Strona główna » Humanistyka » Czy wikingowie stworzyli Polskę

Czy wikingowie stworzyli Polskę

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0346-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Czy wikingowie stworzyli Polskę

Według najnowszych odkryć archeologicznych i ich historycznych interpretacji państwo polskie powstało w wyniku militarnego przewrotu, dokonanego przez skandynawskich Waregów przybyłych z Rusi Kijowskiej w początkach X wieku, wspieranych przez wikingów z Pomorza, w szczególności z Wolina. Czy więc dotychczasowa wersja zapisana w kronikach Galla Anonima stanie się nieaktualna? O tym jak było naprawdę przekonuje nas autor tej arcyciekawej książki i tak oto zachęca do lektury: „…ostrzegamy Czytelnika, że oto wstępuje na prawdziwe pole minowe, teren grząski i ryzykowny. Podejmuje ryzyko, że po powrocie z tej archeologicznej wycieczki będzie już innym człowiekiem, inaczej będzie myślał o sobie i swoich przodkach. Zdarzyć się może, że i inni odmiennie będą go oceniać. Być może uznany zostanie za zaprzańca, zdrajcę ojczystych uczuć, sługę obcych ideologów i polityków. Temat bowiem, który chcemy w tej książce poruszyć, należy do niebezpiecznych, niepokojących i niepoprawnych w całej naszej historii. Głoszenie poglądów, że to obcy przybysze – choćby najzdolniejsi – pracowali przy budowaniu państwa Polaków, a później sami stali się Polakami, nie uchodzi na sucho”.

Polecane książki

Historie prawdziwe, legendy i mity, których bohaterami są psy i koty. Wierszowane opowieści, kończące się sennikiem z bohaterami. Pozycja obowiązkowa dla miłośników zwierząt....
Klasyczny, choć opracowany na nowo przez uznanego autora modlitewnik dla dorosłych katolików. Wzorowany na najlepszych przykładach i dostosowany do współczesnych czasów, choćby przez mocno akcentowany kult Bożego Miłosierdzia. Użytkownik znajdzie w nim wszystko, czego wymaga ta specyficzna publikacj...
  Niewinne dowcipkowanie może nieść za sobą poważne konsekwencje. Przekonuje się o tym Jagoda, pracownica potężnej FIRMY, kiedy z powodu jednej żartobliwej uwagi zostaje wysłana na bezpłatny urlop. Wraca do rodzinnego domu pod Krakowem, by zyskać dystans. Incydent na basenie sprawia, że Jagoda trafi...
Thomas Edison był ogromnie ciekawy świata. Od dziecka przeprowadzał wiele eksperymentów, zadawał mnóstwo pytań i szukał odpowiedzi. Książka Ewy Nowak to opowieść o jednym z najbardziej znanych i twórczych wynalazców na świecie. I prawdziwa gratka dla wszystkich małych odkrywców!...
Wilkin powraca po ponad pięciuset latach! Lekko zwariowana Iga, piękna i ciesząca się niesłabnącym zainteresowaniem chłopaków Julka, mądry i odpowiedzialny Patryk, wysportowany Kacper, zabawny Filip i główna bohaterka Kasia, która jako jedyna nie obchodziła jeszcze swoich szesnastych urodzin – wy...
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i hiszpańskiej. W trzech przykładowych powieściach i prologu Miguel de Unamuno (1864–1936) w nowatorski sposób analizuje relacje między pisarzem a jego twórczością. Bohaterowie dwóch pierwszych powieści – „Dwie matki” i „Markiz de Lumbria” – to postacie,...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Zdzisław Skrok

Opracowanie graficzne: Janusz Barecki

Korekta: Dobrosława Pańkowska

Copyright © by Zdzisław Skrok, 2013

Copyright © by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2013

ISBN 978-832-440-346-2

Wydawnictwo ISKRY

ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Spis rzeczy

Wstęp. Skąd wzięli się Polacy

Moc przybywa z północy

Karol Szajnocha – geniusz i jego nieprzyjaciele

Szaleństwa narodowej archeologii

Dokument bardzo tajemniczy

Jak powstaje państwo

Nie było Polan, byli Waregowie?

Wzburzona rzeka genów

Dlaczego Gall Anonim nie pisze o Normanach?

Między Wisłą a Rusią

Pierwsze stolice Polonii

Sandomierz i Czerwień

Pomorze najbliżej wikingów

Tajemnica Odry: Wolin – Cedynia – Opole

Światowe Truso i mazurskie rozdroża

Vistula – rzeka Normanów

Krakus – jarl na Żmigrodzie

Srebro frunie do Walhalli

Skandynawskie emblematy

Ptak Odyna i wareski bożek

Zakończenie – niekończąca się historia

Literatura wybrana

WSTĘP. SKĄD WZIĘLI SIĘ POLACY

Od pewnego czasu archeolodzy i historycy zasypują nas sensacjami głoszącymi, że dotychczasowy, utrwalony w szkolnych podręcznikach, obraz powstania Polski jest już nieaktualny, przestarzały, zasługujący na odesłanie do lamusa naukowych teorii. Przywołują najnowsze odkrycia archeologiczne, szczególnie obfite przy okazji budowy autostrad, oraz śmiałe, uwolnione z gorsetu peerelowskiej ideologii ich historyczne interpretacje. Kwestionują oni nie tylko mityczną wersję zapisaną przez naszego pierwszego dziejopisa Galla Anonima o tym, jak zniesmaczeni okrutnymi rządami Popiela, wykorzystując okazję, że został on słusznie zjedzony przez myszy, Polanie, czyli przodkowie Polaków, postanowili porzucić przestarzałe gminowładztwo, czyli demokratyczne rządy ludu, i powołać państwo nad tym ludem panujące i o niego dbające. Na jego czele postawili poczciwego i sprawiedliwego Piasta Kołodzieja, założyciela późniejszej dynastii królów Polski. Odważni naukowcy idą dalej i odrzucają również będącą do niedawna podstawowym kanonem ich historycznych interpretacji marksistowską zasadę dziejowej ewolucji, głoszącą, że nic nie dzieje się nagle i bez powodu i aby powstała nowa jakość – w tym przypadku organizacja polityczna, musi ją poprzedzać powolny proces przemian ilościowych przygotowujących grunt i zapotrzebowanie na tego rodzaju instytucje. Teraz odkrycia archeologiczne zdają się temu zaprzeczać, polskie państwo powstało w połowie X wieku i żadne wcześniejsze procesy dojrzewania tego nie zapowiadały, pojawiło się nagle i zbrojnie. Jakaś siła niszczycielsko i krwawo unicestwiła dotychczasowy gminny porządek, a zamiast niego postawiła sprawny, niekiedy okrutny aparat państwowy. Co to była za siła, autorzy tych opracowań nie mają wątpliwości. To jeden z plemiennych wodzów wybił się dzięki zdolnościom, szczęściu wojennemu, bogactwu ponad innych, przy pomocy własnej drużyny przejął władzę i podporządkował sobie równych mu do niedawna współplemieńców.

Taki jest obowiązujący obecnie obraz początków Polski, propagowany w popularnych książkach, artykułach i w Internecie, nie potrzebuje więc jeszcze jednej popularyzacji. Dlatego, zgadzając się z jego podstawową tezą o gwałtownym i dramatycznym debiucie Polski, w tym miejscu porzucimy go, aby – startując z tego właśnie punktu – zaprezentować własną interpretację tego wydarzenia. Podkreślam też na wstępie, że niniejsze rozważania oparte będą na tych samych najnowszych odkryciach archeologicznych i na rzeczowych wypowiedziach uznanych historyków. Nie będzie to więc opowieść w rodzaju popularnych dziś utworów z gatunku historii alternatywnej czy historical fantasy. Być może te hipotezy okazać mogą się nazbyt śmiałe dla umysłów ukształtowanych przez tradycyjną historiografię. Z tym każdy musi poradzić sobie według własnych zdolności umysłu i wyobraźni. Postaram się te pomysły udokumentować jak najrzetelniej. W skrócie koncepcja powstania państwa polskiego przedstawia się następująco:

1. Państwo polskie rzeczywiście powstało w wyniku militarnego przewrotu, ale czynnik sprawczy i decydujący nie był pochodzenia miejscowego, lecz zewnętrznego. Byli nim skandynawscy Waregowie, którzy przybyli z Rusi Kijowskiej w pierwszych dziesięcioleciach X wieku, wspierani w drugiej połowie tegoż stuleciach przez wikingów z Pomorza, w szczególności z Wolina. Wizyty Skandynawów na naszych ziemiach po zasiedleniu ich przez Słowian zdarzały się wielokrotnie, poczynając od VI wieku; pozostawiły swe uchwytne dla archeologów ślady, ale zapłon inicjujący powstanie państwa nastąpił dopiero w wieku X. W tym czasie Skandynawowie tworzyli najbardziej twórczą i dynamiczną populację w Europie. Byli niedościgłymi żeglarzami, konstruktorami okrętów, wojownikami, również twórcami lub inicjatorami powstawania państw. Działali w całej Europie, szczególnie w rejonach położonych na morskich wybrzeżach i nad wielkimi rzekami, od Irlandii po Sycylię, od Nowogrodu po Konstantynopol. Byłoby dziwne, gdyby nie zawitali na nasze ziemie. Do ujścia Odry i Wisły ze swej ojczyzny mieli najbliżej. Bez trudu też Prypecią i Bugiem mogli dopływać na nasze ziemie z Kijowa, gdzie już pod koniec IX wieku założyli swe państwo. Moim zdaniem stamtąd przybyła największa ich fala i bezpośrednio przyczyniła się do powstania Polski, nie zbudowała jej, tylko stała się jej zaczynem, twórczą inspiracją. Ziemie, na które przybyli, nie były bezludne. Ich mieszkańcy, którzy pojawili się tam kilka stuleci wcześniej, żyli w gminnych, opolnych wspólnotach i nie stworzyli większej wspólnoty państwowej, potrafili jednak bronić się w swych grodach. Waregowie byli specjalistami od podbojów, grody kolejno zdobywali, palili i równali z ziemią. Ludność sprzedawali w niewolę albo zmuszali do uległości. Archeolodzy, odnajdujący ślady tej wielkiej pożogi świadczącej o unicestwieniu dawnych porządków w Wielkopolsce i na Kujawach (wcześniej nastąpiło to na Mazowszu), ustalili, że nastąpiło to w latach trzydziestych X wieku.

2. Okoliczność ta nie tylko nie powinna psuć nam dobrego nastroju i odbierać poczucia dumy z tego, że jesteśmy Polakami. Wręcz przeciwnie, może być źródłem zadowolenia i satysfakcji. Nie było bowiem tak, jak głosili niemieccy naziści w okresie międzywojennym, że to wyżsi umysłowo Germanie przybyli do dzikich Słowian, aby im założyć państwo, bo sami z powodu swego zacofania zrobić tego nie byli w stanie. Ani zeslawizowani już wcześniej na Rusi Skandynawowie nie byli kulturtägerami, ani Słowianie nad Wartą nie byli untermenschami, szło o coś innego, o rzucenie zarzewia i przekazanie know how, które akurat przybysze znali. Normanowie byli wówczas mistrzami w inicjowaniu organizacji politycznych łączących w silne organizmy lokalne wspólnoty i udowadniali to na szerokim świecie, a wiele państw istniejących do dziś zawdzięcza im swe powstanie i nie tai ich zasług. Czynili to oczywiście z powodu własnych korzyści, bo wszędzie obejmowali rolę przywódczą. Ale z drugiej strony szybko asymilowali się z ludnością tubylczą, tworząc jednolitą grupę etniczną żyjącą w granicach państwa, które było ich darem. Słowianie zaś byli w tym czasie wszecheuropejskimi mistrzami w trudnej sztuce przetrwania, w okrutnym surviwalu, jaki zafundowała im w Europie epoka walki „wszystkich ze wszystkimi”, w okresie wędrówek ludów i niszczycielskich najazdów azjatyckich koczowników na początku średniowiecza. Obok sztuki mimikry i adaptowania rzeczy prostych, ale użytecznych, ich siła przetrwania polegała również i na tym, że szybko uczyli się umiejętności nieodzownych do dalszego trwania w dynamicznie zmieniającym się świecie. Uczyli się od wszystkich, którzy mieli coś wartościowego do zaoferowania. Pod koniec pierwszego tysiąclecia takim warunkiem dalszego istnienia wspólnot plemiennych było utworzenie sprawnej, szczególnie w działaniach wojskowych, instytucji państwowej. Gdy pojawiła się oferta, przyjęli ją, pomimo że koszty reform były wysokie. Dokonali dobrego wyboru; ci, którzy ociągali się z ich wprowadzeniem, rychło przestali istnieć jako samodzielne społeczności. W dużej mierze więc to, że jesteśmy dziś Polakami, a historia naszej państwowości przekracza tysiąclecie, zawdzięczamy tamtemu właśnie sprzężeniu Waregów i Słowian, reakcji potrzeby i jej zaspokojenia, z której po stuleciach wyłoniła się nowa, jednolita już jakość.

3. Od chwili pojawienia się w VI wieku Słowian jako odrębnej grupy ludności byli oni różnorodną mieszaniną plemion, ludów i rodów, które połączył w rozpoznawalną przez innych wspólnotę prosty, ale zapewniający przetrwanie, tryb życia w warunkach katastrofy spowodowanej upadkiem Imperium Rzymskiego. Wkrótce połączyła ich wspólna mowa, ukształtowana jeszcze w czasie pobytu większości z nich we wschodniej praojczyźnie. Mimo to nadal pod względem biologicznym byli nieskończoną mieszaniną ludów, zamieszkujących bałkańskie prowincje Rzymu przybyszów z ostępów Białorusi i stepów nadczarnomorskich. Tacy byli Słowianie, którzy w VII–VIII wieku zasiedlili nasze ziemie. Wielcy Metysi Europy, mający w swych żyłach krew Traków, Greków, Daków, Bałtów, Awarów, Węgrów, Turków, Wandalów, Gotów, Bałtów, Ugrofinów, Ałtajczyków i wielu innych. Skandynawowie, kilka pokoleń po przybyciu na te ziemie, również zespolili się z tą różnorodną masą, dodając do istniejącego melanżu własną cząstkę. Po względem biologicznym my, jako spadkobiercy tamtych ludzi, też cząstkę skandynawskiego dziedzictwa nosimy w sobie. W naszych żyłach też płynie krew średniowiecznych wikingów. Myślę, że fakt ten nie przynosi nam ujmy, a wręcz przeciwnie, bo skoro w naszych profilach genowych mamy również ślady biologicznych związków z okrutnymi Awarami, półdzikimi Mordwinami, a nasz kod genetyczny w znacznym stopniu jest identyczny z uśrednionym profilem charakterystycznym dla dzisiejszych Niemców, w ciągu ostatniego tysiąclecia uchodzących – nie bez powodu – za głównych nieprzyjaciół Słowian, to czyż może nam być nieprzyjemna niewielka wspólnota krwi z najzdolniejszymi i najodważniejszymi ludźmi średniowiecza? W tym ujęciu zostaje unieważnione owo straszące do dziś w podręcznikach i pseudonaukowych publikacjach przeciwstawienie: My i Oni, Słowianie i Normanowie, tubylcy i najeźdźcy. Dziś, jako spadkobiercy Wielkiego Melanżu warzonego w Tyglu Dziejów, jesteśmy równocześnie potomkami dawnych Słowian i wikingów, tubylców, będących w istocie przybyszami sprzed kilku wieków, i przybyszów, stających się po kilku pokoleniach tubylcami.

4. Dlatego nie dowierzamy dzisiejszym antropologom, którzy na podstawie próbek DNA, pobieranych zarówno od ludzi żyjących współcześnie, jak z wykorzystaniem materiału od ludzi dawno zmarłych, wypracowali jednolite charakterystyki biologiczne zwane haplotypami lub profilami genetycznymi, odpowiadające konkretnym ludom lub ich rodzinom (Słowianie, Germanie, Żydzi, Turcy itp.). Uważamy, że tego rodzaju modele niewiele wnoszą wiedzy, a często wprowadzają w błąd, na temat rzeczywistej historii dzisiejszych narodów. Są one bowiem wytworem o wysokim stopniu ogólności i wynikiem klasyfikacji uśredniającej, a więc zacierającej wiedzę o rzeczywistym bogactwie życia. W rozwoju dziejowym, szczególnie w ostatnich dwóch tysiącleciach na obszarze Eurazji, procesy demograficzne nigdy nie były tak jednorodne pod względem biologicznym, jak to owe badania opisują. W ogromnym, podlegającym nieustannym przemianom tyglu, jakimi były te ziemie, ludy tam zamieszkujące lub tylko przez nie wędrujące nieustannie się mieszały, krzyżowały swe genetyczne garnitury. Tworzenie dziś z tej mieszaniny jednolitych wspólnot biologicznych, odpowiadających grupom wydzielanym na podstawie języka, sposobu życia, religii, państwowej przynależności, a w ostatnim czasie (XIX–XX w.) narodowej tożsamości, wydaje się przejawem nadmiernego zaufania do nauki, zmierzającej za wszelką cenę do klasyfikacji i uogólniania wszelkich poddających się obserwacji zjawisk. W ostateczności nawet sami genetycy nie tają, że trudno jest ustalić jednoznacznie powiązania biologiczne pomiędzy haplotypami (profilami genetycznymi) ludów historycznych i współczesnych. Obecnie dominujące linie genetyczne nie musiały wcale dominować w przeszłości i mogły tworzyć odmienne niż dzisiaj konfiguracje. W haplotypie dzisiejszego Polaka z powodzeniem znajdzie się więc miejsce również dla jednego z jego średniowiecznych przodków – Skandynawa, Normana, Warega i wikinga.

5. Aby wytłumaczyć, dlaczego taki obraz naszej przeszłości budził i budzi dziś sprzeciw wielu Polaków, chcemy powrócić do dziejów europejskiej archeologii w XX wieku. W szczególności do wielkiej polemiki nauki niemieckiej i polskiej na temat wzajemnych stosunków Germanów i Słowian w pradziejach. Już bowiem na początku tego stulecia antropolodzy i archeolodzy próbowali spełnić ów naukowy sen o wyodrębnieniu, identyfikacji i lokalizacji w czasie i przestrzeni jednostek złączonych wspólnotą krwi i mających proste związki z podobnymi wspólnotami żyjącymi współcześnie, uznającymi się za ich spadkobierców. Niemieckich, później nazistowskich naukowców te nienaukowe nadużycia doprowadziły do waloryzacji ludów i ras, orzekania o ich wyższości i niższości, aż do hitlerowskiego postulatu likwidacji „podludzi” i zasiedlenia ich terytoriów przez germańskich „nadludzi”. I choć patrząc z perspektywy dzisiejszego dorobku archeologii, ówcześni niemieccy archeolodzy w swych podstawowych pracach poświęconych na przykład roli Skandynawów we wczesnośredniowiecznej Europie Środkowej mieli więcej racji niż ich polscy oponenci, to jednak wina tamtych jest oczywista. Dostarczyli intelektualnego surowca do stworzenia najbardziej zbrodniczej ideologii europejskiej. Sprawili też, że rzeczowa i bezstronna dyskusja nad wspomnianym zagadnieniem obarczona została klątwą i unieważniona aż po dziś. Oni najbardziej przejęli się rolą, jaką zrodzony na przełomie XIX i XX wieku prostacki i agresywny nacjonalizm europejski wyznaczył historykom, i doprowadzili ją do skrajności: za wszelką cenę, nawet kłamstwa i podżegania do mordu, sławić wielkość swej hordy i jej prawo do panowania nad innymi. Polscy badacze sekundowali im również w tym wyścigu, ale – na szczęście – z mniejszym zapałem i gorszymi wynikami. Dlatego też już na wstępie ostrzegamy Czytelnika, że oto wstępuje na prawdziwe pole minowe, teren grząski i ryzykowny. Podejmuje ryzyko, że po powrocie z tej archeologicznej wycieczki będzie już innym człowiekiem, inaczej będzie myślał o sobie i swoich przodkach. Zdarzyć się może, że i inni odmiennie będą go oceniać, a nawet, że przylgnie do niego trochę obelg i błota zebranego podczas trudów tej niełatwej wędrówki. Być może uznany zostanie za zaprzańca, zdrajcę ojczystych uczuć, sługę obcych ideologów i polityków. Temat bowiem, który chcemy w tej książce poruszyć, należy do najbardziej niebezpiecznych, niepokojących i niepoprawnych w całej naszej historii. Głoszenie poglądów, że to obcy przybysze – choćby najzdolniejsi – pracowali przy budowaniu państwa Polaków, a później sami stali się Polakami, nie uchodzi na sucho. Myślenie dwójkowe nadal obowiązuje, czyli: abym mógł pojąć, że sam istnieję, musi być ten drugi, od którego się odbiję, aby zobaczyć siebie. Historia pokazuje, że nie zawsze jest to konieczne.

6. Pozostaje zagadką, dlaczego rodzimi dziejopisowie nie wspominają o naszych normańskich korzeniach, choć zapewne mieli wiele informacji na ten temat. W jednym z rozdziałów tej książki staram się rozwikłać tę zagadkę. Zwracam uwagę na wielkie pęknięcie w procesie budowania polskiego państwa przez pierwszych Piastów, będących, co zostanie dowiedzione, dynastią pochodzenia wareskiego. Uważam, że po załamaniu się państwowej struktury w wyniku tzw. reakcji pogańskiej, czyli buntu słowiańskiej ludności w 1034 roku, oraz na skutek niszczycielskiego najazdu czeskiego księcia Brzetysława cztery lata później, odbudowujący z obcą pomocą władzę Piastowie – Kazimierz Odnowiciel, a szczególnie jego wnuk Bolesław Krzywousty, starali się zatrzeć prawdziwą tradycję swej dynastii. Propagowali koncepcję jej rodzimego, słowiańskiego, pochodzenia. W ten sposób, po smutnych doświadczeniach, zabezpieczali swój byt wobec swoich i obcych. Mit założycielski państwa i dynastii, który na ich zamówienie stworzył w Kronice polskiej Gall Anonim, jest tego wyrazem. Prawda o Waregach u źródeł polskiej państwowości została zatarta. Trzeba ją wydobyć, usunąć owo pęknięcie i pokazać prawdziwy obraz powstawania Polski. Wspanialszy, niż to sugerują anachroniczni już w swym myśleniu historycy. Jak ten proces mógł wyglądać, podpowiadają podobne, dobrze udokumentowane i niebudzące już wątpliwości, nieco tylko wcześniejsze niż u nas, państwowotwórcze działania Normanów w innych miejscach Europy. Na przykład na Rusi, jak wiarygodnie donosi tamtejszy kronikarz Nestor w Powieści dorocznej, Słowianie mieszkający nad jeziorem Ładoga i górnym Dnieprem dwukrotnie zapraszali Normanów, aby pośród nich zamieszkali i pomogli im zorganizować państwo, czyli organizację zapewniającą porządek wewnętrzny i sprawne militarne działanie na zewnątrz. Musieli widzieć taką potrzebę i korzyści płynące z jej zaspokojenia. Podobnie było na terenie Irlandii, tam wikingowie po serii okrutnych rabunków osiedlili się na wschodnim wybrzeżu, stworzyli zaczątki państwowej struktury. Założyli pierwsze osiedle o instytucjach prawdziwie miejskich – Dublin – i szybko zespolili się z ludnością miejscową, tworząc jednolite społeczeństwo. Dzisiaj nikt z Irlandczyków nie zamierza wyrzekać się tamtego skandynawskiego dziedzictwa. Trochę inaczej jest w Rosji, gdzie nawet nazwa kraju bierze się od skandynawskich Rhosów, a dynastia wywodząca się od szwedzkiego jarla Hoerika (Ruryka) zasiadała na tronie aż do końca XVI wieku. Wysoki poziom narodowej megalomanii sprawił, że tę oczywistą prawdę negowano aż do końca minionego stulecia, oficjalnie twierdząc, że nie ma na ten temat żadnych historycznych i archeologicznych dowodów. Gdy w roku 1774 na zebraniu Akademii Rosyjskiej w Petersburgu niemiecki – co automatycznie go dyskredytowało – historyk ogłosił, przywołując liczne źródła ruskie, bizantyjskie i arabskie, że to Skandynawowie założyli Ruś, wybuchł trwający do dziś skandal. Święta Ruś nie mogła przecież powstać za sprawą obcych przybyszów! Wielkoruski nacjonalizm nie przewidywał takiej możliwości powstawania narodowego państwa. Co ważne, jednak nawet wówczas nie wszyscy Rosjanie ulegali narodowej megalomanii. Włodzimierz Sołowiow (1853–1900), filozof i poeta, zwolennik pojednania katolickiego Zachodu z prawosławnym Wschodem, w wygłoszonym w 1889 roku w Paryżu wykładzie Idea rosyjska zawarł takie również słowa: „Przywołanie Waregów dało nam tani państwowy zastęp. Reformy Piotra Wielkiego, wywoławszy z łona narodu tak zwaną inteligencję, dały nam również kulturalny zastęp nauczycieli i przewodników w sferze kulturalnego wykształcenia. […] Ani zdobywcy normandzcy, ani mistrzowie niemieccy i holenderscy, nie stali się dla nas niebezpieczeństwem; nie przygnębili ani nie pochłonęli naszej narodowości. Przeciwnie, te obce żywioły użyźniły naszą narodową glebę, zbudowały państwo, wytworzyły naszą oświatę. […] Skorzystaliśmy z sił obcych w sferze państwowego i społecznego rozwoju”. Czyż trzeba więcej, aby uzasadnić cel naszych poszukiwań?

7. Warto dlatego przypomnieć o jednym z najważniejszych błędów, a nawet grzechów naszego potocznego myślenia o historii, który również uniemożliwia swobodną i rzeczową dyskusję o roli Normanów u źródeł Polski. Znamy go pod nazwą prezentyzmu. Polega on z grubsza na myśleniu o naszych przodkach poprzez nas samych, nasze wyobrażenia o świecie, wartości i umysłowe kategorie właściwe dla epoki, w której żyjemy i która nas ukształtowała. Są one dla nas tak oczywiste, że podświadomie przyjmujemy je jako jedyne z możliwych w rozumieniu rzeczywistości, również minionej. Mówiąc uczenie, obowiązujący w naszych czasach paradygmat określa obraz przeszłości, jaki uznajemy za najwłaściwszy. Jeśli więc wiemy, że obecnie na świecie przeważają ludzie praworęczni, to automatycznie uznajemy, że tak było zawsze od zarania ludzkości i dopiero obserwacje malowideł naskalnych sprzed dwudziestu tysiącleci przekonują nas, że mogło być inaczej. Jeśli obecnie przeważają na świecie małżeńskie związki monogamiczne, to za skrajne dziwactwo naruszające naturę gatunku ludzkiego uznamy wielomęstwo kobiet, czyli poliandrię. Tymczasem w wielu dawnych społeczeństwach właśnie kobieta z wieloma mężami stanowiła akceptowaną i uznawaną za jedynie naturalną komórkę społeczną. Ten sam błąd popełniamy, gdy myślimy o dawnych ludzkich zbiorowościach zamieszkujących określone terytorium, posługujących się wspólnym językiem i noszących wspólną nazwę uznawaną również przez sąsiadów. Ponieważ dziś takie zbiorowości nazywamy narodami, intuicyjnie uznajemy, że takie same zbiorowości musiały istnieć również wcześniej, bo przecież i dawniej ludzie musieli się jakoś organizować i różnić od innych. Utożsamiali się z tymi, których uznawali za rodaków, i nieufnie, a nawet wrogo, odnosili się do obcych, byli dumni ze swego języka, rodziny i bohaterskich czynów wspólnych przodków, zaś odmienności uznawali za niepotrzebne dziwactwo. Dlatego gdy myślimy np. o społeczeństwie w czasach Mieszka I, to wyobrażamy je sobie na wzór, który znamy z naszej codzienności: jako naród ze wszystkimi jego dzisiejszymi właściwościami. Tymczasem zbiorowość narodowa, w której przyszło nam żyć, jest wytworem bardzo niedawnym, zrodzonym z idei powstałej w drugiej połowie XIX wieku, i jeśli chodzi o naród polski ukształtowanym dopiero w okresie międzywojennym. Bo naród nowoczesny to nie tylko wspólnota języka, nazwy ojczyzny i terytorium, ale też świadomość przynależności do tej wspólnoty, zbudowana na wspólnej kulturze, tradycji i powszechnie akceptowanych ideałach i emblematach. Taka idea, opracowana dopiero pod koniec XIX wieku przez niewielką grupę świadomej tych potrzeb inteligencji, z trudem przebijała się do umysłów szerokich mas społeczeństwa, szczególnie w kraju rozdartym przez państwa uprawiające własną, agresywną politykę narodową. W jej wpajaniu decydującą rolę odegrał rozkwit szkół elementarnych w języku polskim, kościelne kazania w tymże języku, prasa i popularne książki również w języku ojczystym. Proces ten trwał długo i opornie, jeszcze w XIX wieku chłopi stanowiący 90% społeczeństwa nie uważali się za Polaków, za takich uważali wyłącznie panów-szlachtę, dziedziców i posesjonatów. Podczas rabacji galicyjskiej 1846 roku przecinali piłami – jak zanotowały to austriackie kancelarie – właśnie Polaków, a sami uznawali się za „tutejszych” i „cesarskich”, czyli poddanych cesarza z Wiednia. Właściwie dopiero po doświadczeniach I wojny światowej i odparciu bolszewickiej nawały w 1920 roku siłami żołnierzy chłopskich, walczących o własność swoich ubogich gospodarstw przeciw obietnicom kolektywnej szczęśliwości, mieszkańcy wsi zaczęli mówić o sobie: my – Polacy. Niemałe znaczenie miał też fakt posiadania wspólnego, niezależnego państwa traktowanego jako wspólna i pożyteczna dla jego obywateli własność, współtworzona przez system demokratycznych wyborów władzy. W porównaniu z tak opisanym narodem ludzie żyjący pod panowaniem Mieszka I narodem nie byli. Ich spoiwem było państwo, działające często opresyjnie, ale też zapewniające prawo i bezpieczeństwo, oraz religia chrześcijańska, często z żywymi elementami pogańskiego kultu przodków. Zapewne poddani księcia mówili wspólnym językiem, bo jakoś musieli się ze sobą porozumiewać, choć kronikarze zapisali również, że syn Mieszka I – Bolesław, na co dzień porozumiewał się ze swymi drużynnikami w języku niemieckim, nieróżniącym się wówczas wiele od języka skandynawskiego. Mową ludzi kulturalnych i uczonych była łacina, którą obok greki biegle władał wnuk Mieszka, dziedziczący po nim jego imię. O tym, czy Mieszko II znał język poddanych, brakuje wzmianek, możemy się natomiast domyślać, że władał niemieckim, choćby z racji pochodzenia jego żony, Niemki Rychezy, i rozległych kontaktów w cesarstwie niemieckim. Po niemiecku też biegle mówił jego syn Kazimierz nazwany później Odnowicielem, który wiele lat spędził za Odrą i Łabą. Poddani mówili po słowiańsku i był to język, który przynieśli ze sobą ze wschodniej praojczyzny, blisko spokrewniony z językiem ludów bałtyckich, szczególnie naszych późniejszych współbraci – Litwinów, wzbogacony w słowne zapożyczenia z języków ludów, które napotkali podczas wędrówki na zachód, szczególnie Gotów, Wandalów, Awarów, Węgrów. W tamtych czasach język ten nie uległ jeszcze zróżnicowaniu, mieszkaniec terenów nad Wisłą mógł więc swobodnie rozmawiać ze Słowianinem, który zawędrował nad Łabę albo zamieszkał nad Wełtawą. My, niestety, posługujący się współczesną polszczyzną nie bylibyśmy w stanie się z nimi porozumieć, tak jak niewiele bez przygotowania rozumiemy na przykład z języka starocerkiewnego, jednego z najstarszych, jakie przetrwały z językowej spuścizny Słowian. W przeciwieństwie też do naszego języka jednolitego, uporządkowanego przez znawców, uczonego w szkołach tylko w jednej uznanej za poprawną wersji, ich język, a właściwie różne wówczas użytkowane języki, nie cementowały tak silnie jak dziś poczucia narodowej wspólnoty. Były praktycznymi narzędziami komunikacji, niczym więcej. Ktoś, kto na co dzień mówił po słowiańsku lub – zawężając – w wyodrębniającym się właśnie dialekcie zachodniosłowiańskim, nie był automatycznie uważany ani za Słowianina, ani za Polaka lub Czecha i za takiego też sam siebie nie uważał. Równie dobrze mógł być Waregiem, który ożenił się ze Słowianką i od niej nauczył się mowy tubylców; i taką mowę już jako ojczystą przyswajali „z mlekiem matki” jego synowie, a potem jego potomkowie aż do dziś, gdy są już Polakami nieświadomymi pochodzenia swego odległego przodka. Tak działo się na Rusi, tak mogło być i u nas.

Jestem przekonany, że tak było i zamierzam o tym przekonać Czytelników. Tym, którzy pozostaną nieprzekonani, polecam własną ścieżkę poszukiwań. Materiałów do nich mogą dostarczyć również szkice zawarte w tej książce, referujące niezwykłe i ciągle mało znane odkrycia archeologiczne związane z twórczą obecnością Skandynawów na naszych ziemiach we wczesnym średniowieczu. To one sprawiają, że właśnie Polska staje się obecnie jedną z najbardziej interesujących pod tym względem krain w Europie. Zwracam też uwagę, że nazw: Normanowie, Waregowie i wikingowie, używam wymiennie. Ich właściwe i konkretne znaczenie wyznacza na ogół kontekst ich użycia. Normanowie – to nazwa najbardziej ogólna, wikingowie – określenie odnosi się raczej do Europy Zachodniej, a Waregowie – do Rusi i Bizancjum. Ale i w tych przypadkach wiele jest lokalnych subtelności. Aby było jeszcze ciekawiej, dwóch ostatnich określeń używamy również jako nazw powszechnych (w ten sam sposób jak np. Szewc – nazwisko i szewc – profesja), co znajduje również swe konkretne uzasadnienie w opisywanych faktach i zdarzeniach. Wareg więc, pisany dużą literą, to członek konkretnego rodu, który przybył ze Szwecji i pod wodzą Ruryka osiedlił się nad Dnieprem; pisany małą literą to rabuś i najemnik, tyle że działający na Wschodzie i tak nazywany przez kronikarzy bizantyjskich.

Proszę mi wybaczyć, że w niektórych rozdziałach zachowuję powtórzenia wcześniej opisanych zdarzeń i faktów – robię to dla utrzymania odrębności i integralności poszczególnych esejów.

MOC PRZYBYWA Z PÓŁNOCY

Lew Gumilow (1912–1992), rosyjski historyk, z racji niewłaściwych w czasach stalinowskich rodziców (poeci: Mikołaj Gumilow rozstrzelany już w 1921 roku i Anna Achmatowa) i wyrażanych poglądów często osadzany w syberyjskich łagrach, znawca dziejów ludów Wielkiego Stepu Azji, jest również twórcą oryginalnej teorii historiozoficznej nazwanej przez niego pasjonaryzmem. Wymyślił ją, jak wspominał, podczas bezsennych nocy na łagrowej pryczy, obserwując różnorodność fizjonomii śpiących towarzyszy niedoli. Głosi ona, że każdy wielki lud lub cywilizacja przeżywa w swoich dziejach jedyny i niepowtarzalny okres prosperity i wzmożenia zbiorowej mocy. Wszystko mu się wtedy udaje, dokonuje niezwykłych czynów i rozległych podbojów, we wszystkim jest niezrównany, a osiągnięcia pozostawia wiekopomne. Wtedy też odbywa odległe podróże, tworzy olśniewające dzieła sztuki i literatury. Bilans dokonań pasjonarskich stanowi też zdaniem Gumilowa jedyną podstawę do rangi ludu lub cywilizacji w dziejach świata. Gdy energia wygasa, następują bowiem okresy zamierania, starczego uwiądu, zaniku mocy. Nadchodzi czas dla nowych twórców i zdobywców. Rosyjski historyk wyróżnia trzy historyczne fazy w dziejach ludów i cywilizacji: zrywu, rozkwitu i starzenia się. Pisze: „Nagle jawią się sprawy nowe, nieoczekiwane, zupełnie jakby jakiś przemożny wstrząs poruszył aż do dna wszelakie zasady i prawa, i wszystko dokładnie przetasował na podobieństwo talii kart. A potem znów wszystko się uładza i poprzez następne tysiąclecia biegnie swoim torem”.

W Europie, jak wiemy, pierwszymi w tym rankingu byli starożytni Grecy, którzy mieli swój najlepszy okres w VI–V wieku przed Chrystusem. Zapatrzeni we własne osiągnięcia, lekceważyli sukcesy innych ludów, dla których ukuli określenie barbarzyńców, czyli tych, którzy bełkoczą, nie mówią ludzkim językiem, są cywilizacyjnymi prostakami. Zapoczątkowany wówczas podział na Europę cywilizowaną i barbarzyńską, rozpowszechniony i umocniony przez Rzymian, zaczął zanikać dopiero w czasach średniowiecza, zaś jego resztki zauważalne są w Europie „dwóch prędkości” do dziś. W tym też czasie, gdy szczytowała cywilizacja grecka, w okres pasjonarski wkraczali Celtowie zwani przez Greków Galatami, a przez Rzymian Galami. Przez pół tysiąclecia, do czasów podbojów Cezara, Celtowie nieustannie poszerzali swe domeny, panując w barbarzyńskiej Europie od Irlandii i Hiszpanii po Podole i Krym. Również ich cywilizacja zwana lateńską (od stanowiska archeologicznego La Tene na zboczach Alp) nie miała sobie równej w tamtym świecie. Wystarczy powiedzieć, że to oni nauczyli innych barbarzyńców wytopu żelaza na wielką skalę i produkcji uzbrojenia, którego jakość powtórnie Europa osiągnęła dopiero tysiąc lat po upadku ich cywilizacji. Z dorobku Celtów skorzystali starożytni Germanie żyjący dotychczas na peryferiach ówczesnego świata na południowo-zachodnich wybrzeżach Bałtyku i w Skandynawii. Ich okres pasjonarski rozpoczyna się w II wieku przed Chrystusem ekspansją Wandalów, Gotów i Burgundów na ziemie nad Odrą i Wisłą, a kończy się w IV wieku nowej ery rozpadem Imperium Rzymskiego i utworzeniem na jego gruzach germańskich królestw. Wtedy to po raz pierwszy gocki historyk Jordanes użył nazwy Skanii (Skandynawii), określając ją jako „macicę ludów”. Według niego ta północna wyspa co pewien czas wysyła na południe kolejne pokolenia swych gniewnych i żądnych łupów wychowanków. Wtóruje mu Wynfrieth znany pod chrześcijańskim imieniem Bonifacy, kronikarz frankoński czasów Karola Młota, który wskazuje też przyczynę owych migracji na południe: „Gdy zamieszkujące Skandynawię narody w tak wielką urosły liczbę, że nie mogły dłużej mieszkać pospołu, podzieliła się wielka ludność w trzy wielkie rzesze, i rzucała losy dla dowiedzenia się, która z nich opuścić ma ojczyznę i nowych szukać siedzib”. Tuż przed jego męczeńską śmiercią z rąk pogańskich Fryzów w 754 roku rozpoczął się kolejny wypływ mocy (trwał do końca XI wieku) wczesnośredniowiecznych Skandynawów zwanych już wówczas z racji położenia ich krain Normanami (Nordmanami), a z powodu łupiesko-handlowych zajęć wikingami (na zachodzie) albo waregami (na wschodzie). W schemacie zaproponowanym przez Gumilowa ta powtórna ekspansja jest czymś wyjątkowym, tak jak wyjątkowi są jej sprawcy – mieszkańcy surowych i mrocznych terenów Północy. Tym bardziej godne zauważenia jest, że już w nowożytnych dziejach Europy ukazali oni swą ponadprzeciętną i niszczycielską moc po raz trzeci w XVII wieku, w czasie wojny trzydziestoletniej, wojen o Dominium Maris Baltici i szczególnie dla nas dotkliwego „potopu” zwanego szwedzkim oraz wojny północnej (1700–1721). Klęska Karola XII pod Połtawą w 1709 roku zakończyła jak na razie pasjonarski okres w dziejach Skandynawów. Na jak długo, nie wiadomo.

Na dzieje i dokonania Skandynawów w ich okresie pasjonarskim spojrzeć można też przez pryzmat wcale licznych w dziejach świata ludów najezdniczych, czyli takich, które nie tylko podbijały nowe tereny i zniewalały miejscową ludność, ale też z tego procederu czyniły swój sposób życia na wiele pokoleń. „Dojenie” podbitych plemion i „hodowanie” ich na wzór stad bydła ma wielką tradycję w dziejach świata. Archeolodzy dowodzą, że tak właśnie wyglądała ekspansja naszych odległych przodków, Indoeuropejczyków, „jasnowłosych bestii o czerwonych z chciwości policzkach”, jak określał ich Fryderyk Nietzsche, na tereny Europy w III tysiącleciu przed Chrystusem. Tak właśnie urządzały swój świat, również na naszych ziemiach, dysponujące nowoczesną bronią i konnymi zaprzęgami indoeuropejskie ludy kultury pucharów lejkowatych i ceramiki sznurowej. Ich „dojnymi stadami” były mieszkające tam dotychczas plemiona, które z braku innej nazwy określamy mianem ludności staroeuropejskiej. Potem ten pomysł na życie stał się bardzo popularny, w końcu zamiast pracować, wystarczyło raz na jakiś czas przyłożyć komuś po głowie, a spiżarnia znów się zapełniała. W czasach biblijnych ten patent z powodzeniem praktykowali, zdobywając niepochlebną do dziś opinię, indoeuropejscy również, Filistyni. Należeli do wielkiej plejady tzw. ludów morza, które w XIII wieku przed Chrystusem, przybywając z otchłani anekumeny, czyli świata nieznanego, wywrócili do góry dnem porządek w świecie znanym, śródziemnomorskim. Umocowali się w jego części wschodniej. Utworzyli tam, jak podaje Biblia, państewka z ośrodkami w Gazie, Aszkelonie, Aszdod, Ekronie i Gat, gdzie, jak czytamy w Encyklopedii archeologicznej Ziemi Świętej, „sprawowali rolę arystokracji wojskowej, która dzięki rozwiniętej organizacji i uzbrojeniu mogła narzucać swoje rządy znacznie liczniejszej ludności miejscowej”. Dysponowali śmiercionośną wówczas bronią, zapewniającą im przewagę na polu bitwy, rydwanami zaprzężonymi w konie i dalekosiężnymi łukami. Dlatego łatwo odnosili zwycięstwa nad tubylcami, również Izraelitami. Zupełnie tak jak później czyniły to normandzkie drużyny Ruryka-Hoerika i Mieszka-Dagona w krainie Słowian. Filistyni zresztą potraktowali Izraelitów szczególnie perfidnie, bo (po raz pierwszy) zrabowali im największą świętość, Arkę Przymierza, stając się wdzięcznym tematem lamentacji proroków Amosa i Jeremiasza. Sprawiedliwość – przynajmniej w biblijnej przypowieści – musiała ich w końcu dosięgnąć, jej narzędziem stał się przyszły król Judy – Dawid, który pokonał w pojedynku filistyńskiego Goliata. Filistyni szybko też, tak samo jak późniejsi Normanowie, asymilowali się z tubylczymi Semitami, przyjmowali ich język i kulturę. Dlatego, pokonani przez egipskiego faraona Szeszonka w 926 roku przed Chrystusem, szybko zniknęli w historycznym niebycie, umożliwiając powstanie żydowskiego Izraela. Pozostała po nich zła sława ukuta przez wrogów, którzy cenili pismo, oraz obowiązująca do dziś nazwa tego kraju – Palestyna (Kraj Filistynów). W ten sposób wiara w sprawiedliwość dziejów została na jakiś czas uratowana. Ale rychło znów pojawili się ludzie, którzy woleli zamiast schylania grzbietu nad uprawną niwą, żyć na koszt innych. Średniowieczni Normanowie byli tylko jednymi z nich, bo wystarczy przypomnieć „błękitnych” Tuaregów z saharyjskiej Afryki, jeszcze do XIX wieku żyjących na koszt murzyńskich plemion Sahelu, czy azjatyckich Obrów-Awarów z VIII wieku, o których Arnold Toynbee pisał, że „wypasają” na obrzeżach Niziny Panońskiej zniewolone plemiona słowiańskie niczym stada bydła. Normanowie nie byli więc w tej dziedzinie odkrywcami, byli inteligentnymi „płowowłosymi bestiami” i zdawali sobie sprawę, że można żyć lepiej niż na ich kamienistej, nieurodzajnej ziemi. Trzeba tylko wyruszyć na łowy.

Dlatego do dziś imponuje rozmach podróży średniowiecznych Skandynawów, ich podbojów i działalności osadniczej. Nie brakowało im odwagi, ale byli też zręcznymi konstruktorami statków pełnomorskich, na których śmiało przemierzali burzliwe otchłanie Morza Mroków, jak średniowieczni pisarze określali północny Atlantyk. Opanowali wszystkie największe rzeki Europy, przemierzając nimi kontynent wzdłuż i wszerz. Szybko też uczyli się rzeczy pożytecznych w wybranym, łupieskim zawodzie. „Kiedy nie mogli dalej posuwać się rzeką – pisał Arnold Toynbee – zamieniali jeden sposób wojowania na inny, mianowicie wojowali na skradzionych wierzchowcach, ponieważ w równym stopniu opanowali sztukę kawaleryjską Franków, co umiejętności żeglugi Fryzów”. Panowali na Morzu Śródziemnym i Czarnym, dobrze znani byli w arabskiej Hiszpanii i krajach Maghrebu. Docierali Wołgą do Dagestanu, Kurdystanu, Samarkandy, Taszkientu i Kufy. Byli odważnymi wojownikami i zręcznymi kupcami, nie brakowało im też zmysłu politycznego. To oni przyczynili się do powstania średniowiecznych państw w Anglii i Irlandii, Normandii i południowej Italii. Oni też – po dwu stuleciach burzliwych sporów i zaprzeczeń – uznawani są dzisiaj, również przez większość uczonych rosyjskich, za twórców pierwszego państwa Słowian Wschodnich, któremu też nadali własną nazwę i obdarzyli dynastią panującą do końca XVI wieku (ostatni Rurykowicz, car Fiodor, zmarł w 1598 roku), a wywodzącą się od ich jarla Ruryka (Hoerika). W odległych od Skandynawii krajach byli założycielami dobrze rozplanowanych miast (np. Dublin, Brest, Palermo) i handlowych emporiów (jak Wolin, Truso, Stara Ładoga i Nowogród). W Bizancjum zwano ich „ludźmi z toporami”, bo obok mieczy z szerokimi głowniami właśnie topory na długich styliskach były ich ulubioną bronią.

Przyjmuje się, że era wikingów trwała od roku 793 do 1066, czyli od pirackiego najazdu na klasztor w Lindisfarne u wybrzeży Irlandii po zwycięstwo Wilhelma Bękarta (Zwycięzcy) nad Haroldem II pod Hastings, skutkujące opanowaniem Anglii przez francuskich Normanów. Od dawna nie cieszyli się oni w świecie dobrą sławą. Kronikarz czasów Karola Wielkiego, bacznie obserwujący wydarzenia na północy w związku z nasilającymi się niszczycielskimi rajdami wikingów i poszukujący przyczyny tego groźnego zjawiska, twierdził, że spowodowała go bieda i przeludnienie. Arabski podróżnik ibn al-Tartusi, który w roku 975 odwiedził Hedeby, główne emporium wikińskie w Danii (jego pozostałości do dziś poszukują archeolodzy), dziwił się, że „mieszkańcy wołają i śpiewają jak wściekłe psy, żywią się zepsutymi rybami i topią dzieci, bo nie mogą ich wyżywić”. Niemiecki proboszcz Adam z Bremy, który również doświadczył normandzkiej chciwości, odkrywał kompromitujące powody ich aktywności: „Z głodu i ubóstwa nawiedzają Normanowie rozbojem krańce świata znanego”. Również arabski intelektualista Ibn Fadlan twierdził, że są to „najbrudniejsze ze wszystkich stworzeń Allacha, nie podmywają się ani po wypróżnieniu, oddaniu moczu czy po stosunku, a po jedzeniu nie myją rąk”. W dodatku upijają się na umór i od tego często umierają. Biedni barbarzyńcy nieokrzesani, gdy chodzi o higienę, byli jednak wówczas najbardziej przedsiębiorczymi i odważnymi, a być może też najbardziej skorymi do krwawych starć (w tym częstych walk bratobójczych) Europejczykami. Późniejsi historycy, jak Otto Scheel, twierdzili jednak, że ruch wikingów nie powstał z biedy, ale z przedsiębiorczości, z chęci zysku i sławy, z nadmiaru życiowej energii, o której pisał Gumilow. Był wyrazem ich mocy i sposobem rozładowania problemów, jakie niosła obecność rzeszy młodych ludzi na nieurodzajnej ziemi, niedającej możliwości godnego życia.

Ponieważ zaś byli chciwi i kłótliwi, częstymi przyczynami ich dalekich odkrywczych wypraw była potrzeba ucieczki przed zemstą za popełnione zbrodnie albo chęć rozwinięcia własnych talentów daleko od rodowych ograniczeń. Sprzyjał temu fakt, że, jak opisują kroniki i sagi, uwielbiali wprost wzajemnie się zabijać. Eryk, późniejszy odkrywca Grenlandii, na Islandii, dokąd najpierw przybył, jak powiada kronika podboju wyspy, „zabił Eyolfa Fałszywego, także Hrafna Szermierza […]. Potem nieopodal zagrody w Drangar wdał się w bójkę i dwaj synowie Thorgesta oraz kilku innych ludzi zostało zabitych”. Wyjęty spod prawa, uciekł na Grenlandię. Podobną historię opowiada saga o „Gislim synu Torbjoerna wyjętym spod prawa”, właścicielu cudownego miecza zwanego Sarzec, który zapewniał zwycięstwo w każdej walce. Przy jego pomocy dokonał wielu zabójstw, również niehonorowych i podstępnych, aż wyrokiem islandzkiego thingu (wiecu) wyjęty został spod prawa, co oznaczało, że podlegał prawu zemsty rodowej i każdy mógł go zabić bez ponoszenia kary. Z podobnej przyczyny w roku 963, jak opowiada saga o Eryku Rudym, „Człowiek o imieniu Thorwald wraz ze swoim synem Erykiem umknął z Jadeir do Islandii, ponieważ był winien mężobójstwa”. Odległe wyprawy wojenno-handlowe były szkołą życia i zdobywania pozycji, szczególnie ceniono służbę w gwardiach cesarskich w Bizancjum.

Zapewne z takich samych powodów ród Rhosów z Roslaga, mieszkający na wybrzeżu Szwecji kilka kilometrów od dzisiejszego Sztokholmu, zdecydował się na opuszczenie rodzinnych ziem i ruszył na poszukiwanie siedzib bardziej odległych od domowych waśni. Pod wodzą ambitnego jarla Hoerika przemknęli Zatoką Botnicką i wylądowali u ujścia rzeki Wołchow, gdzie rychło wybudowali umocniony gród, który nazwali Holmgradem, czyli Grodem Wyniosłym („holm” oznacza też niewielką wyspę), a który później zyskał nazwę Nowogrodu, czyli Nowego Grodu, i który stał się zaczątkiem wielkiego państwa Rhosów-Rusów – Świętej Rusi. Podróż ta zdarzyła się w roku 862. O sukcesie Normanów zadecydował fakt, że tubylczy Słowianie z różnych powodów sprzyjali ich przedsięwzięciu, upatrywali własną korzyść w obecności Szwedów w ich krainie. Przybysze nie zrywali jednak więzi z dawną ojczyzną. Tam szukali schronienia i stamtąd otrzymywali posiłki. Dwa i pół wieku później kronikarz Nestor donosił, że Włodzimierz, syn Światosława, wnuk Igora (Ingvara) i prawnuk Rurika, w 979 roku w obawie przed bratem Jaropełkiem „uciekł za morze”, czyli do Skandynawii, a w roku następnym przyszedł stamtąd „z Wariagami do Nowogrodu i wziąwszy wojowników z innych podległych mu plemion ruszył na Kijów, aby odzyskać władztwo mu należne”. Zdobył Kijów, a jego wojowie zabili Jaropełka. Ciekawe było to, co wydarzyło się później. Waregowie nie byli zadowoleni z żołdu i nie otrzymali spodziewanych łupów. Po to w końcu przybyli, aby się wzbogacić, zaplanowali więc bunt. Włodzimierz zażegnał jednak niebezpieczeństwo. Część z nich, „mężów dobrych, roztropnych i chrobrych”, osadził po własnych grodach, pozostałych „odesłał do Carogrodu, gdzie chcieli iść”, ale w liście do cesarza – tak twierdzi kronikarz – ostrzegał, aby nie trzymał ich w jednym grodzie, bo skorzy są do buntu, ale rozrzucił ich po wielu miejscach jako ludzi odważnych, ale buntowniczych. Jako tacy byli już zresztą dobrze znani w Bizancjum, zatrudniano ich w cesarskiej gwardii i z czasem tak urośli na znaczeniu, że poczęli odgrywać znaczącą rolę również w polityce wewnętrznej cesarstwa. Na służbę cesarza bizantyjskiego wstępowali bowiem nawet skandynawscy królowie, jak Harald Srogi, który udał się tam wraz z dwoma i pół tysiącem swych żołnierzy i najpierw w 1038 roku walczył z Arabami, a potem tłumił bunt Słowian w Bułgarii. Aż do początku XIII wieku wareska gwardia odgrywała wielką rolę w polityce bizantyjskiej, szczególnie wewnętrznej, związanej ze zmianą władzy na tronie. Jeszcze w 1203 roku Waregowie śmiało bronili murów miasta przed chrześcijańskimi krzyżowcami. Jednak gdy w następnym roku cesarz Aleksy uciekł z miasta, a na wodza obrony wybrano generała Laskarysa, poczuli się zwolnieni z cesarskich obowiązków. Gdy nowy wódz wezwał lud do walki i zwrócił się o pomoc do stacjonujących pod miastem Waregów, odmówili walki, twierdząc, że nie otrzymali należnego im żołdu. Potem starym wareskim zwyczajem dołączyli do zwycięzców i z zapałem zabrali się do rabowania miasta, w którym, jak zapisał naoczny świadek, zdobyto tyle łupów „jak w żadnym innym miejscu od początków świata”. Po wielu, zapoczątkowanych jeszcze w IX wieku, bezowocnych i krwawo opłaconych wyprawach spełniły się wreszcie ich odwieczne marzenia o zdobyciu i złupieniu Konstantynopola, choć nie było to już ich samodzielne dzieło i ich wyłączny zysk. Łupieskie wyprawy w ich stylu dawno już wyszły z mody, zaś oni byli już tylko pionkiem w wielkiej grze świata.

Przy okazji jednak tych wcześniejszych, nieudanych wypraw Waregowie dali się dobrze poznać pisarzom bizantyjskim, dzięki którym i my dużo o nich wiemy. Dla nas ważne jest na przykład to, że owi autorzy, którzy wielokroć osobiście mieli do czynienia z północnymi przybyszami, z naciskiem i przy różnych okazjach podkreślali odmienność obyczajów oraz wyglądu Waregów i Słowian. Dotyczy to również ich imion i mowy. Znajdujemy je często w zapisach traktatów zawieranych przez ruskiego księcia i jego drużynę z cesarzem Konstantynopola. Traktat pokojowy z 912 wymienia następujących jarlów i kniaziów: Indegold, Weremund, Ruyław, Gudy, Ruald, Freław, Truan, Stremid. Łatwo spostrzec, że wszystkie imiona są skandynawskie. Jeszcze więcej, bo blisko czterdziestu jarlów i drużynników o imionach skandynawskich, choć już częściowo zeslawizowanych, znajdujemy w cytowanym przez Nestora traktacie pokojowym konunga Igora z cesarzem bizantyjskim podpisanym w 944 roku. Wymieniony jest tam również jarl o swojskim imieniu Włodzisław, którego niektórzy historycy typują na założyciela nadwiślańskiego Włocławka i pierwszego państewka wareskiego na Mazowszu.

Zachowały się też, utrwalone przez bizantyjskich pisarzy, zapisy nazw topograficznych w wersji używanej przez Rusów – to też wiele mówi o ich obecności. Informuje o tym Konstanty Porfirogeneta, późniejszy cesarz Konstantyn VII, który w swym dziele o sposobach prowadzenia wojen z wrogami cesarstwa napisanym w połowie X wieku opisuje również życie i sposoby walki wareskich Rusów oraz podaje trasę, którą podróżują oni do Bizancjum. Płynęli w dół Dniepru, a na krawędzi Płyty Podolskiej, tam gdzie niegdyś była wyspa Chortyca i kozacka Sicz, a teraz wznosi się elektrownia w Dniepropietrowsku, przeciągać musieli swe łodzie, obchodząc niebezpieczne progi skalne – porohy. Przyszły cesarz skrzętnie spisał nazwy tych przeszkód i sporządził ich dwie listy: słowiańską i skandynawską. One też wymownie świadczą o waresko-słowiańskim charakterze ówczesnej Rusi. Przy jednym z porohów zginął w 972 roku książę Rusów Światosław. Powiada Nestor, że „gdy nastała wiosna, poszedł Światosław ku progom. I napadł nań Kuria, kniaź pieczyngski, i zabił Światosława, i wzięli głowę jego, i z czaszki zrobili puchar, okuwszy czaszkę jego, i pijali z niegoż”. Kto wie, czy sam książę wareski nie byłby zadowolony z takiego pośmiertnego obrotu jego spraw. Są dowody, że za życia hołdował wschodnim zwyczajom i nie przypominał już surowego, mrocznego Skandynawa. Ci, którzy go widzieli w Bizancjum, zanotowali, że był to mąż dostojny i otyły, lubił zjeść i wypić, ubierał się w obszerne szarawary, w uchu nosił złoty kolczyk z rubinem, a głowę golił, pozostawiając tylko na jej szczycie długie pasmo włosów, które zaplatał w warkoczyk, zupełnie jak czynili to później jego odlegli potomkowie – zaporoscy Kozacy. Był też wizjonerem i charyzmatycznym dowódcą. Pokonał wyznających judaizm Chazarów pobierających wcześniej haracz z Kijowa, a na krótko przed śmiercią podjął, za namową cesarza, wyprawę do Bułgarii, odniósł zwycięstwo, rozgromił armię cara Piotra, jego synów schwytał, wykastrował i odesłał w darze do Konstantynopola. Zdobyte tereny tak mu się spodobały, że postanowił zabrać swój wareski klan z Kijowa i przenieść się nad Dunaj. Głównie po to, aby być bliżej cesarstwa, którego skarby przez kilka wieków były obsesją wareskich jarlów. Gdyby zdążył to uczynić, mielibyśmy dziś jeszcze jedno państwo o normandzkich korzeniach. Ci, którzy dotarli do ujścia Dniepru, często zimowali na czarnomorskim wybrzeżu aż po ujście Dniestru oraz na wyspie Berezeń zwanej przez Greków wyspą św. Eleuteriusza. Bizantyjczycy widzieli w tym wielkie zagrożenie, dlatego w traktacie pokojowym z Igorem z 944 roku jest również zaznaczone, że „Ruś nie ma prawa tam zimować”, co jednak w późniejszych latach nie było respektowane.

Na zachodzie Europy wielkie wyprawy łupieskie podejmowali Normanowie regularnie od początku IX wieku. W roku 820 rajd prowadzony wzdłuż wybrzeży Flandrii z wielkim trudem odpiera straż przybrzeżna króla Franków Ludwika I. W 845 wikingowie popłynęli w górę Sekwany i złupili Paryż, odeszli, gdy Karol Łysy wypłacił im ogromny okup siedmiu tysięcy funtów srebra. W 859 roku opłynęli Hiszpanię, obrabowali północną Afrykę, Italię, złupili Pizę. W miejscach dogodnych do rabunku zakładali warowne obozy, w których spędzali zimy, a często mieszkali tam dłużej, nawet z rodzinami. W delcie Renu ich państewko przetrwało trzydzieści lat. W 881 roku przeprowadzili wielki najazd rabunkowy na Akwizgran, Koblencję, Kolonię. Wtedy to Lindprand, biskup włoskiej Cremony zapisał wymowną wzmiankę o „Rusios quos alio nos nomione Nordmannos apellamus”, czyli o „Rusach, których my nazywamy Normanami”, już wówczas rozwiewając wątpliwości co do pochodzenia twórców pierwszego państwa Wschodnich Słowian. Nie wszystkie wyprawy, co oczywiste, kończyły się sukcesem. Nierzadko wieńczyła je klęska. W 2008 roku na estońskiej wyspie Saarema archeolodzy odsłonili tragiczne świadectwo takiego finału. Odkryto tam przypadkowo wraki dwóch wikińskich okrętów (długości 12 i 16 m) zagrzebanych w przybrzeżnym mule. Podczas wykopalisk okazało się, że pełniły one rolę zbiorowej mogiły. W ich wnętrzach znajdowały się bowiem szczątki trzydziestu pięciu młodych mężczyzn, których kości nosiły ślady cięć ostrymi narzędziami. Również przedmioty tam znalezione (ponad 20 mieczy różnych typów, ozdobne grzebienie, żetony do gry) wskazują, że jest to grób uczestników łupieskiej wyprawy wikińskiej zakończonej ich rzezią i wspólnym pogrzebem. Zostali zapewne zabici w starciu z mieszkańcami wyspy, nie zdobyli łupów i stracili życie. Ich ciała i wszystko, co do nich należało, jako obce i groźne, zostało odholowane do mulistej zatoki i zatopione.

Będąc ludźmi inteligentnymi i praktycznymi, Normanowie niebawem też zrezygnowali z brutalnych najazdów i rabunków, czyste „rzeźnictwo” nie interesowało ich na dłuższą metę. Szybko zaczęli osiedlać się na terenach nadbrzeżnych, zwłaszcza na Orkadach, Szetlandach, w Irlandii i Brytanii. Zakładali miasta i warsztaty rzemieślnicze, nakładali podatki na ludność miejscową, ale w zamian zapewniali jej bezpieczeństwo. Już w roku 841 powstają w Irlandii pierwsze longforty, ufortyfikowane osady nadmorskie i porty, z których wyruszały wyprawy w głąb lądu. W Anglii pierwsze tego rodzaju osiedle powstało w 876 roku. Kilkanaście lat wcześniej, jak donoszą kronikarze, „wielka pogańska armia ludzi z północy” zajmuje York we wschodniej Anglii i przemienia jego nazwę na swojski dla nich Jrvik. Normanowie wytyczają ulice nowego miasta, tak jak wcześniej w Dublinie, rozbudowują nabrzeże, biją własną monetę, szerzą cywilizację, rozwijają rzemiosła. Na początku X wieku prawie cała Anglia, z wyjątkiem położonego na zachodzie królestwa Wessex, znajdowała się pod panowaniem wikingów. W 911 roku, wyczerpany normandzkimi rabunkami, król Franków Karol Prostak oddał w lenno ziemie nad kanałem La Manche normandzkiemu wodzowi Rollonowi pod warunkiem przyjęcia chrześcijaństwa, zaprzestania najazdów i złożenia feudalnego hołdu. Rollon hołd złożył, ale do rytualnego złożenia pocałunku na stopie suwerena, który winien złożyć wasal, oddelegował już swego niewolnika. Szybko też zaczął rządzić na oddanych mu ziemiach jak samodzielny władca. Równocześnie on i jego towarzysze z entuzjazmem adaptowali się do kultury Franków, przyjęli ich stroje, prawa, dworskie zwyczaje, a nawet francuski język – i to tak dalece, że już syn Rollona, feudalny władca krainy, która już wtedy nazywana była Normandią, musiał sprowadzać z Danii nauczyciela skandynawskiego języka dla swoich dzieci, bo wśród jego poddanych prawie nikt już nie władał mową przodków.

W przełomowym roku 1066 nastąpił prawie równoczesny najazd Normanów na Anglię z dwóch stron. Z jednej nadchodził Harald Haradrada (Twardy, Okrutny) król Norwegii, drugim był Wilhelm książę Normandii, zwany wówczas jeszcze przez nieżyczliwych Bękartem, a potem nazwany Zdobywcą. Obydwaj byli pretendentami do angielskiego tronu. Ówczesny król Anglii Harold II Godwison, również normandzkiego pochodzenia, zdołał pokonać Haradradę, ale poległ w bitwie pod Hastings z rąk rycerzy Wilhelma. Była to więc prawdziwie bratobójcza wojna, bo cała wodzowska trójka miała w swych żyłach krew skandynawskich rodów, a walkę toczyli o panowanie nad domeną zdobytą pół wieku wcześniej przez króla Danii Kanuta II. Szczególnie malowniczą postacią był Harald Haradrada. Przez sławiącego jego czyny Snorriego Sturlusona (1230) nazwany został „ostatnim i niezłomnym wikingiem”. Mając bowiem zaledwie piętnaście lat, stanął do walki w bitwie pod Stiklestead (1030) w drużynie Olafa II, późniejszego świętego i ewangelizatora Norwegii. Ledwie uszedł wtedy z życiem dzięki pomocy towarzyszy. W 1031 udał się na Ruś, gdzie w drużynie Jarosława Mądrego brał udział w najeździe na Polskę za panowania Mieszka II po stronie jego braci, Ottona i Bezpryma, zgłaszających pretensje do polskiego tronu. Skald Tiodolf Amorson tak opisywał udział Waregów w tej wyprawie: „Wenedowie [Polacy – Z.S.] zostali wzięci w kleszcze, nie było lekkie dla Lechitów prawo wojny”. Mieszko II schronił się wówczas u księcia czeskiego Udaryka II, a władzę w Polsce przejął Bezprym, który oddał Grody Czerwieńskie Jarosławowi i odesłał królewską koronę swego ojca i dziada cesarzowi Niemiec. Harald tymczasem, opromieniony sławą i szukający nowych wyzwań, udał się do Konstantynopola, gdzie zaciągnął się do cesarskiej gwardii. Pierwszym zadaniem, jakie otrzymał, było oczyszczenie wysp greckich ze słowiańskich piratów. Znany był z licznych podstępów, które dla skandynawskich bohaterów stanowiły powód dumy i były sławione w sagach. Podczas oblężenia twierdzy na Sycylii wsławił się ulubionym przez wikingów podstępem, polecił schwytać ptaki tam mieszkające, które obciążone płonącymi tasiemkami, zostały wypuszczone na wolność. Powróciły do rodzinnych gniazd, wywołując pożar w obleganym mieście. Zapewne wiedział z ruskiej tradycji, że w ten sam sposób Olga, wdowa po zdradziecko zamordowanym Igorze, rozprawiła się z opornymi Drewlanami. Snorri przypisuje mu nawet zdobycie w ten sam podstępny sposób Jerozolimy z rąk Arabów i poddanie jej władzy papieża. O pomysłowych fortelach wikingów opowiadają różni kronikarze. Opactwo St. Denis napadli o świcie podczas rezurekcji, gdy wiedzieli, że znajdą tam możnych zakładników, a odgłos dzwonów stłumi ich kroki. Pewne miasto w Italii opanowali w ten sposób, że ogłosili, iż ich dowódca jest śmiertelnie ranny i pragnie przyjąć chrzest. Mieszkańcy miasta otworzyli bramę, aby wpuścić nosze z umierającym. Orszak pozornie bezbronny okazał się koniem trojańskim, bo po przekroczeniu bramy umarlak powstał, a jego towarzysze pochwycili miecze ukryte w jego pościeli. Sumuje tę wikińską pomysłowość Karol Szajnocha: „Prawie każda wyprawa normańska odznaczała się pewnym dowcipnym, a szczęśliwym podstępem, jak na przykład pokrajanej w pasy skóry wołowej, zmyślonego zgonu i pogrzebu dowódcy, rozsianych po ziemi gwoździ, osłanianych gałęziami czółen, podwierconych skrycie okrętów, poustawianych w szeregu trupów, roznoszących pożogę wróblów, pokrytych murawą lochów. Jeden i ten sam fortel powtarzali Normanowie z dziwną zuchwałością po kilka razy w odległych od siebie krajach”. Podstępy stosowali też chętnie we wzajemnych rozgrywkach. Piastun Igora Rurykowicza, Oleg, gdy podążał do Kijowa, aby odzyskać ten gród z rąk Dira i Askolda dla rodu swego wychowanka (ród, a szczególnie jego „dusza”, stanowiły najwyższą wartość), też ukrył wojsko i łodzie w górze rzeki i udawał przyjaźń, twierdząc, że chce przedstawić im małego Igora, przyszłego kniazia. Gdy nadarzyła się dogodna okazja, kazał obydwu zabić. Tradycja wojennych podstępów i chytrej przebiegłości przetrwała na Rusi do naszych czasów, o czym dobrze wiedzą jej sąsiedzi. Jeszcze w 1514 roku, gdy wojska ruskiego kniazia Michała Glińskiego oblegały Smoleńsk, w którym zamknęła się polska załoga, w charakterze cudownej broni Moskale wypuścili w stronę obrońców czterysta kotów i gołębi, które dostarczyli im zdradzieccy mieszczanie, z przymocowaną do ogonów podpałką. Broń ta zawiodła, skuteczniejszy okazał się głód. Smoleńsk i tak skapitulował.

Według legendy Haradrada romansował nawet z cesarzową Zoe. Choć cesarz Konstantyn IX, dowiedziawszy się o tym, nakazał wtrącić go do lochu, bohaterski jarl uciekł wtedy na Ruś, czyli do braci Waregów. Poślubił tam podobno córkę księcia Jarosława Mądrego, Elżbietę. Walczył potem z Magnusem, synem świętego Olafa, o panowanie w Danii i Norwegii. Po śmierci Magnusa został królem Norwegii. Wtedy to, po śmierci króla Anglii Edwarda Wyznawcy, upomniał się o koronę Anglii. Edward jednak przed śmiercią jako swego następcę wskazał miejscowego krewniaka Harolda II Godwisona. Dlatego Haradrada musiał zorganizować wyprawę, jeśli chciał odzyskać należne mu, jak twierdził, dziedzictwo. Zaskoczony wraz ze swym wojskiem w ciasnym jarze pod Stamford Bridge, walczył jak przystało na ostatniego wikinga. Włożył kolczugę sięgającą kolan, którą zgodnie z normańskim zwyczajem obdarzył imieniem Emmy. Kolczuga była ogromna, bo i Haradrada był prawdziwym olbrzymem mierzącym blisko dwa metry. Zginął od strzały, która przebiła mu tchawicę. Tak skończyła się kariera wojownika, który i na naszych ziemiach dokazywał niezwykłych czynów i tu był uwikłany w sprzeczne interesy władców normandzkiego pochodzenia.

Jego następcy odkryli rychło nowy kierunek ekspansji, z zapałem popierali udział w krucjatach, mających na celu odzyskanie Ziemi Świętej dla chrześcijaństwa, choć nie wszyscy byli wówczas chrześcijanami. W 1029 powracający z Ziemi Świętej Tankred z Hauteville w Normandii, potomek wikińskiego rodu, wylądował na południu Włoch i „siłą perswazji”, a także obietnicą zwalczania wrogów, otrzymał od księcia Neapolu hrabstwo Aversa. Jego przodkowie w ten sam sposób sto lat wcześniej uzyskali od króla Francji dobra na półwyspie Cotentin. Wkrótce na prośbę księcia Salerno Tankred odbił z rąk Arabów Kalabrię i Reggio. W 1041 roku Wilhelm Hauteville, syn Tankreda, zwany Żelazną Ręką, zdobywa na Bizantyjczykach stolicę Apulii Amalfię, jego brat Robert Guiscard zwany Sprytnym wziął wówczas do niewoli namiestnika Stolicy Apostolskiej. Nie mając wyboru, papież nadał im w lenno zdobyte terytoria, które oni dalej poszerzyli, zdobywając w 1071 prowincję Bari na Bizantyjczykach. Do śmierci w 1085 Robert zdobył jeszcze Dubrownik i Wyspy Jońskie. Wrodzony wikiński zew sprawiał, że zorganizował rajd na Konstantynopol, by w końcu spełnić normandzkie marzenie o zdobyciu skarbów cesarza. I tym razem jednak bez powodzenia. Po powrocie zabrał się do budowy państwa na uzyskanych ziemiach południa Italii. Jego brat Roger I wyparł Arabów z Sycylii i zdobył Maltę. Równo sto lat później, w 1185 roku, Wilhelm II Sycylijski, zagarnął Tessaloniki, drugie pod względem znaczenia miasto cesarstwa, podszedł pod pogrążony w wojnie domowej Konstantynopol, ale i on odstąpił za cenę wysokiego okupu. Królestwo Obojga Sycylii ze stolicą w Palermo pod rządami dynastii normańskiej było fenomenem pośród państw średniowiecznej Europy. Żyli w nim na równych prawach ludzie różnych kultur, języków i wyznań. Normanowie mieszali się tam z Arabami, Berberami, tubylcami z Sycylii i z Grekami. Chrześcijanie obydwu obrządków sąsiadowali z wyznawcami proroka, z heretykami i ze zwykłymi poganami. Różnych też używali języków. Mówili po grecku, po łacinie i arabsku, co ciekawe, nie używali ani języków skandynawskich, ani też francuskiego, którym posługiwali się przodkowie Rogera w Normandii. Ta niezwykle twórcza mieszanka rychło zaowocowała wspaniałymi dziełami ludzkiego ducha i umysłu.

Największy rozkwit Królestwa Obojga Sycylii przypadł na panowanie króla Rogera II (1095–1154). Na jego dworze pojawił się wtedy arabski geograf al-Idrisi, który na zlecenie władcy stworzył dzieło zatytułowane Księga Rogera albo radość tych, którzy lubią podróżować dookoła świata. Oczywiście świata wówczas poznanego. Dzieło zawierało opisy królestw, miast, gór i rzek, lasów i uprawianych zbóż, religii, języków, obyczajów i rzemiosł, którymi zajmują się ich mieszkańcy. Cały ten obraz przedstawiony został też na plastycznej mapie wyrytej na kręgu z litego srebra. Zabytek ten zachował się i jest dziś przechowywany w bibliotece uniwersytetu w Oksfordzie. Ziemie Polski, które też tam się znalazły, są zamożne i szczęśliwe, a ich władca sprawiedliwy. Próżno jednak szukać tam informacji bardziej szczegółowych na nasz temat.

Wnuk Rogera II – Fryderyk II Hohenstauf (1194–1250), od 1220 roku cesarz Niemiec, chodził w saraceńskich strojach i miał wzorem władców arabskich harem pięknych niewolnic, również Słowianek. Był też najbardziej światłym władcą w trzynastowiecznej Europie. Z dystansem odnosił się do wymogów papiestwa, więc trzykrotnie był ekskomunikowany. Ale to on bezkrwawo, drogą negocjacji z sułtanem al-Kamilem, odzyskał Jerozolimę dla chrześcijan w 1229 roku. Dla papieży był nadal Antychrystem, dla poddanych władcą idealnym.

Opisane powyżej przypadki łatwo pozwalają uchwycić charakterystyczną cechę normandzkiej mentalności, którą kierowali się podczas swej wielkiej pasjonarskiej kariery. Nie trzymali się kurczowo swej tradycji w życiu codziennym. Chętnie się uczyli od innych rzeczy użytecznych, im nieznanych. Nie oddzielali się od ludów, które udało się im podbić, ani barierą własnego języka, ani restrykcyjnym prawem stworzonym tylko na ich użytek. Wręcz przeciwnie, szybko się asymilowali, przyjmowali za własne mowę, stroje, broń i zwyczaje innych, jeśli tylko było to dla nich użyteczne i atrakcyjne. Tworząc stowarzyszenia wojenne, prawie wyłącznie męskie, chętnie brali za żony kobiety z ludów, do których rzucił ich los, szczególnie że zazwyczaj były one bardziej uległe i zgodne w pożyciu niż mieszkanki Skandynawii, którym tamtejsze prawo zwyczajowe gwarantowało wysoką pozycję społeczną. W efekcie w ciągu kilku pokoleń asymilowali się z ludnością miejscową, wobec której zawsze byli mniej liczni, rozpływali się w tubylczej masie tak dalece, że, jak zauważył to już dawniej Karol Szajnocha, „w jednym albo dwa wieki po zamieszkaniu w świeżo zdobytym kraju rozmawiał Norman nad Dnieprem po słowiańsku, we francuskiej Normandii po francusku, w Neapolu po włosku, a dzisiejsi ich potomkowie nie mają podobnież jawnej świadomości swoich początków”.

Nasze rozmyślania mogą być właśnie próbą takich poszukiwań, ale, zauważmy to już teraz, przeszkód na tej drodze przyjdzie nam napotkać co niemiara. Szczególnie w naszym i w innych słowiańskich krajach przyznawanie się do normandzkich przodków nie uchodzi za godne polecenia. Niekiedy uznawane jest zgoła za narodową zdradę. Jest to postawa ciekawa i mająca swe przyczyny, zostaną one przedstawione w kolejnych rozdziałach. Teraz zwróćmy tylko uwagę, że nie jest to postawa powszechna pośród ludów i narodów zamieszkujących tereny niegdysiejszej działalności wikingów. Co ciekawe, im działalność ta była obfitsza i dłuższa, a jej świadectwa bardziej czytelne, tym akceptacja znaczącej roli Skandynawów w budowaniu średniowiecznych państw i ówczesnej cywilizacji jest większa. Zarówno Anglicy i Irlandczycy, jak Francuzi czy Włosi nie mają dziś problemów z akceptacją i właściwą oceną tego zjawiska. Nie jest to ani temat dla tamtejszych historyków niewygodny, ani tym bardziej wstydliwy dla dziennikarzy czy polityków, choć zdarzają się czasem odstępstwa od tej reguły.

Irlandczycy jako pierwsi doznali wikińskiego „furoru”. Na wybrzeżach Zielonej Wyspy przez ponad dwa stulecia istniały inaczej niż na naszych wybrzeżach, wikińskie emporia handlowe, ale też porty, miasta, a nawet księstwa utworzone i zarządzane przez Skandynawów. Ośrodki te były jednak nie tylko bazami łupieżców, stały się też niewątpliwymi placówkami postępu w zakresie cywilizacji materialnej i organizacji społecznej. Pomimo to, jak pisze historyk Dâibhí Ó Cróínm w pracy Irlandia średniowieczna 400–1200, w potocznej opinii nadal „wiking to prymitywny zbrodniarz w hełmie z rogami. […] W irlandzkiej tradycji historycznej na dobre utknął stereotypowy obraz krwawego wikinga. Dzikie hordy spragnionych krwi pogan zstępowały z rzeźbionych na kształt smoków statków w poszukiwaniu bezbronnych kobiet i dzieci, kościelnych skarbów oraz słynnego irlandzkiego piwa”. Tymczasem – powiada – tak jak istnienia owych rogów na hełmach wikingów nie potwierdzają żadne przekazy historyczne, tak i ów negatywny stereotyp normandzkiego prostaka jest nieprawdziwy. To właśnie wikingowie byli bowiem założycielami pod koniec IX wieku pierwszego na tych ziemiach miasta z prawdziwego zdarzenia – Dublina. Było to osiedle porządnie już rozplanowane i wyposażone w budowle publiczne oraz fortyfikacje, tzw. longforty, mające obszerny i wygodny port. Dzięki temu szybko stało się ważnym ośrodkiem handlu i rzemiosła. Za tym zaś poszły zmiany społeczne. „Przybycie wikingów – powiada Dâibhí Ó Cróínm – miało dogłębny, jeśli nie wstrząsający, wpływ na ustrojowe instytucje irlandzkie. Stary porządek gaelicki uległ drastycznym zmianom w wyniku wydarzeń IX i X wieku, nastąpił rozpad dawnej wspólnoty rodzinnej i plemiennej i zaczęło powstawać społeczeństwo feudalne, hierarchiczne”. W Dublinie zwoływali Normanowie swe pierwsze thingi po osiedleniu na wyspie i w tym celu usypali tam wyniosły ziemny kopiec o wysokości 12 metrów, mający 70 metrów obwodu u podstawy. Nie miał on szczęścia krakowskiego Kopca Krakusa posadowionego w pewnej odległości od miasta. Istniał tylko do 1685 roku, kiedy to zniszczono go w celu urządzenia w tym miejscu placu parad wojskowych. Był tam też wikiński cmentarz z pełnym typowym wyposażeniem charakterystycznym dla tego rodzaju miejsc – kamiennymi komorami, ziemnymi kurhanami i emblematycznymi dla obrządku pogrzebowego tych ludzi darami grobowymi. Tradycja wikińska związana z tym miejscem – dodaje autor – przetrwała jednak do XIX wieku i została zarejestrowana przez „szlachetnych dyletantów”, miłośników irlandzkich i wikińskich starożytności. Bo pamięć po dawnych obyczajach jest zwykle dłuższa niż ich faktyczne trwanie.

Na naszych ziemiach jest podobnie, chociaż odczytanie owych śladów jest bardziej utrudnione, gdyż o obecności wikingów prawie nie mamy bezpośrednich i wiarygodnych przekazów kronikarskich. Pamięć o tych sprawach przysłonięta została fałszywym mitem piastowskiej dynastii stworzonym przez Galla Anonima i jego mocodawców. Archeolodzy tendencyjnie na ogół odczytywali świadczące o tej aktywności znaleziska, ulegając źle pojętej, bo nienaukowej, solidarności z obrazem przeszłości kreślonym przez tendencyjną w tym zakresie ideę narodową Polaków.

Artur Górski w posłowiu do polskiego wyboru sag islandzkich zwraca uwagę na wartość tych utworów również dla rekonstrukcji naszej historii w „wiekach ciemnych” wczesnego średniowiecza. „Mimo różnicy rasowej między grupą normandzką a słowiańską, formy życia musiały mieć przy wspólnym styku tu i tam niejedno wspólne […] sagi niosą nam powiew z owych czasów, tak ubogich w wieści, a kiedy chodzi o nas, tak głuchych. Tym większą to ma dla nas wagę, gdy w sagach dalekich, spisanych na Ultima Thule [czyli na Islandii – Z.S.], spotykamy się niespodziewanie z postaciami kniazia Mieszka, króla Bolesława, tudzież ich córek i sióstr, gdy po tych dworach kmieciów, potomków wojowników i skaldów z X i XI wieku, znachodzimy materiały nowe do genealogii Piastów i do dziejów pomorskich wybrzeży”. Jest to cenne dlatego, że „nasze pieśni bohaterskie nie zachowały się, choć mówi o nich Gall i mistrz Wincenty, bo i nie było ich komu spisać w języku ojczystym, duchowieństwo światłe było obce, a dla naszego językiem piśmiennym na długo pozostała łacina”.

Podpowiedzi, jak wyglądać mogło owo życie wkrótce po przybyciu na nasze ziemie kijowskich Waregów, również znajdujemy w skandynawskich opowieściach o podróżach i bohaterach. Stworzono wiec (thing), radę najwyższą i urząd rzecznika sprawiedliwości wybieranego na trzy lata. Kraj podzielono na okręgi i w każdym ustanowiono świątynię bogów. Interesujące jest też, w jaki sposób poszczególne rody nabywały prawa do ziemi, dotychczas dziewiczej, nienależącej do nikogo. Sposób jej pozyskania był na miarę normandzkiej wyobraźni. W Księdze zasiedlenia (Landnamabok), spisanej przez Snorre Strulsunda, możemy przeczytać, że każdy mężczyzna mógł zająć taki obszar, który podczas jednego dnia zdołał objechać konno, trzymając w ręce zapaloną pochodnię. Samotna kobieta, matka rodu zajmowała ziemię, jaką zdołała obejść za dnia pieszo, prowadząc krowę. Zapewne na naszych ziemiach, które w chwili przybycia Normanów były już zasiedlone (szacuje się, że za czasów Mieszka I mieszkało na nich około trzystu tysięcy ludzi), zwyczaje te wyglądały inaczej, ale, kto wie, czy ich przeżytkami nie było powszechne jeszcze w XIX wieku na Mazowszu obchodzenie z pochodniami w czasie Wielkanocy granic rodzinnych pól.

Pozostał też oczywiście i inny spadek. Nasze profile genetyczne świadczą, że po części jesteśmy również biologicznymi potomkami średniowiecznych ludów pochodzących ze Skandynawii. Zapewne też i w naszej psychice do dziś pozostał spadek po odważnych i zapalczywych w walce wikingach, skoro już Cyprian Kamil Norwid zauważył przed blisko dwoma wiekami, że u nas „moc zawsze przed rozumem idzie”. Niewykluczone, że spadkiem po Normanach było zgubne w końcu dla naszej państwowości liberum veto wyrastające z tradycji plemiennego wiecu, na którym ludzie wolni i upoważnieni do noszenia broni sprawy wspólne rozstrzygali jednomyślnie, długo „ucierając” zgodną decyzję, a opornych przekonując do tego przy użyciu kijów. Dopiero taki werdykt uzyskiwał sankcję sakralną i był powszechnie szanowany. Na sejmikach polskiej szlachty kije ustąpiły miejsca szablom, ale jednomyślność obowiązywała, a obrady najczęściej odbywały się – pomimo notorycznych burd, bijatyk, a często i pijaństwa – w kościołach. Zresztą również samo słowo „sejm” wywodzone jest od skandynawskiego „sam” – czyli zbiór, zgoda powszechna; zaś określenie „szlachta” pochodzić ma od normańskiego terminu „slagt” – ród, familia; „drużyna” – od wywodzącego się również z tego języka słowa „hird” znaczącego tyle co ród, od niego też wywodzi się rosyjskie słowo „drug”, czyli towarzysz wojenny. Ale z kolei od słowa „wareg”, po rosyjsku „wariag”, pochodzi też „wriag”, czyli nieprzyjaciel. Zapewne dlatego w XII wieku na Rusi Waregami określano katolików, czyli wrogów prawdziwej wiary chrześcijańskiej. Językowych zawiłości jest więc tu co niemiara. Najnowsze odkrycie staroskandynawskiej tradycji w naszym świecie ma natomiast charakter gastronomiczny, jest nim „szwedzki stół” wywodzący się ze sposobu jadania drużyny albo rodu wikingów zwanego „lagom”, co oznacza dosłownie „w sam raz”, polegającego na tym samym, co obecnie, czyli zasiadaniu do wspólnego stołu i spożywaniu tyle, ile każdy uważa za stosowne.

KAROL SZAJNOCHA – GENIUSZ I JEGO NIEPRZYJACIELE

O