Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dalekie podróże z Bliską

Dalekie podróże z Bliską

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-947664-2-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dalekie podróże z Bliską

Dalekie podróże z Bliską to kontynuacja książki Ślad przeznaczenia. Spotykamy w niej ponownie Monikę Bliską – mądrą, piękną kobietę, która prowadząc udane życie rodzinne i zawodowe, pragnie rozwijać się i zrozumieć sens tego, co jej się przydarza. Autorka pozwala nam zajrzeć do jej prywatnego świata i towarzyszyć w licznych podróżach, które wzbogacają jej życie. Czasami są to zwykłe wypady turystyczne, ale częściej dalekie wyjazdy czy przejmujące podróże w głąb siebie. Gdziekolwiek nie wyjedzie, spotyka ciekawe osoby, uczy się, a co ważniejsze – sama inspiruje innych, dzieli się swoją wiedzą i życzliwością.

To książka, która wzrusza, rozśmiesza i zachęca do spojrzenia na to, co nas spotyka, z wielu, czasem nieoczekiwanych punktów widzenia.

Polecane książki

Jak jest w piekle? Czy, jak to przedstawiano na średniowiecznych obrazach, rzesza diabłów wpycha grzeszników do wrzącej smoły? A może wolicie ujęcie bardziej filozoficzne - stan wiecznej pustki? W książce Tomasz Niedziela piekło okazuje się być bliżej, niż komukolwiek z nas się wydaje. Wielomiesięcz...
Przejmij kontrolę! Jedna książka — 10 skutecznych sposobów na osiąganie celów, które możesz wdrożyć w życie już dzisiaj! Czy przeznaczasz swój czas na najważniejsze sprawy? Czy wiesz, że faktyczną pracę wykonujemy zaledwie przez 4 z 8 godzin w ciągu dnia? A pełne...
Ulana – powieść romantyczna Józefa Ignacego Kraszewskiego z 1842 roku, zaliczana do grupy powieści ludowych. Uważana za jedną z najwybitniejszych i najciekawszych powieści polskiego romantyzmu, m.in. ze względu na oryginalne ujęcie motywu miłości panicza i kobiety z ludu.Tadeusz – młody, rozczarowan...
To nie przypadek, że aktorka Magda Lamparska zainteresowała się biografią Poli Negri. Z hollywoodzką gwiazdą, która sto lat temu rzuciła świat na kolana, łączy ją zawód, pracowitość i odwaga sięgania po nieosiągalne. Ale to nie Magda cofa się w czasie, by zrozumieć fenomen Polki - ...
Ostatniego dnia 1776 roku na Pogórzu Karpackim przychodzą na świat dwie dziewczynki. Leontyna rodzi się w dostatnim szlacheckim dworze, a Marysia w ubogiej chłopskiej zagrodzie. Są mlecznymi siostrami. Mąż mamki jest ekonomem na dworze podczaszego.Pomimo różnic pochodzenia splot wydarzeń połączy pan...
Kto mieszka w lesie? Jakie rosną w nim drzewa? Co zrobić na wycieczce do lasu? W książeczce Las wokół nas znalazło się wiele ciekawych informacji o zielonym lesie. To także mnóstwo wspaniałej zabawy z zagadkami i kolorowankami, które pomogą w odkrywaniu leśnych tajemnic....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Agnieszka Monika Polak

Wydanie I

ISBN 978-83-947664-2-9

Copyright © by Agnieszka Monika Polak

Copyright © by Wydawnictwo Czarna Kawa, Polanka Wielka 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Czarna Kawa i autorki.

Projekt okładki: Marta Damasiewicz

Redakcja: Paulina Kielan

Korekta: Alicja Laskowska

Skład i łamanie: Marcin Satro

Druk: Elpil

Wydawnictwo Czarna Kawa

ul. Południowa 37, 32-607 Polanka Wielka

tel. +48 501 215 360

e-mail: wydawnictwoczarnakawa@gmail.com

www.wydawnictwoczarnakawa.pl

Dedykacja

Ludziom, których spotkałam na swej drodze

Podróż z książką

Kiedy czytam

Wyobraźnia tworzy obrazy

Kiedy piszę

Słowem maluję przekazy

Chcę by wibracje marzeń

Przeniosły cię do świata zdarzeń

By melodia słowa

Dotknęła skrawka duszy

Zabieram cię w podróż nieznaną ….

Rozdział pierwszy

Klucz do sukcesu

Nie ma rzeczy niemożliwych.

Tylko najtrudniej przebić się

przez mur własnych ograniczeń.

Nie ma rzeczy niemożliwych

Dzień zapowiadał się upalnie. Rano słupek rtęci na termometrze pokazywał dwadzieścia stopni Celsjusza w cieniu.

Monika wyszła na taras. Chciała nacieszyć się odgłosami przyrody, jakie można usłyszeć tylko rano, kiedy codzienność powoli budzi się do życia. Ustawiła leżak tak, by dosięgały jej promienie słońca, które przebijały się przez koronę ogromnej wierzby rosnącej w ogrodzie. Wyciągnęła się na leżaku i zasłuchała. Przywitał ją śpiew skowronka latającego gdzieś w pobliżu. Cisza letniego poranka pozwalała wychwycić delikatny szum liści i owadów. Te ostatnie czasami bywają przykre i dają się we znaki, ale tym razem nawet przelatująca nieopodal mucha wkomponowywała się w melodykę tej subtelnej porannej symfonii. Słońce grzało dość intensywnie mimo ażurowej zasłony, którą tworzyły giętkie gałęzie wierzby. Za płotem ktoś przeszedł. Było słychać, jak energicznie stawiane kroki stopniowo się oddalają i nikną gdzieś w oddali. Po chwili do Moniki dotarły również jej ulubione odgłosy godowe żab dochodzące znad stawów. Dzisiaj brzmiały zupełnie inaczej niż wczorajszego wieczora. Co chwilę ujawniały się coraz to nowsze frazy. Zdecydowanie jednak prym wiódł skowronek. Musiał latać bardzo blisko.

Wszystko, co piękne, zwykle szybko się kończy. Krzyk bażanta, który zrobił sobie gniazdo gdzieś za płotem wśród dziko rosnących krzaków, wybudził Monikę z krótkiej drzemki.

Ale skrzeczysz, kolego – pomyślała. – A było tak miło. Skoro mnie obudziłeś, idę zrobić sobie kawę.

Wypiła ją wspólnie z Darkiem, który zszedł z góry, kiedy uruchamiała ekspres. Potem zabrali się wspólnie za przygotowywanie śniadania. W weekend zazwyczaj robili to razem. To znaczy on przygotowywał, a ona mu asystowała, sprzątając i chowając wszystko, co jest już niepotrzebne, żeby nie było bałaganu i nie trzeba było potem zbyt długo porządkować kuchni. Darek lubił przygotowywać posiłki. Wkładał w to zawsze dużo serca i kreatywności. Dzięki temu miały one wytworną postać, wyśmienity smak i każdy był zadowolony. Monice to odpowiadało, ponieważ nie przepadała za zajęciami kuchennymi, a Darkowi również, bo robił coś, co sprawiało przyjemność podniebieniu i oczom.

– Jasiek, nie zapominaj, że dzisiaj jedziemy do lekarza! – krzyknęła Monika.

– Spoko, mamo. Wiem. Jeszcze czas.

Minęła godzina.

– Zbieraj się. Musimy wyjeżdżać – przypomniała.

– Dobrze, mamo. Skoczę tylko na górę po słuchawki. Zaraz będę.

– Okej – rzuciła, schodząc do garażu.

– Jestem.

– Siadaj. Jedziemy. Późno już.

– Luzuj łydy, mama. Spoko. Zdążymy. Dzisiaj sobota, mały ruch.

– Zawsze lepiej mieć margines bezpieczeństwa, niż wpadać w ostatniej chwili z wywieszonym językiem. Gdyby nie ta zasada, co byłoby z promocją mojej książki w bibliotece przy Alejach Racławickich?

– No, wtedy rzeczywiście ta zasada się przydała. Dzisiaj będzie inaczej, nie grasz przecież.

– No dobra, wsiadaj już, bo teraz ty zaczynasz grać mi na nerwach. Zawsze masz czas. Dużo czasu.

– Oj tam, oj tam. Ale swoją drogą wtedy to była jazda. Szkoda, że częściej tak nie pomykasz.

– Przestań, do takich akcji zmusiła mnie wyjątkowa sytuacja.

– Jasne. Szewc bez butów, a skrzypek… sorry, skrzypaczka, bez smyczka. Dałaś ciała, mamuśka, oj, dałaś.

– I tu się z tobą zgodzę. A światło to kto zgasi, przepraszam? – rzuciła, widząc, że Jasiek wsiada do samochodu i nie ma zamiaru tego zrobić. – Ech, te beztroskie lata… Jak będziesz musiał płacić za prąd, to zobaczysz wszystko jaśniej.

Jasiek niechętnie wysiadł i zrobił to, o co prosiła.

– No! Teraz możemy jechać– stwierdziła.

– Moment. Tylko wezmę butelkę wody. Straszny gorąc.

– Dobrze. Weź i dla mnie.

Szybko przemknęli po osiedlowych uliczkach. Jechali w milczeniu. W pewnym momencie Jasiek włączył radio. Monika usłyszała fragment piosenki Beaty Kozidrak i Mirka Breguły z Universe. Jasiek zmienił stację.

– Nie, nie, zostaw, proszę. Uwielbiam tę piosenkę.

– Skoro chcesz… – powiedział. – Niech ci będzie. Dla mnie to nudy.

– Ja czuję do niej sentyment. Przypomina mi czasy młodości.

– He, he…

Jechali ulicą Wrotkowską. Kiedy dojeżdżali do skrzyżowania z Diamentową, zauważyli taśmy ostrzegawcze ciągnące się od tego miejsca w kierunku stadniny koni na Nadbystrzyckiej.

– O! Co to? – zapytała Monika.

– Nie wiem. Może jakiś wypadek czy coś w tym stylu?

Nieświadomi niczego jechali dalej. Ich podróż jednak dobiegła końca po przejechaniu jakichś dwustu metrów.

– Kurcze, co się dzieje? – zaniepokoiła się Monika.

– Ups… Chyba dalej nie pojedziemy.

– Też tak sądzę.

Utknęli w korku. Mieli pecha – gdyby wyjechali dziesięć minut wcześniej, zapewne przejechaliby przez rondo, ponieważ znaleźli się na samym początku kolejki, tuż przed światłami na skrzyżowaniu ulicy Jana Pawła II z Nadbystrzycką i Janowską.

– Nie mam pojęcia, co to może być. Ruch jest wyraźnie wstrzymany. Coś tu się będzie działo. Tylko co?

– Może spodziewają się jakichś szych? Czy coś… – próbował zgadywać Jasiek.

– A tak się dobrze zapowiadało. Na ulicach były pustki, tylko tu… Masz ci los, za nic nie zdążymy do tego lekarza. Zostało nam pół godziny, a tu nic się nie dzieje. Stoimy i czekamy nie wiedzieć na co. A tyle się umawiałam na tę wizytę. Szlag by to trafił.

– Oj tam, nic się nie stało, przesuniemy i już.

– Łatwo powiedzieć: przesuniemy. Już pół roku przesuwamy. Mówi się trudno. Trzeba zadzwonić i powiedzieć, że nas nie będzie. Mieliśmy ostatni numerek, szkoda, żeby babka czekała – powiedziała pogodzona z losem Monika. – Ale gorąc. Patrz, Jasiek, na asfalt. Widzisz to powietrze?

– Widać, jak faluje. A mamo spójrz tam. Przed nami na lewym pasie gość się wkurzył. Wyszedł z samochodu zapalić.

– Można i tak. Chociaż w samochodzie chłodniej. Na termometrze mamy trzydzieści stopni. Ile już tu stoimy?

– Z pół godziny będzie.

– Daj mi się napić. Miałeś dobry pomysł z tą wodą.

– A proszę cię bardzo. Chcesz gazowaną czy nie?

– Jak zwykle „wodę – gaz” proszę.

– Yes, yes!!! Coś się zaczyna dziać – powiedział po chwili podekscytowany. – Zobacz, z Nadbystrzyckiej wybiegł jakiś facet.

– No tak. I wszystko jasne. To maraton. Że też nie wsłuchałam się dokładnie w to, co mówili w radiu. Nie przypuszczałam, że to już dzisiaj. Faktycznie wspominali o mającym się odbyć maratonie, ale wydawało mi się to takie odległe…

Chwilę po pierwszym biegaczu pojawili się kolejni. Najpierw były to małe grupki, potem większe. Jak to na maratonie, każdy biegnie w swoim tempie.

Na brzegu ulic stali kibicujący ludzie.

– Patrz, Jasiek, facet na wózku. Ciekawe, czy dojedzie do końca? Podziwiam takie osoby.

– Nie mają łatwo, przecież dzisiaj upał jak nie wiem co – stwierdził.

– To pasjonaci, niestraszne im upał i niedogodności – podsumowała.

Zaplanowana wizyta nie doszła do skutku. Odbyła się w zupełnie innym terminie. Monika odwołała ją, kiedy stali w korku.

Czasami zdarzają się takie nieprzewidziane okoliczności, na które całkowicie nie mamy wpływu. W pierwszym momencie zazwyczaj wywołują w nas bunt, lecz później okazuje się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i to, co miało być przeszkodą, może okazać się początkiem czegoś fascynującego. Tak też było i w tym przypadku.

Nazajutrz Monika wstała wcześnie z zamiarem napisania kolejnego rozdziału książki. Zanim to zrobiła, weszła na Facebooka i zaczęła przeglądać powiadomienia od znajomych. Ania, koleżanka z Klubu ONA, napisała komentarz pod jakimś zdjęciem.

Zajrzę – pomyślała Monika. Lubiła jej facebookową aktywność. Często obserwowała to, co zamieszczała w postach i komentarzach.

Pod skomentowanym zdjęciem były gratulacje skierowane do jakiegoś mężczyzny dotyczące organizacji maratonu. Z ich treści wynikało, że adresatem jest główny organizator czy też pomysłodawca. Coś było na rzeczy. Monika bez zastanowienia wysłała do niego wiadomość. Emocje, jakie wywołała w niej ta impreza, były ciągle żywe. Chciała dowiedzieć się czegoś więcej. Najlepsze wiadomości są zawsze u źródła. Skoro po raz drugi trafiła na ten temat, postanowiła pójść za ciosem i zaspokoić swoją ciekawość.

Nie znała tego człowieka, ale to nie przeszkadzało jej skontaktować się z nim za pośrednictwem portalu, a później bardzo płynnie przebrnąć przez proces krótkiego przedstawienia się i przejść z oficjalnej formy „pan”, „pani” do zwykłego mówienia sobie po imieniu. Zanim to jednak nastąpiło, napisała: „Gratuluję inicjatywy i jej organizacji. Czy mogę zająć chwilkę?”. W odpowiedzi dostała numer telefonu. Była zaskoczona i zadowolona zarazem. Za chwilę dostanie to, czego chciała, czyli wiadomości z pierwszej ręki. Przygotowała sobie coś do pisania. Zadzwoniła i odbyła z nim krótką, ale rzeczową rozmowę, której najważniejsze, interesujące ją fragmenty zanotowała. Rozmowa została wypunktowana, ale najważniejsze miało dopiero nastąpić – w jakimś bliżej nieokreślonym terminie.

– Mam nadzieję, że pomogłem – powiedział na zakończenie Tomek – ale gdybyś chciała poznać więcej szczegółów, zapraszam do siebie na kawę.

– Myślę, że skorzystam z zaproszenia za jakiś czas. Dziękuję ci za otwartość i gotowość do rozmowy. Powiem szczerze, że zaskoczyłeś mnie, podając od razu numer telefonu.

Tomek tego nie skomentował. Zamiast komentarza usłyszała śmiech.

– Cieszę się, że złapaliśmy tak dobry kontakt – dodała jeszcze. – Myślę, że przynajmniej jedno mamy wspólne. Pasję. I to dzięki niej… tak świetnie nam się dzisiaj rozmawiało, Tomku.

– W takim razie zapraszam, kiedy tylko zechcesz. Dzwoń czy pisz, to pogadamy jeszcze na ten temat. Jestem do dyspozycji.

– Dzięki. Cześć. Miłego dnia.

* * *

Kilka miesięcy od tej zupełnie nieplanowanej wówczas rozmowy Monika postanowiła skorzystać z zaproszenia Tomka.

– Masz jeszcze coś do mnie, Asiu?

– Nie, na razie nic. A dlaczego pytasz? Wybierasz się gdzieś?

– Tak. Mam spotkanie.

– Gdzie cię znowu niesie?

– Zdziwisz się.

– To znaczy?

– Idę do telewizji.

– Taa. Nie słyszałam, żeby ogłaszali casting doMam talent– zaśmiała się. – Zresztą pamiętasz, że masz we mnie wielką rywalkę.

– Wiem, wiem, ciocia. – Monika użyła familiarnego zwrotu, który funkcjonował między nimi już od dawna. – Tym razem nie żartowałam. Rzeczywiście jestem umówiona na rozmowę z dyrektorem.

– Ty to potrafisz zaskakiwać. Starasz się o jakąś posadkę? Chcesz mnie tu zostawić samą?

– Niee, spokojnie. Idę porozmawiać o ludziach pozytywnie zakręconych i spotkać się osobiście z jednym z nich.

– To powodzenia w takim razie.

– Dzięki.

Monika zostawiła samochód pod gmachem TV Lublin mimo trudności z parkowaniem w tej okolicy. Jak to się już wcześniej zdarzało, jej pozytywne myśli powodowały, że działo się tak, jak chciała, czyli zawsze znajdowała dogodne miejsce na pozostawianie samochodu. Zamknęła go i weszła do budynku.

Rozejrzała się. Nie zdążyła nawet pomyśleć, gdzie ma iść, kiedy usłyszała głos portiera:

– Dzień dobry pani. Czy mogę w czymś pomóc?

– Dzień dobry. Tak, oczywiście. Jestem umówiona z dyrektorem Tomaszem… – zawiesiła głos w obawie, żeby nie przekręcić nazwiska, do czego miała wyjątkowy talent.

– Rakowskim?

– Tak, tak.

Udało się. Nie to, że nie wiedziała, jak się nazywa dyrektor, tylko bardzo się bała, żeby nie zrobić z niego na przykład Raczka.

– Proszę. Tu jest winda, drugie piętro, pokój…

Nie dosłyszała numeru, ale to już nie problem.

– Dziękuję.

Weszła do sekretariatu.

– Dzień dobry. W czym mogę pani pomóc? – spytała sekretarka siedząca przy biurku po prawej stronie.

– Dzień dobry. Jestem umówiona na rozmowę z panem dyrektorem.

– A tak, wspominał. Proszę sobie spocząć. Pan dyrektor zaraz będzie.

Monika miała do wyboru dwie opcje – kanapę przy oknie i fotel z boku. Wybrała kanapę. Z tego miejsca mogła objąć wzrokiem całe pomieszczenie. Naprzeciwko kanapy znajdowały się drzwi do pokoju. Nie wiedzieć czemu oczekiwała, że właśnie stamtąd wyjdzie Tomek. Tak bardzo się na nich skupiła, że przeoczyła moment, w którym ktoś wszedł do pokoju innymi drzwiami.

Sekretarka zamieniła z przybyłym kilka słów, po czym mężczyzna podszedł do Moniki, a kobieta zwróciła się do niej, mówiąc:

– Oto i pan dyrektor.

– Ach tak, dziękuję pani. Cześć – powiedziała, podając rękę. – Przepraszam, nie poznałam cię. Na zdjęciach wyglądałeś inaczej.

– Nie przejmuj się. Real wszystko zweryfikuje. Następnym razem będzie lepiej. – Otworzył przed nią drzwi. – Zapraszam. Czego się napijesz, kawy czy może herbaty?

– Skoro miała być kawa, poproszę o kawę.

Po chwili weszła pani Beata. Tomek poprosił o jedną kawę i herbatę.

Monika spojrzała na niego pytająco.

– Nie mogę pić za dużo kawy – wyjaśnił. – Mam już jedną na koncie. Zresztą pani Beata i tak by mi jej nie zrobiła. Trzyma nade mną pieczę, jak się zapomnę.

– W takim razie rozumiem. Grunt to mieć silną wolę. Ja jestem smakoszem małej czarnej, ale też staram się nie przesadzać z liczbą wypijanych filiżanek. Tej jednak sobie nie odmówię, tym bardziej, że długo na nią czekałam.

– Fakt, od naszej rozmowy minęło już parę miesięcy.

– Dokładnie trzy – podliczyła szybko. – Wtedy oboje zareagowaliśmy bardzo spontanicznie.

– Tak, to były dla mnie duże emocje – powiedział Tomek. – Wypaliło nasze pierwsze duże przedsięwzięcie, i to z wielkim powodzeniem.

– A ja trafiłam w to, czym wówczas żyłeś? – zapytała Monika.

– Można to tak określić.

– Powiedziałeś mi wtedy, od czego się to wszystko zaczęło. Pamiętam, że punktem przełomowym był twój udział w maratonie poznańskim.

– Tak, to był mój pierwszy maraton, ogromne przeżycie. Cały okres przygotowań i potem sam udział i świadomość: „Tak, zrobiłem to!”. To są wielkie emocje – podkreślił. – Pierwszy maraton jest granicą, cezurą. Od tego momentu już się jest maratończykiem. Potem każdy kolejny bieg to stawianie sobie różnych poprzeczek, czy to czasowych, czy to w liczbie przebieganych kilometrów, jak choćby ultramaraton. Pod wpływem tych emocji zamieściłem zdjęcie na Facebooku. Stoję tam z Jankiem, swoim kolegą, też maratończykiem. Pod zdjęciem podpisała się Ania: „O! Ja też tam byłam” – wspominał.

– To jej podpis sprawił, że do ciebie napisałam. W pewnym sensie zdemaskowała cię. Pokazała, że to ty byłeś odpowiedzialny za to, co nazywamy dzisiaj Maratonem Lubelskim.

– „Odpowiedzialny” to może za duże słowo, ale współodpowiedzialny. Moja rola na początku była rzeczywiście dosyć istotna. Miałem świadomość tego, że jako osoba będąca na takim, a nie innym stanowisku, byłem kimś, kto otwierał drzwi do różnego rodzaju instytucji, urzędników i innych ważnych osób, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Po prostu sytuacja tego wymagała.

– Ten podpis Ani pod zdjęciem otworzył drzwi również mnie – stwierdziła Monika.

Pani Beata przyniosła kawę.

– Słodzisz?

– Nie, dziękuję.

– Tak, wracaliśmy z maratonu poznańskiego całą grupą. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem tego przedsięwzięcia, szczególnie pod względem organizacyjnym. Rozmawialiśmy z Jankiem w pociągu na ten temat, że może warto coś takiego zrobić w Lublinie. Idealnie byłoby połączyć to z Nocą Kultury1. Potem, kiedy okazało się, że ludzi podpisujących się pod moim zdjęciem jest coraz więcej, pomyśleliśmy, że najwyższy czas zobaczyć się w realu. I takna pierwsze spotkanie przyszło czterdzieści osób. Wspaniali ludzie. Zaczęliśmy się spotykać w każdy wtorek. Najpierw w gmachu TVP3, potem w kawiarni Kawka. Od pierwszego razu wiedzieliśmy, że coś z tego będzie. Zaczęliśmy rozpoznawać sytuację, strategię, potrzeby, omawiać wszystkie warunki, jakie trzeba spełnić, żeby maraton mógł zaistnieć w naszym mieście. Dzwoniliśmy do dyrektorów różnych maratonów w Polsce. To wszystko trwało jakiś czas. Pod koniec zimy 2012 roku doszliśmy do wniosku, że nie jesteśmy jeszcze gotowi na zrobienie tego w taki sposób, by impreza mogła zagościć u nas na stałe. Po prostu było za mało czasu na promocję czy zdobycie środków finansowych. Powoli okazało się, że jest cały szereg okoliczności, które mają na to wpływ i których nie można ominąć. Nikt nie miał pojęcia, nie zdawał sobie sprawy, ile to kosztuje i dlaczego za to wszystko trzeba zapłacić, jak się okazało, pół miliona złotych. Nie da się po prostu zrobić miejskiego maratonu za parę złotych.

– I wtedy pojawił się Piotrek Skrzypczak ze swoim pomysłem?

– Tak. Piotrek powiedział wtedy: „Nie zrobimy tego maratonu, ale go przebiegniemy”. To była świetna sytuacja. Na trasie zbliżonej do tej, którą wypracowaliśmy obecnie (wówczas była ona inna ze względu na prowadzone remonty), odbyły się testy kolejnych odcinków. I tak 2 czerwca 2012 roku ludzie związani z Lubelskim Stowarzyszeniem Biegowym, akcją „Biegam, bo lubię”, przebiegli tę trasę po raz pierwszy. Mieliśmy załatwione wszelkie pozwolenia związane z trasą przebiegu – łącznie z asystą policji, pogotowia i wolontariatem.

– Czyli było to coś na kształt próby generalnej?

– Tak. Ta próba pozwoliła nam stwierdzić, że impreza ma szansę zaskoczyć. Przyjąć się w Lublinie. Przyjęliśmy wówczas taką formułę, że można było do nas dołączyć w każdym miejscu. I tu stała się rzecz niesłychana. Na starcie stanęło czterdzieści osób, a bieg ukończyło sto pięćdziesiąt. Uznaliśmy wtedy, że jest to pierwszy maraton na świecie, który może się pochwalić większą liczbą biegaczy na mecie niż na starcie.

– To rzeczywiście mogło dodać wam skrzydeł, choć w zasadzie wasza determinacja była i tak wielka…

– Tak było w istocie. W trakcie organizowania tych wszystkich akcji poznaliśmy się z szefem lubelskiej Fundacji Rozwoju Sportu, Marcinem Bielskim, który od razu zaoferował pomoc. To było bardzo ważne. Potrzebowaliśmy wsparcia w wielu kwestiach formalnych, jakiegoś zabezpieczenia finansowego. Trudno nam było pozyskać sponsora na nasz Dziki Maraton, jak nazwaliśmy tę imprezę. Ludzie patrzyli na nas jak na szaleńców. Nie do końca wiedzieli, jak postrzegać to wydarzenie: czy jest to impreza sportowa, artystyczna, czy może rodzaj jakiejś demonstracji okołospołecznej? Na kilka dni przed Dzikim Maratonem przyłączył się do nas Olo Kurczewski, który przebiegł go z nami. Mieliśmy też duże szczęście, bo na początku przyłączyła się do nasrównieżKasia Prus, wspaniała maratonka lubelska. Dzikiego Maratonu nie mogła z nami przebiec, ale kierowała całym wolontariatem za pomocą krótkofalówki, jadąc na rowerze.

Tomek opowiadał z wielką pasją. Wspominał i żył tym, o czym mówił, aż miło było patrzeć i słuchać.

– Pamiętam, Tomku, że mówiłeś mi też o akcji bezpośrednio poprzedzającej maraton, która przyjęła nazwę „Cztery dychy do maratonu”.

– No tak. Aby lepiej przygotować się do tego przedsięwzięcia, padł pomysł zorganizowania jeszcze jednej akcji. Miał to być test dla biegaczy, a dla nas sprawdzian organizacyjny. Musieliśmy nauczyć się zamykać miasto i znaleźć rozwiązania logistyczne na komunikację przy takiej liczbie uczestników, rozładowanie zaopatrzenia i akcesoriów2. Wszystkie nasze działania poprzedzające start Maratonu Lubelskiego czegoś nas uczyły. Dziki Maraton uprzytomnił nam, że aby impreza mogła zaistnieć, musi mieć swojego dyrektora. Już podczas organizacji okazało się, że jest to na tyle czaso- i pracochłonne przedsięwzięcie, że potrzebny jest ktoś, kto zajmie się tylko tym.

– I tu z pomocą przyszedł Olo?

– Tak. Olo pojawił się w najbardziej odpowiedniej chwili. Tak się złożyło, że dysponował wolnym czasem i wystarczającą ilością środków finansowych, by móc się tym zająć społecznie. Był odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu. Wiedział, o co chodzi, i znakomicie orientował się we wszystkim.

– Jeżeli coś ma zaistnieć, to wszystko temu sprzyja. Sytuacja Ola była jakby stworzona do tego, by mógł sprostać zadaniu. W tym, a nie innym czasie to właśnie on mógł się temu poświęcić – stwierdziła Monika.

– Dokładnie tak. „Cztery dychy do maratonu” to było cztery razy po dziesięć kilometrów w różnych miesiącach. Pierwszą dychę przebiegliśmy we wrześniu, kolejną w listopadzie i następną chyba w lutym.

– A ostatnią w marcu – dokończyła Monika.

– Z każdą dychą było nas coraz więcej.

– Z tego, co pamiętam, ostatnia zgromadziła tysiąc osób, czy tak?

– Zaczęliśmy od czterdziestu, spodziewając się najwyżej stu. Ja nawet przegrałem zakład, bo powiedziałem, że jak będzie więcej niż sto pięćdziesiąt osób, to przebiegnę tę dychę boso. I musiałem to zrobić.

– Boso we wrześniu to jeszcze dało się zrobić. Dobrze, że założyłeś się przy pierwszej dysze, a nie przy kolejnych – stwierdziła rozbawiona.

– W każdym razie była to impreza… – Tomek zrobił przerwę na łyk herbaty – wokół której zaczęła tworzyć się fajna atmosfera. Ludzie zaczęli się integrować, nie tylko połączeni przez wspólną pasję. Powstały też przyjazne i ciepłe osobiste relacje.

– Tak się dzieje, kiedy w grę wchodzi pasja. Ona łączy, magnetyzuje… Wiem coś o tym – powiedziała Monika. Przez myśl przebiegły jej spotkania z ludźmi z odległych miejsc Polski, do których nigdy by nie doszło, gdyby nie jej pasja. – Ona łączy, niezależnie od tego, czy dane osoby interesują się tym samym, czy czymś innym– kontynuowała. – Nie sądzę, żeby nasze spotkanie doszło do skutku, gdyby nie to, że oboje jesteśmy nią zarażeni. Nie sądzisz?

– Masz rację, Moniko.

– Przepraszam cię, Tomku, przerwałam ci i odbiegliśmy od tematu. Przebiegliśmy wspólnie piątą nadprogramową dychę.

Tomek uśmiechnął się, słysząc te słowa. Ich komunikacja była znakomita. Oboje czuli temat i przeżywali go, każdy na swój sposób, bardzo emocjonalnie.

– Wracajmy zatem do maratonu – zaproponowała.

– Nic nie szkodzi. Takie przerywniki też są potrzebne. Wracam na start. No i rzeczywiście udało nam się zrealizować to w czerwcu. Szczerze mówiąc, nie spodziewaliśmy się takiej liczby uczestników. Mieć w debiucie ponad dziewięćset zgłoszonych to już wyczyn. Co najciekawsze, liczba osób, która nie skończyła biegu, była bardzo niewielka. Zwykle odpada około dziesięciu procent uczestników, ale w tym przypadku, mimo że warunki były piekielnie trudne, było to niecałe pięć procent.

– Pamiętam, pamiętam. Staliśmy wtedy w korku w okolicy stadniny koni.

– Nie wiem, czy wiesz, ale stałaś się również współuczestnikiem tego maratonu. Byli nimi wszyscy kierowcy, którzy byli zmuszeni się tam wówczas zatrzymać.

– Wow. Nie wiedziałam, dzięki za tę wspaniałą informację. Wszyscy podgrzewaliśmy silnikami tę atmosferę, która i tak była tego dnia gorąca.

– Wracając do warunków, trzeba powiedzieć, że sama trasa jest bardzo trudna. Maraton Lubelski jest najtrudniejszy z tak zwanych biegów płaskich, asfaltowych. Mamy po drodze wiele niewinnie wyglądających pagórków, stanowiących nie lada wyzwanie. Stąd też pomysł na zmianę daty kolejnych maratonów na wcześniejszą.

– Skoro logistycznie byliście tak dobrze przygotowani, to pewnie i organizacyjnie macie się czym poszczycić?

– Tak – powiedział. – Z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że świetnie wszystko pospinaliśmy. Otrzymaliśmy takie sygnały od uczestników znających podobne imprezy. Zresztą nie tylko to cieszy. Jako organizatorzy jesteśmy bardzo zadowoleni i zaskoczeni jednocześnie, że impreza została wyjątkowo entuzjastycznie przyjęta przez mieszkańców. Ludzie wychodzili na trasę. Kibicowali niezwykle aktywnie. Ulice były obstawione. Nawet na trasie wokół zalewu zdarzały się grupki kibiców. Dla biegnących taki doping jest ogromnie ważny.

– Sama widziałam, jak do biegu włączył się mężczyzna na wózku inwalidzkim. Myślę, że to był właśnie przejaw jego kibicowania i zaangażowania w to wydarzenie.

– Wiesz, to była niesamowita sprawa, wielka radość, wielki entuzjazm. Zrobiło się z tego prawdziwe święto.

– Zresztą o to wam przecież chodziło – stwierdziła. – Powiedz mi jeszcze, jak udało wam się zebrać taką wielką kwotę pieniędzy?

– Zanim udaliśmy się na rozmowy z władzami miasta, zadałem sobie najpierw pytanie, a potem powtórzyłem je u prezydenta: „Co należałoby zrobić, żeby przyciągnąć… może inaczej: żeby do Lublina przyjechało tysiąc osób z całego świata, a nie tylko z Polski?”. To może być jakiś koncert albo konferencja branżowa. Jeżeli koncert, musiałaby to być gwiazda wielkiego kalibru, a to są już koszty wyższego rzędu, pół miliona nie wystarczy. My przyciągnęliśmy przedstawicieli szesnastu państw. Nie wymienię wszystkich, bo nie pamiętam, ale między innymi Norwegii, Anglii, Węgier, Turcji, ale również Japonii, Chile, Meksyku, Peru czy Stanów Zjednoczonych. Tyle też flag zawisło na mecie umiejscowionej na placu Zamkowym.

– Imponująca lista.

– Ludzie byli zachwyceni Lublinem. Podobał się pomysł usytuowania biura zawodów w centrum, a ściślej na starym mieście. Tutaj też zaczął się maraton. Start przy Bramie Krakowskiej zgromadził tłum kibicujących. Ludzie ustawili się wzdłuż ulicy Królewskiej.

– A jak biegła trasa?

– Uczestnicy pobiegli w dół ulicą Lubartowską, Trasą Zieloną nad Zalew Zemborzycki, który okrążyli. Następnie powrócili ulicą Krochmalną przez błonia na plac Zamkowy.

– Czyli tak wyglądały te czterdzieści dwa kilometry. Z tego wynika, że my spotkaliśmy się z maratonem na samym początku trasy. Do tej pory robi mi się gorąco na samo wspomnienie, a pomyśleć, że oni wszyscy biegli w ten upał…

– Atmosfera była gorąca i wyjątkowa. W ogóle maraton jest zjawiskiem specyficznym. Tutaj nie ma elity, jak w innych sportach. Na starcie staje Kowalski obok wielokrotnego maratończyka i nie ma różnicy. W którym innym sporcie tak można? I co jest najpiękniejsze w tym wszystkim – ludzie w relacji do siebie stają się tacy, jacy powinni być zawsze. Oczywiście wiem, że to jest jakaś forma wspólnoty.

– Ta sytuacja, wspólny cel, zaangażowanie sprawiają, że wytwarza się między nimi wyjątkowa więź – dodała Monika.

– Ja jednak jestem zdania, że tak powinno być zawsze i wszędzie, a nie jest.

– Jak może tak być, skoro w życiu dominuje wyścig szczurów. Hmm… z drugiej strony… – Monika zamyśliła się. – Maraton to także wyścig, ale przedstawicieli wyższego gatunku.

Tomek znowu się uśmiechnął.

– Wiesz, Moniko, ludzie o różne rzeczy walczą. Zdecydowana większość biegnie po to, żeby przebiec. Są też i tacy, którzy zakładają sobie jakiś plan, cel biegu. To swego rodzaju praca nad sobą. To godziny uporczywych treningów, wielka konsekwencja i dążenie do samorealizacji. Tych, którzy się ścigają, jest naprawdę garstka.

– Ależ się rozkręciliśmy. Świetnie nam się rozmawia, ale nie chciałabym zajmować ci zbyt wiele czasu. Wolę nie patrzeć na zegarek. I tak wiem, że się zasiedziałam.

– Nic nie szkodzi. To była zaplanowana rozmowa. Możemy dać sobie trochę luzu. No chyba, że ci się śpieszy?

– Nie śpieszy mi się, ale nie wypada…

– Przestań, Moniko – obruszył się Tomek. – Prawda jest jednak taka, że prócz nas, myślę tu o naszym rzeczywiście spontanicznym spotkaniu…

– …które zapewne nie doszłoby do skutku, gdyby nie nasze pasje i otwartość na drugiego człowieka… – weszła Tomkowi w słowo.

– Cała impreza przyciągnęła wiele osób – podjął Tomek. – Wystartowało wielu maratończyków z Lublina. Wiesz, i to jest fajne, że nasz maraton, Maraton Lubelski, jest już rozpoznawalny – stwierdził z nieukrywaną dumą. – Mamy swoje koszulki. Kiedy jesteśmy na innych imprezach, mamy się już do czego odwołać. Nawiązaliśmy współpracę z maratonem w Oslo. Postaraliśmy się, aby przyjechali do nas, a potem my pojedziemy do nich. Mamy możliwość promowania się w Norwegii. Naszym wielkim osiągnięciem jest fakt, że Maraton Lubelski znalazł się w strategii rozwoju Lublina na drugim miejscu, zaraz po Carnavale Sztukmistrzów. Cieszy nas, że nasza impreza zdobyła przychylność osób zajmujących się planami rozwoju miasta oraz że możemy liczyć na dużą pomoc samego prezydenta. To z jednej strony spory sukces, a z drugiej szansa na promocję miasta i rozwój turystyki, bo maratończyk przecież rzadko przyjeżdża sam. Istnieje coś takiego jak turystyka maratońska. Ludzie wybierają sobie maratony w ciekawych miejscach, przyjeżdżają, biegną, a potem zwiedzają.

– Ja mieszkam tu ponad dwadzieścia pięć lat i jestem w Lublinie zakochana. Nie wyobrażam sobie życia w innym miejscu. Optymalna wielkość miasta, duża możliwość czynnej turystyki, wiele kilometrów pięknych ścieżek rowerowych, malowniczy Zalew Zemborzycki. Mieszkam blisko, więc często robię tam sobie wycieczki rowerowe. Cudowna starówka i okolice do zwiedzania. Weźmy chociażby Kazimierz Dolny czy Kozłówkę…

– Nie mieszkam w Lublinie, ale całkowicie się z tobą zgadzam.

– Długo by można jeszcze rozmawiać, Tomku, ale nie chcę nadużywać twojej gościnności. Dziękuję ci za rozmowę i przekazanie mi tak wielu cennych informacji.

– Cieszę się, że mogłem ci pomóc.

– A ja na koniec powiem tak: pewnie sam nie zdawałeś sobie sprawy, do czego są zdolni ludzie z pasją i jak wiele mogą zdziałać, dopóki nie zorganizowaliście tak ogromnego przedsięwzięcia. Cała nasza rozmowa była właśnie o nich. Tacy już są. Ich wiara i determinacja może zdziałać cuda. Jak widać, nie ma rzeczy niemożliwych. Nie ma funduszy – są fundusze. Ale pieniądze to nie wszystko. Niczego byście nie zrobili, gdyby nie wielkie zaangażowanie, ofiarność i poświęcenie garstki zapaleńców.

– I to jest klucz do sukcesu, Moniko.

1Noc Kultury – wydarzenie kulturalne odbywające się od jedenastu lat w Lublinie, które na stałe wpisało się w kalendarz imprez. Otrzymało Certyfikat Polskiej Organizacji Turystycznej dla Najlepszego Produktu roku 2016. To magiczna noc, kiedy to sztuka ożywia nieznane i zapomniane miejsca. To gra świateł zabłąkanych w zakątkach starych uliczek i niesamowita metamorfoza Starego Miasta, potrafiąca zaskoczyć nawet jego starych bywalców. Przez całą noc otwarte są wszystkie instytucje kulturalne i gastronomiczne. To czas pozwalający odkryć Lublin na nowo.

2 W Maratonie Lubelskim w 2013 r. wystartowało 867 osób. Wykorzystano 12 t pachołków i 20 t barierek. Zużyto 5000 l wody, 5000 l napojów izotonicznych oraz 400 kg bananów.

Rozdział drugiPoszukiwanie sensu życia

– Tak, wyślemy to do państwa dzisiaj. Zaraz prześlę ofertę na adres mailowy. Dziękuję. Oczywiście nie zapomnę dołączyć zdjęć. Pozdrawiam. Do usłyszenia.

Monika szybko zakończyła rozmowę. Widziała, że dzwoni do niej Jola. Chciała odebrać ten telefon. Dawno nie miały ze sobą kontaktu.

– Cześć, Jolu, cieszę się, że dzwonisz. Wczoraj myślałam o tobie.

– No cześć, Monisiu, ja o tobie też. Dlatego dzisiaj dzwonię, jak słyszysz. Najwyraźniej połączyłyśmy się wcześniej myślami. Mam dla ciebie propozycję. Robię specjalizację z refleksologii, czy nie zechciałabyś mi w tym pomóc?

– Jeśli tylko będę mogła. Chętnie. A na czym miałaby polegać moja pomoc?

– Będziesz się relaksować, a ja będę masować ci stopy, ot i wszystko. Muszę wykonać pewną ilość zabiegów, pomyślałam o tobie.

– Cudownie. Dzięki. To kiedy zaczynamy?

– Jak masz czas jutro wieczorkiem, to zapraszam.

– Jutro akurat mam.

– To wpadnij do mnie o osiemnastej. Może być?

– Świetnie. Będę. Dzięki za telefon i propozycję. Przepraszam, muszę kończyć. Mam dostawę. Pa.

Tak wiele się dzieje każdego dnia. Tyle rzeczy chciałoby się zrobić. Czas biegnie nieubłaganie. Spokojnie, nie śpiesząc się wcale. Odlicza minuty i godziny naszego życia, a my łapczywie chwytamy każdą nadarzającą się okazję, by zrobić dla siebie coś jeszcze. Ile myśli przebiega przez naszą głowę w jednej chwili.

Nasz umysł jest tak genialny, tak szybki i pracowity, że zdoła przepuścić przez siebie ponad sześćdziesiąt tysięcy myśli dziennie. Nie jesteśmy w stanie nad nimi wszystkimi zapanować, pamiętamy tylko niewielki odsetek. Najczęściej te negatywne, krytyczne, wprowadzające w stan frustracji i stresu. Bywa, że to nam ciąży i zaczynamy się zastanawiać, co takiego jest przyczyną, że sami ze sobą czujemy się źle, albo jesteśmy przekonani, że w naszym życiu jest coś lub ktoś, kto nas blokuje. Kto z nas tego nie czuje? Nie ma poczucia winy? Nie zrzuca swoich niepowodzeń czy złego samopoczucia na innych: partnera, rodziców? To błędne koło toczy się dopóty, dopóki nie zdołamy zrozumieć, że nikt inny, a właśnie my sami jesteśmy odpowiedzialni za wszystko, co nas w życiu spotyka – dobrego i złego. Droga do tego nie jest prosta, wymaga poszukiwań i chęci poznania tego, co niewidoczne, co jest zapisane w naszej duszy.

Kiedy dojrzewamy do pewnych zdarzeń, wszystko zaczyna się układać, otrzymujemy wskazówkę i znak, że to już czas, że jesteśmy gotowi spojrzeć głębiej w siebie, spróbować odkodować to, co nas blokuje.

I zrozumieć lepiej samego siebie. Nie musimy wówczas już niczego ani nikogo szukać. Wszystko, czego potrzebujemy, przychodzi do nas w odpowiedniej chwili.

Od momentu, kiedy do rąk Moniki trafiła książka Życie po życiu, nie przestawała myśleć o tym, że to, co przeżywamy tutaj na ziemi, ma związek z naszym wcześniejszym życiem. Bardzo chciała poznać swoją przeszłość – nie tyle z ciekawości, ile po to, by lepiej zrozumieć siebie, swoje odczucia, zachowania, lęki, obawy i fobie. To pragnienie tkwiło w niej bardzo mocno. Wiele czytała na ten temat.

Czuła wielką potrzebę doświadczenia tego na własnej skórze. Tak często o tym myślała, że w końcu nadarzyła się odpowiednia okazja.

* * *

– Usiądź sobie teraz, Moniko, i wypij, proszę, szklankę wody. Zawsze po zabiegu jest taka potrzeba. Jak się czujesz? – zapytała Jola.

– Znakomicie. Zrelaksowana, trochę pobudzona.

– To dobrze. Po pierwszym zabiegu nie powinno się wydarzyć nic szczególnego. Proces oczyszczania zaczyna się po trzech, czterech. Teraz najlepiej idź prosto do domu, odpocznij. Wycisz się.

– Spróbuję, chociaż nie obiecuję. Nie zawsze jest tak, jak planujemy. Nie wiem, co tam się dzieje w domu. Nie widziałam się z chłopakami od rana.

– Dali sobie radę do tej pory, to nie zginą. Nie martw się. Powiedz mi lepiej, kiedy możesz przyjść następnym razem. Wskazana jest przerwa między zabiegami.

– Najchętniej w sobotę o dziesiątej. Pasuje ci? – odpowiedziała Monika.

– Nie. W sobotę idę na regresję.

– Co? Na regresję? Gdzie? Ja też chcę!

– Tutaj, blisko. Paweł robi serię takich seansów w ramach specjalizacji. Musi zrobić kilkadziesiąt godzin praktyk. Zapisałam się do niego.

– A nie zapytałabyś, czy ja też mogę? Proszę… – powiedziała Monika błagalnym tonem.

– Dobrze. Zaraz do niego zadzwonię. – Jola od razu wzięła komórkę do ręki. – Nie odpowiada. Może ma wyciszony telefon, bo prowadzi regresję? Spróbuję później. Wiem, że ma sporo chętnych. No, ale zobaczymy. Jak tylko się z nim skontaktuję, dam ci znać.

Monika wróciła do domu bardzo podekscytowana. Oto nadchodzi chwila, kiedy sama na własnej skórze będzie mogła tego doświadczyć. Sięgnąć pamięcią wstecz tak daleko, jak będzie jej to dane. Czytała, że regresja uwalnia od wszelkich blokad, starych wzorców myślenia i postępowania, a w zamian otwiera nowe możliwości, ale tylko wówczas, gdy jest się na to gotowym. To metoda pracy z emocjami i nad emocjami, pozwalająca je zrozumieć i wskazująca drogę do ich uwolnienia. To droga rozwoju duchowego poprzez zrozumienie pewnych zdarzeń z przeszłości i ich ocenę dokonywaną z perspektywy teraźniejszości, wiodąca ku przebaczeniu sobie i innym.

* * *

To, co jest nam pisane, musi się zdarzyć. Są momenty w życiu, gdy wszystko sprzyja naszym poczynaniom. Tak też było w przypadku udziału Moniki w seansach regresji.

Nie musiała długo czekać na telefon od Joli. Wiadomość była oczywiście dla niej pomyślna. Pierwsze spotkanie zostało wyznaczone zaraz po weekendzie.

Regresja

Weszła do poczekalni. W drzwiach przywitał ją recepcjonista. Zapytał, z kim jest umówiona. Przyszła nieco przed czasem, więc zaproponował jej spędzenie kilku minut w poczekalni, informując jednocześnie, do którego pokoju ma się za chwilę udać.

Usiadła na krześle. Była spięta i trochę zdenerwowana. Czuła się jak przed koncertem.

Z jednej strony bardzo tego chciała, z drugiej towarzyszył jej lęk. Lęk przed nieznanym, przed tym, co może się wydarzyć. Z opowiadań Joli słyszała, że przeżycie jest ogromne.

Do poczekalni wszedł mężczyzna.

– Cześć. Paweł – przedstawił się, podając rękę na powitanie. – Jeżeli ci to nie przeszkadza, będziemy mówić do siebie po imieniu. Tak będzie łatwiej.

– Absolutnie mi to nie przeszkadza. Monika.

– Zaprowadzę cię do pokoju, w którym odbędziemy seans. Czy doświadczałaś już kiedyś regresji?

– Nie, nigdy.

– Aha – kiwnął głową. – Wejdź, proszę. – Otworzył przed nią drzwi do niewielkiego pokoju. Całym jego wyposażeniem było łóżko, w którego nogach leżał koc i niewielka płaska poduszeczka, oraz krzesło. – Krzesło jest dla mnie, a łóżko dla ciebie.

– Domyślam się – powiedziała. Była spięta.

Paweł spokojnym, pełnym ciepła głosem wydawał polecenia.

– Połóż się wygodnie na plecach. O, tak. Świetnie. Teraz zegnij lekko nogi w kolanach. Jeśli chcesz, możesz podłożyć sobie pod głowę poduszkę.

Monika zajęła dogodną dla siebie pozycję.

– Chcesz się przykryć?

– Tak.

Przykrył ją kocem i usiadł koło niej na krześle. W pokoju panował mrok.

– Możemy zaczynać? – zapytał.

– Tak. Jestem gotowa.

– Niczego się nie obawiaj. To nie ma nic wspólnego z hipnozą. Będziesz cały czas świadoma siebie i swojego ciała. Będziesz odczuwać różnego rodzaju emocje. One zazwyczaj pojawiają się wcześniej niż obrazy. Te mogą, ale nie muszą się pokazać. Ważne jest, żeby pojawiły się emocje i wróciła pamięć przeszłości, wspomnienia wydarzeń, które były dla ciebie ważne, bo dzięki nim czegoś doświadczyłaś, ale dzisiaj nie są ci już potrzebne. Mogą do tej pory w tobie tkwić i wracać w postaci fobii czy lęków. Dzięki tej metodzie można w dużej mierze odkodować niepotrzebne blokady.

Monika wsłuchiwała się w swoje ciało.

– Oddychaj – mówił dalej Paweł. – Spokojnie, równo i głęboko. Za chwilę będę odliczał. Kiedy odliczę od pięciu do zera, przypomnisz sobie to, co wydarzyło się kiedyś, co trzymasz w sobie do dzisiaj w postaci lęku, strachu, czyli kodów, które przeszkadzają ci się rozwijać, żyć i w pełni korzystać z potencjału, jaki w sobie nosisz. Tak… Dobrze. – Paweł słuchał oddechu Moniki. Kontrolował go. – Oddychaj. Jeszcze, głębiej, głębiej. Skupienie się na oddechu jest niezwykle istotne podczas regresji – wyjaśniał. – Spokojnie. Niczego się nie obawiaj. Za chwilę zacznę odliczać. Nie śpieszmy się. To jest czas dla ciebie.

Monika oddychała, ale była spięta. Nie potrafiła się wyłączyć.

– Odliczam. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, zero. Już!

Cisza i pustka. Nic nie przychodzi – myślała.

– Przypomnij sobie to, co siedzi głęboko w tobie, blokuje cię, poczuj to raz jeszcze i odetnij się od tego na zawsze. Odliczę jeszcze raz. Ty oddychaj. Cały czas oddychaj, skoncentruj się na oddechu.

Nic do niej nie przychodziło.

– Paweł, ja nic nie czuję, nic się nie dzieje.

– Spokojnie. Oddychaj cały czas. Potrzebujesz trochę więcej czasu. Odliczę po raz kolejny.

– Nadal nic – powiedziała.

– To leż chwilę w ciszy i oddychaj. Skoncentruj się na tej prostej czynności. Wyobraź sobie, że z każdym oddechem wprowadzasz do swojego ciała wszechobecną miłość, która wypełnia każdą jego cząstkę, uzdrawia je i oczyszcza. Przechodzi przez nos, gardło, dociera do serca, a potem płynie coraz niżej, wchodzi głębiej i głębiej. Z każdym wydechem wyrzucasz z siebie wszystkie złe emocje, wszystko to, co ci przeszkadza, co cię męczy, rozprasza… Wdech. Taaak. Głęboko, głęboko. I wyyydech – prowadził.

Po kilku takich seriach Monika zaczęła mówić.

– Spływają do mnie słowa. Nic nie widzę. Płyną słowa.

– Wypowiedz je. Jakie to słowa?

– Murzyn, Ku Klux Klan.

– Gdzie jesteś?

– W Ameryce.

– Co robisz? Kim jesteś?

– Siedzę w salonie, jestem kobietą, boję się. Słyszę kroki.

– Jaki to może być okres?

– Nie wiem. Dawno temu.

W tym momencie pojawił się obraz.

Siedziała w bibliotece. W ogromnym domu było chłodno, chociaż na zewnątrz panował upał. Miała na sobie lekką białą batystową bluzkę z dużym dekoltem. Jej talię ciasno opinał gorset, uwydatniając piękne młode piersi. Dzięki temu wyglądały one jeszcze bardziej powabnie. Spoczywał na nich drogocenny naszyjnik. Był to rodowy klejnot należący do nieżyjącej od lat teściowej, której nawet nie znała. Mąż dał jej go w pierwszą rocznicę ślubu. Właśnie wtedy uznał, że ona na niego zasługuje. Dostała naszyjnik, bo po raz pierwszy oddała mu się bez kaprysów, jak mawiał. Od tamtej pory miała nosić go codziennie bez względu na porę dnia i nocy. Musiała, bo on tak chciał. Ile by dała, żeby wymazać z pamięci te wszystkie krzywdy i upokorzenia, jakie od niego doznała przez te trzy lata, jakie z nim spędziła…

Teraz siedziała cicho w nadziei, że o niej zapomni, że uśnie, zanim obudzi się w nim pijacka chuć. Wrócił z farmy. Podała mu obiad. Zjadł sam, o nią nawet nie zapytał. Była mu potrzebna tylko czasami, kiedy budziła się w nim żądza władzy i dominacji. Tego dnia wypił już sporą dawkę alkoholu. Szybko się upijał. Jego organizm był nim przesycony, więc nie potrzebował dużo, by poczuć jego działanie. W rękach miała gazetę. Nie czytała jej.

W głowie kłębiły się jej myśli i wspomnienia. Nie wiedziała, jak ma dalej żyć. Co zrobić, by wyrwać się z tego koszmaru?

Drgnęła. Usłyszała skrzypnięcie podłogi. Nasłuchiwała. Skrzypiąca podłoga i odgłosy stąpającego ciężko mężczyzny pozbawiły ją złudzeń. Zbliżał się do drzwi. Wiedziała, z czym to się wiąże. Nie miała już siły, a ochota na jakąkolwiek bliskość minęła, odkąd zaczął nadużywać alkoholu, a potem brutalnie ją gwałcić. Czuła, że dzisiaj będzie przełomowy moment, że musi z tym skończyć, dłużej tego nie zniesie.

– Hello, myszko, jesteś tam? – Usłyszała jego zachrypnięty głos.

Nie odezwała się. Czekała.

– Zaraz twój pan do ciebie przyjdzie – powiedział. – Zabawimy się. Ja będę kotem, a ty myszką. A wiesz, co kot robi z myszką, jak ją złapie? Nie ma dla niej litości. Ja też nie będę miał.

Słuchała tego z przerażeniem. Tym razem brzmiał bardzo groźnie i bezwzględnie. W jego głosie słychać było determinację pomieszaną z obłędem. Szaleństwo narastało z każdym zdaniem. Był już pod drzwiami.

Nagle usłyszała jakiś hałas.

Przewrócił się. Kanalia. To moja ostatnia szansa. Co robić? Boję się. Muszę, muszę uciec. On gotów mnie zabić. Okno – pomyślała. – To jedyna droga ucieczki. – Poderwała się z fotela. Zanim jednak pobiegła do okna, pchnęła fotel na drzwi.

– Już jestem, myszko, szykuj się do zabawy. Dzisiaj będzie ostro.

– Tak, kotku, twoja myszka już się szykuje. Daj jej jeszcze chwilkę. – Grała na zwłokę. Stare, niedawno malowane okno nie chciało się otworzyć. – Nie śpiesz się, kotku – powiedziała głośno, by nie usłyszał podejrzanych dźwięków, będących wynikiem jej mocowania się z zamkiem, a jednocześnie starała się brzmieć podniecająco. Prowadziła grę.

Nabrał się. Zaczął coś odpowiadać, lecz ona już tego nie słyszała. Wymknęła się przez okno, opuściła bibliotekę i zaczęła biec w kierunku kanionu. Nie było jej łatwo, na nogach miała sznurowane buty na obcasie, a mocno ściśnięty gorset utrudniał oddychanie. Słońce paliło. Biegła, nie oglądając się za siebie, nie myśląc dokąd, bez planu. Wiedziała, że ucieczki i tak dla niej nie ma. Nikt nie udzieli jej schronienia, wszyscy w okolicy za bardzo się go boją. On jest tutaj panem. Za chwilę wyśle za nią pogoń. Nie ma szans. Boże, pozwól, bym tylko zdołała dobiec do urwiska – modliła się w duchu. – Już niedaleko. Boże, proszę.

Biegła. Z minuty na minutę opadała z sił. Zatrzymała się na chwilę, by wyrównać oddech. Stanęła pod drzewem. Oparła się o pień. Z trudem łapała oddech. Nie mogła sobie pozwolić na zwłokę, wiedziała, co ją czeka. Teraz miała dwa wyjścia – albo zagryzą ją psy, albo… albo wybierze urwisko.

– Nie, nie dam się zagryźć jego wściekłym bestiom – to była jej ostatnia myśl. Wiedziała, że psy się pojawią. To była tylko kwestia czasu. Każdy, kto mu się sprzeciwiał, tak kończył.

Usłyszała szczekanie. Od urwiska dzieliło ją zaledwie kilkadziesiąt metrów. Kilkadziesiąt metrów do wolności. Kilkadziesiąt metrów życia.

Kiedy psy dobiegły do urwiska, ona była już wolna. Leciała jak ptak.

– Co się tam wydarzyło?

– Uciekłam. Nie miałam już siły walczyć.

– Co się potem z tobą stało?

– Skoczyłam.

– Jak się czułaś?

– Byłam wolna, bezpieczna. Było mi dobrze.

Po chwili odezwała się ponownie.

– Mam kolejną wizję. Siedzę na podłodze, bawię się z chłopcem. On zabiera mi lalkę. Nie godzę się na to. Wyrywam mu ją, kłócimy się. „To moja lalka” – krzyczę. „Nieprawda, bo moja”. Wyrwał mi ją. A teraz krzyczy do mnie z pogardą: „Ty jesteś lalką, głupią pustą lalką. Wszyscy się będą tobą bawić”.

– Dobrze – odezwał się Paweł. – Czy to jest to, co przeszkadza ci dzisiaj w życiu?

– Tak. Nie chcę być zabawką. Nie jestem lalką. Nie chcę być niczyją lalką – odpowiedziała.

– W takim razie odliczamy – zdecydował Paweł. – Kiedy odliczę od pięciu do zera, wyrzucisz z siebie te niepotrzebne emocje raz na zawsze i nigdy nie będziesz już do nich wracać. Odliczam. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, zero. Już. Oddychaj, cały czas głęboko oddychaj. Odczytuj to, co do ciebie płynie, pozwól na to, korzystaj z tej wiedzy.

– Ktoś, a raczej coś się do mnie zbliża. Nie wiem, co to jest. Wygląda jak małe wirujące wrzecionko.

– Jaki ma kolor?

– Srebrnoszary.

– Co się dzieje?

– Na razie nic. Wiruje przede mną. O! Zaczynają płynąć słowa. Teraz to wygląda inaczej niż wcześniej, podczas zabawy. To jest jak telepatia, raczej wymiana myśli… O matko! – wykrzyknęła nagle.

– Spokojnie, Moniko. Co się stało?

– To jest duch mojej mamy. Mówi, że nie może odejść, zanim mi czegoś nie powie.

– Pozwól jej na to. Poproś, niech mówi.

– Mówi, że musi mi powiedzieć, że bardzo mnie kochała, ale nie potrafiła tego wyrazić. Chce, żebym to wiedziała.

Po policzkach Moniki popłynęły łzy.

– Zapytaj ją, czy chce ci jeszcze coś powiedzieć.

– Mówi, że jest jej dobrze, że teraz może odejść, skoro już wiem.

– Zapytaj, czy możesz jej pomóc.

– Mówi, żebym się za nią pomodliła. Zapytałam, jaką modlitwę mam zmówić i ile razy. Odpowiedziała: „Ojcze nasz. Tyle razy, ile zechcesz”.

– A teraz podziękuj jej, że do ciebie przyszła, i pozwól, żeby odeszła.

– Dobrze – odpowiedziała.

Oczyszczający sen

Witaj Pawle,

Obudziłam się o 4.37 wstrząśnięta do głębi tym, co przeżyłam. Śniąc, miałam świadomość ścisłego związku tego, co przeżywam, z wcześniejszą regresją. Zaraz po przebudzeniu opisałam to dokładnie – dla siebie i dla Ciebie.

Zaprosiłeś mnie na seans. Odbywał się w domu u kogoś z Twojej rodziny. Były to młode kobiety, w wieku około dwudziestu trzech, dwudziestu pięciu lat. To miała być moja ostatnia regresja, ale nie mogło do niej dojść. Te młode dziewczyny cały czas kręciły się i nam przeszkadzały. Robiły to specjalnie, ponieważ wiedziały, że masz ze mną pracować. Byliśmy w pokoju.

Były w nim dwa łóżka. Jedno dla mnie, drugie dla mojej córki, która pojawiła się później. Zanim jednak dołączyła, przybył do mieszkania ojciec tych dziewczyn. Wysoki, dobrze zbudowany blondyn z krótkimi, falowanymi włosami. Ten szczegół jego wyglądu bardzo utkwił mi w pamięci. Szukał kogoś w naszym pokoju. W rogu stała szafa. Na niej leżała jakaś wielka walizka. Ściągnął ją stamtąd pod pretekstem, że szuka w niej jakiejś osoby. Co było oczywiście wierutną bzdurą. Osoba w walizce?!

W końcu sobie poszedł. Wtedy zjawiła się moja córka. My ciągle nie mogliśmy zacząć. W tym samym czasie rodzina zaczęła szykować jakieś przyjęcie. Z naszego pokoju można było obserwować pomieszczenie, w którym miała się odbyć ta uczta. I znowu nikt nic sobie nie robił z tego, że Ty… my czekamy na spokój. Widziałam dwa stoły, jeden vis-à-vis naszego pokoju. Okrągły, przykryty bordowym obrusem. Na nim stały kieliszki do wina. Serwowano jajka i coś jeszcze, ale mnie nie częstowano. Obok stał też jakiś drugi stół. Przy nim nic się nie działo. Natomiast gospodyni, zamiast szykować przyjęcie przy stole znajdującym się dalej od nas, robiła to przy tym, który był tak blisko nas, że nie mogliśmy rozpocząć regresji. Ja cierpliwie „zaciskałam zęby” i z udawanym spokojem czekałam, aż to wszystko ucichnie. Ty również byłeś bardzo zdziwiony tym, że towarzystwo tak nam przeszkadza. Poczęstowałeś mnie i moją córkę pizzą, którą, jak się później okazało, posypałeś opium, żeby umożliwić mi rzekome otwarcie się. Opium bardzo podziałało na córkę – „odleciała”. Zanim ja weszłam w pierwszy trans, pojawiły się dwa owczarki niemieckie. Jeden, zdecydowanie mniejszy, koło mojej głowy, drugi – w moich nogach. Kiedy moja córka, która wcześniej również przeszkadzała mi w wejściu w trans, w końcu całkowicie straciła kontakt z rzeczywistością, wreszcie i ja zaczęłam odlatywać.

Byłam w jakimś więzieniu, w lochu w ziemi. Z góry prześwitywało słońce i jasny dzień. Spałam po jakimś ciężkim przeżyciu, może torturach, byłam półprzytomna. Poczułam na ustach coś ciepłego. To mnie obudziło. Nie wiedziałam, co się dzieje.

Nagle zobaczyłam szczury. Chodziły po mnie. Jeden wychodził mi spod prawego ramienia. Potem chodziło ich po mnie więcej. Nie mogłam krzyczeć. Bałam się. Głos wiązł mi w gardle. Pomyślałam, że to ciepłe, co mnie obudziło, to był mocz szczura. W końcu wybudziłam się.

Wiedziałam, że ta regresja jest pod „kontrolą”, to znaczy, że byłeś w kontakcie telefonicznym z jakimś doktorem o nazwisku Sawicki. Usłyszałam, jak powiedziałeś do niego, że owszem, myślałeś, że to będzie ostatnia regresja, ale nie może tak być, ponieważ mam jeszcze wiele do odliczenia.

Rozmawiałeś z nim przez komórkę. Wiedziałam jeszcze, że nagrywasz wszystko na dyktafon. Dochodziło to do mnie, kiedy byłam jeszcze w pełnym transie. Słyszałam, jak mówiłeś: „Ona ma wiele mocy, uważajcie na drzwi. Nie mogłem jej zatrzymać”. Nie wiedziałam, o co Ci chodziło. Chwilę później miałam następne „wejście”. Tym razem byłam ściskana i więziona w worku i znowu widziałam przebłyski dnia. Odczuwałam paraliż twarzy. I znów bezgłos i wewnętrzny krzyk: „Wypuście mnie!!!”. Cały czas, zarówno przy tym wejściu, jak i przy poprzednim, czułam głęboki, tym razem świadomy związek z regresją i wiedziałam, że jak się obudzę, muszę Ci to opowiedzieć.

Tymczasem Ty po moim wybudzeniu się z transu przyniosłeś mi jakąś starą książkę. Miała pożółkłe kartki, na których zapisany był jakiś tekst, ale nie dałam rady go odczytać. Obraz się zacierał. Na drugiej kartce była stara mapa z konturami i napisem Utah.

Obudziłam się. Pamiętasz pierwszą regresję?

Słowa: „Murzyn”, „Ku Klux Klan”, wzgórza, mój skok?

Potem druga: worek i dyliżans, kołysanie, ściśnięcie i paraliż całego ciała, łącznie z twarzą? Ciemność, głęboka ciemność. Wspominałeś wówczas o narkotykach.

Kiedy czytałam rano w necie o tym stanie w USA, okazało się, że Utah było centrum aktywności Ku Klux Klanu.

To tyle na ten temat. Będę odliczać.

Pozdrawiam,

Monika

Wieczorem odczytała odpowiedź od Pawła:

Cześć, cześć,

Ciekawe, że to, co blokuje, jest jednocześnie tym, co umożliwi rozwój, jeśli będzie do tego przekonane. Mówię o twoim niższym Ja.

Można próbować je przechytrzyć, ale tak się da jedynie krótkoterminowo. Wydaje mi się, że walka albo jakieś negowanie, kombinowanie nie prowadzi do celu. Przychodzą mi do głowy słowa: współpraca, oswajanie, poznawanie – i dopiero za tym pójdzie uwalnianie. Na regresjach niekiedy trudno było rozdzielić, czyje były słowa, które przychodziły – czy Twojej podświadomości, czy istot ze wspomnień, poprzednich zdarzeń. Na końcu jednak zapytałaś swoje wyższe Ja o to, kim jest, i dostawałaś bezpośrednie odpowiedzi. To chyba był najważniejszy moment i jeśli teraz masz możliwość takiego kontaktu, to dostaniesz odpowiedź na każde pytanie.

Sny są sposobem na oczyszczanie. Obrazy mogły pojawić się dopiero teraz. Mówiliśmy o tym, że masz strażników, którzy pilnują, by wiedza, jaką masz w sobie, do ciebie nie dotarła. To widać pod postacią stróżujących psów oraz osób, które utrudniały ci regresję.

Kiedy wstępujesz na drogę rozwoju, musisz być na to przygotowana. Powinnaś wierzyć, poszukiwać i mieć nadzieję. Wszystko do ciebie przyjdzie w czasie najbardziej odpowiednim dla Twojej duszy. Niczego nie przyśpieszaj.

Pozdrawiam,

Paweł

Rozdział trzeci

Smaki życia

Smakuję życie

Dzień po dniu

Kęs za kęsem

Różnymi zmysłami

Wsłuchując się w tętniące gwarem ulice

Rozmowy mijanych przypadkowo ludzi

Szelest szumiących liści

Łapiąc promień jesiennego słońca

Karmiąc się codziennym oddechem

Okruchami szczęścia

Smakuję życie

Ciesząc się każdą spotkaną osobą

Dziękując za myśli i słowa

Powoli je trawię, gubiąc resztki rozsądku

Z łakomstwem zajadając kromki nadziei3.

Festiwal Smaku

Kiedy Monika uporała się już ze wszystkimi palącymi sprawami, a tego dnia było ich sporo, postanowiła na chwilę oderwać się od pracy. Zajrzała na Facebooka. Tutaj jednak nic ciekawego się dzisiaj nie działo. Przejrzała posty, kilka z nich zalajkowała, po czym wylogowała się z portalu. Znudzenie wzięło górę. Na niczym nie potrafiła się skupić. Asia wystawiała ostatnie faktury tego dnia, więc Monika, nie chcąc jej przeszkadzać, wyszła na chwilę na zewnątrz, by rozprostować kości i dać oczom odpocząć od komputera.

Było słoneczne wrześniowe popołudnie. Słońce oświetlało już drugą stronę budynku. Biura znajdowały się w cieniu. Można więc było postać przed nimi, nie oblewając się potem. Aura była jeszcze typowo letnia, wręcz upalna.

Długo nie stała sama. Po chwili dołączyły do niej kobiety z produkcji.

– Brak wam świeżego powietrza i przyszłyście się dotlenić?