Strona główna » Obyczajowe i romanse » Czternaście nut

Czternaście nut

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-939273-5-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Czternaście nut

Kościół jest od wieków nierozerwalnie związany z polityką, choć się do tego nie przyznaje. Informacja jest najdroższym towarem w XXI wieku, siłą, którą można operować w celu kreacji lub zniszczenia. To w murach Watykanu opracowywane są strategie i możliwości przemiany świata. Jedna z nich, zapisana na pendrivie ma tę właśnie moc. Giuseppe, od wielu lat zaufany pracownik arcybiskupa Lucki otrzymuje z pozoru banalne zadanie dostarczenia informacji do Klasztoru. Informacji cenniejszej niż życie jednego człowieka, a Giuseppe ma w stosunku do arcybiskupa dług wdzięczności. Zagrożeniem dla Kościoła okazuje się być sam Kościół. Wróg czai się wewnątrz, dlatego potrzebne są nadzwyczajne środki ostrożności.

Nagłe zwroty akcji jak w najlepszym filmie sensacyjnym. Strzelaniny, pościgi, morderstwa... Zręcznie napisany, trzymający w napięciu kryminał rozgrywający się w najwyższych kręgach kościelnych. Ile w nim fikcji, a ile autentycznych wydarzeń, jakie miały miejsce w ostatnich latach? Autorzy sprawnie poruszają się w strukturach i zwyczajach Watykanu.

Kościół potrzebuje reformy. Za jaką cenę?

Polecane książki

Każdy myślący człowiek szuka odpowiedzi na pytanie: Jak żyć? Jak żyć, by być wolnym i szczęśliwym człowiekiem, nie narażając się na negatywne reakcje innych ludzi, na restrykcje moralne i sankcje prawne? Jakie są dopuszczalne granice naszych dążeń do szczęścia i realizowania prawa do wolności? W...
„Na przełęczy” autorstwa Stanisława Witkiewicza to książka, która jest poświęcona Tatrom oraz życiu mieszkających tam górali.   Autor książki będąc na wakacjach właśnie w Tatrach postanowił opisać swoją wycieczkę po nich oraz  relacje z góralami. Zabierze...
Co się dzieje, kiedy człowiek chciałby uciec od własnej płci? Jakie uczucia mogą towarzyszyć nastoletniemu piłkarzowi, gdy dociera do niego, że czuje się dobrze w damskim ubraniu i makijażu? Co przeżywa? A co jeśli to nie chwilowy kaprys, lecz długotrwały stan? Na co może liczyć, kiedy idzie ulicą w...
W miasteczku Eichburg żył przed więcej jak sto laty rozumny i poczciwy mąż nazwiska Jakub Rode. Jako ubogi chłopczyna przyszedł do Eichburga, ażeby w ogrodzie hrabiego wyuczyć się sztuki ogrodniczej. Jego piękne przymioty duszy, jego dobre serce, zręczność z którą wszystko wykonywał i powabność post...
Tematyka W obrocie gospodarczym strony ujawniają sobie różnego rodzaju informacje, które nierzadko posiadają znaczną wartość gospodarczą. W publikacji szczegółowo omówiono zagadnienia dotyczące zawierania umów o zachowaniu poufności zarówno z podmiotami gospodarczymi jaki z osobami fizycznymi. ...
Idea ewangelizacji nie jest pojęciem nowym. Znamienne słowa świętego Jana Pawła II „Nie lękajcie się! Otwórzcie drzwi Chrystusowi!” wskazują na fakt, iż polski papież żył ideą nowej ewangelizacji w formie licznych pielgrzymek duszpasterskich do wszystkich zakątków świata, by w ten sposób wzmocnić lu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jan Bielecki i Krzysztof Łanda

Krzysztof ‌ŁandaJan Bielecki

Czternaście nut

Autorzy: ‌

Krzysztof Łanda

Jan Bielecki

Projekt i ‌wykonanie okładki:

TUV NORD ‌Polska ‌Sp. z o.o. ‌(Maciej Kamiński)

ISBN 978-83-939273-5-7 

Copyright © 2014 ‌by Krzysztof ‌Łanda; ‌leukocyt5791@interia.pl

All ‌rights ‌reserved. No ‌part ‌of the material protected ‌by this copyright ‌may ‌be reproduced ‌or ‌utilized in any ‌form, electronic ‌or mechanical, including photocopying, ‌recording or by ‌any information storage and ‌retrieval system, ‌without ‌written ‌permission from the copyright ‌owner.

Wszystkie przedstawione w ‌książce ‌postacie i ‌zdarzenia są fikcyjne, a ‌opisane ‌zdarzenia nie ‌miały miejsca. ‌Wszelkie ewentualne podobieństwa do ‌osób ‌fizycznych ‌są przypadkowe.

Konwersja do ‌epub ‌i mobi ‌A3M Agencja Internetowa

Część ‌pierwsza1.1

Mam na ‌imię Giuseppe i ‌jestem człowiekiem pokornym.

Cierpliwie czekam, ‌aż ‌otworzą się ciężkie ‌drzwi ‌iarcybiskup Lucka ‌zaprosi ‌mnie do swojego gabinetu. ‌Nie czuję zniecierpliwienia, choć ‌upływają kolejne ‌minuty. Już sama ‌myśl o zniecierpliwieniu ‌wydaje ‌się ‌nie na miejscu ‌– ‌tu, w ‌sercu ‌wiecznego Rzymu, którego kamienie ‌przyglądały ‌się upływającym wiekom, ‌czas ‌zdaje się płynąć inaczej. ‌Wolniej. Ilekroć przekraczam ‌dostojne ‌mury Watykanu, ‌zdaje mi się, ‌że ‌czuję na sobie wzrok ‌historii.

To charakterystyczne mrowienie ‌na karku nie minęło. ‌Czuję je ‌również teraz, gdy siedzę ‌na ławie w korytarzu, ‌w północnym skrzydle jednego ‌z budynków administracyjnych Stolicy Apostolskiej, czekając na posłuchanie.

Przypatruję się drzwiom gabinetu. Przesuwam wzrokiem po prostej, surowej framudze i solidnym skrzydle z ciemnego mahoniu, wyobrażam sobie, co czułbym, przesuwając po nich palcem. Myślę o gładkiej fakturze i cieple szlachetnego drewna. Z trudem zwalczam chęć podejścia bliżej i wyciągnięcia ręki. Wiem, że jestem dyskretnie obserwowany, a takie zachowanie wyglądałoby przecież co najmniej niedorzecznie.

Tego, co czeka za drzwiami, wyobrażać sobie nie muszę. Pamiętam każdy szczegół.

Ktoś zwrócił uwagę, że gabinet arcybiskupa Lucki doskonale pasuje charakterem do swojego gospodarza, w pewien sposób wręcz wyraża jego osobowość. W pełni się zgadzam. Myślę, że tę korelację musiał dostrzec każdy, kogo dostojnik gościł.

Przywołuję widok jego gabinetu, wyraźny, jakbym wyszedł z niego wczoraj. Przestronne i eleganckie pomieszczenie, urządzone w dobrym guście – jego gospodarz, mimo wysokiej pozycji w watykańskiej hierarchii pozostał skromny i nie dał się omamić pokusom przepychu i blichtru. Mimo to, za pierwszym razem gabinet zrobił na mnie niemałe wrażenie.

Centralne miejsce w pokoju, do którego lada moment zostanę zaproszony, zajmuje ogromne biurko. Zawsze puste. Arcybiskup Lucka znany jest z umiłowania porządku – tak jak nie potrzebuje w codziennej pracy otaczać się zbędnymi, rozpraszającymi uwagę szpargałami, tak też nigdy nie pozwala sobie na zaśmiecanie umysłu. Mimo upływu lat, wciąż uważany jest za jedną z najtęższych głów Watykanu. Widzę go, jak siedzi za biurkiem, wyprostowany, ze zmrużonymi oczami, ważąc słowa odpowiedzi na trudne pytanie, z poważnym, surowym wyrazem twarzy.

Dostojnik jest człowiekiem cienia. Za każdym razem, gdy byłem w jego gabinecie – a uzbierały się już tych wizyt dziesiątki – panował tam miękki półmrok, ciężkie kotary zasłaniały okna. To również wydaje mi się bardzo znaczące.

Niewielu zdaje sobie sprawę, jak ważną postacią czyni arcybiskupa Luckę jego funkcja szefa Sekcji II Watykańskiego Sekretariatu Stanu. De facto odpowiada to roli ministra spraw wewnętrznych państwa. Niewiele dzieje się za murami Watykanu poza nim; wszystkie sznurki zbiegają się właśnie tam, za drzwiami z ciemnego mahoniu. W półmroku swojego gabinetu arcybiskup Lucka podejmuje decyzje o nierzadko kluczowym znaczeniu dla funkcjonowania państwa kościelnego. Nigdy jednak nie afiszuje się z władzą, zawsze pozostaje w pewnym dystansie. Tak, jak rzadko pozwala promieniom słońca rozświetlać swój gabinet, tak też sam woli unikać wystawiania się na widok publiczny i jeśli tylko jest to możliwe, w kontaktach z przedstawicielami mediów wyręcza go osobisty sekretarz. Mogę się tylko domyślać, czy podyktowane jest to przez ostrożność, czy tylko przez niechęć do publicznych wystąpień.

Również dobór obrazów zdobiących ściany gabinetu jest przemyślany i symboliczny. Obok znakomitych reprodukcji, nierzadko liczących już setki lat dzieł mistrzów Renesansu – Rafaela Santiego, Donato Bramantego i Michała Anioła, ale także Albrechta Dürera i Roberta Campina (jak mówi, „wręcz nie wypadało mu ograniczyć się do twórców z Italii”) – arcybiskup Lucka umieścił również malarstwo współczesne.

Pamiętam, jak przyjmował mnie na posłuchanie w gabinecie po raz pierwszy. Dostrzegł wówczas moje zaskoczenie na widok reprodukcji prac Jacksona Pollocka i szczerze się roześmiał.

– To, że noszę koloratkę, nie znaczy, że nie interesuje mnie świat poza Kościołem – powiedział. – A w sztuce, jako takiej dostrzegam pewną świętość, pewien boski element. Ten sam dla wszystkich epok, co najwyżej wyrażany przy pomocy innych środków, innego kodu estetycznego…

Pogawędziliśmy wówczas chwilę o historii malarstwa, co pozwoliło przełamać lody; widzieliśmy się po raz pierwszy od bardzo dawna i nawet nie usiłowałem ukryć onieśmielenia, oczywistego zwłaszcza, jeśli zważyć na okoliczności poprzedniego spotkania. Arcybiskup wyznał, że historia sztuki należy do jego największych pasji, a kontemplacja wybitnych obrazów nie tylko pozwala się wyciszyć i odpocząć, ale także inspiruje i daje energię do pracy.

– Obcowanie ze sztuką współczesną jest szczególnie cenne dla osoby na moim stanowisku, drogi Giuseppe – powiedział. – Watykan nie może jedynie koncentrować się na celebrze tradycji, choć rzecz jasna nie wolno nam zapomnieć o korzeniach. Watykan musi stale mierzyć się z wyzwaniami, jakie niosą obecne, jakże skomplikowane czasy. Stąd ekspresyjny abstrakcjonista obok mistrzów Odrodzenia. Sztuka stale przypomina mi o zadaniach i obowiązkach, Giuseppe. Zmusza do podejmowania ciągle na nowo wysiłku nieszablonowego myślenia.

Nie mogłem nie przyznać racji. Jako osoba blisko związana z Watykanem wiedziałem przecież, jak bardzo mylą się wszyscy, którzy uważają Państwo Kościelne za skostniały twór, nie nadążający za dynamiką współczesnego świata. Szacunek dla tradycji i ceremoniału, choć istotny, nie wyklucza przecież korzystania ze zdobyczy najnowocześniejszych technologii. Watykan nigdy nie był wrogiem nauki i postępu, wbrew temu, co lubią powtarzać nieprzychylni – zwykle nie mając zresztą na ten temat najmniejszego pojęcia.

Z pomieszczenia obok, sąsiadującego z gabinetem arcybiskupa Lucki, dobiegają uderzenia w klawiatury komputerów. Co chwilę rozlega się gwar telefonicznych rozmów. To właśnie ta druga twarz Watykanu, zwykle niedostrzegana, a jeśli nawet, to lekceważona.

To twarz skupionego profesjonalisty, opromieniona raczej poświatą monitora, niż blaskiem wiekuistym. Salę Drugą, jak zwykle się o niej mówi, wypełnia sztab ludzi. Wielu z nich nosi koloratki, ale nie wszyscy; dla arcybiskupa pracuje również wiele osób świeckich. Mieszkają w różnych dzielnicach Rzymu, a przekraczając każdego poranka mury Watykanu, odbijają na bramce karty magnetyczne. Są wśród nich kobiety. Mało tego, nawet nie wszyscy to osoby wierzące – zatrudniając pracowników Sekcji Drugiej, Watykan kieruje się zgoła innymi kryteriami. To elita, najlepsi z najlepszych analityków, absolwenci prestiżowych uczelni, nierzadko z doświadczeniem w międzynarodowych korporacjach. Rzetelnie i wydajnie wykonują pracę, za którą są sowicie wynagradzani. Zbierają i agregują informacje, niezbędne w pracy szefa kluczowej sekcji Sekretariatu Stanu. Między sobą żartują czasem przy kawie, że pracują w najpotężniejszym z przedsiębiorstw: w korporacji Pana Boga.

Ciekawe, co zajęło arcybiskupa Luckę? Nigdy nie zdarzało mi się aż tak długo oczekiwać na posłuchanie, zwykle dostojnik przyjmował mnie dokładnie o umówionej porze. Tymczasem minął już ponad kwadrans od ustalonej godziny.

Sprawy zaprzątające hierarchę z pewnością nie były czymś, o co martwić się powinien zwykły śmiertelnik. Z drugiej strony, w zdawkowej telefonicznej rozmowie arcybiskup podkreślał, jak ważne jest, abyśmy spotkali się akurat dzisiaj, a więc zależało mu na czasie.

Nie zastanawiałem się nad tym wcześniej. Czyżby działo się coś niezwykłego? Nagle odnoszę wrażenie, że telefony w Sali Drugiej dzwonią ciut częściej, a odbierający je analitycy unoszą głosy o pół tonu bardziej, niż zwykle. Stukot uderzeń w klawiaturę wydaje się bardziej nerwowy, arytmiczny, rwany. Przez uchylone drzwi widzę, że co chwilę ktoś wstaje zza biurka. Słyszę, jak szurają odstawiane krzesła.

Ale najpewniej wszystko tylko mi się wydaje. Nieco znużony oczekiwaniem, choć wciąż daleki od zniecierpliwienia – kimże zresztą jestem, aby choćby w myślach ponaglać arcybiskupa Luckę? – zacząłem budować w wyobraźni sensacyjne scenariusze.

Niepotrzebnie. Powinienem wszak zachować spokój i czystość myśli.

I oto proszę: ciężkie drzwi gabinetu arcybiskupa uchylają się. Stoi w nich osobisty sekretarz i asystent dostojnika – Casemiro. Koloratka niemal świeci na tle jego eleganckiej czarnej koszuli. Uprzejmym gestem Casemiro zaprasza mnie do środka.

Wchodzę, nagle pewny, że będzie to spotkanie ważniejsze od wszystkich dotychczasowych.

1.2

Wszystkie szczegóły się zgadzają; gabinet wygląda, co do joty tak, jak go zapamiętałem. Bóg obdarzył mnie sprawną pamięcią.

Arcybiskup siedzi za biurkiem. Zaciągnięte zasłony stoją na drodze promieniom popołudniowego słońca; tylko pojedyncze jasne snopy przecinają półmrok. Biurko doświetla mocna, punktowa lampka. Zasłanianie okien mimo słonecznej pogody to kolejny przejaw ostrożności – czyżby hierarcha obawiał się, że dysponujący odpowiednim sprzętem szpiedzy mogliby z dystansu fotografować dokumenty, z którymi pracuje? Kotary zabezpieczają też przed podsłuchem; lasery odczytujące delikatne wibracje szyb powodowane dźwiękami mowy to dziś zwykłe wyposażenie tajnych służb.

Dostojnik wstaje zza biurka, lekko uśmiecha się na mój widok. Podchodzę bliżej, odprowadzony czujnym wzrokiem stojącego wciąż w drzwiach Casemiro i nieodgadnionymi spojrzeniami postaci przedstawionych na obrazach zdobiących ściany. Wciąż czuję na karku to mrowienie, od którego w Watykanie nie sposób się uwolnić.

– Giuseppe – mówi arcybiskup Lucka, wyciągając rękę na powitanie. Obejmuje mnie i klepie po plecach. Nie odwzajemniam tego gestu; zanadto się krępuję.

– Ekscelencjo – odpowiadam. Mój głos brzmi sztywno, nienaturalnie; sam się sobie dziwię.

Arcybiskup wskazuje mi krzesło, siadam naprzeciw niego. Dzieli nas gładka tafla szlachetnego drewna.

– Wybacz, że musiałeś czekać. Doszło do pewnych… wydarzeń, które nieco zaburzyły moje plany – z twarzy hierarchy zniknął uśmiech. – Stąd właśnie muszę po raz kolejny prosić cię o pomoc.

– Cokolwiek potrzeba, ekscelencjo.

Arcybiskup podnosi wzrok, spogląda w głąb pomieszczenia, w stronę drzwi. Nie odwracam się, słyszę tylko szybkie kroki i zdawkowe słowa – ktoś podszedł do Casemiro i coś mu przekazał.

Asystent po chwili podchodzi do biurka, staje obok mnie. Trzyma plik zadrukowanych kartek.

– Przepraszam najmocniej, ekscelencjo – mówi Casemiro. Jego głos jest gładki, nieinwazyjny, wtapia się w tło. – To poprawiony załącznik do ostatniego raportu grupy pierwszej.

Arcybiskup kiwa głową. Bierze plik kartek od asystenta, kładzie na biurku.

– Wybacz, Giuseppe. Muszę koniecznie zapoznać się z tym dokumentem. Natychmiast, bez zwłoki.

Wydaje mi się, że dostojnik jest lekko zdenerwowany, może zaniepokojony.

– Ależ skąd, ekscelencjo – protestuję. – Doskonale rozumiem. Zaczekam na zewnątrz…

Chcę wstać z krzesła, ale arcybiskup Lucka wstrzymuje mnie gestem.

– To zajmie tylko chwilę, przyjacielu. Casemiro, podaj proszę wodę do picia, nasz przyjaciel z pewnością jest spragniony.

Nie chce mi się pić, ale nie śmiem odmówić.

Arcybiskup bierze się za lekturę. Skupiony wzrok omiata partie tekstu niczym głowica skanera – szybko i metodycznie. Na chwilę dostojnik przerywa czytanie, patrzy mi w oczy, ciężko wzdycha i znów wraca do dokumentu.

Zdaję sobie sprawę, że sytuacja naprawdę musi być nadzwyczajna.

Nie znam drugiej osoby o tak przenikliwym spojrzeniu, prześwietlającym na wskroś; spojrzeniu, przed którym nie sposób uciec.

Pierwszy raz ujrzałem je dwadzieścia lat temu; pamiętam jak dziś.

Tamtego wiosennego dnia chciałem się zabić.

W naiwnej rozpaczy młodego desperata wydawało mi się, że nie ma siły, która mogłaby mnie powstrzymać przed odebraniem sobie życia. Sądziłem, że świat jednoznacznie dał do zrozumienia, jak bardzo jestem mu niepotrzebny i dalsze przeciąganie farsy, za jaką uważałem swoje życie, nie ma już najmniejszego sensu.

Kobieta, o której dopiero co myślałem, że zestarzeję się u jej boku, odeszła. Zostawiła mnie. Odeszła definitywnie, stawiając sprawę jasno. Zrozumiałem, że dalsze oszukiwanie się jest bezcelowe, żadnej nadziei już nie ma; paradoksalnie przyniosło to pewną ulgę, ostatecznie kończąc emocjonalną szamotaninę, która wykańczała mnie od tygodni. Już nie miałem o co walczyć. Świadomość, że nie może być gorzej, bywa takim dziwnym, gorzkim pocieszeniem.

Gdy jednak zdawało mi się już, że pozostaje tylko czekać w bólu, aż czas zacznie zabliźniać rany, teatr Piccola Lirica, w którym pracowałem, postanowił zakończyć ze mną współpracę. Z powodu drastycznie zmniejszonego budżetu na nowy sezon zmieniał się profil teatru, odchodzono od klasycznego repertuaru i mój kontratenor, choć jak mnie zapewniono „być może najwybitniejszy we Włoszech”, przestał być potrzebny. Nie potrafiłem sobie wyobrazić innego zajęcia. Piccola Lirica – to był mój drugi dom. Oczywiście, znalezienie angażu w innym teatrze byłoby tylko kwestią czasu, ale nie o to chodziło. Kochałem tę scenę, te kulisy, tę publiczność. Kochałem jak kobietę.

Dziś oczywiście zdaję sobie sprawę, jak bardzo byłem wówczas ograniczony – ale czułem z ogromną mocą, że oto utraciłem dwa jedyne punkty podparcia mojego świata i osuwam się w czarną, bezkresną otchłań. Żmudne próby, strojenie głosu i powtarzanie w nieskończoność ćwiczonych partii, a potem oczekiwanie na premierę nowego spektaklu; wieczorne spotkania z moją piękną Editt, jej uśmiech, sprawiający, że pite razem niedrogie wino nabierało smaku ambrozji – to było całe moje życie. Editt i teatr Piccola Lirica definiowały mnie, nadawały mi sensu. Utraciwszy je, utraciłem całego siebie.

Słońce wisiało jeszcze nisko, gdy schodziłem w dół, na stację metro Termini. Minął poranny szczyt, ale wciąż było gwarno, pociągi wjeżdżały na perony i odjeżdżały, podróżni wsiadali i wysiadali. Ludzie zajęci swoimi sprawami rozchodzili się do miasta, inni biegli zaaferowani na dworzec kolejowy. Wszystko działo się gdzieś obok, jakby za grubą szybą, nie dotyczyło mnie w żaden sposób. Siedziałem na ławce otępiały jak jaszczurka po zimnej, nieprzespanej nocy.

W pewnym momencie poczułem impuls, coś podszepnęło mi, że przecież nie mam już na co czekać. Wstałem z ławki. Z głośników popłynęła właśnie zapowiedź wjazdu pociągu, spiker prosił o odsunięcie się od krawędzi peronu. Zdążył już zgromadzić się mały tłumek podróżnych z bagażami.

Po chwili zamigotały czołowe reflektory i oto pojawił się pociąg metra.

Jakże to było kuszące: jeden skok, i po wszystkim. Potężne koła zetrą na miazgę całą rozpacz, cały ból. Nawet nie zdążę krzyknąć.

Niczym lunatyk ruszyłem w stronę krawędzi. Pociąg zbliżał się nieuchronnie, granatowe lico czoła kolejki rosło z każdą sekundą. Podszedłem już na sam skraj peronu, jeden krok dzielił mnie od torów. Wiedziałem, że jeśli stchórzę, jeśli pozwolę się minąć czołu pociągu – będzie za późno, a drugi raz nie znajdę w sobie dość odwagi.

Zamknąłem oczy, zmrużyłem je z całych sił. Zebrałem się w sobie, napiąłem mięśnie.

Skoczyłem.

To nieprawda, co mówią o życiu przelatującym w krytycznej chwili przed oczami, o tym zmontowanym ze wspomnień filmie. Nie czułem nic.

Ktoś w ostatniej chwili złapał mnie za ramię i szarpnął, stanowczo wciągnął na peron. Zachwiałem się, upadłem. W tym samym momencie hamujący pociąg nieśpiesznie przetoczył się przede mną z basowym rykiem; jechał już wolno, setki ton niechętnie wytracały pęd.

Dotarło do mnie, co się właśnie wydarzyło. Wiedziałem, że nie znajdę w sobie sił na kolejną próbę. Powoli się podniosłem.

Ten, który uratował mi życie, stał obok. Patrzył na mnie skupionym wzrokiem, szczupły mężczyzna, może około czterdziestki. Pod koloratką.

Poczułem się słabo, jakbym zaraz miał zemdleć. Podszedł do mnie, objął stanowczo i zaprowadził na ławkę. Nie odzywałem się ani słowem.

Usiadł obok. Przez chwilę milczał, wreszcie powiedział:

– Świat jest ogromny, synu. Znacznie większy, niż nam się na co dzień wydaje. To, że dziś nie widzisz dla siebie miejsca, wcale nie znaczy, że tak musi być naprawdę.

Przerwał na chwilę, ruszający z sąsiedniego toru pociąg i tak zagłuszyłby jego słowa.

– Mam na imię Lucka – wyciągnął do mnie dłoń.

Uścisnąłem ją, z trudem zdobywając się na taki wysiłek. Byłem zlany potem.

– Giuseppe.

– Dobrze się czujesz?

– Tak – skłamałem.

– Nie wierzę w przypadek – powiedział. – To Bóg chciał, abyśmy się dziś spotkali. Mój pociąg z Mediolanu spóźnił się o pół godziny. Gdyby przyjechał zgodnie z rozkładem, nie byłoby mnie tu od ponad kwadransa. Wówczas najpewniej nie byłoby już i ciebie, prawda?

Przytaknąłem.

– A skoro tak – kontynuował. – Bóg najwyraźniej wiąże z tobą plany, synu.

– Nie jestem przesadnie religijnym człowiekiem…

Uśmiechnął się.

– Myślisz, że Bogu kiedykolwiek to przeszkadzało?

Posiedzieliśmy jeszcze kilka chwil, rozmawiając. Duchowny zaciekawił się moją pracą dla teatru i występami w operetkach; okazało się, że cenimy tych samych wybitnych wokalistów.

Ksiądz Lucka zostawił mi wizytówkę. Pożegnaliśmy się, gdy obiecałem, że się z nim skontaktuję.

Tak zaczęła się nasza niezwykła znajomość; tamtego dnia poznałem arcybiskupa Luckę i moje życie zaczęło się na nowo.

Wciąż jestem jego dłużnikiem.

Arcybiskup odkłada przeczytane dokumenty. Przez chwilę przygląda mi się, kiwa zamyślony głową. W końcu odzywa się, niezwykle łagodnym głosem, to dziwny kontrast, zważywszy na mrok, jaki spowija jego słowa:

– Drogi Giuseppe… Wszystko wskazuje, że grozi nam poważne niebezpieczeństwo. Zaczynamy tracić kontrolę nad tym, co dzieje się w Watykanie.

1.3

Cisza panuje przez dłuższą chwilę. Wydaje się, jakby słowa arcybiskupa wybrzmiewały złowróżbnym echem wśród eleganckich ścian – ale przecież wiem, że echo to rezonuje co najwyżej w mojej głowie.

Nie mówię nic. Arcybiskup Lucka dostrzega mój wyraz twarzy, choć staram się z całych sił nie uzewnętrznić emocji. Uśmiecha się. Gdyby nie doświadczenie nabyte na teatralnej scenie, pewnie nie dostrzegłbym, że to uśmiech pusty i wymuszony. A jednak działa: tłumi nagły strach, zanim ten zdążył chwycić mnie za krtań.

– Póki co władza wciąż pozostaje w naszych rękach – hierarcha mówi łagodnie, uspokajającym tonem. – Jeśli zadziałamy spokojnie i rozważnie, nie ma możliwości, aby się nam wymknęła. Gra toczy się o wysoką stawkę, a w takich chwilach zwycięża ten, kto nie przestaje posługiwać się przede wszystkim rozumem. Musimy reagować szybko, ale jednocześnie rozsądnie. Każdy błąd zostanie natychmiast wykorzystany.

Nie mogę nie zauważyć, że gdy to mówi, dostojnik bezwiednie bębni palcami o brzeg biurka. Reflektuje się po sekundzie i jego dłonie zamierają.

– To oczywiste, że wkradają się nerwy – widzi, że zwróciłem na to uwagę; uśmiecha się szerzej. – Mogę cię jednak zapewnić, że plan na taką okoliczność mieliśmy opracowany już dawno. Jesteśmy bardzo dobrze przygotowani.

Korci mnie, aby przyjrzeć się leżącym na biurku dokumentom, które najwidoczniej stały się zarzewiem obecnego niepokoju. Powstrzymuję się. Nie zostały napisane z myślą o moich oczach. Zrozumiałbym mniej niż niewiele i nic by mi z tego nie przyszło – ciekawskość nigdy nie należała do cnót szanowanych w Watykanie.

Ja zaś znam swoje miejsce. Jestem człowiekiem pokornym.

Hierarcha mówi dalej:

– Twoje zadanie, Giuseppe, z grubsza rzecz ujmując, nie będzie się różniło od poprzednich. Nie poproszę cię o nic, czego nie robiłbyś już dla mnie.

Arcybiskup sięga do szuflady biurka. Wyjmuje pendrive, malutką, niepozorną kostkę pamięci USB; waży ją w dłoni.

– Raz jeszcze przewieziesz dane do sejfu w Klasztorze. Tak, jak dziesiątki razy wcześniej.

– Oczywiście, ekscelencjo.

Dostojnik wręcza mi pendrive. Obracam go w palcach.

– Na początku było Słowo – mówi arcybiskup. – A Słowo było u Boga… Słowo, czyli informacja, wciąż jest najpotężniejszą siłą, która leży u podstaw każdego aktu kreacji… albo zniszczenia.

Trzymam, wydawałoby się, najzwyklejszy w świecie pendrive, jaki można kupić za kilka euro w każdym sklepie z elektroniką. Pamięć flash, może kilka gigabajtów, a może kilka terabajtów wirtualnej przestrzeni w plastikowej osłonce?

Arcybiskup mówi dalej:

– Dziś, w trzecim millenium, czasem zapominamy o ogromie tej siły. Słowa zalewają nas zewsząd, a media podają więcej informacji, niż jesteśmy w stanie ogarnąć wyobraźnią. Toniemy w tym szumie, stajemy się obojętni. A mimo to, wciąż istnieją słowa, które wypowiedziane na głos raziłyby mocniej, niż bomba termojądrowa. Coraz więcej jest informacji, które mają moc przemiany świata…

Przemyka mi myśl – ile może ważyć ta malutka kosteczka? Dziesięć, może piętnaście gramów? Na pewno nie więcej.

– Mówię to po to, abyś zdawał sobie sprawę z tego, jak istotne jest twoje zadanie, Giuseppe. Pendrive, który otrzymałeś, jest zapieczętowany. Jego zawartość niech pozostanie tajemnicą, zarówno dla bezpieczeństwa twojego, jak całej naszej sprawy. Musisz wszak wiedzieć, że tak cenne dane nigdy wcześniej nie trafiły do Klasztoru. Nie ma też drugiej zintegrowanej kopii tych danych. Doszłoby do ogromnego nieszczęścia, gdyby wpadły w niepowołane ręce. Nie powierzyłbym ich nikomu innemu, Giuseppe.

Nie zadaję pytań. Jest przecież oczywiste, że musi chodzić o dane ogromnej wagi. Te mniej ważne przesyłane są siecią, rzecz jasna wielokrotnie szyfrowane; tylko najistotniejsze dane transportuje się na fizycznych nośnikach. Zagrożenie musi być znaczne, skoro arcybiskup decyduje się zamknąć je w sejfie w Klasztorze. W sejfie, w którym z pewnością będą bezpieczne. W sejfie, który otworzyć można tylko jednym kluczem.

Tym kluczem jestem ja.

– Wiesz, jak bardzo ci ufam – mówi arcybiskup. – Tym razem jednak, w trosce o bezpieczeństwo, wyruszysz z dwoma towarzyszami.

– Casemiro – zwraca się w głąb pomieszczenia, do sekretarza, tego milczącego ducha, o obecności którego niemal zapomniałem. – Przyprowadź proszę Davide’a i Klausa.

Casemiro bez słowa podchodzi do drzwi. Otwiera je i przez chwilę słychać przytłumiony gwar dobiegający z sali drugiej.

Po krótkiej chwili drzwi otwierają się ponownie. Arcybiskup Lucka wstaje zza biurka; ja także się podnoszę. Odwracam się.

Obok Casemiro stoi dwóch wysokich, postawnych mężczyzn. Obydwaj mają na sobie sutanny, ale z postury przypominają raczej sportowców lub żołnierzy – barczyści, o szerokich klatkach piersiowych, wręcz emanują fizyczną tężyzną.

– Szczęść Boże, ekscelencjo – witają się z gospodarzem.

Arcybiskup przedstawia nas sobie.

– To jest Giuseppe. To zaś ojcowie Davide i Klaus.

Witamy się, oszczędnie, ale z szacunkiem. Obydwaj mocno ściskają moją dłoń.

Ojciec Davide wydaje się nieco starszy. Nosi długie włosy spięte w kucyk, choć ma już wysokie czoło i całkiem siwe skronie. Jego twarz żłobią zmarszczki, jeszcze płytkie, ale już całkiem wyraźne; zgaduję, że może mieć około pięćdziesięciu lat. Spojrzenie ciemnych oczu jest przenikliwe i nieodgadnione; błyszczy w nich siła nie tylko mięśni, ale też intelektu.

Klaus z kolei nie może mieć więcej, niż trzydzieści pięć lat. Jest nieco wyższy i mocniej zbudowany. Nie wygląda na Włocha. Nosi krótkie, płowe włosy i dwudniowy zarost. Szare oczy wydają się zaskakująco wesołe, choć twarz wyraża skupienie i powagę.

Obydwaj wyglądają, jakby wcale nie byli księżmi i tylko przebrali się w sutanny.

Arcybiskup zwraca się do nich.

– Chciałbym, abyście towarzyszyli naszemu przyjacielowi w drodze do Klasztoru. Sytuacja jest na tyle poważna, że wasza wiedza i doświadczenie mogą okazać się niezbędne.

– Oby nie, ekscelencjo – mówi poważnie Davide.

Do tej pory, gdy istniała konieczność przewiezienia dokumentów lub nośników danych do sejfu w Klasztorze, towarzyszył mi tylko Casemiro. Arcybiskup nigdy dotąd nie przydzielał mi ochroniarzy.

– Również mam nadzieję, że nie będzie potrzeby korzystania z waszych umiejętności – mówi dostojnik. – Nie wolno jednakże dopuścić do najmniejszego choćby zaniedbania.

Zaproszeni gestem przez arcybiskupa, Davide i Klaus siadają na podsuniętych przez Casemiro krzesłach. Ich ruchy są szybkie, precyzyjne i sprężyste; wyglądają, jakby przycupnęli tylko na moment, czujni, gotowi w każdej sekundzie zerwać się do działania. Sam hierarcha wrócił za biurko, wodzi wzrokiem po dokumentach.

– Zgodnie z wolą Ekscelencji przyjęliśmy strategię ławicy. Jesteśmy gotowi – mówi Davide.

Poczułem się zdezorientowany.

– Ławicy?

– Tak Giuseppe, to najlepsze wyjście – westchnął arcybiskup, jakby jeszcze raz analizował swój wybór. – Ławicy…, czyli inaczej mówiąc, igły w stogu siana. O ile to możliwe rozproszymy uwagę nieprzyjaciół, jeśli gdzieś tam chcieliby przechwycić pendrive.

– Kiedy rozpoczynamy zadanie?

– Niezwłocznie. Jesteś gotów, Giuseppe? – arcybiskup Lucka zwraca się do mnie.

– Jestem zawsze gotów, Ekscelencjo – odpowiadam.

– Znakomicie. Musicie cały czas pamiętać, że to wyjątkowo ważne zadanie – teraz zwraca się do nas wszystkich. – Nie możemy popełnić błędu. Zdaję sobie sprawę, że doskonale znacie swoje role i byłoby pewnie nietaktem, gdybym prosił was o maksymalną koncentrację i zaangażowanie.

Przez chwilę arcybiskup waha się, waży słowa. Mówi dalej.

– Zdaję się na was w pełni, przyjaciele. Wierzę, że wrócicie szczęśliwie.

– Z Bożą pomocą nic nie może nam zagrozić – odpowiada Davide. Arcybiskup poważnie kiwa głową.

Wstaje, jako pierwszy, podnosimy się w ślad za nim. Wyjmuję z kieszeni telefon komórkowy, dawno wyłączony zgodnie z procedurą bezpieczeństwa i kładę go na biurku. Nie może zostać namierzony w drodze.

Arcybiskup Lucka żegna się z nami. Znów przywołuje ten teatralny, niemal prawdziwy uśmiech.

– Idźcie z Bogiem, przyjaciele.

Kierujemy się w stronę wyjścia. Ciągle czuję na sobie to wywołujące ciarki spojrzenie, sam już nie wiem, czyje – zaklętej w murach historii, Stwórcy na wysokościach… czy wrogów arcybiskupa Lucki.

1.4

Przemierzamy korytarze budynku. Ciężkie buty Davide i Klausa wybijają równy, szybki rytm. Zostaję pół kroku za nimi. Wyprostowani jak struny, z wysoko uniesionymi głowami i mięśniami pracującymi miarowo pod sutannami, naprawdę odbiegają od stereotypowego wizerunku włoskiego księdza.

Bynajmniej nie jestem pewien, czy na pewno zostali wyświęceni. Sam, choć przecież widziałem już niejedno, nie od wczoraj służąc arcybiskupowi Luce, widziałbym ich raczej w armii, niż odprawiających mszę świętą.

Schodzimy piętro niżej. Nikt z mijanych księży i świeckich pracowników administracji nie zwraca na nas najmniejszej uwagi. Budynek żyje swoim życiem i nic nie wskazuje, aby oto zaczynała się właśnie realizować złowieszcza intryga. Przechodzimy obok sal, z których dobiega gwar rozmów, stukot komputerowych klawiatur, postękiwania drukarek, syk zaparzanej w automatach kawy. Codzienna biurowa symfonia.

Z trudem nadążam za Davide i Klausem. Prą przed siebie jak zaprogramowane roboty; wydaje mi się, że jeszcze chwila i dostanę zadyszki.

Kolejne schody prowadzą nas do piwnic. Jest tu zauważalnie chłodniej. Przechodzimy krótkim korytarzem i zatrzymujemy się przed drzwiami do podziemnego garażu, chronionymi przez zamek kodowy. Davide wystukuje na klawiaturze kod, cichy elektroniczny pisk i za moment drzwi otwierają się.

W garażu czeka dziesięć zaparkowanych w równych odstępach czarnych mercedesów G–class z przyciemnianymi szybami. Ich karoserie lśnią w świetle lamp halogenowych. Panuje ruch: jak się okazuje, nie jesteśmy w pomieszczeniu sami. W części samochodów siedzą już kierowcy i po dwóch pasażerów, do innych załogi właśnie wsiadają. Pozdrawiamy się skinieniami głów, nie ma czasu na powitania i wymiany uprzejmości.

My również wsiadamy do jednego z mercedesów. Wszystkie są nowe, to luksusowa wersja W463. Rozpoznaję charakterystyczną linię nadwozia, choć nigdy nie uważałem się za znawcę motoryzacji. Wiem tylko, że to solidne, wytrzymałe i niezawodne samochody terenowe, produkowane od wielu lat.

Nie wiem, czemu tak myślę, ale taki wybór pasuje do arcybiskupa Lucki.

Miejsce kierowcy zajmuje Davide, obok niego siada Klaus. Zajmuję miejsce z tyłu, odruchowo zapinam pasy.

Nasz samochód stoi zaparkowany w drugim rzędzie, nie możemy ruszyć, zanim nie zwolni się miejsce z przodu. Nie czekamy długo. Czarne mercedesy jeden po drugim odpalają silniki i wjeżdżają na podjazd.

Jestem pod wrażeniem, jak sprawnie się to wszystko odbywa. Oczywiście byłem pewien, że akcja jest drobiazgowo zaplanowana przez arcybiskupa Luckę, ale dopiero widząc ten precyzyjnie zestrojony mechanizm w ruchu, czuję się w pełni uspokojony. W tym scenariuszu nie ma miejsca na przypadek.

Ruszamy. Zauważam, że w momencie, w którym auto rusza z miejsca, Klaus przeżegnał się i poruszył ustami w słowach niemej modlitwy.

Wyjeżdżamy z garażu, wprost w ciepłe popołudnie. Przez chwilę mrużę oczy, zanim przyzwyczają się do naturalnego światła.

Widzę, jak jadące przed nami mercedesy rozjeżdżają się w różnych kierunkach. Davide wykonuje kilka z pozoru przypadkowych manewrów, skręca w mniejsze uliczki, aż wyjeżdżamy na Via Cola di Renzo. Przed nami widzę jeszcze jeden z samochodów arcybiskupa Lucki, po chwili jednak skręca. Ruszamy dalej, na wschód, kierujemy się w stronę rzeki.

– Dokąd jedziemy? – pytam.

Klaus spogląda na Davide, jakby zdziwiony moją niewiedzą.

– Na dworzec Termini – odpowiada Davide. – Tam przesiądziemy się na pociąg.

– Zwykle całą drogę pokonywałeś pewnie samochodem – mówi Klaus. – Tym razem nie możemy sobie na to niestety pozwolić. Będziemy gubić tropy tak, jak to tylko możliwe.

– Na tym polega strategia ławicy, prawda? – pytam. – Maksymalne rozproszenie, aby zmylić przeciwnika?

– Dokładnie – przytakuje Davide. – Każdy z mercedesów jedzie w inną stronę. Na lotniska Ciampino i Fiumicino, na dworce kolejowe i autobusowe. Jeden pojedzie bezpośrednio do Klasztoru. W każdym podróżują trzy osoby… I w każdym wieziony jest jakiś pendrive. Tyle tylko, że dziewięć z nich jest bezużytecznych, a tylko twój – bezcenny. Dlatego znikniemy jak “igła w stogu siana”. Wrogowi niełatwo przyszłoby nas znaleźć.

Klaus dodaje:

– To strategia odpowiednia, gdy celem jest uniknięcie konfrontacji, a zarazem wprowadzenie elementu chaosu, zdezorientowanie wroga. W innym razie użylibyśmy strategii nosorożca.

– Nosorożca?

– Pojechałbyś do Klasztoru wozem pancernym pod silną eskortą. Jednakże dziś zagrożeniem są dla nas konserwatyści wewnątrz hierarchii Kościoła. Dotąd nie przeprowadzali wprawdzie większych akcji z użyciem siły, ale podejrzewamy, że są na to gotowi. Zresztą, wiele jest środowisk niechętnych Kościołowi. Nie tylko konserwatyści mogą spróbować przechwycić pendrive. Nie chcemy otwartej walki. Tym bardziej, nie daj Boże, wymiany ognia. Za duże ryzyko. Chcemy przemknąć niezauważenie.

– Czy nie ryzykujemy w ten sposób tak naprawdę więcej? Gdyby jednak doszło do ataku, jesteśmy na niego bardziej narażeni…

– Arcybiskup nie sądzi, aby wrogowie zdołali zainstalować agenta w jego otoczeniu, jest absolutnie pewien swoich ludzi, a przy tym dzieli się takimi planami tylko z bardzo wąską grupą. Skoro tak, szanse na to, że konserwatyści przewidzą, w którym z samochodów znajduje się pendrive są znikome. Musieliby przechwycić wszystkie.

Davide mamrocze coś pod nosem, gdy tuż przed nami gwałtownie zwalnia chłopak jadący na vespie. Widzę, jak Klaus tężeje, w ułamku sekundy ocenia sytuację. Chłopak zeskakuje z siodełka przed trattorią. Widząc, że to żadne zagrożenie, wraca do przerwanej wypowiedzi.

– Nie sądzimy, aby mieli dość środków na śledzenie dziesięciu obiektów naraz, zwłaszcza, że zwyczajnie nie mogli się spodziewać tak szybkiego ruchu z naszej strony. Gdybyśmy wystawili konwój, byłoby to dla nich jasnym sygnałem, gdzie znajduje się cel. Droga do Klasztoru nie trwa kwadrans, więc mieliby co najmniej kilka godzin, aby przygotować atak. Konserwatyści dysponują znaczną siłą, Giuseppe. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że mają niezłą armię do dyspozycji.

– Czasem grubszy pancerz wcale nie podnosi bezpieczeństwa – widzę w lusterku, jak Davide się uśmiecha. – Górski orzeł łatwiej schwyci powolnego żółwia, niż dziesięć szybkich myszy.

Mam silne wrażenie, że arcybiskup rzeczywiście wybrał najlepszych ludzi. Nie wiem, kim są Davide i Klaus, – ale jestem pewien, że to profesjonaliści.

Mercedes sunie przez rozleniwiony w słońcu Rzym. Zabytkowe kamienice, stojące wzdłuż Via Cola di Renzo, grzeją się w ciepłych promieniach. Na drodze nie ma przesadnego tłoku, nie musimy stać w korkach. Gdy czekamy na zmianę świateł, przez witrynę jednej z niezliczonych restauracji widzę beztroskich, młodych ludzi, śmiejących się przy winie. Nigdzie im nieśpieszno. Myślę o sobie samym sprzed lat, o Editt i wielu popołudniach takich jak to, gdy wydawało mi się, że doskonale wiem, jakimi torami potoczy się nasze życie. Zastanawiam się, kiedy po raz ostatni ją widziałem. Wiem na pewno, że wyszła za mąż, ma dwoje dzieci. Niech Bóg jej błogosławi, niech będzie szczęśliwa.

Przekraczamy Tyber mostem Regina Margherita. Stoją na nim grupki turystów, śmieją się, robią sobie zdjęcia. Rzeka skrzy się pod nimi słonecznymi refleksami.

Jedziemy dalej. Po chwili Viale del Muro Corto obejmuje nas soczystą, ciemną zielenią. Omijamy łukiem skwer Piazzale delle Canestre, skręcamy w Viale del Muro Torto. Znam te ulice jak wnętrze własnej dłoni, a jednak czuję się, jakbym widział je po raz pierwszy. Zjeżdżamy do tunelu; po chwili spędzonej w ciemności znów ogarnia nas słońce. Żałuję, że nie mam ciemnych okularów, na pewno by się przydały, gdy wysiądziemy.

Przez kilka kolejnych minut w milczeniu przyglądam się Wiecznemu Miastu za oknem. Cieszy mnie widok fasad mijanych kamienic, uśmiecham się, gdy mijamy autobus linii 310, którym kiedyś często dojeżdżałem, odwiedzając nieżyjącą już mamę w jej mieszkaniu na Via Palestro. Przemyka mi wątpliwość – a co, jeśli nigdy już nie zobaczę tego najpiękniejszego z miast świata? Zaraz ją odganiam.

Wreszcie dojeżdżamy do celu, na Piazza dei Cinquecento, pod dworzec Termini. Davide parkuje mercedesa i wrzuca kilka euro do parkomatu. Samochód będzie pewnie odebrany za kilka godzin przez jakichś ludzi arcybiskupa.

– Mamy siedem minut do pociągu – mówi Klaus. – Bilety mamy. Chyba zdążymy kupić jakieś kanapki?

Davide śmieje się. Można odnieść wrażenie, że wybieramy się nie na misję, od której zależy być może przyszłość Watykanu, ale na wesołą wycieczkę.

1.5

Nie wiem, czy to uczucie znane każdemu. Czasem jest tak, że na moment zanim wydarzy się coś strasznego, zanim uderzy niebezpieczeństwo – ostrzega przed tym nagłe, alarmujące ukłucie. Na ułamek sekundy zapiera ono dech w piersiach; w umyśle pojawia się nie wiadomo skąd pewność, że to właśnie ta chwila. Być może to jakiś podszept Boży, może dotknięcie Anioła Stróża – albo jakiś wrodzony ludziom, nienazwany jeszcze zmysł. Sam doświadczałem go w życiu dwukrotnie, za każdym razem tuż przed wypadkiem samochodowym. Wydaje mi się, że przynajmniej raz uratował mi życie, – gdy chyba tylko dzięki temu ukłuciu i wywołanej przez nie nagłej koncentracji, zdołałem w porę odbić kierownicę i uniknąć czołowego zderzenia z ciężarówką, która znienacka zjechała na mój pas.

Czuję to ukłucie znów, gdy kierujemy się w stronę głównego wejścia do dworca Termini. Za sekundę „to” się wydarzy, a ja w jakiś nadprzyrodzony sposób jestem tego świadomy i niczym aparat fotograficzny rejestruję szczegóły otoczenia, nagle widzę więcej i wyraźniej. Widzę, jak nadchodzący nieznajomy, szczupły mężczyzna o śniadej twarzy i arabskiej urodzie, sięga pod marynarkę i doskonale wiem, co się wydarzy.

Padną strzały.

Davide i Klaus reagują błyskawicznie. Zasłaniają mnie, płynnymi ruchami sięgają po ukryte pod sutannami pistolety. Sig–sauer p226, broń będąca standardowym wyposażeniem gwardzistów watykańskich – sam nie wiem, czemu przypominam sobie tę zasłyszaną kiedyś informację.

Davide mierzy krótko i strzela. Również Klaus oddaje strzał i nieznajomy upada na chodnik. Potrząsa głową, chyba żyje, być może pod marynarką miał kamizelkę kuloodporną. Wszystko dzieje się błyskawicznie; nie mam czasu się zastanowić, jestem całkowicie zdezorientowany.

Klaus cofa się o krok.

– Biegnijcie! – krzyczy.

Wie, że napastników będzie więcej. I faktycznie, inny nieznajomy o śniadej karnacji, tym razem nadchodzący od strony dworca, mierzy do nas z pistoletu. Po chwili pada, ale wcześniej pociąga za spust; jego broń musi być wytłumiona, bo nie słychać huku.

Davide’a, który ciągnie mnie w bok, w tym samym momencie wygina nagłe szarpnięcie, omal się nie wywracamy.

– W porządku – mówi do Klausa.

Ciągnie mnie dalej, do wejścia. Ludzie wokół są zdezorientowani jeszcze bardziej ode mnie, ktoś zaczął krzyczeć. Widzę kątem oka, jak wokół leżącego napastnika rozlewa się ciemna plama.

Davide ciągnie mnie mocniej. Biegniemy. Za naszymi plecami Klaus oddaje kolejne strzały, wiąże agresorów ogniem. Trwa wymiana ognia, jeden z pocisków mija mnie o włos, czuję lekkie szarpnięcie – zdaje się, że kula przeszywa na wylot plecak, który niosę.

Po kilku krokach Davide zatrzymuje się i odwraca. Mierzy krótko i strzela, raz, drugi, trzeci. Odwracam głowę, widzę przewracającą się postać.

Chwilę potem przyklęka Klaus, nagle jakby dociśnięty do ziemi.

– Biegnijcie – powtarza, po czym upada bezwładnie.

– Klaus! – krzyczę, ale Davide zdecydowanie szarpie mnie za rękę. Widzę tylko, jak wokół płowej głowy Klausa rozlewa się aureola gęstej krwi.

Nie ma czasu na emocje.

Nagle przed nami z tłumu podróżnych, kłębiących się przy głównym wejściu do budynku dworca, wyrasta postać w szarej marynarce. Kamienna, arabska twarz. Davide odpycha mnie w bok, w tym samym momencie nieznajomy oddaje strzał. Odległość to zaledwie kilkanaście kroków, zdaje się, że nie ma prawa chybić.

Davide po raz kolejny nienaturalnie się wygina, jakaś siła podrzuca jego lewe ramię, jakby był szmacianą lalką. Nie wytrąca go to jednak z rytmu; nawet nie zauważam oszczędnego ruchu, jaki wykonuje prawą ręką. Pada kolejny strzał, na nieszczęście agresora znacznie bardziej celny; nieznajomy pada, na jego piersi wykwita ciemna plama.

Nawet ulatujące życie nie wywołuje na jego twarzy żadnej emocji.

W tej sekundzie, jak na komendę, wybucha panika. Ludzie rozstępują się z krzykiem; dzieci wybuchają płaczem.

Davide rozgląda się.

– Peron szósty, idziemy powoli – rzuca.

Blady, w zroszonej krwią sutannie i z sig–sauerem w dłoni wygląda jak anioł zagłady, mroczny herold Apokalipsy. Przed dworcem Termini panuje chaos, ludzie rozbiegają się bezładnie. Ktoś upada, ktoś histerycznie krzyczy.

Nagle z przejścia wybiega mężczyzna, ma śniadą twarz i szarą marynarkę, dokładnie taką, jak tamten przed momentem zastrzelony w holu dworca. Biegnie w naszą stronę. Sięga ręką do pasa. W tej samej chwili jednak chwieje się i przewraca jak ścięte drzewo; zdążyłem tylko przez ułamek sekundy zauważyć czerwoną plamkę przesuwającą się po jego ubraniu. Czy to strzelał snajper?

Wszystko dzieje się tak niewyobrażalnie szybko.

To życie, a nie plan filmowy. Przemyka mi przez myśl – gdzie policja, gdzie karabinierzy?!

Znów pada strzał; ktoś wciąż w nas celuje. To Arab przyczajony za słupem ogłoszeniowym, kilkadziesiąt metrów od nas. Davide mierzy do niego, strzela, raz, drugi, obydwa strzały niecelne. Mężczyzna wychyla się, strzela, również chybia. Davide próbuje go skontrować… gdy słychać głuchy trzask iglicy. Magazynek jest pusty.

Davide zamiera, zauważa to napastnik. Wychyla się zza słupa odważniej, mierzy. Tym razem nie może nie trafić, doskonale wie, że jesteśmy bezbronni. Waha się, jakby nie mógł zdecydować, którego z nas zastrzelić najpierw.

Nigdy już nie podejmie tej decyzji.

Wokół jego głowy rozkwita czerwony pióropusz, ręce rozkładają się na boki. Ciało osuwa się na ziemię.

Davide jest zaskoczony. Nie ma jednak czasu na namysły.

– Do pociągu! – mówi.

Nikt nie staje nam na drodze, gdy wchodzimy do holu i dalej, z przejścia na peron. Davide rozgląda się czujnie.

Podróżni są zdezorientowani wystrzałami, zagrożenie może czaić się wszędzie. Wydaje się, że każdy z nich może trzymać ukryty pistolet i na nas czekać.

Sam nie wiem, dlaczego nie czuję przerażenia. Mój mózg tonie w adrenalinie.

Nasz pociąg stoi przy peronie, spiker zapowiedział już jego odjazd. Większość podróżnych już wsiadła, na peronie nie ma tłoku.

Davide już lustruje otoczenie w poszukiwaniu kolejnych niebezpieczeństw.

Chowa pistolet pod sutannę. Wskakujemy do pociągu, automatyczne drzwi zamykają się za nami. Spiker anonsuje odjazd; mija króciutka chwila i pociąg rusza.

– Snajper – mówi Davide. – Uratował nas snajper. Musiał mieć gniazdo na którymś z dachów. Ale to nie mógł być nikt z naszych ludzi… Strategia ławicy była błędem. Ale nie spodziewaliśmy się, że mogą nas zaatakować Arabowie. Konserwatyści owszem, ale Arabowie…?! Sytuacja mocno się skomplikowała. Wrogów jest więcej. Arcybiskup musi się o tym dowiedzieć…

Dopiero teraz czuję, jak mocno wali mi serce. Plecak nagle zaczyna ciążyć tak, że mógłby przygnieść mnie do ziemi. Opieram się o drzwi.

– Nic ci nie jest? – pyta Davide.

– Nic – nie zostałem nawet draśnięty.

Tymczasem on jest ranny w ramię, krew przesączyła się przez rękaw sutanny.

– Chodźmy do toalety – mówi.

Wchodzimy. Zamykam za nami drzwi.

Davide zdejmuje sutannę. Pod spodem ma czarną koszulę z krótkim rękawem. Krew płynie po muskularnym ramieniu z dwóch okrągłych ran, umiejscowionych blisko siebie, jakby ugryzł go ogromny wąż.

– W twoim plecaku jest apteczka – mówi do mnie. – Wyjmij ją, Giuseppe.

Nie ma tu wiele miejsca. Zrzucam przewieszony przez ramię plecak, rozpinam przegródkę i wyjmuję białe pudełko apteczki.

– Teraz wyjmij gazę… – zaczyna Davide. Patrzy na mnie, uśmiecha się krzywo. – Albo nie. Po prostu mi to podaj.

Ręce trzęsą mi się tak, że z trudem jestem w stanie utrzymać apteczkę. Nie ma mowy, żebym opatrzył mu rany; bez słowa podaję apteczkę. Davide kładzie ją na zamkniętej klapie sedesu, otwiera.

– Miałem szczęście, niesamowite szczęście – mówi, poruszając lewą ręką. Zaciska pięść, krzywiąc się z bólu. –Nie ma nawet złamania. Bóg nade mną czuwał.

Widzę, jak sprawnie i fachowo Davide sam opatruje swoje rany. Sam czyści ranę gazą nasączoną octenilinem, krzywi się przy tym z bólu, ale nie uskarża się ani słowem. Twarz rosi mu pot, ciężko oddycha. Potem pomagam mu jeszcze w założeniu bandażu na duży kłąb gazy, która tamuje krew. Robi sobie zastrzyk.

Siada na zamkniętym sedesie..

– Biedny Klaus nie miał tyle szczęścia, co my – mówi. – Daj Boże, aby jego ofiara nie poszła na marne.

Pociąg nabrał już prędkości. Coraz szybciej oddalamy się od dworca.

– Ktoś nam pomógł – mówi wreszcie Davide. – Ktoś, o kim nic nie wiem. Musimy skontaktować się z arcybiskupem Luką.

1.6

Davide podnosi się, przegląda w lusterku nad umywalką. Ciężko wzdycha.

Mówi:

– Chyba będę musiał cię prosić o zorganizowanie nam telefonu, Giuseppe.

W pierwszej chwili nie bardzo rozumiem.

– Zorganizowanie telefonu?

– Wypożyczenie. Użyczenie nam na chwilę, abym mógł porozmawiać z arcybiskupem – precyzuje. – Poproś któregoś z pasażerów, aby na chwilę udostępnił ci swoją komórkę.

Zdrową, prawą ręką gładzi włosy. Kilka siwych kosmyków przykleiło się do spoconej twarzy. Davide jest blady; mogę sobie tylko wyobrazić, jak bolą go rany.

– Sam bym się tym zajął – próbuje się uśmiechnąć. – Ale spójrz tylko na mnie… Nie wyglądam w tej chwili jak ktoś, kto wzbudza zaufanie.

Chcę od razu wyjść z toalety, ale Davide powstrzymuje mnie gestem.

– Zaczekaj. W plecaku masz przygotowaną sutannę. Przebierz się.

– Ja? W sutannę?

– Przecież nie w strój spawacza – Davide usiłuje zażartować. – Nie mamy tu zbyt wielu możliwości, więc nie wybrzydzaj. W plecaku jest też ciemna koszula. Proszę, wyjmij ją dla mnie.

Z trudem rozpina swoją koszulkę, krzywiąc się, ilekroć musi sobie pomóc lewą ręką. Uchyla szerzej okno. Składa zakrwawione ubrania i wyrzuca je na zewnątrz. Stoi teraz w samych spodniach, szeroki, dobrze zbudowany, bez grama zbędnego tłuszczu na płaskim brzuchu. Przyglądam się opatrunkowi na ramieniu. Wygląda profesjonalnie, jakby założył go lekarz, bowiem nie widać już śladów krwawienia.

Nieproszony, pomagam mu założyć świeżą koszulę. Widzę, że jest mi wdzięczny.

– Dziękuję, Giuseppe.

Ja również zdejmuję koszulę. Davide pokazuje, że ją również powinienem wyrzucić – ciskam więc przez okno. Zanim niknie za nami, widzę, jak otwiera się na wietrze niczym wielki motyl.

Nakładam wydobytą z plecaka sutannę. Męczę się z małymi guziczkami, ale w końcu się udaje. Przeglądam się w lustrze. Zastanawiam się, czy w Lirica Piccola zdarzyło mi się wcielić w duchownego; bardzo możliwe, ale nie mogę sobie przypomnieć.

– Znakomicie – cieszy się Davide. – Wyglądasz na urodzonego do noszenia koloratki. Idź, zaczekam tu na ciebie.

Biorę ze sobą plecak i wychodzę z toalety. Boję się, nie jestem w stanie tego ukryć nawet sam przed sobą. Wysiłkiem woli przywołuję jednak na twarz pogodny uśmiech. Chcę, żeby współpasażerowie widzieli we mnie dobrotliwego księdza w podróży.

Przechodzę przez wagon. Nie wydaje mi się, aby ktokolwiek rozpoznał we mnie uczestnika strzelaniny; nikt nie zwraca większej uwagi. Dochodzę do wniosku, że z wnętrza pociągu całe to zajście mogło pozostać przez wielu w ogóle niezauważone.

Zastanawiam się, kogo zaczepić. Młodą dziewczynę ze słuchawkami w uszach, wyglądającą przez okno i poruszającą ustami do słów piosenki? Siedzącego obok niej chłopaka, pogrążonego w rozgrywce na przenośnej konsoli do gier? Dziwnie mi głupio im przeszkadzać. Małżeństwo w średnim wieku z foteli naprzeciw, oboje zatopieni w lekturze książek? Przyglądam się tytułom, widzę, że czytają po angielsku – a więc pewnie obcokrajowcy. Nie znam dobrze języków obcych, nie chcę się ośmieszyć. W dodatku mąż czyta książkę popularnonaukową Hawkinga; boję się, że zechce wciągnąć mnie w rozmowę. Idę dalej.

Widzę siedzącą samotnie, czterdziestokilkuletnią kobietę, lekko przysadzistą, o poczciwej twarzy. Właśnie kończy rozmawiać przez telefon, po włosku, dzięki Bogu. Czekam chwilę.

– Przepraszam najmocniej – zagaduję, uśmiechając się tak przyjaźnie, jak tylko potrafię. – Mam na imię Giuseppe, jestem księdzem… Miałbym do pani przeogromną prośbę.

Patrzy na mnie, uśmiecha się.

– Adrianna – przedstawia się. – W czym mogę ojcu pomóc?

– Straciłem telefon komórkowy. Sam nie wiem kiedy. Najpewniej na dworcu Termini, w tłoku w przejściu podziemnym… Ktoś musiał wyjąć z plecaka.

Kobieta kręci głową z oburzeniem.

– Nikogo dziś już nie uszanują… Okraść kapłana, Matko Boska, co za czasy… – nagle reflektuje się, zasłania usta dłonią. – Przepraszam najmocniej, ojcze. Jakoś tak bezwiednie imię Panienki Przenajświętszej przywołałam.

– Nic się nie stało – uspokajam.

– Rozumiem, że chciałby ojciec gdzieś zadzwonić?

– Tak, właśnie tak – przytakuję i wymyślam na poczekaniu: – Muszę wykonać telefon do kurii. A moja komórka… – rozkładam bezradnie ręce. – Sama pani rozumie.

– Oczywiście, oczywiście. Tylko… Wie ojciec co? Chyba też miałabym do ojca prośbę.

Wygląda, jakby właśnie wpadła na genialny pomysł.

– Aha?

– Czy mógłby… – widzę, że się waha. Ścisza głos, rozgląda się wokół; kończy konspiracyjnym szeptem. – Czy mógłby mnie ojciec wyspowiadać?

– Słucham? – dosłownie mnie zatyka.

– Wyspowiadać. Bardzo bym prosiła, żeby mi ojciec udzielił sakramentu spowiedzi świętej.

– Tu? W pociągu?

– Ksiądz biskup Aldo, może zna go ojciec, mówił kiedyś w kazaniu, że konfesjonał wcale do tego niepotrzebny. A jakoś tak dobrze księdzu z oczu patrzy… Nagrzeszyłam, ojcze Giuseppe, co tu dużo mówić. Ale chcę się z serca poprawić – zastrzega zaraz. – Boję się tylko, że mój ksiądz spowiednik z Corchiano nie uwierzy w to postanowienie, co tu dużo mówić, nie pierwszy raz grzeszę, i zada mi taką pokutę, że nawet nie będę na siłach jej wypełnić.

Szczerość pani Adrianny robi na mnie wrażenie. Mam tylko wątpliwości, jak daleko wolno mi się posunąć w tym teatrze. Nasza misja jest jednak najważniejsza; czuję lekki wyrzut sumienia, ale postanawiam grać do końca.

– Dobrze – zgadzam się.

Okazuje się, że to bardzo praktyczna kobieta.

– Może w toalecie mnie ojciec wyspowiada?

– Ależ proszę pani… Córko – robię się czerwony. Jak to będzie wyglądało?

Pani Adrianna czerwieni się.

– Oczywiście, ojcze… Znów palnęłam głupio. Oj, ile to już razy mi ten język niewyparzony biedy napytał…

Siadam obok. Pani Adrianna nachyla się i zaczyna mi szeptać do ucha. Czuję, że niedawno jadła kanapkę z pastą czosnkową.

– Mam czterdzieści sześć lat. Ostatni raz u spowiedzi świętej byłam przed miesiącem…

Jest przejęta. Słyszę, jak się waha, waży słowa.

– Obraziłam Pana Boga wieloma grzechami. Znów paliłam papierosy – wyznaje takim tonem, jakby przyznawała się do zabójstwa. Jej teatralny szept słychać chyba z końca wagonu – Proszę ojca, znów paliłam!

– Nic się nie stało – mówię głupio. – Ciszej tylko, córko, ciszej, na Boga… – gryzę się w język.

– Byłam niesprawiedliwa dla moich synów – wyznaje dalej. – Gdy młodszy, Alessandro, wolał jechać do tej swojej Francuzeczki, zamiast na grób ojca w rocznicę…

– Nie trzeba szczegółów, córko – protestuję słabo.

Widzę, że ludzie z sąsiednich miejsc zaczynają się nam przyglądać.

– Na pewno? – nie dowierza pani Adrianna. – No dobrze… Najgorsze jednak, proszę ojca, że znów miałam nieczyste myśli… I to w kościele, podczas mszy! Siedział przede mną ten dawny przyjaciel ze szkoły, Dario…

– Wystarczy – przerywam jej. Milknie, zaskoczona.

– Przepraszam, ojcze – głos się jej trzęsie. – Nie wiem, jak mogłam tak zgrzeszyć.

– Nie przejmuj się, córko – mówię uspokajająco. – Miłosierdzie naszego Pana jest wielkie. W jego oczach to żadne występki…

– Jak to?

– Oczywiście. Nic się nie stało. Wszystko jest w porządku. Bóg cię kocha, Adrianno.

Rozpromienia się.

– To wspaniale! – naraz poważnieje. – Chcę się oczywiście poprawić. I proszę o pokutę.

Nic nie przychodzi mi do głowy, mówię więc tylko:

– Wystarczy, że pomożesz potrzebującemu, córko. Naprawdę, pilnie potrzebuję wykonać telefon… Na osobności, to delikatna sprawa.

Nie mija pół minuty, gdy z komórką pani Adrianny wracam do toalety. Davide uśmiecha się na mój widok.

– Długo to trwało, Giuseppe! – szybko odbiera ode mnie telefon.

Postanawiam oszczędzić mu detali. Davide wybiera numer do arcybiskupa Lucki, zna go na pamięć. Wydaje mi się, jakby nawiązywanie połączenia trwało całą wieczność. Widzę napięcie na twarzy Davide.

Wreszcie arcybiskup odbiera.

Davide zwięźle referuje wydarzenia na dworcu i naszą obecną sytuację. Mówi o dwóch ścigających nas grupach, o tym, że niespodziewanym zagrożeniem okazali się być muzułmanie. Przez chwilę panuje milczenie, potem długo mówi arcybiskup. Davide w milczeniu kiwa głową.

– Szczęść Boże, arcybiskupie – żegna się w końcu.

Czekam na informacje. Davide przekazuje słowa hierarchy:

– Arcybiskup ma przyjaciół w policji. Na stację w Varese wyślą funkcjonariuszy, którzy zapewnią nam bezpieczeństwo. Jak powiedział arcybiskup, szczególną uwagę zwrócą na ludzi pochodzenia arabskiego, co nikogo nie zdziwi po wydarzeniach na Termini, o których mówią już wszystkie media… Na stacji docelowej jesteśmy bezpieczni, ale policja nie będzie nas eskortować do Klasztoru, nikt nie obieca też, że wrogowie nie spróbują zaatakować na stacji kolejki czy w samej wąskotorówce… – Davide patrzy na mnie uważnie. – A to oznacza, że z miasta do Klasztoru udamy się pieszo.

– To spory kawałek – zauważam.

– Wiem, a w dodatku nie jesteśmy przygotowani. Trudno. Z Bożą pomocą damy radę.

Idę odnieść telefon pani Adriannie. Zostawiam ją promieniejącą szczęściem, uniesioną, jakby w jej życiu wydarzyło się właśnie coś wspaniałego.

1.7

Podróż mija spokojnie. Nikt nas nie niepokoi; mogłoby się wydawać, że tragiczne wydarzenia na dworcu Termini nigdy nie miały miejsca, że to tylko zły sen. Strzelanina, krew, martwe ciała – wszystko to wydaje mi się coraz mniej realne, w miarę jak mijają kolejne kwadranse i przybywa kilometrów dzielących nas od Rzymu. Gdy wreszcie po niemal pięciu godzinach podróży zbliżamy się do stacji Varese, znów czuję się, jakbyśmy jechali na wycieczkę. Może to sposób, w jaki nasze umysły radzą sobie z przytłaczającym stresem?

Davide trzyma się dobrze, a biorąc pod uwagę, że został tego dnia postrzelony – wręcz znakomicie. Wciąż jest nieco blady; wygląda po prostu jak zmęczony podróżnik. Z pewnością nikt nie uwierzyłby, że ma przed sobą kogoś, kto dopiero co sam opatrzył sobie rany postrzałowe, bez pomocy lekarza, w toalecie, w pociągu.

Przez drogę niewiele rozmawiamy. Davide pogrążony jest w myślach, jego twarz ma nieodgadniony wyraz. Co jakiś czas przerywa zadumę, aby odmówić po cichu dziesiątkę różańca.

Kilka razy nasze miejsca mija Adrianna, gdy przechodzi do toalety na koniec wagonu. Zawsze obdarza mnie promiennym uśmiechem. Czuję, że – choć oczywiście działałem w słusznej sprawie – postąpiłem wobec niej nieuczciwie, zrobiłem coś głęboko niewłaściwego. Uwiera to moje sumienie, sam się sobie dziwię, bo przecież widziałem dziś rzeczy, przy których wprowadzenie poczciwej kobieciny w błąd jest błahostką. Wydaje mi się, że gdy kiedyś opowiem tę historię arcybiskupowi Luce, szczerze go rozbawię.

Pociąg zatrzymuje się wreszcie na stacji Varese. Jest już późny wieczór, słońce zeszło z nieba, powoli robi się ciemno. Wysiadamy; czuję, że mocno się ochłodziło.

Rozglądam się. Na peron wylewają się podróżni, nie jest ich tu zbyt wielu, większość wysiadła na wcześniejszych stacjach. Zaraz dostrzegam kilkunastu umundurowanych policjantów, patrolujących teren dworca. Zapewne są tu również tajniacy… Co jakiś czas niby przypadkowi ludzie spoglądają na nas, nienachlanie, ale w skupieniu.

Zastanawiam się, jak daleko sięgają wpływy arcybiskupa Lucki.

– Przed nami ciężka droga – mówi Davide. – Nie zdziwię się, jeśli dotarcie do Klasztoru zajmie nam nawet całą noc. Potrzebujemy prowiantu.

Idziemy do dworcowego bufetu, stajemy w kolejce. Patrzę na swoje stopy, obute w skórzane sandały – wygodne w mieście, ale na pewno nieodpowiednie na górski szlak. Dociera do mnie, na co się porywamy.

Groza powraca, spokój znika, jakby porwał go podmuch chłodnego wiatru znad Alp.

To na swój sposób zabawne. Na trudną, wielogodzinną wędrówkę w góry wyruszymy ubrani jak niedzielni turyści i wyekwipowani w kanapki z bufetu i wodę mineralną.

***

W Varese nie zatrzymujemy się na długo. Davide zmienia opatrunek w dworcowej toalecie. Kupujemy wodę i trochę jedzenia. Potem wsiadamy w autobus miejski.

Zawsze bardzo lubiłem Varese; przed laty często przyjeżdżaliśmy tu z Editt w odwiedziny do jej dziadków. Miasto kojarzy mi się przez to ze spokojem, nasze wizyty pozwalały mi odetchnąć, zdystansować się nieco do rzymskiego zgiełku i pośpiechu. Chodząc uliczkami Varese i podziwiając malownicze górskie widoki, zbierałem rozbiegane myśli; wracałem wypoczęty. Próbuję sobie przypomnieć nazwę naszej ulubionej kawiarni w rynku; nic z tego. Nie mam teraz głowy do pięknych wspomnień.

Autobus kończy trasę na obrzeżach. Dalej ruszamy pieszo. Dochodzi już dwudziesta druga, zaczynam odczuwać zmęczenie tym szalonym dniem.

– Mamy do przejścia prawie dwadzieścia kilometrów, z czego ponad połowa dość trudnej wspinaczki – mówi Davide. – Musimy rozsądnie gospodarować siłami.

Nie wiem, czy nie lepiej byłoby zatrzymać się na nocleg w którymś z pensjonatów i wyruszyć rano – nie mówię tego jednak na głos. Zdaję sobie sprawę, że arcybiskup Lucka wydał nam najbardziej racjonalne w obecnej sytuacji instrukcje.

Odruchowo macam się po kieszeni. Co też może znajdować się w tej maleńkiej kostce pamięci, za którą zginął Klaus? I kto nam pomógł? Może konserwatyści, z jakichś powodów nie chcą, aby pendrive wpadł w ręce muzułmanów?

Maszerujemy równym, niezbyt szybkim tempem. Chłodny wiatr owiewa nam twarze. Początkowo idziemy wzdłuż szosy, jednak po pierwszym kilometrze zbaczamy w las. Davide prowadzi pewnie, jakby doskonale znał drogę; z rzadka spogląda tylko na elektroniczny kompas w zegarku. Idziemy na północ.

Przy pierwszym postoju, po trzech godzinach, zaczynamy rozmawiać. Księżyc świeci jasno, polana, na której się zatrzymaliśmy, tonie w bladej poświecie.

– To nie do wiary, jak szybko arcybiskup zorganizował nam obstawę na dworcu w Varese – mówię. – Jakim cudem skłonił do tak szybkiego podjęcia akcji włoską policję?