy miesiące w jego pięcioletnim życiu to całkiem długi dystans…

– Witaj, synku! Poznajesz, kto mówi? – zagaiłem dowcipnie.

– Tatuś! – ucieszył się autentycznie Jerzyk. – Skąd dzwonisz? Bo Feliks mówi, że z Ameryki nie można dzwonić do Polski, bo jest za oceanem i kabel nie sięga.

– Dzwonię z naszego domu, z Warszawy. A z Ameryki też można – zapewniłem syna. – Dzwoniłem przecież do ciebie z milion razy, pamiętasz?

– Pamiętam! Raz mnie obudziłeś w nocy i mama była zła, pamiętasz? – teraz to synek mi przypomniał. – Powiem jutro Feliksowi, że kłamie jak z kopyta! Dobrze, tatusiu?

– Dobrze, Jerzyku! Przyjadę dzisiaj po ciebie, cieszysz się?

Nie wiem, dlaczego nie poprawiłem Jerzyka, że kłamie jak z nut. I po co zadałem mu pytanie, czy się cieszy, bo co zrobię, jeśli odpowie mi, że nie?! Na szczęście już po chwili usłyszałem przymilający się głosik mojego syna:

– A będę mógł nocować z tobą? Tak na długo? Proszę, proszę…

Jestem pewien, że Jerzyk wzmocnił swą prośbę oczami kota w butach – to było widać nawet przez telefon.

– Jasne, że możesz, Jerzyku! Powiedz mamie, że przyjadę po ciebie przed wieczorem, okej?

– Okej, powiem, ale dopiero jak się obudzi. Bo mama teraz ciągle śpi. A jak nie śpi, to jest zła – zdemaskował moją eks nasz syn.

Fakt, moja eks, Natalia, była w ciąży z nowym dzieckiem ze swoim nowym mężem. Albo na odwrót. Anyway, gdy dawno temu, to znaczy ponad pięć lat temu, była w ciąży z naszym synem i ze mną, też przez cały czas spała. Albo jadła…

– Do zobaczenia, synku! – zakończyłem rozmowę z Jerzykiem.

– See you, daddy – odpowiedział mi pięknym akcentem nieodrodny synek tatusia.

Było miło, a teraz czas na prozę życia, czyli rusz dupę uzupełnić zapasy, daddy.

Już pierwszego dnia doznałem pourlopowego szoku poznawczego. Mówią, że to Ameryka jest krajem, gdzie wszystko jest możliwe, ale to powiedzenie w Polsce wydaje się mocno naciągane. Bo tylko w Polsce jestem w stanie doświadczać prawdziwie mocnych wrażeń. Ameryka jeszcze nie ogarnia i musi się jeszcze sporo od nas nauczyć!

W pobliskim sklepie, ciągle nieco otępiały różnicą czasu oraz podróżą, wrzuciłem do koszyka niezbędne artykuły spożywcze: od papieru toaletowego i zgrzewki wody po gorzką czekoladę oraz płatki i mleko dla Jerzyka. Już podchodziłem do kasy, gdy przypomniałem sobie, że przecież od trzech miesięcy marzę o polskim chlebie, posmarowanym polskim masłem. Z polską szynką. Wróciłem zatem po bochenek chleba oraz normalnie tłuste masło, jakiego też nie znają za oceanem, a po szynkę ustawiłem się w minikolejce do specjalnego stoiska z ladą. Dało mi to czas na zastanowienie się i podjęcie decyzji.

– Dobry wieczór – powiedziałem piękną polszczyzną, gdy już nadeszła moja kolej. – Czy jest szynka krucha?

– Jaka? – nie dosłyszała pani ekspedientka za ladą.

– Była kiedyś u państwa taka pyszna szynka, krucha – wyjaśniłem pani grzecznie i nadal z nienaganną polską wymową.

– Baśka! – pani ekspedientka krzyknęła gromko ku zapleczu. – Pan pyta, czy sprzedajemy jeszcze szynkę z kruka?!

I czy nie jest to kolejny dowód na to, że tylko w Polsce można spotkać taką różnorodność? Co z tego, że w Ameryce mają szynkę z bizona i popcorn z kukurydzy, ale tylko Polska ma szynkę z kruka! A ja po raz kolejny cieszę się, że wróciłem!

PS Kobiety też są u nas o wiele ładniejsze…

PS O północy

Ze wszystkich przywiezionych przeze mnie prezentów, a było ich pół walizki, Jerzykowi najbardziej spodobały się dmuchana siekiera do wbijania w głowę (idealna na Halloween oraz na bal karnawałowy w przedszkolu) oraz model Empire State Building z King Kongiem. Naprawdę piękna rzecz, ze wszystkimi detalami, w skali jeden do iluś tam tysięcy, a King Konga można było nawet przemieszczać w górę i w dół. Na boki również, ale pomarudzić mój synek też musiał:

– A takich z Godzillą nie było?

– Dlaczego akurat z Godzillą? – wykazałem się zainteresowaniem pomimo raniącego mnie braku entuzjazmu Jerzyka i niedocenienia moich starań.

– Bo Godzilla jest większa i silniejsza od King Konga – odpowiedział konkretnie mój syn. – A słabi to jadło, silnym na sadło – dobił mnie.

Dżizas! Trzy miesiące mnie nie było, a już zdążyli mi zepsuć dziecko! Mojej eks o to nie podejrzewam, ale już jej nowego męża – jak najbardziej.

– Kto tak powiedział, Jerzyku? – zapytałem niewinnie.

– W takim jednym filmie było. Wujek Hubert mi puścił na swoim komputerze – wysypał się mój syn.

A jednak! No to wujek Hubert ma prze… rąbane. Już ja z nim przeprowadzę rozmowę rodzicielską! Nie zdążyłem wymyślić, co jeszcze zrobię wujkowi fucking Hubertowi, bo Jerzyk mnie rozmiękczył.

– Ale i tak cię kocham, tatusiu! Fajnie, że już wróciłeś – i ciszej dodał – bałem się, że mnie na zawsze zostawiłeś…

Mój synek, kochany! Never ever! Z Marsa bym do niego wrócił!

Poniedziałek, czyli wietrzenie głowy

Moja pierwsza przejażdżka rowerowa po powrocie do kraju i moje kolejne zdziwienie. Dzień powszedni, więc wielu osób na ścieżce rowerowej nie było. A przede mną gość w wypasionej konstrukcji na głowie. Jakby kask, ale większy, taki w rozmiarze skafandra kosmicznego, na którym dodatkowo coś zamontowano. A konkretnie kamerę. Jechałem za gościem, myślałem i próbowałem zrozumieć, o co kaman? I co on takiego filmował?! Pustą ścieżkę rowerową? Samochody jadące obok nas? Pora była wczesna, typu blady świt, więc nawet żadnej konkretnej dupy przed nim nie było! Zwierząt ani innych atrakcji również nie zauważyłem. Ścieżka jak ścieżka. Kostka Bauma, ekran z jednej strony, z drugiej suche badyle, a za nimi ulica. A kamerzysta amator vel astronauta rowerzysta jechał tak przede mną przez blisko godzinę, kręcąc łbem w każdą stronę. W pewnym momencie miałem wrażenie, że jednak da radę i zrobi pełny obrót – trzysta sześćdziesiąt stopni. Jechałem za nim zafascynowany, zachowując jednakże tak zwaną bezpieczną odległość. Nie tylko dlatego że chciałem uniknąć ewentualnej kolizji, ale przede wszystkim, żeby nie zostać sfilmowanym i nie zobaczyć swojego osobistego zadu na fejsie czy innym YouTubie. Jednak do samego końca wyprawy rowerowej nie obczaiłem, o co mu chodziło. Żeby nie było, że jestem nietolerancyjny – niech on sobie robi, co chce. Każdy niech sobie robi. Ja po prostu jestem, więc myślę, po jakiego fucka komuś taki film z drogi? Jedyny pomysł, jaki przyszedł mi do głowy, to że gość szykuje się do sezonu zimowego. Zimno, ciemno i ponuro, więc zamiast w plenerze taki rowerzysta kamerzysta będzie sobie uprawiał kolarstwo salonowe – w cieple własnego pokoju! A że w pokoju widoki słabe, puści sobie ów salonowy rowerzysta własny film ze ścieżką. I to jest ten moment scenariusza, od którego przestaję rozumieć. Przejechałby się chłop latem po lesie, sfilmował zielone drzewa i krzaki, zwierzynę leśną, dziewczęta hoże zbierające jagody i poziomki i inne takie…. Wtedy dopiero miałby na co patrzeć! Anyway, none of my business, bo może akurat ten konkretny salonowy rowerzysta tak właśnie lubi? Ja mam swoje tematy do ogarnięcia.

PS Kobiety na rowerze nie spotkałem. Może to i dobrze, że jeszcze nie, bo Jerzyk śpi ze mną. Odmawia przeniesienia się do swojego pokoju i do swojego łóżka, bo jak twierdzi: „Boi się, że znowu mu zniknę”. Love you, too, synku!

Wiem już wszystko – mój przyjaciel ordynator Witek mnie uświadomił. To filmowanie kamerą na dachu, kasku czy innym nakryciu głowy jest teraz trendy. Taki monitoring online, na wszelki wypadek, czyli na wypadek wypadku. Bo gdy się już ten wypadek wydarzy – będzie gotowy dowód dla sądu, jeszcze ciepły, prosto z miejsca zdarzenia. Że to była jego wina, nie moja! Filmują więc wszyscy: kierowcy, rowerzyści, motocykliści, matki z wózkami, wrotkarze, rolkarze, babcie z chodzikami i sąsiedzi. Witek twierdzi, że ta choroba przyszła do nas ze Stanów, ale chyba się myli, bo niczego takiego tam nie zauważyłem.

Wtorek, czyli pańskie oko orkę tuczy

Wróciłem do pracy.

Moje Centrum Rehabilitacji i Osteopatii, czyli moja ukochana Orc-a-Med, czekała na mnie wiernie. Lojalny personel dzielnie pilnował interesu, a stęsknieni (i także wierni) pacjenci szczerze ucieszyli się na mój widok. Podobno ci najwierniejsi nie dali się dotknąć nikomu innemu, cierpieli cierpliwie i czekali na mój powrót zza oceanu. Zawodowo jestem dumny, ale finansowo nie jest mi już tak bardzo do śmiechu… A do tego muszę ich teraz oraz naraz wszystkich przyjąć i uleczyć.

Już na wejściu, w recepcji, powitała mnie pani Marylka, lat sześćdziesiąt dziewięć, o wadze odwrotnie proporcjonalnej do wieku.

– Panie Marcinku kochany! Jak dobrze, że pan wrócił, uzdrowicielu mój jedyny, kochany! – rzuciła mi się na szyję stęskniona. – Ja bez pana chodzić nie mogę!

– Dzień dobry, pani Marylko, ja z panią też – wyswobodziłem się z jej uścisku w zwisie. Tak punktowy ciężar jest bardzo niezdrowy dla kręgosłupa szyjnego. – Nie jest tak źle, widzę, że sobie pani radzi…

– A mam inny wybór? Muszę sobie radzić, panie Marcinie kochany, ale teraz w panu cała moja nadzieja. – Pani Marylka spojrzała na mnie zalotnie. – Pomoże mi pan?

– Pomogę, pani Marylko, pomogę! Proszę dać mi chwilę, ogarnę się i spotkamy się w moim gabinecie.

Dostałem chwilę na wyściskanie się i przywitanie ze wszystkimi innymi, od pięknej recepcjonistki Ali po mniej pięknych, ale równie stęsknionych kolegów. Ci zainteresowali się od razu gadżetami, które przywiozłem zza oceanu, ale Ali niestety nie dało się zbyć uściskami czy prezentami. Bez gry wstępnej przystąpiła do ataku:

– Marcin, tu są zaległe rachunki i faktury, które sam musisz obejrzeć. I zapłacić. Tutaj jest wezwanie z sądu, a tu prośba o wystąpienie na konferencji. A to zaproszenie na ślub, dla nas wszystkich, zresztą.

– Zaproszenie na ślub? – ucieszyłem się, że jeszcze przez chwilę mogę zająć się czymś, co nie wymaga płacenia ani podejmowania decyzji.

– Tak. Na ślub Klary i jakiegoś Włodzimierza…

– Klara się żeni! – ucieszyłem się. – I Włodek się żeni! To dzięki nam, wiesz, Alu?

– Nie dzięki nam, tylko dzięki pękniętej łąkotce, Marcinie – sprowadziła mnie na ziemię Ala. – A ty zajmij się lepiej rachunkami. Bo one są na wczoraj, a ślub będzie dopiero za miesiąc.

I tak wyglądał mój pierwszy dzień w Orc-a-Med. Pacjenci, rachunki, wezwania do sądu, wezwania do zapłaty, konsylia… Już miałem wychodzić, jak zwykle ostatni, gdy do naszego centrum wparował pacjent. Pokrzywiony jak Quasimodo, więc sylwetki nie rozpoznałem, aczkolwiek twarz wydała mi się jakaś znajoma…

– Panie Marcinie, ratuj pan! – zakrzyknął od progu. – Jutro mam ślub córki, a mnie pogięło! No zawiało mnie, kurza dupa!

Od razu poznałem po głosie! To był pan Ireneusz, lat sześćdziesiąt.

– Oj, niedobrze, panie Ireneuszu, kiepsko pan wygląda. Ale damy radę, pan wchodzi do gabinetu.

Współczułem pacjentowi i sobie. On cierpi, biedak, bo pogięty, a ja, bo wyjść nie mogę. Z panem Ireneuszem poznaliśmy się ładnych parę lat temu przy okazji zlotu starych gratów, czyli zabytkowych samochodów. Ja kolekcjonerem nie jestem, ale byłem osobą towarzyszącą mojemu przyjacielowi Witkowi, który jest monogamistą, gdy chodzi o żonę, i poligamistą – w temacie starych samochodów. Potrafi bez ostrzeżenia wpaść w trans, amok, ciąg (każde określenie nałogu pasuje, gdy zobaczy swój kolejny obiekt westchnień). Wtedy też coś kupił, chyba kultowego garbusa, o ile dobrze pamiętam, i to właśnie od pana Ireneusza.

– Jak to się stało, panie Ireneuszu? Bo CO, to widzę sam – zagaiłem, gdy już pacjent rozłożył mi się w całej swojej okazałości na łóżku rehabilitacyjnym.

– Kabrioletu mi się zachciało na stare lata, kurza dupa – stęknął pan Ireneusz. – A żona się ze mnie śmiała i wykrakała.

Dalsza część naszej rozmowy jest nie do powtórzenia, dość powiedzieć, że wycia i jęki pacjenta słychać było nie tylko w naszej kamienicy… Cud, albo wprost przeciwnie, znieczulica, że nikt z sąsiadów nie wezwał policji. Po godzinie tortur przyszły ojciec panny młodej odzyskał postawę niezbędną do poprowadzenia córki do ołtarza. Do jutra powinien wytrzymać w pionie, a później się zobaczy. Zadowolony wyściskał mnie po męsku (dzień ściskania – ciąg dalszy), zapłacił hojnie i odjechał swoim kabrioletem (ale dach zaciągnął).

A ja mogłem wreszcie zgasić światło i pójść do domu, do Jerzyka, który na mnie czekał – już po kolacji i wykąpany przez zapobiegliwą babcię Z. Oj, długo czekał synek na tatusia… Nagle ja też poczułem przemożną potrzebę wyściskania. Syna oczywiście, nie babci Z.

– Już jestem, synku!

Cisza.

– Halo, Jerzyku? To ja, twój tatuś! Jestem już w domu!

Cisza.

– Hello! Ziemia do Jerzyka – próbowałem podejść z innej strony.

W końcu syn się odezwał.

– Wiesz co? Może pojedź znowu do tej swojej Ameryki, bo wtedy przynajmniej dzwoniłeś! – powiedział mi z przekąsem oraz wyrzutem stęskniony syn.

Trafiony, zatopiony.

– Sorry, synku – złożyłem samokrytykę. – Od jutra się poprawię. Wybaczysz mi?

– Żeby mi to było ostatni raz! – pogroził mi palcem Jerzyk (skąd ja znam ten gest, cała mamusia!).

I pogodziliśmy się.

PS Trzy miesiące mnie nie było w kraju, i to niecałe, a już każdy chce i opowiedzieć swoją historię. Pacjenci, przyjaciele, Jerzyk, moja sis, a nawet moja eks. Czyżbym tylko ja ich słuchał?!

Środa, czyli badania w terenie

Od dwóch lat mam przyjemność rehabilitować panią Małgosię, lat czterdzieści. Gdyby nie fakt, iż jest szczęśliwie zamężna i jeszcze gdyby nie moja żelazna zasada (jedna z tych, których przestrzegam), chętnie bym się z nią zaprzyjaźnił. Tak bardziej bardziej. Szczególnie że pani Małgosia jest wyjątkowa – nie dość, że ładna, to jeszcze z naturalnie pięknym biustem i poczuciem humoru. Również naturalnym i dużym, a do tego również na własny temat. Z panią Małgosią pracujemy a to nad jej ścięgnem Achillesa, a to nad przyczepami, czasem nad kręgosłupem lędźwiowym, a od dzisiaj, dla odmiany – nad zespołem pasma biodrowo-piszczelowego. A konkretnie staramy się owo pasmo rozluźnić i wzmacniamy mięśnie miednicy pani Małgosi. Bo pani Małgosia biega. Do tego za często, za długo i po asfalcie. Oczywiście wie, że nie powinna, bo mieszka w jakiejś wsi jeszcze za Podkową Leśną, ma więc do woli lasów, dróżek i ścieżek polnych do biegania, ale nikogo nie słucha i biega po twardym. I sobie wybiegała.

Ale wybaczam jej, bo z panią Małgosią nie od dzisiaj toczymy nieustający spór: bieganie czy rower, dzięki któremu pani Małgosia jest moją pacjentką i korzysta z usług mojej Orc-a-Med. A dzisiaj w bonusie dostałem od niej tak epicką opowieść, że mój przyjaciel Kazio, znany autor, nigdy mi nie wybaczy. Z zazdrości oczywiście.

– Moja mama, panie Marcinie, jest z dziada pradziada warszawianką – zaczęła opowieść pani Małgosia, podczas gdy ja rozbijałem złogi w jej pasie. – Do tego najprawdziwsza hrabianka. Więc jak tylko zajechała do nas na weekend, wyruszyła na spacer. Chodziła po tej naszej wsi jak właścicielka po swoich włościach. Albo jakby po jakimś skansenie chodziła. Tam zajrzała, tu obejrzała, do tubylców życzliwie zagadała… W każdym razie wróciła zachwycona.

Pani Małgosia wczuła się w rolę i nawet zmieniła głos, żeby lepiej pokazać arystokratyczną wymowę mamy.

– No, ty na tej wsi to jednak do wszystkiego masz dostęp, córeczko! Jacy tu ludzie mili i zorganizowani, frontem do klienta – zachwycała się przez telefon.

Zdziwiło to nieco moją pacjentkę, czyli córkę matki, więc gdy już ściągnęła po pracy do domu, zapytała mamusię, cóż ją tak zadowoliło. Mamusia się rozpromieniła.

– Poszłam sobie na spacerek po tej waszej okolicy i patrzę, a po drugiej stronie ulicy, na płocie, szyld wisi, że „badania ginekologiczne”. Był nawet numer telefonu. A ja, wiesz, córeczko, te badania zaległe miałam, to spisałam ten numer szybciutko i sobie zadzwoniłam. I oni, ci państwo, tacy mili, że oczywiście, że robią pełny zakres badań. Nawet zdziwili się, że ja chcę im jakieś skierowanie pokazywać! Powiedzieli, że jak przyjadą, to sami sobie wszystko sprawdzą. Tylko zapytali, gdzie jestem, to podałam, że w Warszawie. I jeszcze powiedziałam, że pewnie drodzy są, a oni że nie, bo przecież stawki mają ustawowe. To umówiłam się z tym miłym panem na jutro, powiedział, że sprzęt będzie miał ze sobą!

Tu panią Małgosię tknęło… Spytała mamę, z którego płotu ona ten numer spisała. Mama odpowiedziała, a pani Małgosia czym prędzej założyła obuwie sportowe i poszła (bo biegać jej jeszcze nie wolno) sprawdzać. Doszła i sprawdziła. Napis na płocie był (a jakże!) i brzmiał: badania GEOLOGICZNE.

Dobrze, że następne pół godziny też miałem z panią Małgosią, bo mógłbym obrazić innego pacjenta swoim mało profesjonalnym zachowaniem. Obydwoje zresztą nie mogliśmy się opanować i śmialiśmy się do momentu, gdy już tylko można dostać czkawki lub się posikać. A poważni pacjenci płacący za usługę medyczną tego nie lubią i nie tolerują. Żałuję tylko, że zapomniałem zapytać, czy wizyta się odbyła i z jakim sprzętem ten miły pan podjechał do mamusi. I czy mamusi się podobało…

PS Zdecydowałem, że Kaziowi tej historii nie opowiem, zachowam ją tylko dla siebie. I dla potomnych oczywiście. A mój przyjaciel autor niech sam sobie sam robi research oraz badania w terenie!

PS Tydzień później

Ale mam dobre serduszko i mogę Kaziowi sprzedać historię, a raczej tragedię, mojego pacjenta, pana Macieja lat sześćdziesiąt jeden. Złoty człowiek, każdemu pomoże, a z własną żoną nie może się dogadać. On chce, ale ona nie. A konkretnie w ogóle się do niego nie odzywa. Mieszkają przez ten cały czas razem, na 37,8 m². I milczą. Dlatego pan Maciej przesiaduje w swoim warsztacie od świtu do nocy, żeby wyjść z domu, gdy żona jeszcze śpi, i wrócić, gdy już zaśnie. Nie wiem, co robi z weekendami… A poszło o pieczone skrzydełka czy inne udka. Dziesięć lat temu pan Maciej wrócił do domu z roboty, przywitał się z małżonką (po raz ostatni, jak się później okazało), umył ręce i zasiadł za stołem w kuchni.

– Co dzisiaj mamy na obiad? – zapytał grzecznie.

– Pieczone udka – opowiedziała mu (po raz ostatni) żona.

– Znowu! – wyrwało się niechcący panu Maciejowi. – Wczoraj też były, i przedwczoraj. Piersi mi urosną od tych kurczaków.

Żona już nic nie odpowiedziała, tylko pieprznęła brytfanką z kurzymi nogami o stół i wyszła z kuchni. I koniec. Nigdy więcej się do mojego pacjenta, a swojego męża, nie odezwała. Czy życie nie pisze najlepszych scenariuszy? Ten oddam Kaziowi i mam nadzieję, że ja sobie takiego nigdy nie napiszę…

Czwartek, czyli termofor ze stali

Jedynym związkiem w moim życiu, którego nigdy nie musiałem definiować, jest związek z moją siostrą. Jej nie muszę zapewniać, że ją kocham, że zawsze będę przy niej i inne takie srrutututu, trutututu. I vice versa. Dla siebie jesteśmy zawsze dostępni, i w realu, i w innych wymiarach, 24/7.

No chyba że moja sis właśnie karmi piersią swoje nowe dziecko…

Dzisiaj, na przykład, ona zadzwoniła do mnie. O czwartej dwadzieścia nad ranem, oczywiście z bardzo ważnym pytaniem.

– Brat, co robiliście z Natalią, gdy Jerzyk miał kolkę? – zapytała bez wstępu.

– Jaką kolkę? – O tej porze słabo kojarzę.

– No kolkę! Normalną kolkę! Taką, jaką mają małe dzieci. Przypomnij sobie. Już! – zażądała moja sis kategorycznie.

Gdy w głosie mojej siostry zabrzmi TEN charakterystyczny dźwięk – dźwięk stali, każdy rozmówca zrobi wszystko, byle tylko sprostać wyznaczonemu zadaniu. Tak też było i w tym przypadku. Stal zadźwięczała, więc błyskawicznie obudziłem się i oprzytomniałem. I rozpocząłem proces myślowy: Jerzyk, kolka, wycie, bezsenne noce, lekarstwo… Ciepło, ciepło, gorąco…

– Wiem! – wykrzyknąłem niczym Archimedes w wannie. – Termofor! Kładliśmy mu na brzuszku taki worek z ciepłą wodą!

– Wiem, co to jest termofor, brat – usłyszałem zamiast dziękuję i moja sis się rozłączyła.

Znając tempo jej działania, zdążyła już napełnić worek ciepłą wodą i w ogóle zrobić, co trzeba. A ja, ciągle zaspany i kompletnie bez związku, nagle pomyślałem sobie, że też chciałbym mieć córeczkę… Taką małą córeczkę tatusia… Może być nawet taką z kolką…

Nie zdążyłem się bardziej rozmarzyć, bo w tym momencie mój telefon dał znak, że otrzymał wiadomość tekstową.

„To sobie zrób” – napisał mi mój przyjaciel Kot, który najwyraźniej znał mnie równie dobrze jak ja sam siebie.

„Sam nie dam rady. Any ideas?”, odpisałem.

„Sorry, jestem tylko dentystą”, odpowiedział mój przyjaciel.

Czyli muszę sobie radzić sam. Ale najpierw muszę się wyspać.

PS Wieczorem

A może jednak nie sam!

Kota wyraźnie ruszyło sumienie i umówił mnie na kolejną randkę w ciemno (cokolwiek by to nie oznaczało po ostatniej wpadce). Tym razem, i dla odmiany, ze swoją pacjentką. Podobno wolna, choć z odzysku, atrakcyjna, a do tego kręci ją borowanie na żywca… Jak dobrze jest mieć przyjaciela dentystę, do tego w realu!

Piątek, czyli kupa w czekoladzie

Siedziałem sobie w kąciku i robiłem powakacyjne porządki w kompie, gdy mój syn zawołał gromko z łazienki:

– Zrobiłem kupę, tato!

– Świetnie, Jerzyku – odpowiedziałem niezbyt uważnie, nie odrywając wzroku od ekranu. – A pupę wytarłeś?

– Wytarłem.

– Wodę spuściłeś?

– Spuściłem.

– To dobrze – pochwaliłem syna, nadal z nosem w ekranie.

– Czy ty to wszystko zapisujesz, tatusiu? – zapytał mnie z zainteresowaniem Jerzyk, który w tak zwanym międzyczasie zdążył się zmaterializować tuż obok mnie. – Bo ja jeszcze ręce umyłem. Napisz to koniecznie.

Napisałem.

Z innych newsów: Jerzyk zamieszka ze mną na dłużej! Moja eks ma jakieś patologie ciążowe i zatrzymano ją w szpitalu. Pewnie zostanie tam do rozwiązania… Zdecydowaliśmy więc, że lepiej będzie dla naszego wspólnego syna, jeśli zostanie ze mną, czyli ze swoim prawdziwym tatusiem. Pasuje mi to! Nie przypuszczałem nawet, że tak bardzo stęskniłem się za Jerzykiem! Jak baba jakaś się stęskniłem, mój drogi pamiętniczku… I w związku z tym pozwalam Jerzykowi na wszystko. No, prawie na wszystko, ale przyłazi do mnie co rano i jemy razem śniadanie. W łóżku. Później ja śpię na okruchach i w czekoladzie, która na prześcieradle wygląda jak kupa, ale who cares… Za parę lat mój syn pewnie mi powie, żebym spadał, więc trzeba chwytać te chwile.

PS Chyba że do tego czasu uda mi się z kimś zrobić jedną malutką córeczkę?

Czwartek, czyli tajemnica korespondencji

Wczoraj nie tylko zapisałem wiekopomną wypowiedź mojego syna, lecz także wymianę myśli z jego mamą, czyli moją eks, która stęskniła się za mną już tydzień po moim wyjeździe do Ameryki.

Od: Natalii

Do: Marcina

Temat: Jesteś świnią, ale i tak wszystkiego naj

Drogi Marcinie,

jeszcze raz wszystkiego naj z okazji urodzin. Serio, chociaż po tym wszystkim, co o mnie nawypisywałeś w tym swoim pseudo-dzienniku, nie powinnam się do Ciebie odezwać przez najbliższe dziesięć lat! Ale przez wzgląd na naszego wspólnego syna, który na szczęście nie został córką, oraz na naszą burzliwą, wspólną przeszłość, wybaczam Ci. Miłosiernie. Jednocześnie czuję się w obowiązku przesłać niniejsze sprostowanie. Dla potomnych.

Po pierwsze, nie boję się jazdy na rowerze i nie mam żadnej traumy z tym związanej. To była wymyślona przeze mnie naprędce historia, żebyś dał mi święty spokój. Tak naprawdę nienawidzę uczucia siodełka wpijającego mi się w środek tyłka. I tyle legendy.

Po drugie, ja, w przeciwieństwie do Ciebie, Marcinie, nie udaję, że nie wiem, dlaczego nam nie wyszło. Wiem i teraz uprzejmie Ci przypomnę. Nie wyszło nam, bo ja nie miałam ochoty na posiadanie dwóch synków. Jeden trzylatek w zupełności mi wystarczał. Byłeś uroczy, ale maksymalnie upierdliwy i uparty. Myślę, że udało Ci się (nieco) dorosnąć. Pewnie musiałeś. Szkoda, że tak długo to trwało, bo może… Ale tak też jest dobrze – mamy Jerzyka, czyli owoc naszej miłości, a ja mogłam poznać Huberta. Wiem, wiem, jestem złośliwa, ale jednocześnie pewna, że Tobie też się uda. Kiedyś… Może w tej Twojej ukochanej Ameryce?

Po trzecie, wyjątkowo zgadzam się z Tobą: seks z Tobą był bardzo przyjemny… Ale na szczęście z wiekiem zmieniły mi się priorytety (trochę), a mój obecny też jest niezły. I tej wersji będę się trzymać!

Po czwarte, od zawsze wiem, co wyprawiacie z Jerzykiem w czasie wolnym. Nie wiń, proszę, dzieciaka, on po prostu kocha mamusię i wszystko mi opowiada. Mam jedynie prośbę, jeśli musicie już w coś grać, proszę, ogranicz się do gier bez przemocy. Żadnych wojen i innych rozwalanek. Ćwiczcie koncentrację i koordynację. Obydwu się Wam to przyda.

Po piąte, kategorycznie dementuję pogłoski, że mój obecny cierpi na narkolepsję. Po prostu jest człowiekiem niezwykle aktywnym, więc lubi się czasem zdrzemnąć po obiedzie. I nie ma sensu dorabiać do tego żadnej złośliwej puenty, drogi Marcinie.

Po szóste, dupa z Ciebie maksymalna, bo o tym, że Twoja siostra jest z Kotem, wiedzieli wszyscy. Od dawna. Założyłyśmy się nawet z Kamą o wino, kiedy to wreszcie zauważysz… Ja oczywiście wygrałam, tylko że, niestety, nie możemy skonsumować nagrody, bo żadna z nas nie przewidziała, że zajdziemy razem w ciążę. To znaczy, nie razem, ale równocześnie, Ty złośliwcu! I nie mów o mnie, proszę, że się rozmnażam. Nie jestem jedną z owieczek Jerzyka na farmie!

Po siódme, kocham Cię i zawsze będę kochała. Serio.

Trzymaj się w tej Ameryce i wracaj do nas szybko zbawiać świat.

Twoja eks

PS Nie pytaj mnie, skąd wiem, że piszesz pamiętnik i co w nim piszesz. Nie wyznam tego nawet na torturach. Ale radziłabym Ci ocenzurować niektóre fragmenty, zanim pozostawisz swoje zapiski potomnym.

PS do PS I opuszczaj deskę klozetową, bo gender genderem, ale żadna kobieta tego nie lubi, a żadna ustawa tego nie zmieni.

Od: Marcina

Do: Natalii

Temat: Re: Jesteś świnią, ale i tak wszystkiego naj

Też Cię kocham!

Ucałuj ode mnie Jerzyka, ale swego męża już, proszę, nie. Jak wrócę, zrobię to osobiście. To znaczy Ciebie i Jerzyka, bo do H. się nie dotknę! A raczej jeśli się dotknę, to w zupełnie innym celu, ale teraz nie o tym chciałem pisać.

Wiem, wiem, spóźniłem się nieco z tymi wyznaniami, ale sama wiesz, jak to jest. Nie czas żałować róż, gdy masz kolec w dupie, jak mawiał Jerzy… Dlatego nie do końca zgadzam się z Twoimi argumentami. Po pierwsze, duma mi nie pozwala, a po drugie, moja prawda jest inna. I tej wersji będę się trzymać. Szczególnie w kwestii deski i dojrzewania.

Ale zgadzam się z Twoim wywodem nr 3, że nasze nieślubne pożycie małżeńskie było niezwykle udane. Śmiem twierdzić, że nawet za bardzo, gdyż Twoje następczynie mają w związku z tym niezwykle wysoko ustawioną poprzeczkę… Ale pracuję nad tym intensywnie i wierzę, że wkrótce się to zmieni.

Po trzecie, nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć, jak udało Ci się dotrzeć do moich tajnych zapisków. Swoją drogą, wredna jesteś, my dear! Jak już do nich dotarłaś, to mogłaś przynajmniej udawać, że o niczym nie wiesz… Aha, i niczego nie zamierzam zmieniać ani cenzurować! To są MOJE wspomnienia i nic potomnym do tego. A jak im się nie podoba, to ich problem i będą musieli z nim żyć, bo przodka i tak sobie nie zmienią. Amen.

Do zobaczenia, pilnuj Jerzyka i siebie. Twój M.

PS Jestem pewien, że Twój obecny nie jest taki dobry jak ja… Pij zieloną herbatę na zgagę, bo pamiętam, że cierpiałaś w ciąży z Jerzykiem. To znaczy w ciąży ze mną, a z Jerzykiem w środku. A gdy wrócę, to zrobię Ci masaż. Profesjonalny oczywiście.

PS do PS No dobra, dobra, wymyśliłem to… Oprócz mojego syna, mojej sis i Kazia nikt nie wie, że piszę pamiętnik. Siostra mnie nigdy nie zdradzi, nawet na mękach. Kazio też nie, ale zupełnie z innego powodu, bo z zazdrości. Jednak na wszelki wypadek opatrzyłem swój pamiętnik alfanumerycznym hasłem, które nie jest moją datą ani miejscem urodzenia. Ani imieniem czy też datą urodzenia mojego syna, ani żadną inną znaną datą. Moje sekrety są od dzisiaj bezpieczne, I’m safe! Czyli jestem sejfem…

Piątek, czyli mc²

Ponieważ wszyscy się za mną stęsknili, więc jestem teraz przez owych wszystkich wykorzystywany. Głównie w Orc-a-Med, ale nie bronię się. Wręcz przeciwnie – daję się z przyjemnością. Zawsze to okazja do odnowienia starych znajomości i zawierania nowych.

Taki na przykład nowy znajomy z dzisiaj – Jarek, lat trzydzieści pięć. Znany w stolicy i powszechnie ceniony oraz lubiany (przez uczniów oczywiście, bo przez kolegów już nie zawsze) pedagog. Trafił do mnie po godzinach. Z kontuzją oraz z kolegą, też nauczycielem.

Panowie założyli się ze swoimi uczniami z trzeciej klasy gimnazjum, o szóstkę z wychowania fizycznego, że nie dadzą im rady. I stoczyli mecz piłkarski roku: uczniowie IIIc kontra koledzy Jarka. Żeby była jasność – koledzy z podwórka, a więc obecnie panowie w średnim wieku, tak jak ja. I tak jak ja – w znakomitej formie. To wersja Jarka, bo sądząc po obrażeniach jego i kolegi wuefisty, śmiem twierdzić, że różnie z tą formą było. Jedno jest pewne – drużyna kolegów z podwórka miała większą masę niż uczniowie z IIIc, co nie pozostało bez wpływu na charakter ich kontuzji. Świadomi tego panowie robili wszystko, żeby uniknąć kontaktu cielesnego z uczniami. Z wielu powodów, pedagogicznych również, ale głównie zależało im na tym, aby swych młodszych przeciwników nie zmiażdżyć.

– Jezu – jęczał nabożnie pacjent Jarek, gdy próbowałem mu nastawić wybity bark. – Jezu! Skąd te maleństwa mają tyle poweru! Z internetu? Bo nie z mleka chyba… Normalny człowiek robi trzy kroki, a ten młody w tym czasie zdążył być przede mną, obok mnie i za mną! Ale to ja muszę uważać, żeby się na takiego nie zwalić! Bo wiesz, masa razy przyspieszenie i te sprawy…

– No… – włączył się do rozmowy wuefista, który siedział z lodem na kostce. – I, co gorsza, że oni, kurwa, wiedzą, że my im nie możemy zrobić kuku! A oni nam, kurwa, mogą! To mobbing jest jakiś!

Tu musieliśmy przerwać wymianę zdań, gdyż udało mi się. Jarek zawył, walnął mnie zdrową ręką przez łeb, ale zadanie wykonałem. Bark został wstawiony w należne mu w ciele pacjenta miejsce.

– Sorry, przepraszam! – zreflektował się pacjent Jarek. – Jakoś tak samo poleciało. Z bólu…

– Zdarza się – pokiwałem wyrozumiale głową.

Jarek ostrożnie poruszył nastawionym barkiem, po czym celnie podsumował nasze spotkanie:

– Jesteś geniuszem, Marcinie! Dziękuję!

– Jestem – zgodziłem się skromnie. Ale widząc, że ten przyjemny wątek rozmowy nie został podjęty przez moich rozmówców, zapytałem z najszczerszym zainteresowaniem, na jakie było mnie stać. – A kto wygrał?

– Oni, kurwa! – jęknął z bólu urażonej dumy wuefista. – I teraz nie dość, że cierpię, to jeszcze muszę im wszystkim szóstki postawić! Do Nawałki niech, kurwa, idą, a nie do publicznego gimnazjum!

Anyway, gdy moim nowym pacjentom zrobiło się lepiej fizycznie, poszliśmy się napić. Psychika w sporcie też jest ważna. A może nawet waaaażżżżnnnieeeeeeeeeeeejszaaaaaaaa…

PS Rano

PS Jak dobrze być back! I jak przyjemnie jest czuć się potrzebnym. A ja zrobiłem sobie update i zaktualizowałem swoje marzenia. I już wiem, że moje miejsce jest tutaj i no more American dreams…

Sobota, czyli tabliczka mnożenia

Dokonałem dzisiaj odkrycia, które mnie wcale nie ucieszyło. Powiem więcej – poraziło mnie i przeraziło.

A wszystko przez to, że mój operator telefonii komórkowej przysłał mi szczegółowe zestawienie za dziewięć minionych miesięcy obecnego roku. Nie prosiłem o to, ale jak już dostałem raport z przebiegu mojej telefonicznej ciąży, z zainteresowaniem oddałem się lekturze. I wyszło mi, że tylko w tym roku spędziłem na rozmowach telefonicznych pełnych 18 dób. Gadałem i słuchałem 18 razy 24, czyli pełne 432 godziny. Z tego przez 13 dób (312 h) byłem biorcą, a jedynie 5 dób (120 h) – dawcą. Jeśli wyjmiemy z tego trzy miesiące, podczas których byłem w Stanach, wychodzi, że podczas 18 ze 182 dób miałem telefon (czy tam smartfon, słuchawkę, Bluetooth, zestaw głośnomówiący czy inny komunikacyjny gadżet) przyklejony do własnego fejsa!

Ta statystyka mnie poraziła! W ciągu pierwszego półrocza blisko dziesięć procent swojego czasu na życie i inne czynności fizjologiczne spędziłem ze smarfonem! Nie z kobietą w łóżku, nie z synem w kinie, nie ratując zdrowie i życie ludzkie, a gadając! Pociesza mnie nieco myśl, że słuchając też, ale statystyka ciągle jest porażająca! Fuck, muszę przerwać pisanie, z Orc-a-Med do mnie dzwonią…

Niedziela, czyli fakir na dobranoc

Po raz kolejny przekonałem się, że Kot ma dobry gust, ale tylko jeśli chodzi o kobiety na użytek własny… A że ja nie uczę się na błędach, dzisiaj mogę mieć żal tylko do siebie.

Już kiedyś Kot umówił mnie ze swoją koleżanką, której głos przypominał skrobanie nożem po talerzu. Teraz też chciał dobrze, ale prawie wsadził mnie w gardło jakiejś nimfomanki ze skłonnościami sadomaso. Wiedziałem, że będą kłopoty, gdy tylko ją zobaczyłem. Przemknęło mi nawet przez głowę, że może ucieknę, ale nie zdążyłem – była szybsza.

– Hejka, ty musisz być Marcin – zagaiła. – Od razu poznałam. Pan doktor bardzo dobrze ciebie opisał.

A ciebie zupełnie nie, pomyślałem, ale głośno powiedziałem:

– Hejka, miło poznać, Marcin jestem.

– Apolonia, ale mówią na mnie Apola – wyjaśniła. – Nigdy Pola, never ever, zapamiętaj – dodała twardo.

To mi się nawet spodobało, ale piercing na ciele Apoli – już zdecydowanie mniej. Ćwieki, kolczyki, guziki i inne ostre bolce. Aż mnie zabolało, gdy wyobraziłem sobie, jak je wkręcali i wbijali. Ciekawe, czy Apola ma je jeszcze w innych miejscach… Na zewnątrz jeden był w nosie, do tego naprawdę duży. Tak duży, że mógłbym do niego smycz podpiąć i wyprowadzić Apolę na spacer. W brwiach były mniejsze, za to po dwa w każdej, w kąciku ust też dwa, bo góra i dół i jeszcze w języku (jeden chyba…). A w uszach to miała takie olbrzymie rozciągające małżowinę talerze, które nazywają się plugi. Teraz jestem mądry, bo pogrzebałem w sieci, ale tak wystraszyłem się fotek, że chyba nie zasnę. W bardzo wczesnej młodości byłem z dziewczyną, która miała kolczyk na sutku. Jednym. To było interesujące przeżycie, ale pamiętam, że odetchnąłem wtedy z ulgą, że nie miała niczego w innym miejscu intymnym. Do dzisiaj boję się zranienia… W każdym razie samookaleczanie to zupełnie nie moja bajka. Ja sadomaso jestem tylko wtedy, gdy mam ochotę skatować się na rowerze. I zawsze sam.

Jednak jestem światowy i tolerancyjny, więc dałem Apoli szansę i poszliśmy na kolację. Do tej hinduskiej knajpy, w której byłem kiedyś z Kaziem. Niestety, to było kolejne rozczarowanie wieczoru. Nie było już naszego bollyłódzkiego kelnera z białymi zębami, jedzenie też było mdłe i wcale nie hot-hot. Do tego zamiast flirtującego pierwszorandkowego ping-ponga w stylu: o mnie – o tobie – o mnie, zostałem zmuszony do wysłuchania monologu Apoli. W sumie warto było, bo na przykład dowiedziałem się, gdzie w Warszawie znajduje się najlepsze studio tatuażu i piercingu. Kolczykują dyskretnie, fachowo i sterylnie. Dziękuję, nie skorzystam, ale zawsze warto wiedzieć, a nuż jakiś mój pacjent będzie miał taką potrzebę.

Wiedzę poszerzyłem, jednak celu nie osiągnąłem. I nadal jestem sam. Bo gdy po kolacji Apola wsadziła mi do buzi swój oćwiekowany język ze smakiem curry, myślałem, że zwomituję, jak mawia mój syn. Ale dzielny byłem i dałem radę. Nawet do widzenia grzecznie powiedziałem. Po powrocie do domu zęby oraz język starannie umyłem, a Kotu powiem jutro, żeby już nigdy więcej nie próbował mnie z nikim umawiać. Never ever.

PS Poniedziałek rano

Okazało się, że ta kolacja sporo mnie kosztowała. Nie w wymiarze finansowym, bo skąpy nie jestem, ale psychicznym, gdyż w nocy męczyły mnie koszmarne koszmary. Śniło mi się, że uprawiam seks akrobatyczno-tantryczny z Apolą i z bollyłódzkim kelnerem naraz, do tego w pozycji lotosu, na rozgrzanych węglach. Musiałem z wrażenia nieźle krzyczeć przez sen, bo obudził mnie mój własny syn, mocno szarpiąc mnie za bark:

– Tatusiu, tatusiu, obudź się!

Obudziłem się. Ciągle jeszcze w oparach omamów sennych dochodziłem do siebie, gdy Jerzyk zapytał mnie z wielkim zainteresowaniem:

– Dlaczego tak brzydko mówiłeś przez sen, tatusiu?

Niczego takiego nie pamiętałem, jedynie te makabrycznie erotyczne obrazy, ze mną w jednej z głównych ról.

– A co mówiłem? – zainteresowałem się.

– Fakir.

– Fakir? A czemu uważasz, że fakir to brzydkie słowo, Jerzyku? – nie zrozumiałem.

– No jak to! – zdziwił się i przewrócił oczami mój dwujęzyczny syn. – To ty nie wiesz, że fuck to po angielsku bardzo brzydkie słowo, a ear to znaczy ucho? Ale ja nie wiem, co to jest ten fuckear?

Wtorek, czyli tylko dla dorosłych

Nareszcie spotkałem się z moim przyjacielem, bardzo znanym autorem Kaziem, który pieści właśnie swój kolejny bestseller. Tym razem nie będzie to obyczaj, ale powieść sensacyjno-historyczna. Na razie książka jest w tak zwanych powijakach, czyli na etapie zbierania materiałów. Kazio umówił się ze mną na spotkanie, ale pod warunkiem że nie będę zmuszać go zdradzania szczegółów. Na tym etapie tworzenia on, autor, może mnie jedynie zachęcić i zanęcić…

– Znasz Krok Madame? – zapytał mnie Kazio, gdy już umawialiśmy się na konkretną wódkę.

– Czyj krok? – nie obczaiłem.

– Krok Madame, Marcinie, taką nową knajpę – wyjaśnił Kazio.

– Ale dlaczego krok? – nie rozumiałem.

– Nie krok, tylko Croque, Marcinie. Croque Madame! Języków uczyć się trzeba – skonkludował bezlitośnie Kazio i rozłączył się.

Gdy już udało nam się spotkać w tym „czymś tam” należącym do Madame, Kazio łaskawie uchylił mi rąbka tajemnicy.

– Marcinie, zamierzam stworzyć mistrzowskie studium fenomenu męskiej bezczelności w kontraście do bezgranicznej kobiecej naiwności – zarzucił przynętę.

– To znaczy? – muszę przyznać, że udało mu się mnie zaintrygować.

– Tobie mogę zdradzić małe co nieco, gdyż mam do ciebie, Marcinie, zaufanie. – Tu Kazio przerwał, by rozejrzeć się czujnie dookoła, a następnie konspiracyjnie pochylił się w moim kierunku. – Zachowaj jednak, proszę, te informacje tylko dla siebie! Piszę właśnie powieść o najjurniejszym ruchaczu wszech czasów.

– Słucham? – zapytałem zdumiony, bo słabo u mnie z wiedzą o światowych ruchaczach.

Kazio spojrzał na mnie z wyraźnym politowaniem.

– Marcinie, Marcinie… Zdecydowanie zbyt długo przebywałeś w tej swojej Ameryce. O Rasputinie moja powieść będzie.

– Myślałem, że to Casanova był największym… no wiesz, jebaką – próbowałem ratować honor.

– Ze swoimi stu dwudziestoma kobietami Casanova był jedynie prekursorem. Do tego w kategorii juniorów, że tak to ujmę sportowo – pouczył mnie Kazio. – Rasputin, Marcinie, miał kobiet co najmniej pięćset, i to jest dopiero klasa mistrzowska!

Mój zdumiony i lekko przerażony fejs musiał wystarczyć Kaziowi za cały komentarz, więc przyjaciel autor płynnie zmienił temat. A potem, równie płynnie, rewelacja goniła sensację, ale to dla mnie nic nowego. Tradycyjnie już spotkania z Kaziem obfitują w wysublimowaną strawę duchową i wyrafinowaną strawę cielesną. Niestety, tym razem ciała nie dane było mi nasycić, bo Kazio przechodzi właśnie okres wegański w swoim życiu. Ku rozpaczy swojej kobiety, Joanny. A tego konkretnego wieczoru – także i mojej. Okazało się bowiem, że choć Croque Madame brzmi zachęcająco, to w środku jest… po prostu yuck. Wegański, do tego w nachalny, siermiężny sposób. Nie jestem wybitnie mięsożerny, ale od czasu do czasu lubię sobie zjeść schabowego lub szynkę (z kruka czy z innego zwierzęcia). A soi i innych kiełków organicznie nie znoszę. I nie trawię, w dosłownym znaczeniu tego słowa…

Spędziłem więc wieczór głodny, sącząc szklankami wegański cydr, gdy w tym czasie Kazio zajadał się kotletem z sejtanu. Przyznam się, że wcześniej nie miałem nawet pojęcia o istnieniu tego czegoś. Pomiędzy kęsami Kazio opowiadał mi z przejęciem o głębokiej ideologii i humanitarnej filozofii weganizmu, współodczuwaniu ze słabszymi i z zależnymi od nas oraz o otwieraniu klatek. Ogólnie szacun, ale nie byłem w stanie współodczuwać na głodniaka. Już nie jeść, a żreć mi się chciało, z każdą minutą coraz bardziej!

Jednak piłem i słuchałem, ale… zbyt dobrze i zbyt długo znamy się z Kaziem, bo coś mi nie do końca pasowało. I oczywiście miałem rację!

Po piątej butelce cydru mój przyjaciel wyznał mi wreszcie, że ma już trochę dosyć. Męczą go zaparcia i gazy, nieustannie śni o schabowym, a do tego powinien uwolnić swoje papugi z klatki, a nie potrafi, bo za bardzo je kocha.

– Wiesz, Marcinie, ja szanuję wszystko, co żyje. I generalnie kocham stworzenia boże, chociaż niektórych się wyjątkowo brzydzę! Ale czyż my, ludzie, nie powinniśmy kochać ich mądrze, a nie bałwochwalczo? Czyż nie, Marcinie? – Spojrzał na mnie z nadzieją w zamglonych cydrem oczach.

– Tak, Kaziu, masz rację. Tym bardziej że niektóre stworzenia nie poradzą sobie bez nas – odpowiedziałem światle. – A inne z kolei zjedzą nas, jeśli my im tego wcześniej nie zrobimy.

I to był klucz do serca Kazia – Kazio popłynął. Że on żadnej klatki nie będzie otwierał, bo za bardzo kocha swoje Kazie… Że wolność mogłaby im tylko zaszkodzić, a poza tym na wolności niechybnie zginą śmiercią tragiczną! Kaziowi oczy zaszły łzami, a ja z trudem zrozumiałem jego opowieść o tym, jak to Joasia podarowała mu papugę. Młodą nimfę, a konkretnie samczyka o niezwykle dystyngowanych manierach angielskiego lorda. Kazio się wzruszył i nadał papudze najpiękniejsze z imion, czyli Kazimierz. Kazio i Kazimierz świetnie się rozumieli i byli samowystarczalni, do czasu gdy Joasia dokupiła Kazimierzowi (papudze) samiczkę. Radości i czułościom w klatce nie było końca, a Kazio (autor) poczuł się lekko odsunięty na bok. Jednak będąc wrażliwym artystą, zaakceptował potęgę miłości i teraz niecierpliwie czeka na młode.

– I z klatki ich nie wypuszczę! Po moim trupie! – spuentował po szóstej butelce cydru!

Pocieszyłem przyjaciela, że nie musi, a wręcz byłaby to zbrodnia, po czym zgodnie poszliśmy na tureckiego kebaba i polską wódkę.

PS To już chyba taka tradycja, że spotkania z Kaziem stymulują nie tylko moją duszę, lecz także ciało… Tym razem po raz pierwszy w życiu piłem wegański cydr i od razu obiecałem sobie, że po raz ostatni. Promise!

PS do PS A przynajmniej w takich ilościach…

Środa, czyli konkurs piękności

Po ostatniej rozmowie z doktorem kierownikiem Markiem poczułem organicznie, że powinienem się z nim rozstać. A raczej rozstać się z zakładem opieki zdrowotnej, którym doktor kierownik kieruje i kierować będzie. Należy on bowiem do tego gatunku kierowników, którzy wpasują się w każdą opcję polityczną i światopoglądową. Ich wybór i wybór kierownika Marka, nie krytykuję i nie komentuję, ale poszukam sobie swojego miejsca na Ziemi.

Przemyślałem to sobie wszystko w Ameryce, poukładałem i rozpocząłem szukanie. Czuję się w związku z tym jak miss Ziemi Lubuskiej na Konkursie Miss Polonia. Wysłałem około setki CV w odpowiedzi na różne ogłoszenia potencjalnych pracodawców i odbyłem nawet kilka spotkań. Na jednym poproszono mnie nawet o rozebranie się do podkoszulka i zademonstrowanie moich umiejętności.

– Ale po co? – zainteresowałem się uprzejmie, a przez głowę mi przemknęło, że może pomyliłem castingi i trafiłem na nabór do Chippendalesów?

– Pana CV wygląda interesująco – wyjaśniła mi komisja przesłuchująca. – Jednak musimy mieć pewność, że zna się pan na swojej pracy także w praktyce.

– To akurat rozumiem – odpowiedziałem nadal kulturalnie. – Nie rozumiem tylko, dlaczego mam się w tym celu rozebrać?

– Żebyśmy mogli ocenić pana warunki fizyczne – oświeciła mnie gruba pani z komisji, która nie wiem, kim była, bo się nie przedstawiła.

– Tego też się domyśliłem, ale nadal nie rozumiem – w jakim celu? – brnąłem.

Ja już tak mam, że pokazuję tylko wtedy, gdy ja mam na to ochotę. Do tego tylko tym, którym mam ochotę pokazać. A tej pani nie mam ochoty niczego pokazywać, i już!

– Jest pan niegrzeczny, panie Marcinie – zrobiła mi wymówkę gruba pani. – A to źle wróży naszej współpracy.

– Ma pani rację, bardzo źle – zgodziłem się z grubą panią. – W związku z tym dziękuję państwu za spotkanie i do widzenia – pożegnałem się i wyszedłem.

Moje ciało nie jest na sprzedaż! Jutro idę na kolejne interview, a za tydzień mam jeszcze jedno. Ciekawe, co tym razem każą mi zdjąć?

PS Późnym wieczorem zadzwonił Kazio.

– Młodych nie będzie – oświadczył mi bez gry wstępnej.

– Ale jakich młodych? – zainteresowałem się szczerze.

Ani Kazio, ani jego nieślubna żona Joasia nic mi nie mówili, że starają się o potomka…

– Mówiłem ci wczoraj, Marcinie – z przyganą przypomniał mi Kazio. – Na jajka czekałem…

Zanim zdążyłem się zaniepokoić, olśniło mnie wreszcie, że Kazio mówi o swoich papugach.

– Aha… – odetchnąłem z ulgą.

I najwyraźniej z wielką empatią w głosie, gdyż Kazio wyjątkowo się nie sfochował. Za to rzeczowo, acz smutnym głosem opowiedział mi o dzisiejszej wizycie u weterynarza. Nie, nie swojej, a jego parki, Kazimierza i Kazi. Fachowiec rzucił swoim fachowym okiem na ptaki, a raczej na ich ogony, po czym stwierdził kategorycznie, że młodych nie będzie. Ku wielkiemu rozczarowaniu Kazia (autora) Kazia (papuga) okazała się samcem. Ale pomimo tej diagnozy Kazimierz (papuga) nadal Kazię, czyli drugiego papuga, kocha i pozostały w trwałym związku.

– A ja marzyłem o malutkich, mięciutkich pisklaczkach – westchnął mi Kazio do słuchawki, a następnie podsumował celnie, jak to autor. – A zamiast puszystych słodkich kuleczek mam gender w domu. Takie czasy…

[1] Zbyt wiele miłości cię zabije… (tłumaczenie własne autorki).

[2] Przeżyję! (tłumaczenie własne autorki).