Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Człowiek znikąd

Człowiek znikąd

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8125-372-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Człowiek znikąd

Okazuje się, że Orphan X jest kimś więcej niż tylko legendą. Evan Smoak, bo tak się nazywa, uczestniczył w tajnym programie rządowym, w którym szkolono profesjonalnych zabójców.

Po samowolnym odejściu z Programu Orphan Evan zapada się pod ziemię. Ukrywa się pod fikcyjnym nazwiskiem i wykorzystuje swoje nadzwyczajne umiejętności: jako człowiek bez imienia pomaga ludziom w  potrzebie, bezlitośnie rozprawiając się z ich prześladowcami. Właśnie trafił na trop szajki handlującej ludźmi. Ma szesnaście dni, by uratować porwaną nastolatkę, którą bandyci zamierzają sprzedać. Jego plany zostają niespodziewanie pokrzyżowane przez uzbrojonych napastników. Będzie musiał uważać, aby przy tej akcji nie ściągnąć uwagi Van Scivera, obecnego szefa Programu Orphan, który wykorzysta wszystkie możliwości, by znaleźć i unicestwić Smoaka.

EVAN SMOAK TO DOSKONAŁA MIESZANKA JASONA BOURNE’A I JACKA REACHERA.

BOHATER HURWITZA WYKORZYSTUJE SWOJE UMIEJĘTNOŚCI, BY POMÓC UCISKANYM I OCALIĆ WŁASNE DOBRE IMIĘ.

Orphan X stoi w jednym rzędzie z najlepszymi thrillerami. Narodziła się nowa supergwiazda thrillera!
„Publishers Weekly”

Orphan X jest dotychczas najlepszą powieścią Hurwitza – ma wszystko, czego potrzebuje dobry thriller.
Lee Child

Polecane książki

Willa na końcu drogi. Morderstwo w garażu. Wiele tropów, wiele pytań. Detektyw Franek Morek podejmuje się odszukania zaginionego prokuratora na prośbę zrozpaczonej żony. Prywatnie ten były policjant jest sympatycznym, choć samotnym kawalerem po czterdziestce, który często zapomina kupić chleb, al...
Uniwersalny poradnik dla kobiet – zbudowany na bazie kalendarium na rok 2015 – pozwoli zaplanować prace domowe, których nasilenie związane jest z daną porą roku. Zawiera ok. 1000 porad tematycznie nawiązujących do konkretnych miesięcy.Czytelniczki znajdą tu informacje o tym, jak powinna być prowadzo...
Poradnik do gry Need for Speed Shift pozwoli zapoznać się z podstawowymi informacjami dotyczącymi zachowania się samochodów na torze, tego jak pokonywać zakręty na trasach oraz informacjami na gier wyścigowych i tuningowania posiadanych aut. Need for Speed Shift - poradnik do gry zawiera poszukiwane...
W raporcie przeczytasz o:   • Jak zmieni się kwota subwencji w 2016 roku na jednego ucznia • Zmianach w Centralnej Komisji Egzaminacyjnej już od stycznia 2016 roku • Wysokości współczynnika urlopowego na 2016 rok • Zmianach w Ordynacji podatkowej  od stycznia 2016 roku • Ile wyniosą kwoty wolne od p...
Poradnik do gry FIFA 16 zawiera wszystko, czego potrzebować będziesz do sprawnej i bezproblemowej rozgrywki. Tekst rozpoczyna się szczegółowym opisem sterowania, z podziałem na poszczególne składowe rozgrywki, uwzględniając platformy, na które wydana zostanie produkcja. Oprócz tego, znajdziesz tutaj...
We współczesnym świecie mnożą się konflikty - konflikty pomiędzy narodami, ideologiami oraz poszczególnymi osobami. A zatem wewnątrz każdego ludzkiego serca toczą się walki pomiędzy sprawiedliwością i nieprawością, dobrem i złem. Jesteśmy celami takich sił jak strach, choroba, depresja, gniew i nało...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Gregg Hurwitz

Okładka

O książce

Strona tytułowa

O autorze

Tego autora

Strona redakcyjna

Dedykacja

Motto

1. Co on musi wiedzieć

2. Normy społeczne

3. Wóz bojowy

4. Czysta jak skalpel

5. Oczy bestii eksplorującej dane

6. Jak ropa z odwiertu

7. Nieuchronne rzężenie

8. Jego własny domek dla lalek

9. Nasza Pani Święta Śmierć

10. Dziwny język zażyłości

11. Już wcale nie to samo miejsce

12. Magiczne machinacje

13. Ostatnie spojrzenie

14. Rambo w szytej na miarę koszuli

15. Kanapowi filozofowie

16. Wierni Towarzysze

17. Piękny potwór

18. W ciele i kościach

19. W jakimś znacznie gorszym miejscu

20. Bez końca

21. Kłopoty

22. Boskie prawo

23. Anioł zniszczenia

24. Skomplikowane, trudne zadanie

25. Niezbyt miło

26. Człowiek albo natura

27. Łącznie sześć

28. Kostucha

29. Twoja zła strona

30. Wyobrażenie biblioteki

31. Twardziel

32. Gotów

33. Niewysłowione

34. Zrób, co chcesz zrobić

35. W śnieżną biel

36. Prawdziwy fighter

37. Bardziej zwierzęcy niż ludzki

38. Zła nocna robota

39. Na skraj

40. Ci, którzy na to zasłużyli

41. Bez gotowej odpowiedzi

42. Zakamarki umysłu

43. Rozpęta się piekło

44. Świętowanie

45. Hałas innego rodzaju

46. Cały miód

47. Światła nawigacyjne

48. Dziwaczny taniec godowy

49. Lodowaty skurcz

50. Przygotowania

51. Krzyk w otchłani

52. Jakakolwiek przewaga

53. Deser

54. Złe psy

55. Niebawem

56. Prawie pewny

57. Bardzo przekonujący telefon

58. Zimno

59. W świecie żywych

60. Jedyna osoba gorsza niż my

61. Krzywdzić innych

62. To dręczące uczucie

63. Ludzie, których nikt nie chce

64. Szczupły mężczyzna

65. Drobna krucha więź

66. Ślady dawnych obrażeń

67. Czego brakowało

68. Przedmioty nie znikają

69. Bez ekstradycji

70. Najmniejszy błąd

71. Wyparował

72. W starych opowieściach

73. Nieugięty

74. Władca wszystkiego i niczego

Podziękowania

Przypisy

O książce

Kiedyś mówiono na niego Orphan X.

Evan Smoak. W ramach tajnego programu rządowego od dzieciństwa szkolono go na maszynę do zabijania. Ale morderczy trening nie pozbawił go człowieczeństwa.

Sam nazwał siebie Człowiekiem Znikąd.

Kiedy nadarzyła się okazja – zniknął i zatarł za sobą wszystkie ślady. Zaczął nowe życie, w którym pomaga bezbronnym. Wystarczy jeden telefon, a Człowiek Znikąd przybywa, by pięścią rozwiązać nierozwiązywalne problemy.

Właśnie odebrał kolejne zlecenie. Pewna dziewczyna wpadła w oko handlarzom żywym towarem. Jak się okazuje, nie ona jedna. Evan ma szesnaście dni, aby dotrzeć na statek, którym transportowana jest druga ofiara. Wyruszyłby na pomoc natychmiast, gdyby nie to, że… sam został porwany. Przez przeciwników, którzy na pewno nie wiedzą o nim wszystkiego, ale za to są bardzo skuteczni.

Zamknięty na mroźnym odludziu, faszerowany narkotykami, torturowany, Evan Smoak po raz pierwszy traci wolę walki. Ale wtedy cudem odbiera kolejny telefon… Jest chłopiec, który potrzebuje pomocy. I dla Człowieka Znikąd będzie to jedna z najważniejszych misji w życiu.

GREGG HURWITZ

Amerykański pisarz i scenarzysta, absolwent Harvardu i Oksfordu, wielokrotnie nominowany przez International Crime Writers Association do nagrody za najlepszą powieść kryminalną. Współpracuje z największymi wytwórniami filmowymi: z Paramount, MGM czy Warner Bros. Prowadzi zajęcia z kreatywnego pisania na Uniwersytecie Południowej Kalifornii. Autor 17 powieści przetłumaczonych na 30 języków – m.in. Amnezja, Nie ufaj nikomu, Labirynt śmierci, Ostry dyżur, Bez wahania – a także kilkudziesięciu komiksów wydanych przez Marvela i DC.

Orphan X. Człowiek, którego nie ma, pierwsza z cyklu powieści z Evanem Smoakiem, trafiła na szczyty list bestsellerów w USA, Australii i Nowej Zelandii.

gregghurwitz.net

Tego autora

AMNEZJA

NIE UFAJ NIKOMU

LABIRYNT ŚMIERCI

BĘDZIESZ NASTĘPNY

OSTRY DYŻUR

BEZ WAHANIA

ORPHAN X

CZŁOWIEK, KTÓREGO NIE MA

CZŁOWIEK ZNIKĄD

Tytuł oryginału:

ORPHAN X: THE NOWHERE MAN

Copyright © Gregg Hurwitz 2016

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2018

Polish translation copyright © Maria Gębicka-Frąc 2018

Redakcja: Anna Walenko

Zdjęcia na okładce: © Laura Kate Bradley/Arcangel Images, Harryarts/Freepik

Projekt graficzny okładki: Katarzyna Meszka-Magdziarz

ISBN 978-83-8125-372-7

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Dla Keitha Kahla redaktora ze starej szkoły w najlepszym tego słowa znaczeniu i nowoczesnego tam, gdzie to potrzebne

Jak głęboko trzeba pogrzebać przeszłość, żeby pozostała martwa?

Alan Moore, Saga o potworze z bagien

Prawda cię wyzwoli, ale najpierw sponiewiera.

David Foster Wallace, Infinite Jest

1Co on musi wiedzieć

Nagie selfie.

Od tego się zaczyna.

Hector Contrell wysyła siedemnastolatka, żeby kręcił się po szkołach średnich we wschodnim Los Angeles. Chłopak o nieprawdopodobnym imieniu Addison jest doskonałą przynętą. W miarę przystojny, wąs mu się sypie, ma policzki gwiazdy pop i niedbale ułożone blond włosy o popielatym odcieniu. Nosi bluzę z kapturem i jeździ na deskorolce, więc wygląda na piętnaście lat. Mówi, że jest zawodowym skaterem z podpisanym kontraktem. Mówi, że jest raperem i ma układ z jakąś ważną wytwórnią fonograficzną. W rzeczywistości jest wyrzutkiem, który mieszka w wynajętym garażu, ze starszym bratem i jego kumplami, spędzając noce na graniu w Call of Duty i paleniu marihuany ze szklanego bonga, zwanego przez nich Fat Boy.

W porze lunchu, po zajęciach, trzyma się blisko ogólniaków, jego deska grzechocze na popękanym chodniku tuż za granicami terenów szkolnych. Dziewczyny zbijają się w stadka i chichoczą, a on wyłuskuje jedną spośród nich. Mówi jej, żeby zrobiła sobie fotki. Mówi, żeby założyła konto na Facebooku, takie, o którym nie dowiedzą się rodzice, i tam wrzuciła zdjęcia. Mówi, że w ogólniaku wszyscy tak robią, i w zasadzie ma rację, ale nie wszyscy padają ofiarami takiego planu. Bierze na cel dotowane szkoły dla uczniów z rodzin o niskich dochodach. Podrywa dziewczyny, którym łatwo zaimponować, które czekają na spełnienie marzeń, wielką miłość, okazję do wyrwania się ze środowiska. Dziewczyny, których rodzice mają za mało pieniędzy, żeby wiele zdziałać, gdy ich córka zniknie.

Link do tajnego profilu na Facebooku trafia do Hectora Contrella.

Genialność planu polega na tym, że dziewczęta same tworzą katalog, w którym oferują siebie.

Z konta Contrella linki wychodzą do wszelkiego pokroju mężczyzn o nieszablonowych upodobaniach. Australijskich przemysłowców. Szejków. Trzech braci w Detroit z zamkniętą na kłódkę blaszaną komórką. Zainteresowani mogą dyskretnie oglądać towar w internecie i jeśli chcą, prosić o więcej informacji o produkcie – zdjęcia pod innym kątem, konkretne pozy. Dokonują wyboru.

Zważywszy na zamęt powodowany przez imigrantów, wpływy gangów i rozbite rodziny, zniknięcia ubogich dziewczyn z mniejszości etnicznych nie należą do rzadkości. Dziewczęta są zasobami odnawialnymi.

Hector Contrell wychodzi w czerń nocy i kolejna dziewczyna znika z ulicy, po czym jakiś czas później budzi się, otumaniona, w Islamabadzie, Birmingham albo São Paulo. Niektóre z nich są zatrzymywane na dłużej. Inne to jednorazówki.

Anna Rezian jest następną kandydatką. Jej ojciec, zaharowany hydraulik, wraca późno do domu, zawsze zmęczony. Matka, kelnerka w barze, wraca jeszcze później i jeszcze bardziej zmęczona. Piętnastoletnia Anna opiekuje się młodszym rodzeństwem, starając się pamiętać o tym, żeby po położeniu dzieci zajrzeć do podręczników. To ciężkie życie dla dziewczyny w jej wieku.

Pewnego dnia po szkole namierzają ją wyzierające spod rozwichrzonej grzywki błękitne oczy Addisona. Wieczorem Anna maluje sobie rzęsy, ściąga wytarte na kolanach spodnie, sprawdza oświetlenie. Ta decyzja, ta chwila, ma być bramą do Zupełnie Nowej Anny.

Jednak po tym, jak wysyła selfie, nie dzieje się nic magicznego. Patrząc na zdjęcie, które wypuściła w świat, czuje trawiący ją niepokój.

Postanawia poprzestać na jednej fotce, ale Addison potrzebuje więcej; żąda tego kupiec z Serbii. Otumaniony gandzią chłopak, dopada Annę w uliczce przed blokiem, gdzie w kawalerce mieszka jej rodzina. Kiedy zawodzi go tani urok hipstera, zaczyna grozić. Kozacząc w ciemnościach dzielnicy Crenshaw, daje Annie do zrozumienia, że pracuje dla kogoś, kto skrzywdzi ją i jej rodzinę, jeśli ona zakręci kurek.

Anna nie śpi przez całą noc, drżąc w blasku starego laptopa, wyklikując sobie drogę przez bezkresy Facebooka i tropiąc wątki. Koleżanki koleżanek słyszały o koleżankach, które zniknęły. Znad ekranu patrzy na śpiące rodzeństwo i zastanawia się, co będzie, jeśli spotka je krzywda z powodu jej głupoty. Patrzy na śpiących rodziców, wyczerpanych po długim dniu pracy. Otchłań wyrzutów sumienia w jej sercu pogłębia się z chwili na chwilę, pchając ją coraz dalej, aż w końcu Anna ląduje na stworzonej przez siebie wyspie, gdzie jej bliscy stają się zaledwie punkcikami na horyzoncie. Nadchodzi coś strasznego, albo dla nich, albo dla niej. Podejmuje decyzję.

Wysyła nowe zdjęcia.

Przestaje sypiać. Zaczyna wyrywać sobie garściami włosy z głowy. Tnie się w szkole, licząc na to, że ból zbudzi ją z tego koszmaru. A może to wołanie o pomoc, może każda szkarłatna linia na przedramieniu jest sygnałem dymnym wypuszczonym z nadzieją, że ktoś przybędzie jej na ratunek.

I ktoś dostrzega sygnał. Ojciec jednej z jej koleżanek, starszy mężczyzna, który od niedawna kuśtyka o lasce, znajduje ją szlochającą w toalecie 7-Eleven, chociaż powinna być w szkole. Podaje jej numer telefonu: 1-855-2-NIGDZIE. Magiczna linia oferująca pomoc.

Anna wybiera numer.

Odbiera Evan Smoak.

– Potrzebujesz mojej pomocy? – pyta.

Tak to działa.

* * *

Czternaście godzin później Evan stoi przed wynajętym garażem, w którym koczuje Addison. Powietrze ma smak spalin. Latarnie uliczne są potłuczone, smog przysłania gwiazdy, noc jest ciemna jak smoła. Evan jest zjawą.

Wie, że brata Addisona, Carla, i jego ekipy nie ma w środku; są w parku w Boyle Heights, gdzie szprycują się heroiną zwaną „czarna smoła”. Wie, że Addison jest sam.

Zebrał potrzebne informacje.

Wymaga tego Pierwsze Przykazanie: żadnych domysłów.

Zjawa unosi rękę, jednym palcem stuka w drzwi garażu.

Chwilę później drzwi się podnoszą.

Zgarbiony Addison wychodzi, ziejąc smrodem starej wody z bongo. Kołysze się na piętach, oceniając wzrokiem tego nieznajomego mężczyznę.

Evana z założenia trudno jest ocenić. Trzydzieści kilka lat. Wysportowany, ale niezbyt muskularny. Około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu. Przeciętny facet, średnio przystojny.

Addison niesłusznie go lekceważy.

To często się zdarza, również z założenia.

Chłopak krzywi usta. Potrząsa głową. Odgarnia włosy opadające na błękitne oczy, przez które tyle młodych dziewczyn trafiło na kontenerowiec płynący ku nieznanym wodom.

– Czego, kurwa, chcesz? – pyta.

– Adresu Hectora Contrella – mówi Evan.

Młokos trzepocze rzęsami, ale szybko odzyskuje zimną krew.

– Nie mam pojęcia, kto to taki. A gdyby nawet, za chuja bym nie powiedział.

Evan świdruje go wzrokiem. To z reguły budzi w ludziach zaniepokojenie.

Na twarzy Addisona odmalowuje się niepewność, ale zaraz przepędza ją mruganiem.

– Znam ludzi, kutasie – mówi. – Ludzi, którzy mogą sprawić, że znikniesz, ot tak. – Pstryka palcami, dźwięk brzmi ostro w zimnym powietrzu. – A poza tym, kurwa, kim ty jesteś?

– Człowiekiem Znikąd.

Grdyka chłopaka podskakuje. W górę, w dół.

Ksywka nie jest szeroko znana, ale tu i ówdzie mroczne plotki roznoszą się niczym śmieci po pełnych graffiti zaułkach.

Addison szybko robi krok w bok, żeby nie stracić równowagi. Ze ściśniętego gardła płynie chrapliwy głos:

– To ściema.

– W takim razie nie musisz się bać, prawda?

Addison nic na to nie odpowiada.

– Wiesz, co się dzieje z dziewczynami – rzuca Evan.

Addison po dłuższej chwili odzyskuje mowę.

– Znikają.

– Gdzie?

– Nie wiem. Faceci…

– Wykorzystują je…?

Chłopak wzrusza ramionami. Co więcej, tłumi chichot.

– Do tego, co robią faceci.

– Adres.

– Nie powiem, Hector mnie zabije. Dosłownie.

Evan patrzy nieruchomym wzrokiem.

Addison mięknie.

– Nie – mamrocze, gdy zaczyna pojmować, co go czeka. – O nie. Słuchaj, człowieku, jestem jeszcze dzieciakiem. Mam siedemnaście lat. Nie zabijesz mnie, co nie?

Jest taki cios, którego Evan jako nastolatek nauczył się od gburowatego instruktora walki wręcz z piechoty morskiej.

Zwą go łamaczem podniebienia.

Nie zabija. Łamie garb nosa, kości jarzmowe i oba oczodoły, poziomo rozszczepiając twarzoczaszkę od skroni do skroni. Górna szczęka zwisa, do niczego nieprzymocowana.

Evan mruży oczy. Wybiera miejsce.

Nikt by nie pomyślał, że chłopak utrzyma się na nogach, ale tak, stoi wyprostowany na krawężniku. Coś w rodzaju śluzu ścieka mu z ust, z nosa.

– Nie – mówi Evan. – Nie zabiję cię.

Addison charczy. Z przefasonowaną twarzą trudno mu będzie podrywać dziewczyny.

– Adres – powtarza Evan.

Ruina ust mówi mu to, co chciał wiedzieć.

2Normy społeczne

Evan rozchylił grube foliowe płachty i wśliznął się do będącego w budowie McMansion, zdobyczy Hectora Contrella w wojnie z biednymi rodzinami wschodniego LA. Dom, oddalony od sąsiednich budynków, stał na końcu wznoszącego się podjazdu, na skraju dzielnicy Chatsworth.

Evan przechodził przez puste framugi drzwiowe, bezgłośnie sunąc w kierunku serca domu. Otoczony przez słupy szkieletowe i gołe belki stropów miał wrażenie, że wkracza w ogromną klatkę piersiową, w samego Hectora Contrella. Zapach trocin drapał go w gardle. Gwoździe sterczące z podłogi wbijały się w podeszwy jego butów Original S.W.A.T. Głęboko ponacinana okładzina rękojeści wykonanej na zamówienie pistoletu Wilson Combat 1911 odciskała się we wnętrzu jego dłoni.

Znalazł Contrella w przyszłym salonie, siedzącego jak pilot w kokpicie pełnym monitorów komputerowych i serwerów, skąd bezkarnie kierował swoim imperium handlu żywym towarem. Krzepki, brodaty mężczyzna, który wypiął się na normy społeczne, brał to, co chciał, bo tego chciał. Supernowoczesne stanowisko z niebieskawym blaskiem i zwojami kabli wyglądało jak anomalia, jak grzyb wyrastający ze ślepej podłogi budowanego domu.

Hector spostrzegł ruch w mroku i podniósł się, już z rewolwerem w ręce. Gdy wstawał i prostował się, wyglądało to, jakby przez cały czas rósł.

Evan patrzył na niego, stojąc tuż za półkolem zestawionych biurek. Tatuaż FUCK YOU na szyi mężczyzny wskazywał, że finezja nie jest jego najmocniejszą stroną.

– Nie wiem, kim jesteś ani czego tu szukasz – odezwał się Hector – ale daję ci pięć sekund na to, żebyś stąd zniknął. Jak nie, napowietrzę ci tors. – Dla podkreślenia swoich słów kopnął jeden z monitorów, który spadł z biurka i rozleciał się na kawałki u stóp Evana, widowiskowo strzelając iskrami.

Obaj mężczyźni trzymali opuszczoną broń.

Evan patrzył przez chwilę, jak konający monitor wysyła w powietrze ostatnią iskrę. Potem uniósł wzrok.

– Jednym z celów okazywania gniewu jest to, by przekonać innych, że wcale się nie żartuje – powiedział. – Zasygnalizować, że człowiek traci panowanie nad sobą, jest nieprzewidywalny, skłonny do wyrządzenia krzywdy. Wzbudzić strach.

Hector wyprostował się jeszcze bardziej, co wydawało się prawie niemożliwe. W blasku monitorów było widać rozdarty płatek lewego ucha, z którego kiedyś został wyrwany kolczyk.

Evan zrobił krok do przodu.

– Spójrz na mnie. Przyjrzyj mi się uważnie. I zadaj sobie pytanie, czy wyglądam na przestraszonego.

Wielki mężczyzna się pochylił, blask monitorów przemieniał jego twarz w cienisty pejzaż – puste oczodoły, wyraźnie zarysowany podbródek, krzywizna policzka. Grube wargi jakby pulsowały, co było pierwszą oznaką wahania.

Evan trzymał pistolet w zwieszonej ręce, podobnie jak Hector. Stali naprzeciwko siebie i mierzyli się wzrokiem ponad dzielącym ich biurkiem.

Kiedy Evan miał czternaście lat, Jack nauczył go szybkiego używania broni. Nie było tu ostentacyjności rodem z filmu W samo południe – wyjmij broń z kabury, podnieś i wyceluj. Wystarczyło dwumilimetrowe nachylenie i nacisk palca wskazującego na spust z siłą półtora kilograma.

Cienie przesunęły się po twarzy Hectora. Muskularna ręka poruszyła się na rewolwerze. Evan zareagował pierwszy.

Sklejkowe ściany odpowiedziały donośnym echem.

* * *

Tej samej nocy, nieco później, Evan skręcił w uliczkę biegnącą za starym, zaniedbanym blokiem, w którym mieszkała rodzina Anny Rezian. Krew, która zaschła na jego lewym przedramieniu, pękała jak suche błoto, kiedy się poruszał. Umył ręce i twarz, ale czuł łuskowate drobiny na szyi.

Zbryzgała go krew Hectora.

Wyjął z kieszeni czarny telefon. Był to model RoamZone w obudowie z włókna szklanego i twardej czarnej gumy, z ekranem chronionym przez gorilla glass. Nosił go przy sobie.

Zawsze.

Telefon był kołem ratunkowym. Nie dla niego, ale dla tych, którzy dzwonili.

Wysłał do Anny SMS-a: NA ZEWNĄTRZ.

Gdy czekał na nią, coś nie dawało mu spokoju, drążąc podstawę czaszki. W domu Hectora coś widział – coś tam było nie tak jak trzeba, ale nie wiedział co. Czy jego klientka jest w niebezpieczeństwie? Nie. Był skrupulatny. Nic jej nie grozi. Jemu też nie. Chodzi o coś innego. Coś ważnego, chociaż nie wydawało się to pilne.

Jakieś dziesięć metrów dalej w wylocie uliczki ukazała się podświetlona od tyłu sylwetka Anny. Dziewczyna szła przygarbiona, ubrana w koszulę nocną. Uliczka tworzyła tunel aerodynamiczny i październikowy wiatr targał ciemnymi włosami Anny, podrywał sztywne pasma.

– Już jesteś bezpieczna – zapewnił ją.

Była boso. Widział, że drżą jej kolana.

– Myślałam, że jeden z nich przyszedł mnie wykończyć. Myślałam, że wyjście z domu będzie ostatnią rzeczą, jaką zrobię w życiu. Ale potem… potem zobaczyłam, że to ty.

– Przepraszam, że napędziłem ci stracha.

– Co to znaczy, że jestem bezpieczna?

– Już nie musisz się martwić – powiedział.

– O co?

– O nic.

– A Addison?

– Ma teraz inne problemy.

– A jego szef? Facet, który stał za tym wszystkim?

– Nie żyje.

Anna podbiegła, skóra jej głowy połyskiwała w miejscach, gdzie wyrwała sobie włosy. Jej twarz miała taki sam wyraz, jaki widział u innych klientów – wyraz zaszczucia, pustki, która następuje po tym, jak człowiek wypada z nurtu życia.

– Albert też jest bezpieczny? – Głos jej się załamał. – I Eduard?

– Tak.

Podeszła jeszcze bliżej, jej policzki lśniły od łez.

– A Maria? Nie skrzywdzą Marii?

– Nie ma już nikogo, kto mógłby ją skrzywdzić.

Teraz jawnie szlochała.

– Mayrig? Hayrig?

– Twoim rodzicom też nic nie grozi.

Pomyślał o jej śpiących bliskich i zastanowił się nad tym, jaki spokój mogą jej zaofiarować. W jej wieku miał go niewiele, co oznaczało, że nie było nic, za czym mógłby tęsknić. Jako dwunastolatek wsiadł do ciemnego sedana i zniknął z radaru. Ale wtedy warto było podjąć każde ryzyko. Dzięki temu wyrwał się ze wschodniego Baltimore. Był w Marakeszu, Petersburgu i Kapsztadzie i wszędzie zostawiał za sobą szlak krwi. Ale nigdy nie miał tego, co czekało na Annę w jej domu. Wraz z zimnym podmuchem wiatru napłynęło zrozumienie, że poświęcił życie, by zapewniać innym to, czego sam nie mógł mieć.

– Te moje zdjęcia – szepnęła. – Rodzice będą się mnie wstydzić.

Evan przeszukał dom Hectora i znalazł niewiele więcej niż materiały budowlane, butelki po piwie i kilka ciężkich hantli w garażu. Opakowania po fast foodach zaściełały materac rzucony na podłogę w jednym z pustych pokoi na górze, gdzie Hector koczował podczas budowy. Evan zszedł do centrum łączności i odciągnął masywne ciało na bok. Kiedy uprzątnął kokpit, przez kilka minut ze ściśniętym żołądkiem przeszukiwał bazy danych, przeglądając pliki wcześniejszych „panien do wzięcia”, żeby zlokalizować nabywców. Informacje o klientach były skąpe i zaszyfrowane, ale wysłał je do lokalnego oddziału FBI. Zanim to zrobił, usunął z serwerów wszystkie dane dotyczące Anny Rezian.

– Zdjęcia zniknęły – powiedział. – Nikt o niczym się nie dowie.

Anna niepewnie odstąpiła w bok i oparła rękę na otynkowanej ścianie.

– Eduard. Jest już bezpieczny. Jest bezpieczny. – Wciąż nie mogła w to uwierzyć.

– Wszyscy jesteście bezpieczni.

Przez jej twarz przebiegł skurcz i Evan pomyślał, że dziewczyna zaraz zupełnie się rozklei.

– Nie wiem, czy zdołam spojrzeć im w oczy, wiedząc, do czego o mało nie doprowadziłam. Nigdy sobie tego nie wybaczę.

– To już zależy od ciebie.

Wyglądała na urażoną jego słowami. Łzy zawisły jej na rzęsach. Przygryzła wargę. Jej pierś się wzniosła, nozdrza zadrżały. Głęboki wdech. Wydech. Łzy nie popłynęły.

– Nie dzwoń do mnie więcej – nakazał. – Rozumiesz? To właśnie robię, ale na tym koniec.

– Albert i Maria są bezpieczni. – Jej usta ledwie się poruszały. Jej głos był ledwie szeptem. – Mayrig i Hayrig. I Eduard. Eduard.

– Anno, weź się w garść. Spójrz na mnie. Spójrz na mnie. Jest coś, o co chcę cię prosić, zanim odejdę.

Jej oczy nagle pojaśniały.

– Możesz prosić o wszystko.

– Znajdź kogoś, kto potrzebuje mojej pomocy. Tak jak ty jej potrzebowałaś. Nieważne, czy zajmie ci to tydzień, miesiąc, czy rok. Znajdź kogoś, kto jest zrozpaczony i nie widzi żadnego wyjścia z sytuacji. Podaj mu mój numer.

– Tak, jeden-osiem-pięć-pięć-dwa NIGDZIE.

Każde połączenie było digitalizowane i przesyłane przez szereg zakodowanych tuneli wirtualnej sieci prywatnej. Po odbiciu przez piętnaście wirtualnych łącznic, w różnych miejscach na kuli ziemskiej, trafiało do komórki Evana.

– Tak. Powiedz, że jestem i postaram się pomóc.

– Jak tata Nicole Helfrich, kiedy mnie znalazł w Seven-Eleven?

– Właśnie tak. Znajdź kogoś. Powiedz, że zawsze odbiorę telefon.

Był to ostatni krok dla jego klientów. Zadanie, cel, akt upoważnienia, który zmieniał ich z ofiar w ratowników. Evan aż za dobrze wiedział, że pewne rany nigdy się nie zagoją, nie do końca. Ale przecież istniały sposoby, by zmniejszyć ból, przejąć władzę nad bliznami, i jednym z nich było szukanie kogoś, kto potrzebował pomocy.

Anna rzuciła się do niego i objęła go. Przez chwilę jego dłonie unosiły się kilka centymetrów od jej pleców. Nie przywykł do tego rodzaju kontaktu. W księżycowej poświacie widział czerwoną jak wino smugę na swoim przedramieniu, ciemne półksiężyce pod paznokciami. Nie chciał, żeby Anna miała na ubraniu, na włosach, krew Hectora Contrella. Tymczasem ona objęła go jeszcze mocniej i wtuliła twarz w jego pierś.

Opuścił ręce. Była ciepła. Przez T-shirt czuł wilgoć jej policzka. Przywierała do niego z całej siły.

Jej głos był stłumiony.

– Jak mam ci podziękować?

– Bądź ze swoją rodziną – odparł.

Rozumiał te słowa jako kolejną instrukcję, ale przyszło mu na myśl, że jest to również odpowiedź na jej pytanie.

Odsunęła się, żeby otrzeć łzy, a on skorzystał z okazji i pośpiesznie odszedł.

3Wóz bojowy

Przeskakując od świateł do świateł, Evan marzył o wódce. Nieotwarta butelka w szufladzie na lód w lodówce Sub-Zero czekała, żeby go powitać, gdy tylko wróci do domu. Jego ford F-150 z zewnątrz wyglądał jak miliony innych samochodów tej marki na drogach Ameryki. Ale z laminowaną szybą pancerną, samouszczelniającymi się oponami i skonstruowanym na zamówienie zderzakiem zaporowym był tak naprawdę wozem bojowym.

Evan ujrzał przed sobą swój apartamentowiec. Opatrzony nadętą nazwą Castle Heights, wyznaczał leżące najdalej na wschód miejsce w Wilshire Corridor, co z jego penthouse’u zapewniało mu idealny widok na centrum Los Angeles. Apartamentowiec był luksusowy, ale miał swoje lata, dzięki czemu nie przyciągał uwagi, podobnie jak jego pick-up. Czy on sam.

Zwerbowany w dzieciństwie z czynszówki we wschodnim Baltimore, przez siedem wyczerpujących lat trenował pod okiem swojego opiekuna. Powiedzieć, że Jack Johns był dla niego jak ojciec, byłoby grubym niedomówieniem. Jack był pierwszą osobą, która go traktowała jak istotę ludzką.

Evan był tworem Programu Orphan, ściśle tajnego projektu Departamentu Obrony. Program polegał na wyszukiwaniu odpowiednich chłopców, zagubionych w systemie opieki zastępczej, potajemnym wyłuskiwaniu jednego po drugim i szkoleniu ich, żeby robili to, czego rząd Stanów Zjednoczonych nie mógł oficjalnie robić w miejscach, gdzie oficjalnie nie mógł ingerować. Ten ściśle tajny program był finansowany z alternatywnego budżetu. Formalnie rzecz biorąc, agenci Programu Orphan nawet nie istnieli.

Byli bronią spisaną na straty.

Jako Orphan X Evan miał do dyspozycji pękające w szwach konta bankowe w krajach słynących z dyskrecji. Pracował przez ponad dziesięć lat, wykonując powierzone mu zadania. Widywano go rzadko, nie schwytano nigdy. Był znany jedynie zostawianym za sobą martwym ważnym celom, i to z przydomka, który zyskał za sprawą niewidzialnego poruszania się w mroku.

Człowiek Znikąd.

Jednak w pewnym momencie postanowił odejść, za co drogo zapłacił. Ale teraz miał dosłownie nieograniczone fundusze, zestaw wyjątkowych umiejętności i mnóstwo wolnego czasu. I chociaż już nie był Orphanem X, stwierdził, że istnieje praca, którą powinien wykonywać jako Człowiek Znikąd.

Praca pro bono.

Stracił błogosławieństwo rządu, ale zachował przydomek nadany mu przez wrogów.

Doszły go słuchy, że Program Orphan został zamknięty, jednak w zeszłym roku miał okazję się przekonać, że nadal funkcjonuje. Przejął go najbardziej bezlitosny z Orphanów, Charles Van Sciver. Jego nowa dyrektywa brzmiała: wytropić i wyeliminować byłych agentów. Według tych, którzy trzymali go na smyczy, głowa Evana zawierała zbyt wiele poufnych informacji, żeby nadal mogła być połączona z tułowiem.

Podczas ich ostatniej krwawej konfrontacji jedno stało się jasne – Van Sciver i jego podwładni nie zakończą polowania, dopóki Evan nie umrze.

Od tamtej pory Evan trzymał się poza ich zasięgiem, nieustannie czujny.

W końcu wyrwał się z pełznącego w ślimaczym tempie sznura samochodów na Wilshire Boulevard. Skręcił ku Castle Heights, śmignął pod portykiem, obok chłopaka odstawiającego auta, i zjechał na podziemny parking, gdzie podryfował na swoje miejsce między dwoma betonowymi filarami.

Chwycił z tylnego siedzenia czarną bluzę i włożył ją, żeby zakryć zaschniętą na ramieniu krew, po czym ruszył w stronę drzwi prowadzących do holu. Zawsze stawał przed nimi na chwilę, by zamknąć oczy, nabrać powietrza i przygotować się do przemiany w zupełnie inną osobę.

Evan Smoak, importer środków czyszczących. Kolejny nieciekawy mieszkaniec.

O tej porze w holu panowała cisza. W powietrzu unosił się zapach lilii. Evan energicznym krokiem podążył do windy, po drodze kiwając głową do ochroniarza.

– Dobry wieczór, Joaquin.

Joaquin oderwał wzrok od szeregu monitorów, pokazujących obrazy z kamer rozmieszczonych na zewnątrz budynku i w korytarzach. Apartamentowiec Castle Heights szczycił się własną ochroną, co miało być dodatkowym argumentem przyciągającym majętnych najemców w średnim wieku i dzianych emerytów.

– Dobry wieczór, panie Smoak. Przyjemnie spędził pan dzień?

– Typowy czwartek. Burgery z chłopakami.

Joaquin kontrolował windy zza wysokiej lady, co stanowiło kolejny środek bezpieczeństwa; sięgnął ręką, żeby wcisnąć guzik i ściągnąć kabinę. Evan uniósł dłoń na znak podziękowania, ale szybko opuścił ją, dostrzegłszy drobiny zaschniętej krwi pod paznokciami. Gdy wszedł do kabiny, przycisk dwudziestego pierwszego piętra już był podświetlony. Drzwi się zamykały, kiedy usłyszał znajomy głos:

– Zaczekaj! Zatrzymaj windę, Joaquin… proszę. – Tupot stóp. – Chciałam powiedzieć „Proszę”, żeby nie zabrzmiało to jak rozkaz, ale…

Drzwi się rozsunęły i Evan stanął twarzą w twarz z Mią Hall. Trzymała w ramionach śpiącego dziewięciolatka, którego podbródek spoczywał na jej ramieniu. Uniosła wzrok, zobaczyła Evana i zamarła.

Rzadko dawała się zaskoczyć, ale teraz aż rozchyliła usta i rumieniec wypełzł spod drobnych piegów na jej nosie.

W ubiegłym roku prawie już byli razem. Evan ocalił jej życie, a ona ocaliła mu tyłek. W konsekwencji dowiedziała się o nim więcej, niż powinna, co stanowiłoby problem nawet wtedy, gdyby nie była prokuratorem okręgowym miasta Los Angeles.

Popatrzyli na siebie spod oka.

Mia przestąpiła z nogi na nogę, uginając się pod ciężarem Petera.

– Mam go wziąć? – zapytał.

Swego czasu coś takiego byłoby całkiem normalne.

– Nie – odparła. – Dzięki. Dam radę.

W milczeniu wjechali na jej piętro. Pamiętając o krwi pod paznokciami, Evan lekko zacisnął pięści. Poczuł słaby zapach trawy cytrynowej – zapach jej emulsji do ciała.

Peter miał spłaszczony policzek, przez co wyglądał jak nieco nadąsany. Jego jasne włosy sterczały we wszystkie strony, wargi były niebieskawe od resztek lizaka. Gdy drzwi się rozsunęły z artretycznym grzechotem, chłopiec sennie uniósł głowę. Uśmiech najpierw rozjaśnił jego grafitowe oczy, potem spłynął na usta.

– Cześć, Evanie Smoak. – Głos miał jeszcze bardziej zachrypły niż zwykle.

Zanim Evan zdążył odpowiedzieć, chłopcu opadły powieki. Mia wyniosła go z windy, a Evan patrzył, jak idą w głąb korytarza, dopóki zamykające się drzwi nie zasłoniły mu widoku.

4Czysta jak skalpel

Evan przekręcił klucz i zamek mieszkania 21A odblokował się ze szczękiem, liczne rygle wsunęły się w stalowe drzwi ukryte za zwykłą fornirową fasadą. Jak mawiał Jack: „Łożyska kulkowe w łożyskach kulkowych”.

Evan wyłączył alarm i wszedł do kuchni. Minął tam żywą ścianę – nawadniany kropelkowo pionowy ogród, w którym rosła mięta i szałwia, pietruszka naciowa i rumianek. Przyjemny aromat i ta plama zieleni stanowiły w narożnym penthousie jedyne akcenty, który można by opisać jako radosne.

Plan apartamentu był otwarty, sześćset trzydzieści metrów kwadratowych lanego betonu, który przecinały stanowiska robocze, kanapy i fotele, wolno stojący kominek i stalowe spiralne schody prowadzące na antresolę. Ta elegancka, nowoczesna przestrzeń skrywała niezliczone zabezpieczenia. Okna i rozsuwane drzwi, tworzące dwie ściany z widokiem na panoramę miasta? Zostały wykonane z kuloodpornego leksanu, uzbrojonego w wykrywacze wstrząsów. Bladoniebieskie żaluzje? Przetykane tytanową plecionką. Wysypane drobnym kwarcem balkony? Dodatkowy alarm, sygnalizujący chrzęst kamyków pod butami jakiegoś nieproszonego gościa.

Evan okrążył wyspę kuchenną i podszedł do lodówki Sub-Zero. Wzywała go ulokowana wśród kostek lodu pękata butelka szwedzkiej wódki Karlsson’s Gold, produkowanej domowym sposobem z siedmiu gatunków młodych ziemniaków, niefiltrowanej i jednokrotnie destylowanej w miedzianym aparacie. Wrzucił do szklanki kostkę lodu, nalał wódki na kilka palców i doprawił ją mielonym pieprzem, jeden raz obracając rączkę młynka ze stali nierdzewnej.

Na starcie czysta jak skalpel. Na finiszu mineralny posmak. Utrzymująca się dłużej nuta pieprzu.

Idealna.

Evan podszedł do kominka, podpalił stos cedrowych polan, po czym ściągnął ubranie, w którym wykonywał misję, i rzucił je w płomienie. Niosąc szklankę w opuszczonej ręce, poczłapał nagi przez rozległą przestrzeń do krótkiego korytarza, mijając miejsce, gdzie kiedyś wisiała jego ukochana dziewiętnastowieczna katana. Haki na pustej ścianie przypomniały mu, że niedawno wygrał aukcję internetową, żeby zastąpić utracony samurajski miecz innym, pochodzącym z wczesnego okresu Edo. Niebawem otrzyma przesyłkę z domu aukcyjnego Seki.

Przeszedł przez sypialnię do łazienki i stuknął w matową szybę; drzwi kabiny prysznicowej schowały się w ścianie, sunąc bezgłośnie na rolkach. Puścił wodę tak gorącą, jak tylko mógł wytrzymać, i stanął w strumieniu. Wyszorował się. Woda spływała ciemna, szkarłatny wir krążył wokół odpływu.

Trzeba było niemal szczotki drucianej i sporo wysiłku, żeby zdołał oczyścić paznokcie.

Wytarł się, przeszedł do sypialni i włożył takie samo ubranie, jakie miał na sobie wcześniej: ciemne dżinsy, koszulka z wycięciem w serek. Stojąc przy komodzie, z wahaniem spojrzał na dolną szufladę.

Poczuł dreszcz emocji, zalała go fala gorąca.

Wysunął szufladę i paznokciem kciuka uniósł fałszywe dno.

Pod spodem leżała niebieska flanelowa koszula, poczerniała od starej krwi.

Krwi Jacka.

Od ośmiu lat nie było jednej nocy, żeby po zgaszeniu światła i zamknięciu oczu Evan nie widział Jacka wykrwawiającego się w jego ramionach.

Zamknął szufladę i wstał, próbując się pozbyć ucisku w piersi. Usiadł na łóżku Maglev, które unosiło się co najmniej pół metra nad podłogą, utrzymywane w powietrzu przez neodymowe magnesy ze stopu metali ziem rzadkich. Zamknął oczy, zawieszony między podłogą a sufitem, i skupił się na oddychaniu, zapadł się w siebie, poczuł ciężar swoich kości. To zwykle pomagało mu odzyskać spokój.

Ale nie dzisiaj.

Obrazy migotały mu w ciemności pod powiekami. Ramiona Hectora Contrella, szarpnięte do tyłu jak przez sznurki. Atrament zbierający się w dołku pod szyją, znak interpunkcyjny tatuażu FUCK YOU. Uginające się potężne nogi, lawina schodząca w zwolnionym tempie. Bałagan na piętrze wokół materaca, styropianowe miski po ramenie, puste opakowania po burito, zmięte papierki po batonach proteinowych. Klatka piersiowa domu, przemykające gołe słupy szkieletowe, gdy zakradał się do środka. Korytarz wydłużający się jak w horrorze Kubricka, pozornie nieskończony ciąg pustych futryn drzwiowych.

Otworzył oczy.

Ani jednych drzwi. Brak drzwi oznaczał brak klamek i zamków. Właśnie to nie dawało mu spokoju. Cały dom stał otworem. Falujące plandeki zamiast ścian.

Żadnego zamkniętego miejsca dla uprowadzonych dziewczyn.

Logistyka przerzucania ich po świecie była skomplikowana. Contrell musiał mieć przechowalnię gdzieś poza tą posesją.

To oznaczało, że być może przebywa tam jakaś młoda kobieta.

Evan zeskoczył z łóżka, wrócił do łazienki i wszedł do kabiny prysznicowej. Nacisnął dźwigienkę regulującą temperaturę wody, pchnął ją do oporu i po chwili usłyszał ciche kliknięcie. Dźwignia reagowała na linie papilarne jego dłoni i pełniła funkcję klamki. Przekręcił ją w drugą stronę, a wtedy odchyliły się drzwi, zamaskowane przez wzór kafelków na ścianie kabiny.

Wszedł do Skarbca.

Znajdujące się pod ogólnodostępnymi schodami na dach, ukryte asymetryczne pomieszczenie magazynowe o powierzchni około czterdziestu metrów kwadratowych służyło mu jako zbrojownia i centrum operacyjne. Od szafek na broń po biurko w kształcie litery L, z metalowym blatem, pełne monitorów, serwerów i kabli. Były tu wszystkie narzędzia potrzebne w jego profesji. Ekrany ukazywały to, co widziały kamery ochrony Castle Heights: każdy korytarz, każdą klatkę schodową, każde drzwi.

Odetchnął powietrzem o zapachu wilgotnego betonu. Opadł na swój fotel i podjechał nim do biurka, żeby wejść w bazy danych organów ścigania. Miał dostęp do wszystkich głównych kartotek kryminalnych i cywilnych, akt śledczych i rejestrów balistycznych – do wszelkich danych, które lokalna policja mogła zapisać na laptopach Panasonic Toughbook w swoich radiowozach.

Podczas szkolenia uczył się wszystkiego po trochu od ekspertów z różnych dziedzin. Nie był biegłym hakerem, ale włamał się do kilku radiowozów i wgrał w laptopy fragment odwróconego kodu SSH. W ten sposób zapewnił sobie tylną furtkę, która pozwalała mu wchodzić do systemu, kiedy tylko zechciał.

Skorzystał z niej teraz, żeby wyszukać wspólników Contrella, jego dawne miejsca zamieszkania, byłych kumpli spod celi. Nic nie przykuło jego uwagi. Po kilku godzinach rozwodniona wódka stała zapomniana obok podkładki na mysz, a pieprz unosił się na powierzchni alkoholu jak popiół.

Przez stronę wydziału komunikacji Evan uzyskał numer rejestracyjny buicka enclave, samochodu Contrella. Kolejna seria zakulisowych manewrów dała mu wgląd w zapis GPS-u auta. Wydrukował dane – na pozór nieskończoną listę współrzędnych.

Gdy drukarka laserowa wypluwała kartkę po kartce, zaczął wyszukiwać przerw w jeździe buicka.

Celów podróży Contrella.

Evan jeszcze nie skończył pracy.

Dziesiąte Przykazanie: nigdy nie pozwól, żeby zginęła niewinna osoba.

5Oczy bestii eksplorującej dane

Ten pokój mógł znajdować się wszędzie. W połowie wysokości wieżowca. Na krańcu skrzydła rezydencji. Nawet pod ziemią.

Był duży.

Wielkości sali kinowej, ale bez rzędów foteli. I nie było jednego ekranu.

Były ich setki.

Pokrywały trzy ściany od podłogi po sufit, stanowiąc wizualizację mocy obliczeniowej tej strony agencji DARPA1. Po każdym ekranie spływały niekończące się strumienie kodów. Ekrany były oczami bestii eksplorującej dane; rzędy serwerów, zabunkrowanych za odporną na wybuchy czwartą ścianą, były jej mózgiem.

Światła monitorów mrugających w całym pomieszczeniu tworzyły żywy kamuflaż. Trudno było cokolwiek zobaczyć poza samymi ekranami. Wszystko się zlewało – dywaniki, pulpity, skąpe umeblowanie. Nawet nieliczne osoby, które miały prawo tu przebywać – zwykle niezupełnie wtajemniczony inżynier, dokonujący jakichś poprawek – zdawały się znikać jak ryby w pofalowanej wodzie.

Charles Van Sciver lubił to miejsce. Lubił je z powodu ciemności, przez którą mógł dryfować, sam i niewidzialny.

Nie było tu okien. Ani luster, nawet w przyległej łazience. Nieczęsty gość musiał zatrzymać się w pewnej odległości od niego, więc Van Sciver mógł pozostać skąpany w ochronnej anonimowości migoczących świateł.

Tu wszystko było bezpieczne i pod kontrolą. Jak on i jego algorytmy.

Stwierdzenie, że cała moc obliczeniowa była skierowana na zlokalizowanie Orphana X, mijałoby się z prawdą.

Tylko 75 procent.

Ściślej mówiąc, 76,385.

Ostatecznie Van Sciver, jako szef programu, miał też inne obowiązki.

Ale żaden nie był tak ważny jak ten.

Przez ponad dziesięć lat Evan stanowił najmocniejszy atut w całym Programie Orphan. Nie tylko wiedział, gdzie są pogrzebane ciała. Sam pogrzebał większość z nich.

Chociaż oko ludzkie nie mogłoby zarejestrować ani strzępka informacji, które śmigały po ekranach, Van Sciver lubił obserwować przetwarzanie ogromnych ilości danych w czasie rzeczywistym. Znał popularne zwroty – „analiza skupień”, „wykrywanie anomalii”, „analityka predykcyjna” – ale nie potrafiłby pojąć tego, co miał przed sobą. Rozumiał jednak raporty końcowe, które skrupulatnie przeglądał co godzinę, szukając wątków Człowieka Znikąd w oceanie cyberprzestrzeni. Wiedział, że musi śledzić je z najwyższą ostrożnością. Jeśli pozwoli na najlżejsze drżenie, świadczące, że ma coś na haczyku, żyłka pęknie.

Ostatnio jego zespół inżynierów koncentrował się na magazynowaniu danych, łącząc strzępy informacji z zagranicznych kont bankowych i próbując zrekonstruować mozaikę na tyle, żeby wskazała im właściwy kierunek. Oczywiście mieli tropy Evana, kilka pasm unoszących się na wodzie. Ale za każdym razem, gdy naciągnęli nieco linkę, napotykali kolejny luz: transfer pieniędzy zygzakiem opadał w głębiny, spółka wydmuszka znikała za firmą fasadową, trop kończył się w nieużywanej skrzynce na listy przy jakiejś pylistej drodze gruntowej Trzeciego Świata.

Van Sciver krążył po pomieszczeniu, a jego zawsze blada skóra chłonęła sterylny niebieskawy blask ekranów. Brak kontaktu z ludźmi gwarantował, że nic go nie powstrzyma przed dążeniem do celu. W ostatecznym rozrachunku wszystko sprowadza się do dyscypliny i wstrzemięźliwości – i dlatego wykluczył ze swego życia wszelkie mogące go rozpraszać zakłócenia. I właśnie dzięki temu pokona swoją nemezis. Zwycięstwo będzie całkiem przyjemne.

Zatrzymał się. Patrząc na łuki falujących ścian, pławił się w potędze, która go otaczała. Tutaj czas nie miał znaczenia. Teraźniejszość była poświęcana na rekonstruowanie przeszłości i przewidywanie przyszłości – wąż wiecznie połykający swój ogon, nieskończoność liczb, których suma wynosiła zero.

Ale pewnego dnia wynik będzie dodatni.

Pewnego dnia odszukają właściwy ciąg zer i jedynek, który ich doprowadzi do Orphana X.

To była tylko kwestia czasu.

6Jak ropa z odwiertu

Kiedy Evan prowadził, zwracał uwagę na wszystko. Szczególnie na szare furgonetki Ford Transit Connect bez bocznych okien i tablic dilera. Jak ta, którą przez kilka przecznic obserwował w lusterku wstecznym.

Włączył prawy migacz. Furgonetka tego nie zrobiła. Albo go nie śledziła, albo kierował nią profesjonalista, który nie chciał chwycić przynęty. Evan minął wjazd do biur FedExu przy Norfolk Street, a furgonetka wciąż trzymała się za nim. Wyłączył kierunkowskaz, nisko trzymając głowę, ale nie odrywał wzroku od lusterka wstecznego. Odczekał kilka uderzeń serca i nagle skręcił w boczną ulicę. Furgonetka pojechała dalej, nawet nie zwalniając.

Ostrożności nigdy nie za wiele.

Rano zrobił rundę po kryjówkach, które miał na terenie Wielkiego Los Angeles, sprawdzając sprzęt i paliwo w swoich pojazdach zastępczych i zmieniając ustawienia programatorów światła. W Westchester, przy tandetnym parterowym domu, nad którym latały samoloty z lotniska Los Angeles, przesiadł się do zabłoconej toyoty 4runner z naklejką flagi nurkowej na tylnej szybie.

Zatrzymał się w bocznej ulicy i nie wysiadając, przez jakiś czas obserwował okolicę. W końcu włączył bieg i ruszył. Pojechał z powrotem do biur FedExu, podpisał plik formularzy celnych i wyszedł stamtąd z podłużnym tekturowym pudełkiem.

Jego nowa katana. Została wykuta stosunkowo niedawno, w 1653 roku, przez Heike Norihisę, ostatniego mistrza pięciu warstw stali. Była ozdobna, tak jak poprzednia, i nie mógł się doczekać, żeby powiesić ją na pustych hakach w holu.

Ale najpierw musiał obejrzeć jeszcze jedno miejsce. Spędził wiele nużących godzin, analizując dane z GPS-u Contrella, sprawdzając częste przystanki na trasie, szukając miejsca, gdzie przetrzymywał dziewczyny przed wysłaniem ich do klientów. Z każdym mijającym dniem w klepsydrze przesypywało się coraz więcej piasku.

Pojechał do Fullerton. Miał na kolanach plik papierów; liczne adresy już były przekreślone na czerwono.

Następnym miejscem na liście okazał się skromny dom, nieco odizolowany, za ciągiem stratowanych do gołej ziemi boisk piłki nożnej. Wolno stojący garaż, nowe gonty, świeża farba, zaciągnięte zasłony. Brama strzegła wstępu na betonową ścieżkę obrzeżoną rabatami. Dom ze Stepford w miniaturze.

Evan zaparkował kilka przecznic dalej i wrócił na piechotę. Przeskoczył przez ogrodzenie, przyłożył ucho do drzwi, ale nic nie usłyszał. Zamek połyskiwał, lśniący model Medeco. Zaczął przy nim majstrować, używając swoich narzędzi, i czuł rytm zapadek podnoszących się na różne wysokości. Wreszcie usłyszał ostatnie, zachęcające kliknięcie.

Drzwi bezgłośnie się uchyliły na dobrze naoliwionych zawiasach. Evan sięgnął do wykonanej z kydexu kabury biodrowej, wyjął swojego wilsona i przestąpił próg. Dawno niewietrzone wnętrze, mroczne z powodu zaciągniętych zasłon, pachniało środkiem czyszczącym. Wyczuwał, że nikogo tu nie ma, ale i tak bezszelestnie przechodził z pokoju do pokoju. Zbudowany tanim kosztem dom okazał się zaskakująco czysty. Schludny stosik naczyń na nieskazitelnym blacie. Podłogi wyłożone lśniącym linoleum. Nakryte pokrowcami krzesła i kanapa, chyba z Ikei. Uspokajające brązowe szarości, przygnębiające błękity. W salonie rozsunął zasłony.

Okna były zabite gwoździami.

Przeciągnął palcami po główkach gwoździ, czując chłód metalu. Serce mu przyśpieszyło.

Ruszył dalej.

W głównej sypialni zobaczył dwa starannie zasłane łóżka. W szafie wisiały męskie ubrania. Duże męskie ubrania. Jedna z marynarek wyglądała jak namiot.

Evan stał, oddychał, nasłuchiwał.

Po chwili ruszył wąskim, krótkim korytarzem do pokoju na tyłach domu. Ujrzał drzwi, zamknięte z tej strony na trzy rygle.

Ściskając w dłoni pistolet, przez całe dziesięć minut stał przed nimi w kompletnym bezruchu. Nie usłyszał ani szmeru oddechu, ani najcichszego skrzypnięcia desek podłogi.

W końcu odsunął jeden rygiel. Stłumiony zgrzyt metalu mógł być równie dobrze hukiem pioruna.

Czekał, stojąc obok drzwi.

Nic się nie wydarzyło.

Szybko odsunął dwa pozostałe rygle. Spiął się. Pchnął drzwi. Ostrożnie wychylił się zza futryny, zaraz za lufą pistoletu. Porządnie zasłane łóżko, kołdra lawendowego koloru, nowiutki telewizor.

Ładny pokój, pomijając metalową płytę przymocowaną wkrętami do ramy okna. Gdy pchnął ramieniem drzwi, żeby wejść do środka, poczuł, że są masywniejsze niż inne. Solidnie wzmocnione.

Cela.

Nikogo. Pokój – pusty, wyposażony tylko w podstawowe meble – wyglądał jak diorama. Właściwie całe to miejsce przypominało domek dla lalek.

Ten, kto urządził pokój, miał na uwadze jeden cel: zapewnienie wygodnej funkcjonalności. Hector Contrell musiał dopilnować, żeby towar nie uległ uszkodzeniu przed dostawą.

Drzwi łazienki były zamknięte. Evan przekręcił gałkę, ale nie ustąpiły. Schował pistolet do kabury, wyjął napinacz. Tańszy zamek wymagał tylko jednego wytrycha i kilku szarpnięć.

Gdy drzwi się otworzyły, najpierw uderzył go zapach.

Z krawędzi wanny zwisała gładka noga pokryta niebieskofioletowymi plamami. Splątane włosy przysłaniały twarz, widać było tylko drobny podbródek koloru kości słoniowej. Uznał, że miała więcej lat niż większość „panienek do wzięcia”. Dwadzieścia, może dwadzieścia parę. Prawdopodobnie była przeznaczona dla nabywcy szukającego odmiany.

Dopóki operacja Contrella nie została nagle zakończona. Wtedy jego pośrednicy postanowili zlikwidować inwentarz.

Żyła, kiedy on zabił Contrella. Żyła, kiedy pojechał do domu i nalał sobie szklankę wódki, żeby wypić za dobrze wykonaną robotę.

Evan opuścił rękę, w której trzymał komplet wytrychów.

W tym momencie usłyszał kroki za plecami.

Do pokoju weszło dwóch mężczyzn, bez wątpienia właścicieli obszernych ubrań z szafy w sypialni. Ten bliżej niego trzymał rewolwer Smith & Wesson Chief’s Special o krótkiej lufie – i trzymał go jak należy. Usztywnione nadgarstki, wyprostowane ręce. Pod lewą pachą miał drugi pistolet, w taniej nylonowej kaburze, półautomatyczny zapas na wypadek, gdyby pięć kul nie wystarczyło.

Ten za nim, z pokaźnym bebechem, miał SIG-sauera. Też z niego mierzył, ale mógł sobie pozwolić na większy luz, zważywszy, że jego kumpel już trzymał Evana na muszce. Evan w zasadzie nawet go nie widział za wielkim jak beczka torsem tego pierwszego. Facet wszystko zasłaniał, nie tylko przez swoją masę, ale i przez to, jak nachylał się w jego stronę. Wystający podbródek, czoło jak nawis skalny, klatka piersiowa i bicepsy ciągnące go do przodu – zdawało się, że hamują go tylko palce stóp. Przywodził na myśl ucieleśnienie japońskiego pociągu-pocisku.

– Kto spał w naszych łóżeczkach? – zapytał.

Evan nieco opuścił ręce. Lufa S&W wzięła z nich przykład, zatrzymując się na wysokości jego serca.

– Złotowłosa? – rzucił. – Serio?

– Muszę się z nim zgodzić, Claude – powiedział mężczyzna przy drzwiach. – Nie popisałeś się z tym tekstem.

Mina Claude’a się zmieniła. Jego policzki lśniły jak świeżo ogolone, ale zarost już się przebijał przez skórę. Ta twarz była celem dla golarek o pięciu ostrzach.

– Właśnie tak pomyślałem o całym tym włamaniu i wtargnięciu – powiedział. – Przychodzimy, przyłapujemy cię na gorącym uczynku. Do tego nawiązanie do Złotowłosej i trzech misiów. To poniżające.

– Bo jest dziewczyną – wyjaśnił Evan.

Claude pokiwał głową.

Evan trwał w bezruchu.

– Wiesz, jak mówią. Jeśli musisz tłumaczyć żart…

Ten z tyłu skinął na niego SIG-iem.

– Połóż broń na podłodze.

Evan posłuchał.

Przykucnął, oceniając odległość do nosków butów Claude’a. Może półtora metra. Mógłby to pokonać jednym skokiem. Dość łatwe, gdyby nie dwie sztuki broni palnej wycelowane prosto w niego.

Podnosząc się, patrzył w lufę chief’s speciala. Ponieważ Claude był potężnie umięśniony i praworęczny, pierwszym ruchem Evana miało być zamarkowanie skoku w lewo i zmuszenie Claude’a, by zakreślił pistoletem łuk w poprzek swojej beczkowatej piersi. Napinanie mięśnia naramiennego i piersiowego może spowolnić ruch i dać Evanowi pół sekundy.

To będzie wszystko, czego mu potrzeba.

Opuścił spojrzenie na drugi pistolet Claude’a, ten w kaburze pod pachą. Browning hi-power. Był gotowy do strzału – nabój w komorze, kurek napięty, broń zabezpieczona. Bezpiecznik wystawał spod paska nylonowej kabury. Dobra prezentacja.

Odór z łazienki przepłynął nad jego ramieniem, podrażniając mu kubki smakowe w tylnej części języka. W korytarzu, tuż za progiem, Evan zobaczył jasną czerwień kilku plastikowych kanistrów, po cichu ustawionych tam przez mężczyzn.

– Sprzątacie po operacji?

– Contrell był szefem – powiedział Claude. – My jesteśmy zwyczajnymi facetami. W zasadzie lekko ulepszonymi wersjami opiekunek dla dzieci. Siedzimy, jemy pizzę, oglądamy telewizję. To znacznie lepsze niż kopanie rowów.

Evan okręcił wokół kciuka maleńki wytrych i znów go ścisnął w garści.

– Nie mieliście innego wyboru, co? Sprzedawać dziewczyny albo kopać rowy?

Claude uśmiechnął się z nagłym przebłyskiem zrozumienia, jeszcze bardziej wysuwając swoją imponującą żuchwę.

– Jesteś facetem, który wysiudał nas z roboty.

Evan poruszył nadgarstkiem, rzucił wytrychem w jego oczy i skoczył w lewo, tuż zanim rozległ się strzał. Kula świsnęła mu przy uchu. Skoczył nie obok Claude’a, ale prosto na niego, używając go jako tarczy. Sięgnął prawą ręką do browninga w kaburze, po czym naparł całym ciałem na wielkoluda, przyciskając pierś do jego piersi jak w niezgrabnej figurze tanecznej.

Wszystko rozegrało się błyskawicznie.

Kciukiem odbezpieczył broń, kładąc palec na spuście. Pchnął pistolet i strzelił przez kaburę spod pachy Claude’a. Mężczyzna stojący za nim dostał w policzek, krew trysnęła jak ropa z odwiertu. Pistolet w dłoni brzuchatego szczeknął dwa razy, gdy jego właściciel leciał do tyłu. Evan poczuł, że oba pociski uderzyły w Claude’a, bratobójczy ogień strzaskał mu kręgosłup.

Claude upadł i znieruchomiał.

Drugi mężczyzna wylądował obok łóżka, skulony, z ręką zaciśniętą na lawendowej kołdrze. W pokoju zapanował idealny spokój.

Akcja trwała około półtorej sekundy.

Evan podniósł swój pistolet i ruszył do wyjścia. Sąsiednie domy stały daleko, ale huk strzałów się poniósł.

Gdy przestępował nad Claude’em, spostrzegł żółty papier wystający z wewnętrznej kieszeni rozchylonej marynarki. Instynkt zatrzymał go nad zwłokami, kazał mu przykucnąć i sięgnąć po kartkę. Wyjął ją.

Przeznaczona dla klienta kopia dokumentu przewozowego, wydrukowana na cienkim żółtym papierze samokopiującym.

Nagle powietrze wydało się kruche, jakby mógł je strzaskać niewłaściwym ruchem.

Skierował spojrzenie na szerokie łóżko.

Wystarczająco duże dla dwóch osób.

Popatrzył na formularz, zwracając uwagę na datę.

Pochodzenie: Long Beach, CA

Miejsce przeznaczenia: Jacksonville, FL

Przewidywany czas przybycia: 29 paźdz., 23.37

Odległość: 5141,11 mili (8273,82 km)

Nie była to odległość, jaką przesyłka przebyłaby ciężarówką czy samolotem. Nawet w przybliżeniu. Odległość pomiędzy Long Beach a Jacksonville wynosi trzy tysiące kilometrów z niewielkim hakiem. Ta przesyłka miała powędrować w dół kontynentu i przez Kanał Panamski.

Uważniej przyjrzał się formularzowi.

Długi na sześć metrów kontener towarowy został załadowany na pokład średniej wielkości kontenerowca o nazwie Horizon Express. Dodatkowa opłata portowa w wysokości stu dwudziestu dolarów zostanie uiszczona w kapitanacie w Jacksonville.

Na dole dokumentu było napisane coś piórem – niebieski atrament odróżniał się od czarnego tuszu. Nazwisko. I wiek.

Alison Siegler, 17 lat.

Widok niedbale nagryzmolonych liter przeszył Evana gwałtownym dreszczem.

Pomyślał o siedemnastolatce zamkniętej w kontenerze 78653-B812.

Wyglądało na to, że Claude i jego kumple zdołali dziś rano, przed wyłączeniem taśmy montażowej, zrealizować ostatnie zamówienie. Co oznaczało, że trzeba odrąbać ostatni łeb hydrze operacji Contrella, żeby zamknąć sprawę raz na zawsze.

Kontenerowiec dotrze do Jacksonville za szesnaście dni. Tam będzie czekać nabywca. Evan nie miał zamiaru zostawiać Alison Siegler przez ten czas samej.

Składając żółty formularz, opuścił pokój, minął trzy kanistry z benzyną w korytarzu i wyszedł frontowymi drzwiami. Pobiegł betonową ścieżką, przeskoczył przez bramę.

W chwili gdy jego buty dotknęły chodnika, usłyszał wizg opon.

Dwa fordy transity pędziły ku niemu z obu stron, zakleszczając go w szpicu litery V. Znajoma szarość, brak bocznych okien. Gdy sięgnął do kabury, drzwi się otworzyły, odsłaniając wiele par oczu patrzących przez otwory w kominiarkach. W obu furgonetkach strzelby uniosły się jednocześnie, jak sprzężone karabiny maszynowe.

W ciemnych wnętrzach pojazdów pływały jaskrawopomarańczowe plamy. Kolby strzelb. Kolor informował, że broń służy do obezwładniania.

Evan zdążył pomyśleć: „To będzie bolało”, gdy wypaliły strzelby o kalibrze wagomiarowym dwanaście. Pierwszy wypełniony śrutem woreczek trafił Evana w udo, obracając go o sto osiemdziesiąt stopni, a grad następnych zbombardował mu prawy bok. Pękło żebro. Inny pocisk zaledwie musnął głowę, ale to wystarczyło. Nie czuł bólu, jeszcze nie. Tylko ucisk i zapowiedź opuchlizny.

Pod wpływem uderzenia wykonał pełny obrót, w trakcie którego udało mu się jakimś cudem wyciągnąć z kabury wilsona. Ubrani na czarno mężczyźni już wyskoczyli z furgonetek i teraz stali w formacji plutonu egzekucyjnego. To byli profesjonaliści, o niebo lepsi niż Hector Contrell i jego żałosna para wolnych strzelców.

Ogromny mężczyzna trzymał dziwaczną broń ze stożkowato rozszerzającą się lufą, w której tkwił baloniasty korek, jak piłka do koszykówki w gardzieli węża.

Broń wypaliła z szumem. Evan w bezradnym zdumieniu patrzył, jak pocisk się rozwija, lecąc w jego stronę. Mocna nylonowa siatka, stalowe obciążniki w czterech rogach, całość otwierająca się niczym pysk jakiejś wielkiej bestii.

Sieć do chwytania zwierząt.

Spowiła go, przycisnęła nadgarstki do nosa, kolano uderzyło w pierś, stopy wyprężyły się jak u olimpijskiego mistrza skoków do wody. Z pewnością to samo czuli neandertalczycy pochwyceni przez potok lawy, niezdarnie i bez chluby przeobrażający się w skamieliny.

Jego prawa ręka z pistoletem, przyciśnięta do lewego ucha, była równie bezużyteczna jak cała reszta.

Chodnik trzasnął go w policzek. Na ułamek sekundy jego uwagę przykuła tańcząca żółta kartka – dokument przewozowy, porwany przez podmuch wiatru, niesiony prądem powietrza do ścieku. Ostatni ślad Alison Siegler, bezpowrotnie stracony.

Evan przekręcił głowę, starając się spojrzeć w górę. Piętrzyła się nad nim masywna postać, trzymająca w lateksowych rękawiczkach strzykawkę.

Postać się pochyliła.

Ukłucie igły w bok szyi.

Potem paląca ciemność.

7Nieuchronne rzężenie

Evan znów jest na podziemnym parkingu, kawałek na południe od Jefferson Memorial. Poziom trzeci jest jego prywatnym piekłem.

Albo, ściślej rzecz ujmując, jego czyśćcem.

Jest parna letnia noc 2008 roku, ta sama noc, w której tkwił przez osiem lat z okładem.

Znak windy płonie czerwienią jak zawsze, rzucając krwawe smugi na uśpione maszyny. Parking jest zamknięty z powodu remontu. Evan czeka za betonowym filarem, trąc podeszwami butów o betonowy ogranicznik, żeby usunąć przyklejone do nich płatki kwiatów wiśni.

Wezwał tu Jacka na spotkanie o północy. Powinien być we Frankfurcie, przyczaić się po tym, jak zlikwidował w Jemenie kogoś wysoko postawionego, ale zamiast tego pod wpływem impulsu przyleciał wzburzony do Stanów, pragnąc zobaczyć twarz jedynego na świecie człowieka, któremu może ufać.

Evan chce odejść.

Jack wyszkolił go na najlepszego zabójcę pod słońcem. Nauczył go również, jak zachować człowieczeństwo. Dwa pociągi na kursie kolizyjnym.

Po dziesięciu latach działania operacyjnego jako Orphan X Evan wie, że musi wyskoczyć przed zderzeniem, nawet gdyby ten skok miał go zabić.

Nie bierze pod uwagę, że może zdarzyć się coś gorszego.

Jack nie chciał się z nim spotkać. Powiedział, że obserwuje jego ruchy. Że nie chce wychodzić z cienia, żeby nie spalić przykrywki. Ale Evan nie ustępował i Jack, na przekór zdrowemu rozsądkowi, w końcu się zgodził.

Jest tak jak zawsze.

Jack pojawia się znikąd, echo kroków odbija się od ścian, cień wydłuża się na poplamionym olejem betonie, w stylistyce filmu noir. Padają sobie w ramiona. Minęły dwa lata, odkąd się ostatnio widzieli. Jack patrzy na niego jak na syna, który wrócił do domu po studiach. W jego oczach błyszczy duma. Ma twarz pokerzysty i rzadko pozwala, żeby emocje przebiły się przez tę maskę.

Evan nie owija w bawełnę.

– Wypisuję się.

Jack odpowiada słowami, które Evan słyszał już tysiące razy:

– Nie możesz się wypisać. Nigdy. Przecież wiesz. Beze mnie jesteś tylko…