Strona główna » Styl życia » Cztery pory roku w afgańskiej wiosce. Reportaże o wyplataniu dywanów

Cztery pory roku w afgańskiej wiosce. Reportaże o wyplataniu dywanów

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65506-21-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Cztery pory roku w afgańskiej wiosce. Reportaże o wyplataniu dywanów

Reportaż w najlepszym stylu – Anna Badkhen zaprasza do niepozornej wioski, gdzie sen o bogactwie to sen o życiu bez cierpienia

W samym środku afgańskiej pustyni, we wiosce tak odległej, że nie da jej się zlokalizować nawet w Internecie, przy krośnie siedzą kobiety i wraz z dziećmi ręcznie wyplatają przepiękne kwiatowe wzory. W tym miejscu, w którym heroina kosztuje mniej niż ryż, mieszkańcy wioski wiedzą jedno – Ziemia jest płaska niczym dywan.

Anna Badkhen po raz pierwszy wyjechała do Afganistanu w 2011 roku, jako korespondentka wojenna. Od tamtej pory wraca do tego kraju co jakiś czas, przyciągana krajobrazem, który geografia uczyniła nieustającym polem bitewnym, a także mieszkającymi tu ludźmi, dla których ogromną wartością staje się zachowywanie szacunku dla tradycji. Przywołując symbol czterech pór roku, w trakcie których kobiety i dzieci zamieszkujące wioskę Oka tkają, jak co roku, kolejny dywan, autorka ukazuje blaski i cienie codziennej egzystencji w afgańskiej wiosce.

W czasach, kiedy pisarze zbyt często oglądają Afganistan zza płotu strzeżonego przez amerykańskich żołnierzy, Anna Badkhen robi zupełnie inaczej: postanawia samotnie spędzić cztery pory roku na zupełnym odludziu. Taka perspektywa – zintensyfikowana miłością autorki do kraju i jej gospodarzy – pozwoliła odmalować osobliwe piękno surowej codzienności.

Pięknie napisana książka o sercach złamanych na wieki… To cudowny skarb wydobyty na światło dzienne spod ruchomych piasków pustyni

Anna Badkhen oddaje fatalistyczną atmosferę miejsca, w którym szerzy się uzależnienie od opium, telefony komórkowe uchodzą za niewiarygodny luksus, a talibowie czają się tuż za rogiem.

– The New York Times Book Review

—–

Anna Badkhen od 2000 roku pisze między innymi do „San Francisco Chronicle”, „The New Republic”, „Foreign Policy” i „The Boston Globe”. W swoim dorobku ma reportaże z Bliskiego Wschodu, Azji Środkowej, Afryki Wschodniej, rodzinnej Rosji oraz Kaukazu. Za reportaże wojenne zdobyła w 2007 roku nagrodę Joel R. Seldin Award from Psychologists for Social Responsibility. Autorka publikacji Wędrówka z Ablem, Kałasznikow Kebab i innych książek non-fiction. Mieszka w Filadelfii.

Polecane książki

Książka będąca nieocenioną pomocą dla wszystkich lubiących uprawiać turystykę wodną, powinna też zachęcić tych, którzy jeszcze nigdy nie żeglowali do wyruszenia na Szlak Wielkich Jezior Mazurskich. Czwarte wydanie tego przewodnika zostało znacznie poszerzone i uzupełnione. Autor opisuje oprócz główn...
Poradnik do gry Fallout: New Vegas zawiera dokładny opis zarówno całego wątku fabularnego jak i wszystkich zadań pobocznych. Opisy zawierają informacje o możliwych rozwiązaniach konkretnych zadań i ich zakończeniach.Fallout: New Vegas - zadania główne i poboczne - poradnik do gry zawiera poszukiwane...
"Lubieżny telepata. Fantastyczne opowiadania o lekkim zabarwieniu erotycznym", to zbiór tekstów, w których główne miejsce zajmuje utwór pt. "Lubieżny telepata" to nic innego jak zapowiedź moich powieści, gdyż każdy z utworów zawartych w tym zbiorze ma swoją kontynuację prozatorską. W najbliższym okr...
Ks. Antoni Moszyński, „Magia i spirytyzm w zarysie”: Spirytyzm był u nas w modzie. Nie było prawie domu, gdzie by się nie kręciły stoliki. Spirytyzm miał zmienić postać świata, miał szczęśliwymi uczynić ludzi. Spirytyzm nowoczesny urodził się w Ameryce, skąd przeszedł wkrótce do Francji i rozszerzył...
Mariański, typ rozrywkowy ze skłonnością do rozumowań bezproduktywnych, przeżywa gorszy okres. Jesień działa nań depresyjnie; po wakacyjnych wybrykach obawia się, motywowanej zazdrością, zemsty gangstera – górala rusofila. Zawiera niepokojącą znajomość z postacią ze snu – dyr...
„Zostać bohaterem powieści kryminalnej? Zaskakujące i ekscytujące! Tak jak i książka!", Rafał Maślak, Mister Polski „Książki Alka zawsze poprawiają mi humor. Książę Komedii Kryminalnej w szczytowej formie!” Magdalena Witkiewicz, bestsellerowa pisarka, autorka m.in. Ósmego cudu świata i Pracowni dobr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anna Badkhen

Okładka

RECENZJE

Czterech pór roku w afgańskiej wiosce

„Oddaje fatalistyczną atmosferę miejsca, w którym szerzy się uzależnienie od opium, telefony komórkowe uchodzą za niewiarygodny luksus, a talibowie czają się tuż za rogiem”.

– „The New York Times Book Review”

„Przenosi w inny świat […]. Nawet w tym jakże surowym otoczeniu Badkhen odnajduje poczucie wspólnoty, śmiech i zabawę […]. Mimo ryzyka wygłaszania banałów (ale czy to nie kwestia ukrytych w nich uniwersalnych prawd?) Badkhen tka swą literacką magię”.

– „The Christian Science Monitor”

„Nieustraszenie […] miesiąc po miesiącu, obrządek za obrządkiem, spotkanie po spotkaniu, wątek za wątkiem Badkhen tworzy cudowny dywan tkany słowem, który we wzruszający sposób ukazuje pozorne i prawdziwe życie w Oce i we wszystkich Okach na krośnie Afganistanu”.

– „National Geographic”

„[Badkhen] obserwuje mieszkańców Afganistanu, dostosowując się do narzuconych przez nich warunków […]. Niezwykle szczegółowa i poruszająca pozycja […]. Mocny, intymny portret starożytnego narodu”.

– „Kirkus Reviews”

„Ta książka bawi, informuje i łamie serce. Nie tylko pozwala wyobrazić sobie inne miejsce, lecz także daje świadectwo istnienia społeczeństwa wytwórców kultury i strażników zanikającego rzemiosła, w którym kobiety mimo niedostatku, codziennych trudów i rozlewu krwi potrafią wyczarować coś tak pięknego”.

– „The Toronto Star”

„Anna Badkhen należy do kronikarzy, którzy ukazują, że niebywałe piękno może zrodzić się ze straszliwej nędzy […]. Graniczy z wzniosłością. Cztery pory roku w afgańskiej wiosce to świetnie utkana opowieść o odległym świecie, o którym rzadko słyszymy”.

– „Financial Times”

„Cztery pory roku w afgańskiej wiosce pozwolą czytelnikom lepiej zrozumieć ten tajemniczy kraj i zamieszkujących go odważnych i zdeterminowanych ludzi […]. Piękne […]. Cudowny skarb wydobyty na światło dzienne spod ruchomych piasków pustyni”.

– „Dayton Daily News”

„Badkhen zyskała niesamowity wgląd w ten świat […]. To bardziej dziennik podróży niż reportaż, proza jest bogata, niespieszna, oddaje surowość odizolowanego krajobrazu. Odosobnienie Oki oznacza, że Osama bin Laden może być tam postacią nieznaną, ale talibowie już nie; ich obecność to nieunikniona smutna rzeczywistość, dzięki której opowieść Badkhen zyskuje proste, lecz jakże przejmujące zakończenie”.

– „Publishers Weekly” (recenzja punktowana)

„Badkhen opisuje poznanych ludzi i ich historie, przyciągając czytelników do tej niepozornej wioski, gdzie sen o bogactwie to sen o życiu bez cierpienia […]. Pięknie napisana książka o sercach złamanych na wieki”.

– „Booklist” (recenzja punktowana)

„W czasach, kiedy pisarze zbyt często oglądają Afganistan zza płotu strzeżonego przez żołnierzy osiedla, Badkhen postanawia spędzić samotnie rok na afgańskiej wsi. Taka perspektywa – zintensyfikowana miłością autorki do kraju i jej gospodarzy – pozwoliła odmalować niesamowity obraz rytmu, inteligencji i energii wiejskiego życia”.

– Rory Stewart, autorMiędzy miejscami. Z psem przez Afganistan

„Niemal po drugiej stronie globu, nawet dalej niż sięga nasza wyobraźnia, Anna Badkhen podpatruje swoim niezawodnym okiem – i uwiecznia w niepokojącym rytmie narracji – osobliwe, surowe piękno niezwyciężalnego życia”.

– William Langewiesche, autorSahara Unveiled, American Ground i The Outlaw Sea

Rozwiń swoje dywany, a zobaczę,

co zapisane jest w twoim sercu.

– Przysłowie turkmeńskie

Każda chwila, każde miejsce mówi:

„Uchwyć ten wzór w swoim dywanie!”.

– Dżalaluddin Rumi

Wojna była zawsze. Zanim nastał człowiek, już czekała na niego. Wojna to rzemiosło najwyższej rangi, czekające na swojego najznamienitszego rzemieślnika.

– Cormac McCarthy1

1 Cormac McCarthy, Krwawy południk, tłum. Robert Sudół, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s. 329 [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza]. Dywan

O czwartej rano na pustyni pojawiły się cztery czarne sylwetki podążające na zachód wzdłuż krętego piaszczystego szlaku. Trzy osoby i osioł. Biały niczym jogurt łuk księżyca schował się godzinę wcześniej i szlak wił się niewidzialny w gęstym mroku przedświtu, który już malował niebo na horyzoncie. Panowała nienaruszona cisza. Na południu toczący się po rozgwieżdżonym marcowym niebie Wielki Wóz wydobył z gąbczastych ciemności zarys gór.

Prowadził Amanullah. Zręcznie omijał widoczne tylko dla niego kolce Cousinia i niemal przezroczyste kule grzęsiołków, przeskakiwał dobrze sobie znane nory pustynnych zajęcy, instynktownie okrążał głazy. Szedł równym tempem. Nie pochylał się, by wypatrywać śladów owiec. Nie spoglądał też w górę, aby skorzystać z pomocy gwiazd – nie znał ich nazw ani konstelacji. Po co? Gwiazdy to niemiarodajne sygnały poruszające się po nieboskłonie według własnego widzimisię niczym prowadzący życie nomadów turkmeńscy praojcowie. Nie zdarzyło ci się widzieć, jak jedna nagle odrywa się od swojej gromady i przecina czerń, szukając nowego domu? Amanullah szedł na pamięć. Przy czym wiedza ta nie należała tylko do niego, po prostu zapisała się w podwójnej helisie następnych pokoleń, które pokonywały ten szlak przez kolejne tysiąclecia. To było sedno peregrynacji, nieskazitelna kwintesencja odziedziczonego po przodkach niepokoju.

Poruszaliśmy się gęsiego. Najpierw Amanullah, potem osioł, następnie Fahim, który uczył angielskiego w szkole wieczorowej w Mazar-e Szarif i pomagał mi jako tłumacz, wreszcie ja. Przy energicznym tempie i suchej pogodzie trzydziestokilometrowy spacer przez lessowe pagórki zwykle zabierał około pięciu godzin. Amanullah przemierzał tę trasę co dwa tygodnie, odkąd skończył sześć czy siedem lat. Teraz miał trzydzieści wiosen.

– Gdyby inni ludzie na świecie chodzili tyle co my i tak samo ciężko pracowali, toby oszaleli – oznajmił i zawiesił głos dla lepszego efektu. Amanullah często i z sentymentem rozwodził się nad trudami życia na pustyni. W ciemności mogłam sobie tylko wyobrazić, jak się uśmiecha, pełen szelmowskiej satysfakcji, na myśl o doniosłości swoich słów. – Ale nie my – odezwał się znowu; tym razem w jego głosie dało się wyczuć zaskoczenie.

Był czwartek, dzień targowy w północnym Afganistanie. Szliśmy do Daulatabadu, miasta targowego leżącego najbliżej wioski Amanullaha, Oki, aby kupić przędzę na dywan.

Przez następne siedem miesięcy Saura, żona Amanullaha, będzie siedzieć nad poziomym krosnem skonstruowanym z dwóch pordzewiałych żelaznych rur, pustaków ściennych i patyków w jednej z czterdziestu gliniano-słomianych chatek w Oce. Dzień po dniu będzie wiązać węzły – owijać szorstką przędzę wątku wokół cienkich nieufarbowanych nici osnowy, tkając najpiękniejszy dywan, jaki kiedykolwiek widziałam.

Gdyby „dywanowy region tkacki”, który na wschodniej półkuli rozciąga się od Chin po Maroko, był dywanem i został złożony na pół, warsztat Saury znalazłby się gdzieś na prawo od miejsca zgięcia. Rzemieślnicy zamieszkujący te ziemie przędli wełnę i wyplatali z niej maty już siedem tysięcy lat temu. Od tamtej pory ludzie rodzili się tam na dywanach, modlili się i spali na nich, a także przyozdabiali nimi grobowce. Ponoć Aleksander Wielki, który na czele swoich oddziałów przemaszerował przez Chorasan1 w 327 roku przed Chrystusem, wysłał matce, Olimpias, dywan jako pamiątkę z podbitego Balchu, stolicy perskiej satrapii leżącej około czterdziestu kilometrów na południowy zachód od Oki. Przez stulecia dywany nie tylko stanowiły główny towar eksportowy w regionie, walutę i wyznacznik statusu, lecz także pełniły funkcje dyplomatyczne. Gdy Tamerlan, który został emirem Balchu, przebywał poza dworem, goście całowali jego dywan i oddawali mu cześć jako jego zastępcy.

Z dywanów afgańskich najbardziej cenione są te tkane przez Turkmenów. W XIII wieku Marco Polo twierdził, że turkmeńskie tkaczki wytwarzają „najlepsze i najpiękniejsze dywany na świecie”. Sześćset lat później Francis Henry Bennett Skrine, emerytowany komisarz Indian Civil Service2, oraz londyński lingwista sir Edward Denison Ross napisali, że turkmeńskie dywany „w Azji nie mają sobie równych pod względem kunsztowności i trwałości”. Ze względu na bogatą paletę czerwieni – odcieni bratobójczej krwi, którą przesiąka ich ziemia: czerwonobrunatnej, pomarańczowoczerwonej, czerwonobrązowej, czerwonoczarnej – Turkmeni zyskali miano „Rembrandtów tkactwa”.

Miałki gliniany kurz przeniknie do powalanego błotem i łajnem warsztatu tkackiego Saury. Przez sufit z drewnianych listewek, suszu i słomy przesączą się cząsteczki gnoju, niemal niezauważalne złote ziarenka z pobliskich wydm, okropny czarny kaszel wygłodzonych dzieci sąsiadów, echa wojny, która wstrząsa równinami i kredowymi masywami tej ziemi. Wybuchnie przydrożna bomba, a pustynia rozciągająca się tuż za pozbawionym drzwi wejściem odpowie jękiem i tupotem stóp dawnych najeźdźców: Achemenidów i Greków, Mogołów i Arabów, Osmanów i Rosjan, Brytyjczyków i Sowietów. Promień słońca odbije się w skrzydle amerykańskiego myśliwca Navy F/A-18 i przeszyje niezwykle czysty błękit nieba, na chwilę przypominając inny błysk: na mieczu Czyngis-chana, nim rozpłatał czaszkę baktriańskiej gospodyni, na lufie muszkietu afgańskiego wojownika, nim wystrzelił w stronę żołnierza brytyjskiego imperium. Talibscy zwiadowcy pojawią się na szlaku, którym szłam z Amanullahem po przędzę, a potem znikną. Jak wszyscy na tym wiecznym polu bitwy.

Saura będzie tkać jusufi3. Wzór w romby tkały już w tle minionych wojen jej matka i matka jej matki. Pod szczupłymi palcami na łące w kolorze ochry i głębokiego kasztanu z tradycyjnie zawiązanych dwustu czterdziestu węzłów rozkwitną kwiaty wielkości migdału z ostrołukowymi płatkami. Każdy węzeł będzie stanowił swoistą wstęgę Möbiusa łączącą przeszłość z teraźniejszością.

Gdy dywan zostanie ukończony, opuści tę potwornie zbrutalizowaną ziemię, która kurczowo trzyma się niespokojnej tektoniki trzydziestego czwartego stopnia szerokości geograficznej. Amanullah zroluje go i upchnie do torby przytroczonej do siodła osła, a jego ojciec pokona znajomy szlak przez pustynię, by dostarczyć go do Daulatabadu. Tam pośrednik sprzeda dywan handlarzowi z Mazar-e Szarif, największego miasta w północnym Afganistanie, współczesnej stolicy prowincji Balch. Potem dzieło Saury zostanie władowane do bagażnika zdezelowanej taksówki, a następnie przerzucone na pakę ciężarówki ozdobionej malowidłami przedstawiającymi baśniowe sielanki, w której przejedzie przez nękany wojną Afganistan aż na granicę i przez nieustępliwe terytoria plemienne Pakistanu dotrze na targ dywanów w Peszawarze czy Islamabadzie. A może pojedzie na zachód, minie masowe groby Daszt-e Lajli4, przemknie przez pustynię Kara-kum, by trafić na któryś ze stambulskich targów. Albo przetelepie się w bagażniku autobusu zmierzającego do Kabulu, skąd poleci do Dubaju i dalej, przez Atlantyk, do Stanów Zjednoczonych, największego dotąd nabywcy dywanów na świecie. Zamożny klient zapłaci tam za niego od pięciu do dwudziestu tysięcy dolarów. Gdzie by dywan nie skończył, za swoją pracę Saura otrzyma mniej niż dolara dziennie.

Ale najpierw będzie tkać. Po zawiązaniu każdego węzła odetnie przędzę od motka małym, ciemnym od potu sierpem. Tk, tk, tk – zaśpiewa sierp, odmierzając czas między świtem i zmierzchem, narodzinami i śmiercią, pokojem i wojną; bez ustanku odmierzając życie.

Kwadrans przed szóstą wiatr przybrał na sile. Czerń nocy zaczęła się przeradzać w granat, tak że mogłam zobaczyć srebrzące się blado obłoczki naszych oddechów, odpływające i w końcu rozmywające się we mgle, która spowija równiny. Okolica zrobiła się grafitowa, poznaczona cętkami i kędzierzawa niczym niewyprawiona skóra wielbłądzia. Wróble i skowronki świergotały niewidoczne na ziemi. Z ultramarynowych załamań w podłożu uniosła się chłodna wilgoć. Amanullah dosiadł osła i wsunął ręce w rękawy sztucznego kożucha, aby je ogrzać. Niebo na wschodzie płowiało, punkty światła gasły jeden po drugim, aż tylko Wenus pulsowała na południowym wschodzie, kulista i rozdęta. Poniżej wznosił się Hindukusz – płaski, pozbawiony głębi niczym ogromny teatralny horyzont. Tuż nad nim pienił się ciasny nieprzerwany krąg bladoczerwonych cirrusów, jakby Ziemia stanowiła pokrywę pieca, w którym gorzeje niezmierny płomień. Na północnym zachodzie szczerzyły się na świat podobne do zębów smoka rozpadające się fortyfikacje dawno zwyciężonego dwutysiącletniego kuszańskiego zamku. Minęliśmy glinianą lepiankę pasterzy, prawie pionowy klif powstały w wyniku erozji brzegów kanału, suchego od niepamiętnych czasów, wał z jakiejś występnej wojny. Pod kopytem osła brzdęknął odłamek pocisku moździerzowego. Sporadycznie ziemię znaczyły koleiny – pozostałość po polu, które zaorali rolnicy z jednej z większych wsi, dawno temu, kiedy tereny te jeszcze nawadniano. Amanullah jechał, trzymając obie nogi z jednej strony siodła, i planował swoją ucieczkę.

– Mam trzydzieści lat i jedyna frajda, jaką znam, to pieprzenie żony. Przynajmniej to jest dobre. Ale chciałbym gdzieś pojechać, zanim umrę. Gdzieś, gdzie jest więcej uciech. Prosiłem ojca, żeby pozwolił mi wyjechać do miasta i wstąpić do wojska albo policji. Odmówił. Powiedział: „Zostań tutaj, to jest życie”. Potem zabrał mi wszystkie pieniądze, bo przestał mi ufać.

Spojrzałam na niego. Miał szerokie ramiona i wąsy niczym szczotka. Aby nie zmarznąć, owinął wokół szyi luźne końce turbanu w paski. Pod kożuchem nosił biały szalwar kamiz5, na stopach – wsuwane buty z czarnej gumy na wzór tenisówek. Nawet sznurówki zrobiono identycznie. Sterty takiego obuwia leżały na każdym afgańskim bazarze, po dolarze6 za parę; latem nosiło się formowane gumowe sandały. Kiedy Amanullah miał osiem lat i wypasał wielbłądy na skrawku zieleni na pustyni pół dnia spacerem od Oki, znalazł granat przeciwpancerny i włożył go do ogniska, żeby zobaczyć, co się stanie. Granat wybuchł. Odłamek pocisku utkwił w jego lewym oku, w wyniku czego nastąpiło zmętnienie soczewki, a potem rozwinął się zaawansowany zez zbieżny. Ten defekt nadawał mu lekko szelmowski wygląd.

Teraz spoglądał na północ. Tam, na przeciwległym brzegu dalekiej Amu-darii, w Turkmenistanie, różowiało pokryte śniegiem pasmo Köýtendagu. Dnia przybywało, a marzenia o ucieczce wzbierały.

– Raz chciałem uciec z wioski do Turkmenistanu – wyznał Amanullah. – Miałem pojechać do Turkmenistanu, zarobić dużo pieniędzy i wydać je na dziewczęta. – Przymknął powieki. – Dziewczęta w Turkmenistanie pięknie śpiewają.

Szliśmy dalej. Osioł wybijał kopytami spokojny czteromiarowy takt. Dźwięk był głuchy, jak przy opukiwaniu wzdętego brzucha, i Amanullah zaczął podśpiewywać do rytmu. Śpiewał po turkmeńsku. Smutne, złożone z półtonów piosenki o świecie poza jego pustynią, o dziewczętach niebędących jego żoną. Słowa wymyślał na poczekaniu. Z głębi gardła dobywało się niskie ćwierćtonowe tremolo i odbijało od kępek wysuszonej, zmarzniętej szczeciniastej trawy. Fahim szeptem tłumaczył. Potem pierwszy promień słońca rozświetlił pomarańczem niebo nad Hindukuszem, błogosławiąc nas wszystkich – ludzi i zwierzęta, tkaczy i wędrowców, grzeszników i jeszcze gorszych grzeszników. A planeta obracała się do najdawniejszego z rytmów: ruchu i tęsknoty.

Najstarszy zachowany minaret w Afganistanie wnosił się na osiemnaście metrów nad równinami; srogi, przysadzisty stróż budzącego się świata. Na początku XII wieku seldżuccy najeźdźcy postawili tę wieżę z bladej wąskiej cegły w Zadjanie, wiosce położonej między Oką a Daulatabadem. Folia bąbelkowa z kopulastych glinianych dachów Zadjanu rozciągała się na mniej więcej półtora kilometra na południe od minaretu, kępy migdałowców u jego stóp perliły się tym samym różem, co zaśnieżony grzbiet Köýtendagu, jakby drzewa ukradły ten kolor od muskanego świtem pasma górskiego.

Była siódma rano. Płowa sucha pustynia ustępowała skrawkom obłędnego szmaragdu tam, gdzie rolnicy z Zadjanu uprawiali wysoką do kolan ozimą pszenicę. Jakieś sto metrów na południe od szlaku trzech mężczyzn, którzy do tej pory siedzieli na wale ziemnym, wstało, by obserwować nasz pochód. Kiedy ich mijaliśmy, obrócili się za nami powoli, całym tułowiem. Kim byli? Wieśniakami doglądającymi pola? Talibskimi zwiadowcami, którzy mieli oko na to, kto przyjeżdża i wyjeżdża? Rabusiami napadającymi na handlarzy zmierzających na targ z pieniędzmi albo towarami? Nie wymienili z nami zwyczajowych powitań7. Amanullah dwukrotnie kopnął osła piętami. Przyspieszyliśmy tempo.

Skierowaliśmy się w stronę minaretu. Tam, w skośnych promieniach poranka, na pokrytym rozdeptaną gliną pustym placu czekał, kucając, ojciec Amanullaha, Baba Nazar.

Miał siedemdziesiąt lat. Poznałam go rok wcześniej. Wtedy też miał siedemdziesiąt lat. Dziewięć miesięcy później zapytam go, ile ma lat, i wciąż będzie miał ich siedemdziesiąt. Mało który Afgańczyk zna swój wiek: kto chciałby liczyć lata niedostatku?

Gdy Baba Nazar był młody, matka mówiła mu co roku: „Teraz masz piętnaście lat”, „Teraz masz szesnaście lat”, „Teraz masz siedemnaście lat”. Ale matka zmarła dawno temu i nie było już nikogo, kto powiedziałby Babie Nazarowi, ile ma lat. Kiedy w swojej koziej bródce nie znalazł już ani jednego czarnego włosa, stwierdził, że ma ich siedemdziesiąt. Baba Nazar cieszył się w Oce poważaniem i należał do starszyzny. Siedemdziesiąt wydawało się dobrą, przyzwoitą liczbą. I tak zostało.

Baba Nazar był myśliwym. W specjalnej wnęce w pokoju, w pobliżu starej strzelby zawieszonej na wbitym w ścianę gwoździu, trzymał radziecką lornetkę wojskową z jedną działającą lunetą i tupcza – leciutki bębenek wielkości śliwki, który zrobił własnoręcznie z ptasich chrząstek, drzewa i zajęczej skóry. Tupcza to świetny wabik na przepiórki, ale tylko wtedy, gdy napięta jest świeżo ściągnięta elastyczna skóra. Mężczyzna powinien zatem poprawiać konstrukcję przed każdym polowaniem, co oznaczało, że wcześniej zawsze musiał złapać zająca. Baba Nazar polował na wszystkie zwierzęta ciepłokrwiste z wyjątkiem ptaków padlinożernych, krążących niepowstrzymanie nad pustynią na skrzydłach wiatru. Jak każdy w trapionej głodem wiosce nie zawsze miał wystarczająco dużo pieniędzy, aby kupić ryż i olej. Ale nikt w Oce nie jadł mięsa tak często jak sześć osób mieszkających pod dachem Baby Nazara – on sam i jego żona Boston, Amanullah i Saura oraz ich dzieci: syn Nurullah i córka Lajla.

Ponieważ Baba Nazar zdawał sobie sprawę z odyseuszowych zapędów Amanullaha, nie chciał mu powierzyć pieniędzy przeznaczonych na przędzę na dywan Saury. Dlatego sam udał się na targ. Najpierw jednak musiał wstąpić do dużego i zabałaganionego domu bratanka w Zadjanie na późne śniadanie, na które podano szir roghan – mleko zagotowane z roztopionym masłem, bladożółte od dodanych do niego herbacianych liści.

Siedzieliśmy po turecku na szerokiej słomianej macie, która pokrywała całą podłogę małego pokoju gościnnego, kruszyliśmy świeży gorący nan8 do miseczek z naparem, a potem rozmiękły zjadaliśmy za pomocą aluminiowych łyżek. „Kęs wybornej zgnilizny – pomyślałam – późnojesienny humus musi tak smakować”. Sześcioro dzieci ze sporej gromadki naszego gospodarza stłoczyło się przy wejściu do pokoju. Chowały się za ścianą, tak że zza drzwi wystawały tylko ich podświetlone od tyłu głowy, i obserwowały nas w milczeniu. Od czasu do czasu jedno z nich nagle zaczynało się chichrać, później inne. Starsze rodzeństwo uciszało młodsze, rozdając szturchańce. Wtedy chichotki odłączały się od grupy i całkowicie znikały za ścianą, aby się pojawić za chwilę, wciąż trzęsąc się w niemym śmiechu.

Baba Nazar i ja dzieliliśmy się miseczką. Zauważył, że patrzę na dzieci, i zapytał o moje. Powiedział, że tak daleko od domu musi mi być trudno.

Mogłam mu oznajmić, że nie mam domu. Że dręczy mnie – cytując słowa harvardzkiej naukowiec Svetlany Boym – „tęsknota za domem, który przestał już istnieć bądź też nie istniał nigdy”9, tęsknota nie za geografią, ale za stanem umysłu; za czymś, co Bruce Chatwin, w swym dążeniu do racjonalizacji własnego zamiłowania do wędrówek, określił jako pierwotną potrzebę pozostawania w ruchu. Że spędziłam moje dorosłe życie w ruchu takim czy innym w zniszczonych wojną krajach Azji Środkowej, Półwyspu Arabskiego, Afryki. Że przyjeżdżałam do Afganistanu, jeszcze zanim amerykańskie samoloty bojowe zrzuciły pierwsze bomby na Kabul w 2001 roku. Że podczas mojej pierwszej wizyty, na zlecenie gazety z San Francisco, straciłam przytomność z powodu malarii albo czerwonki, a może obu tych chorób jednocześnie, na suchej słodkowodnej pływowej równinie błotnej na południe od Oksusu, współczesnej Amu-darii, kojarzonej z ostatnimi konfliktami, minami lądowymi i przemytnikami opium. Kiedy doszłam do siebie w gąszczu trzciny, na szarym piasku poznaczonym runami zostawionymi przez ibisodzioby i migrujące żurawie, samotna, spragniona i zagubiona, usłyszałam pod skorupą nieruchomej, spieczonej słońcem jałowej ziemi krzyki dzieci zbierających gorzkie liście okry, skrzeczenie radia obiecujące nową wojnę, śmiech kobiet. Usłyszałam nieugięte życie. I wtedy ktoś podał mi plastikową butelkę z wodą. Może właśnie po to wróciłam – po nieprzesłonięte niczym niebo, niezniszczalną otwartość ludzi potrafiących tkać radość ze smutku, uwodzicielski kontrast między starożytnością i współczesnością, między niedającą się opisać przemocą i niemożliwym do wyrażenia pięknem, a nawet po wątpliwe katharsis, które sprawiło, że stałam się bardziej wyczulona na zawiłości życia ukształtowanego w tak chwiejnej równowadze. To było napięcie, które przeszyło mnie, gdy zobaczyłam Okę w 2010 roku, kiedy poznałam Babę Nazara i jego rodzinę i po raz pierwszy obserwowałam jego synową przy krośnie. Tamta wizyta trwała jedno popołudnie. Musiałam wrócić. Musiałam wrócić i spędzić tu więcej czasu – tyle, ile potrzeba na utkanie dywanu.

Mogłam mu powiedzieć to, co sir Wilfred Thesiger, brytyjski odkrywca, napisał w jednej z relacji na temat lat spędzonych z Beduinami na Półwyspie Arabskim: że każdy, kto przebywał w takich miejscach, „będzie nosił w sobie, nieważne jak nikły, ślad pustyni, piętno znaczące nomadów; i będzie nosił w sobie chęć powrotu, słabe albo uporczywe, w zależności od swej natury”. Dawno temu wszyscy chodziliśmy po pustyni. Wszyscy nosimy w sobie jej ślad. I ja ciągle wracam.

Mogłam mu to wszystko powiedzieć. Zamiast tego wyjaśniłam, że jako zagraniczna korespondentka jestem przyzwyczajona do wyjazdów, ponieważ podróżuję do Afganistanu i innych miejsc, odkąd osiągnęłam pełnoletniość; że mój syn, wówczas trzynastoletni, jest przyzwyczajony do mojej nieobecności; i że miło ze strony Baby Nazara, że się tym zainteresował.

I wszystko to było prawdą.

Baba Nazar nabrał chlebową kulkę łyżką, włożył do ust, possał chwilę i oświadczył:

– Ten szlak, który właśnie pokonałaś? Nawet samochód policyjny nie może tamtędy jechać z powodu talibów. A ty go przeszłaś na piechotę!

Pomyślałam o mężczyznach, których widzieliśmy na polu oziminy. O Amanullahu przemierzającym tę trasę co dwa tygodnie, aby uzupełnić zapasy mąki i, jeśli były pieniądze, kupić olej i ryż. O milionach Afgańczyków, którzy wydeptywali takie ścieżki – na targ, do szpitala (gdzie zblazowane niewykwalifikowane pielęgniarki na wszystko przepisywały paracetamol, bo był to jedyny lek dostępny w aptekach), do szkoły – własnymi stopami albo jadąc na zwierzęciu jucznym, przez niekończącą się wojnę, która zagrażała ich wolniejszemu rytmowi i jednocześnie go wymuszała.

Łatwo idealizować tę ziemię, ten chwilowy Wielki Kanion, gdzie tysiąclecia skupiały się w dolinach między półksiężycami wydm i znowu rozpościerały w węzłach dywanów, ten, wydawałoby się, organiczny świat, w którym każdy ruch trwa i ma znaczenie, a każdy krok to wspaniała podróż mająca na celu przetrwanie. Łatwo egzotyzować tę ziemię. A potem noworodek przedawkowuje opium. Kobieta zawodzi nad drobnym ciałkiem sześcioletniego chłopca okaleczonym przez trzydziestoletnią minę lądową. Mężczyźni siedzą przy ręcznie lepionych z błota ścianach, palą tanie koreańskie papierosy z takim namaszczeniem, jakby czynność ta stanowiła akt ważki, znaczący, i snują rozważania nad życiem i śmiercią w kraju, w którym wojna nie pojawia się tylko na afiszu filmowym, ale ohydnie i nieprzemijająco trwa w tle, wybierając swoje ofiary na chybił trafił.

Po śniadaniu Amanullah i jego osioł pozostali w Zadjanie, a Baba Nazar kontynuował podróż do Daulatabadu w ciemnoszarej toyocie corolli należącej do mężczyzny, który pracował wówczas dla mnie jako kierowca. Pojechałby jednym z tych rozklekotanych żółto-białych gruchotów, które w dni targowe za siedemdziesiąt centów za osobę wożą pasażerów z Zadjanu do Daulatabadu, ale jedliśmy szir roghan i spóźniliśmy się na ostatni kurs.

Właścicielem corolli był wysoki, szczupły Pasztun w wieku około czterdziestu pięciu lat, z długą smoliście czarną brodą i takimi samymi włosami, które sprytnie i elegancko zaczesał pod brązowy pakul10. Przez większość czasu pod dolną wargą trzymał prymkę tabaki. Obok ręcznego hamulca chował w gałganku z wielbłądziej brązowej wełny starodawnego samopowtarzalnego lugera. Pistolet konstrukcji niemieckiej produkowany przed pierwszą wojną światową należał niegdyś do jego dziadka. Nigdy nie widziałam, żeby z niego strzelał, ale kilka razy dostrzegłam, jak odciągał kurek. Znajomi wołali na mojego kierowcę Kaka Satar – Wujek Satar. On sam mówił o sobie zamiennie „talib” albo „bin Laden”. Palił dużo haszyszu, modlił się pięć razy dziennie i łatwo i często wpadał w panikę.

Nie wytyczono drogi, więc samochód się kolebał, pokonując kępki traw oraz płytkie, suche koryta strumieni wydrążonych przez dawno zapomniany deszcz. Po jakichś dwudziestu minutach na rozciągającej się przez nami równinie wyrósł szkielet monumentalnej fortecy na planie prostokąta. Kafer Kale, Zamek Niewiernych, wzniesiony ponad dwa tysiące lat temu przez Kuszanów – środkowoazjatyckich buddyjskich nomadów, którzy przybyli ze wschodu i po pokonaniu grecko-baktriańskich potomków armii Aleksandra Wielkiego opanowali Chorasan na pięćset lat, by w III wieku popaść w zależność od perskiej dynastii Sasanidów. Masywne mury twierdzy wypełniały zrujnowane i zapadające się kopuły, nieraz wysokie na dziewięć metrów; przypominały rzędy potrzaskanych czaszek w masowej mogile, opuszczone dawno temu budynki mieszkalne albo stupy. Smagana podmuchami wiatru ażurowa amfilada starożytnych glinianych krenelaży tworzyła stalagmitową koronkę; świadectwo zwycięstw i klęsk, o których nikt już nie pamięta.

Baba Nazar wskazał swoją kozią bródką blanki rozsypujących się murów obronnych.

– Wrogowie atakowali z pustyni. Obrońcy godzili w nich strzałami z tych wąskich prześwitów strzelniczych. – W jego głosie słychać było szacunek, jakiś podziw, który musi być efektem egzystencji, od kołyski po grób, pod nieustannym ostrzałem. Zamilkł na chwilę. – Tak. W przeszłości też walczyliśmy.

Wokół Kafer Kale rozciągał się kraj, którego historię znaczyły popełniane przez człowieka krwawe zbrodnie, coraz wymyślniejsza broń na tle tego samego krajobrazu z suszonej cegły. Archaiczni wojownicy czaili się tutaj na swoich nieprzyjaciół już czterdzieści tysięcy lat temu. Kilka miesięcy po naszym krótkim postoju (Saura nie zdąży utkać nawet połowy dywanu) kontrolę nad tą ziemią przejmą talibowie. A potem, kto wie…

Kaka Satar zgasił silnik, mężczyźni poszli oddać mocz w cieniu tysiącletnich ruin, pośród utlenionych kozich czaszek i glinianych skorup, uszu dzbanów, którymi buddyjscy mnisi polewali swoje ręce, wyblakłych śladów emalii. Ich sylwetki szybko stały się małe jak mrówki. Słońce wisiało wysoko nad alkaliczną pustynią, cały świat był śnieżnobiały. Silny wiatr zostawiał na ceramicznej kopule nieba smugi mlecznych chmur. Przysiedliśmy razem na południowym murze zamku. Rozpościerające się poniżej wybielone pustkowie zastygło.

– Co myślisz o tym miejscu? – zapytałam Babę Nazara. – Podoba ci się?

Równie dobrze mogłam go spytać, czy kocha swoją matkę. Przez chwilę wpatrywał się we mnie uważnie, chcąc się upewnić, że dobrze mnie zrozumiał, albo zastanawiając się, jakąż jestem dziwną istotą, bez domu, niezwiązaną z żadnym plemieniem, pozbawioną taktu.

Ale Baba Nazar był uprzejmym człowiekiem, a w stosunku do mnie także wyjątkowo cierpliwym.

– To mój kraj – odparł. – Jest piękny.

Przez większość tygodnia Daulatabad stanowił bezbarwną prowincjonalną siatkę prostych szarych ulic, które chowały się za sklepikami chronionymi okiennicami i kłódkami. Ale w poniedziałki i wtorki całe miasteczko przekształcało się we wspaniały targ. Sprzedawano pumeks, zakurzone pomarszczone rodzynki, kołpaki i gumowe formowane buty – w lokalach i na ulicach, z piramid ustawionych na chodnikach i na rozdzielających jezdnie zabłoconych pasach zieleni. Mężczyźni siedzieli rozwaleni na drewnianych platformach w czajchanach11 i kebabowniach, spowici niebieskim węglowym dymem zwiewanym znad grillowanego mięsa, albo przeskakiwali rynsztoki, w których zalegały zielono-czarne gnijące resztki, by się objąć, rozpoczynając starożytną misterną ceremonię afgańskiego powitania. Kobiety w przybrudzonych białych albo niebieskich burkach zatrzymywały się, aby zbadać świeże jagnięce tuszki i półtusze wołowe, pomacać żywe kurczaki, które rzeźnicy wyciągali z drucianych klatek, a następnie zarzynali i skórowali kilkoma zręcznymi ruchami – jak przykazano w Koranie. Mężczyźni i kobiety targowali się o ceny plastrów sezamowej chałwy, fioletowawych marchewek, importowanych dziecięcych ubrań i kuponów syntetycznego aksamitu w cyklamenowe i srebrne kwiaty. Zakatarzeni chłopcy, w klapkach bez względu na pogodę, pchali metalowe wózki klientów, którzy przybyli uzupełnić zapasy, pozbawieni nóg kalecy gapili się beznamiętnie na przechodniów ponad ropiejącymi kikutami. Zaprzężone w osły furmanki chybotały się i przystawały w cuchnących zgnilizną kałużach. Wielbłądzie karawany sunęły środkiem ulicy obojętne na wycie klaksonów poirytowanych uczestników ruchu drogowego. A kiedy inni kierowcy wysiadali ze swoich samochodów, by obejrzeć ten spektakl, zza otwartych drzwi wydobywało się raniące uszy bollywoodzkie disco, stapiając cały ten bezładny zgiełk w jedną cudownie nieskazitelną kakofonię.

Baba Nazar kroczył zdecydowanie przez to pandemonium. Ominął rząd metalowych haków z wołowiną, na którą nigdy nie byłoby go stać, dał susa ponad stertą rozłożonych na brezencie najprzeróżniejszych rdzewiejących śrub, przeszedł na przestrzał pod płóciennym namiotem z napisem „UNHCR”12, w którym rolnicy sprzedawali warzywa, i dał nura w krótką alejkę. Wzdłuż zachodniej ściany wszystkie drewniane dwuskrzydłowe drzwi stały otworem. W kryjących się za nimi magazynach, niczym wodorosty wyrzucone na brzeg przez jakieś nieznane morze, gigantyczne motki przędzy zwisały z sufitów i ścian i wylewały się z rozwlekłych stert na gliniane klepisko. Tysiące, tysiące metrów przędzy, setki metrów przyszłych dywanów. Wystawioną na chodnik przędzę oblewały ostre białe promienie późnoporannego słońca, rynek warzywny za rogiem brzęczał gwarem targujących się głosów, ale wełniany aksamit brązów i czerwieni pochłaniał całe światło i dźwięk. Drzwi zdawały się portalami prowadzącymi do świata, w którym panował cichy zmierzch. W progach, obok ogromnych wag szalkowych, siedzieli mężczyźni w turbanach – strażnicy i obrońcy tego przytłumionego świata.

Baba Nazar miał równowartość siedemdziesięciu dolarów. Banknoty trzymał w kieszonce na piersi szarej bawełnianej kamizelki; były zniszczone na skutek długotrwałego obiegu i odbarwione od potu wielu poprzednich właścicieli. Zatrzymał się przy wadze Abdula Szakura i rozpoczął negocjacje. Abdul Szakur siedział na starej drewnianej skrzyni przykrytej zwiniętym patu – kocem z wielbłądziej wełny. Baba Nazar stał z jego lewej strony. Sprzedawca nie zaoferował starszemu mężczyźnie herbaty, co było zwyczajowym wyrazem szacunku dla klienta. Nie zaproponował mu też, by usiadł. Rozmowa trwała już kilka minut. Po każdej wypowiedzi zapadało przedłużające się milczenie. A im dłużej trwała rozmowa, tym mocniej Baba Nazar się prostował i tym mniejszy się wydawał, bardziej zalękniony, bezbronny. Czcigodny członek starszyzny przypominający uczniaka.

Baba Nazar od lat kupował przędzę od Abdula Szakura. Ostatnim razem musiał się zapożyczyć. Od tego czasu minął niemal rok, a cena przędzy poszła w górę o ponad jedną trzecią. Gdyby Baba Nazar kupił wystarczająco dużo wełny na dywan o wymiarach trzy na sześć metrów – czyli standardowych – skończyłby bez grosza przy duszy i jeszcze byłby winien około trzydziestu dolarów. A Boston kazała mu przywieźć z targu marchewkę, cebulę i ziemniaki.

Mężczyźni kontynuowali rozmowę, nagle się roześmiali i Baba Nazar widocznie się odprężył. Znaleźli rozwiązanie: Saura utka węższy dywan, chodnik szeroki na tylko sto centymetrów. Na metr kwadratowy dywanu potrzeba około pięciu i pół kilo wełny; przędza na cały dywan będzie kosztowała trochę ponad sześćdziesiąt dolarów. Baba Nazar sięgnął do kieszonki i zaczął odliczyć banknoty, podczas gdy jeden z nastoletnich synów Abdula Szakura spiętrzał motki kobaltowej przędzy na jednej powgniatanej szali ogromnej wagi. Na drugiej handlarz umieścił dwie świece zapłonowe, dwa gładkie granitowe kamienie, każdy wielkości głowy dziecka, i zardzewiały żelazny cylinder. To, zgodzili się handlarz i klient, dawało równo pięć i cztery dziesiąte kilograma. Baba Nazar pokiwał głową, chłopiec zrzucił przędzę z wagi na ziemię i sięgnął po następny kolor.

Przez kolejny kwadrans kompletowano przyszły dywan Saury: na podłodze sklepu Abdula Szakura kłębiła się przędza w kolorze brązowoczerwonym, burgundowym, płowym, żółtobrunatnym, zielonym, niebieskim i ciemnoszarym. Razem siedemnaście kilogramów i dwieście gramów. Synowie handlarza pomogli Babie Nazarowi upchnąć przędzę do jutowego worka, który trzymał w bocznej kieszeni koszuli szytego ręcznie sztruksowego szalwar kamiz. Mężczyzna wręczył handlarzowi pieniądze, ukłonili się sobie lekko – Abdul Szakur wciąż na siedząco – i polecili opiece Boga.

Jesienią, kiedy Saura skończy tkać dywan, Baba Nazar przywiezie go na targ i sprzeda za dwieście dolarów.

Teraz odwrócił się plecami do sklepu, skręcił biało-czarną chustę w linę, związał worek, chwycił oburącz za luźne końce i zarzucił sobie na plecy. Potem pokręcił głową i mruknął:

– Drogo.

Zaniósł worek do samochodu, wrzucił do bagażnika, odwiązał chustę i wrócił po warzywa. Miał zły humor i targował się niegrzecznie. Kilku sprzedawców zbyło go i odpędziło; w końcu kupił po siedem kilo cebuli i marchwi. Jarzyny wysypał na chustę, po czym związał jej cztery rogi w prosty węzeł.

Nie starczyło mu pieniędzy na ziemniaki.

– Skąd ona jest?

– Z Ameryki.

– Gdzie jest Ameryka?

– Pierwszy raz widzę kogoś z Ameryki. W którą to stronę?

– To po drugiej stronie świata.

Był późny marcowy ranek. Mężczyźni z Oki rozsiedli się na namad – filcowym kocu z wielbłądziej wełny – który Baba Nazar przyniósł z domu i rozłożył na ziemi na zewnątrz. Pasterz o świcie popędził kozy i owce na pastwisko, niedługo potem starsi chłopcy zabrali wielbłądy i poszli zbierać susz na podpałkę. Nie było co robić, więc mężczyźni postanowili zażyć trochę słońca. Ssali mocne papierosy z filtrem i na zmianę nalewali gorącą, słonawą zieloną herbatę do szklanych kubków z termosu Baby Nazara. Termos został wyprodukowany w Chinach wiele lat temu i był ozdobiony trzema tulipanami, dwoma czerwonymi i jednym niebieskim. Korek się kruszył; Baba Nazar owinął go kawałkiem matowego plastiku, żeby odpryski nie wpadały do herbaty. Przyniósł też z domu syntetyczny pakistański modlitewnik, gdyby ktoś chciał się pomodlić, ale nikt nie miał ochoty. Lekki ciepły wiaterek powiał z zachodu, unosząc kremowe ziarenka piasku, ogromne senne muchy, leniwe smużki dymu papierosowego i fragmenty przetrawionych kolców porwanych z wielbłądzich odchodów.

Mężczyźni siedzieli w zwyczajowym i wyćwiczonym przez lata porządku, który odzwierciedlał nie tyle ich wiek, ile pozycję społeczną. Miejsce u stóp dywanu, twarzą w stronę słońca, zajął Amanullah, ponieważ był synem gospodarza. Gdy skończy się herbata, to on pójdzie do kuchni i poprosi matkę albo żonę o napełnienie termosu. Obok niego przycupnął Naim, mimo czterdziestki na karku wciąż kawaler (za kilka miesięcy, kiedy jego narzeczona, z którą jest od trzech lat, wreszcie skończy siedemnasty rok życia, w końcu się ożeni). Sajjed Nafas, staruszek o brodzie tak rzadkiej, że właściwie można było policzyć każdy jej włos, rozpierał się między Naimem i Babą Nazarem. Sam Baba Nazar siedział u szczytu dywanu, obok Amina Baja, którego wszyscy w Oce nazywali Dowódcą. Amin Baj leżał na boku i palił jednego papierosa za drugim. Był młodszy od Baby Nazara o dziesięć albo dwadzieścia lat i wyniszczony przez nadużywanie opium oraz permanentne niedożywienie. Wyglądał jak człowiek, który nie ufa innym i któremu też nie można zaufać, człowiek mający skłonność do przemocy. Jego raczkujący syn Amrullah miał na sobie czapeczkę z zielonego i cyklamenowego filcu oraz kilka warstw koszul i kamizelek ręcznie pozszywanych z wystrzępionych skrawków bawełny i aksamitu; od pasa w dół był nagi. Wczołgał się na ojca i bawił się jego twarzą, zamykając mu powieki i szczypiąc pomarszczone czoło na wpół przezroczystymi paluszkami.

Innych dzieci przybywało i ubywało. Maleńkie lusterka, które matki przyszywały do mycek chłopców, i ozdobione paciorkami amulety tawiz, przyczepiane dziewczynkom, lśniły w słońcu. Dzieci krzyczały i śmiały się, a ich śmiech przechodził w mroczny, złowieszczy kaszel potępionych, i znów w śmiech. Niczym nagranie na siłę spowolnione, któremu pozwolono przyspieszyć. Czasami jakieś dziecko podbiegało do dywanu, na którym siedzieli mężczyźni. Wtedy było szczypane w policzek, odganiane jak mucha albo po prostu ignorowane. Mężczyźni sączyli herbatę. Niespiesznie. Błogo. Późne poranki w Oce takie właśnie bywały.

Baba Nazar zamachał wymijająco w kierunku zachodnim, gdzie kończyła się wioska i zaczynała reszta świata. Z myślą o mnie on i jego przyjaciele posługiwali się językiem perskim, a nie gardłowym turkmeńskim, którego normalnie używali między sobą.

– Sądzę, że Ameryka jest w tamtym kierunku. Jeśli wiem, gdzie coś jest, mogę tam dojść. Ale nie dam rady dotrzeć dalej niż do Turkmenistanu.

– Czy kiedykolwiek byłeś w Turkmenistanie?

– Nie, raz tylko podczas polowania podszedłem pod granicę. Ale nigdy nie byłem w samym Turkmenistanie.

– Wiesz, jak daleko leży?

– Nie. Wiem tylko, że to cztery dni na ośle.

– Do Ameryki nie mógłbyś stąd dojechać na ośle.

– Dlaczego nie?

– Bo między tutaj a tam jest ocean.

– A co to ocean?

– Bardzo duża rzeka.

– Po drodze do Turkmenistanu nie ma rzeki, jest tylko mur.

– Jak daleko jest Ameryka?

– Wiesz, ile kilometrów jest stąd do Zadjanu?

– Nie, ale to jakieś trzy godziny drogi.

– Dwadzieścia pięć kilometrów.

– Okay.

– Do Ameryki jest mniej więcej dziesięć tysięcy kilometrów.

– To jak żołnierze dostają się do Afganistanu?

– Samolotem.

Zapadła cisza, podczas której mężczyźni rozważali skalę takiej podróży. W późnoporannym rozedrganym powietrzu rozciągająca się wokół pustynia przypominała bezgraniczną taflę macicy perłowej.

– Świat jest okrągły niczym piłka – powiedziałam. – Więc niezależnie od tego, w którą stronę pójdziesz, na zachód czy wschód, i pokonasz ocean, w końcu dotrzesz do Ameryki.

– Nie – zaprotestował Baba Nazar. – Ameryka nie może się znajdować w dwóch miejscach naraz. Musi być w tylko jednym miejscu.

Amin Baj zachichotał i klepnął się w udo. Do tej pory siedział w milczeniu, pogrążony w rozmyślaniach albo opiatowym śnie. Teraz podniósł maleńkiego Amrullaha ze swojej piersi, delikatnie położył go na dywanie i oświadczył, wciąż się śmiejąc:

– Świat nie jest okrągły. Jest prostokątny! Na jednym końcu znajduje się Pakistan. Na drugim są Turkmenistan i Uzbekistan. A tam jest Iran. Świat ma cztery rogi.

Świat jest dywanem.

Każdy handlarz dywanami w Chorasanie powie, że piękno dywanu determinują dwa czynniki.

Po pierwsze, gęstość splotu. Doświadczony handlarz policzy węzły na poczekaniu, przesuwając paznokciem wzdłuż twardych „główek” na spodzie dywanu. Im wyższy jest ton skrzypienia, tym cieńsza została użyta przędza, tym więcej wykonano węzłów, tym dłużej dywan zachowa wyborną sprężystość runa. (Handlarz może też zwinąć dywan i nacisnąć na zagięcie. Wełna ciasno utkanego dywanu po rozwinięciu go odskoczy, nie zostawiając śladu załamania). Wzorów jest mnóstwo, ale to, który się podoba klientowi, to kwestia gustu, subiektywnych preferencji. Prawdziwe piękno jednakże jest niepodważalne.

Gęstość, która się przyczynia do piękna dywanu, to mniej więcej czterysta tysięcy węzłów na metr kwadratowy. Ta złota zasada jest przynajmniej tak stara jak najstarszy znany zachowany dywan na świecie.

To Pazyryk. Radziecki archeolog Siergiej Rudienko odkrył go pod koniec lat czterdziestych wewnątrz kurhanu scytyjskich koczowników z epoki żelaza, pod syberyjską wieczną zmarzliną w dolinie Pazyryk, która ciągnie się od Ałtaju po granice współczesnych Mongolii, Chin i Kazachstanu. Jest długi na dwa metry i mniej więcej tak samo szeroki. Wykonane przez naukowców datowanie radiowęglowe wskazuje, że pochodzi z 500–400 roku przed Chrystusem.

Pazyryk, którego gęstość tkania wynosi trzysta tysięcy węzłów na metr kwadratowy, jest niezaprzeczalnie piękny. Dywan zdobią procesje gryfów, danieli i postaci jadących na koniach lub idących obok koni; okalają one rozkwitające w centrum kwiaty lotosu, a wszystko to w kolorach niebieskim, czerwonym, żółtym i zielonym. Brodaci jeźdźcy, przedstawieni z profilu, przypominają płaskorzeźby wykonywane przez rzemieślników z achemenidzkiej Persji, którą Scytowie najechali i z którą handlowali – tyle że na tamtejszych reliefach jeźdźcy zwykle idą obok swoich wierzchowców, a w tym wypadku spora ich część dosiada koni. Niektórzy antropologowie uważają w związku z tym, że dywan nie powstał w sercu imperium Achemenidów, ale na peryferiach, prawdopodobnie bliżej miejsca jego odkrycia.

Może w Chorasanie.

Dwa tysiące pięćset lat później w kraju splądrowanym przez wielkie zmechanizowane wojny minionych dekad milion Afgańczyków, jak się szacuje, czyli jedna osoba na trzydzieści, tka, kupuje albo sprzedaje dywany, hoduje owce na wełnę, przędzie lub barwi wełnę albo nią handluje. Ponadczasowi ludzie w ponadczasowym krajobrazie utrzymujący przy życiu ponadczasowe rzemiosło. Saura w swojej własnoręcznie uszytej luźnej sukience mogłaby się pochylać nad osnową i wątkiem w każdym wieku, kultywując dziedzictwo węzeł za węzłem. A może jest odwrotnie. Może to sama starożytna sztuka stoi na straży życia w Chorasanie i jego ludzi. Może w skromnych warsztatach, będących miejscem ich narodzin, te magiczne dywany obiecują tkaczkom niewysłowione wybawienie.

O ile pierwszy czynnik determinujący piękno dywanu jest niezwykle konkretny, drugi można określić jako ulotny i kapryśny. Gdy handlarz skończy się znęcać nad dywanem, chcąc oszacować gęstość splotu, odwróci go, by zbadać runo. Nie będzie oceniać elegancji wzoru. Nie. Poszuka dowodów na ludzką niedoskonałość, charakterystycznych cech, które sprawiają, że dywan jest niemożliwy do skopiowania, unikalny. Będzie szukać błędów.

Pobożna muzułmanka pozostawi kilka „omyłkowych” węzłów umyślnie, bo nieskazitelny wzór stanowiłby wyzwanie dla perfekcji Boga. Częściej jednak usterki są niezamierzone, przypadkowe. Stanowią osobisty pamiętnik tkaczki.

Tutaj skończyła się burgundowa przędza i kobieta sięgnęła po wiśniowe resztki po jakimś poprzednim dywanie: głębia koloru na obramowaniu nagle się zmienia. Tutaj do warsztatu zawędrowała koza i tkaczka zerwała się, by ją przegonić: kwiat lotosu zyskał dodatkowy płatek, bo kobieta zapomniała policzyć węzły, które zawiązała przed powrotem do pracy. Tutaj rozpłakało się chore niemowlę: kwiat pozostał niedokończony. Tutaj sąsiadka wpadła na plotki z sypialni nowożeńców (cała wioska wiedziała, że pan młody jest tylko chłopcem, czego się spodziewano?): przez centymetr czy dwa obramowanie jest dwa razy grubsze, tkaczka tak bardzo się śmiała.

Handlarz znajdzie niedokończony płatek, zbyt szeroką linię wzdłuż brzegu, niemal niezauważalnie przekrzywiony romb; zacmoka i pokiwa głową, być może wyobrażając sobie przez chwilę, jaki nieszczęśliwy wypadek mógł do tego doprowadzić. Powie: „Dobrze”.

Choć pojawiają się błędy, dywan jest prawdziwie piękny.

Garbiąc się nanamad Baby Nazara, pomyślałam: „Jeśli świat jest dywanem, to Oka jest błędem”.

Czterdzieści pozbawionych drzwi chat w Oce gapiło się na świat, niby zanosząc zgłodniałe błagania, z niewysokiego glinianego pagórka. Wzniesienie miało kształt podkowy, przy czym pięta wskazywała zachodni północny zachód. Wypukła pustka rozpościerała się wokół wioski przez nieskończenie wiele kilometrów, by w końcu skręcić ku krańcom Ziemi. Ponoć ludzie osiedlili się tutaj dwieście albo trzysta lat temu. Ponoć wtedy pustynia przypominała dżunglę powyginanych saksaułów z gatunku Haloxylon ammodendron, kolczastych skarłowaciałych jałowców i buzdyganków. Turkmeńscy pasterze z Karaghużli i Chajrabadu, dużych rolniczych wsi cztery godziny na południe, postanowili założyć tu obóz i wypasać swoje dromadery, owce i kozy.

Być może naprawdę tak było. Ale odkąd Amanullah pamiętał, niezależnie od tego, z jakiego kierunku zmierzałoby się do Oki, widziało się tylko zakurzony fantazmat pośród bezmiaru uwiędłych równin i wydm rozciągających się pod tak samo bezkresnym niebem. Jeśli kiedykolwiek była tu dżungla, dawno zniknęła i nie pozostał po niej żaden ślad. W Oce nie rosło ani jedno drzewo, nie dało się też ich dostrzec w oddali. Mieszkańcy wioski, jak ich przodkowie nomadzi, niczego nie uprawiali. Jedyną roślinność stanowiły kolczaste i niemal bezlistne pustynne krzewy, a wczesną wiosną – osobliwie ciemne błyszczące sukulenty, które przypominały salamandry i zdawały się wyrastać w ciągu jednej nocy, równie szybko się dematerializując. Dominujący tutaj zachodni wiatr – rodzący się gdzieś w okolicach Morza Kaspijskiego i wiejący niemal nieprzerwanie, bez przestojów, przez setki kilometrów pustyni Kara-kum – mierzwił rozległe morze wydm na północ od wioski i usypywał hałdy piasku przy zachodnich ścianach siedzib Oki, jakby chciał je przymocować do grzbietu, bo inaczej burza piaskowa mogłaby zdmuchnąć je na kraniec świata. Silne powiewy niosły ze sobą chmury piasku i patyków, a wioska stawała się wyspą w morzu wirującego kurzu.

Garstka ludzi, którzy wiedzieli o wiosce, nazywała ją Ok, Oka albo Okan. Tego miejsca nie było na żadnej mapie. Urzędnicy rządowi z Mazar-e Szarif powiedzieli mi, że wioska w ogóle nie istnieje, pod żadną nazwą.

Raz próbowałam znaleźć Okę w Google Earth, internetowej bazie danych, która łączy stale uaktualniane obrazy satelitarne z fotografiami, imitując widok na Ziemię z kosmosu. Z rozdzielczością piętnastu lub mniej metrów na piksel pozwala przybliżyć każde miejsce na świecie. Możesz zobaczyć taksówki zaparkowane przed National September 11 Memorial13 na