Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Dandys. Słowo o Brunonie Jasieńskim

Dandys. Słowo o Brunonie Jasieńskim

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0229-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dandys. Słowo o Brunonie Jasieńskim

Opowieść o życiu i twórczości Brunona Jasieńskiego (1901–1938), jednego z najsłynniejszych polskich futurystów, głośnego skandalisty i literackiego buntownika dwudziestolecia międzywojennego, autora bulwersującej swego czasu rząd francuski powieści pod tytułem Palę Paryż, wreszcie agitatora politycznego i komunisty, na stałe osiadłego w Związku Radzieckim, który za swój ideowy wybór zapłacił cenę najwyższą – został rozstrzelany w jednej ze stalinowskich czystek pod zarzutami szpiegostwa na rzecz Polski.
Biografia porządkuje fakty i ujawnia nieznane dotąd informacje z obrosłego w legendę życia twórcy Balu manekinów. Oparta została na niepublikowanych wcześniej materiałach pochodzących z archiwów KGB, w których skryta była przez długi czas prawda o tragicznej śmierci poety. Książka uwzględnia również tajne do niedawna dokumenty z archiwów paryskich (raporty policyjne, korespondencję ministerialną). Opowieść ilustrują także unikatowe fotografie Jasieńskiego (zwłaszcza z okresu pobytu w ZSRR).
Dzięki bogatemu materiałowi badawczemu można po raz pierwszy rozstrzygnąć wiele spornych kwestii związanych z artystyczną działalnością Jasieńskiego w Polsce, Francji i Rosji, a także lepiej zrozumieć polityczne wybory, których dokonał ten kontrowersyjny, lecz nadal budzący żywe emocje wśród czytelników pisarz.

Polecane książki

Królestwo Solarii było przez wieki spokojną krainą, w której panowała harmonia, a jej mieszkańcy żyli dostatnio i szczęśliwie pod opieką sprawiedliwego władcy. Źródłem dobrobytu Solarii było siedem słońc, których energia dawała ludziom siłę, zdrowie i szczęście. ...
Szczęściary to książka dla osób, które przeżywają trudne chwile i poszukują sensownego rozwiązania, czyli… dla każdego z nas.   Siedem kobiet – tytułowych „szczęściar” – odkrywa własne problemy dopiero w chwilach, gdy próbują wspierać swoje ...
Barbara Kaśnikowska - menedżerka, trenerka NLP, coachKsiążka jest wyważonym zestawem teorii i praktyki. Znajdujemy w niej dawkę prosto i przejrzyście podanej wiedzy teoretycznej oraz opisy przypadków, które pozwalają łatwo umiejscowić teorię w rzeczywistości. Ale największą wartością tej książki...
Zdecydowana większość organizacji non-profit nie prowadzi działalności gospodarczej. Za 2014 rok będą one mogły sporządzić sprawozdanie finansowe z uwzględnieniem uproszczeń przewidzianych dla jednostek mikro, jeśli organy zatwierdzające ich sprawozdania podejmą taką decyzję....
„Przywarł wargami do jej ust. Okrzyki radości, wiwaty, wszystko ucichło, a przynajmniej on nic nie słyszał. Poczuł, jak Carrie rozchyla wargi, jak wtula się w jego ciało. Jej jedwabiste włosy oraz usta działały upajająco. Pragnął jej do szaleństwa. Fajnie zacząć rok od fajerwerków.....
Porwanie Kościoła - opracowanie historii oraz wierzeń dotyczących rzeczy ostatecznych człowieka i świata Kościołów tradycji protestanckiej. Eschatologia protestancka. Śmierć, zaświaty, paruzja Chrystusa, Sąd Ostateczny, nagroda lub kara....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krzysztof Jaworski

Opra­co­wa­nie ‌gra­ficz­ne i pro­jekt okład­ki: An­drzej ‌Ba­rec­ki

Re­dak­cja: Prze­my­sław Kut­nyj ‌Ko­rek­ta: Bo­gu­sła­wa Ję­dra­sik

Opra­co­wa­nie in­dek­su: ‌Krzysz­tof Ja­wor­ski

Co­py­ri­ght ‌© by Krzysz­tof ‌Ja­wor­ski, 2009

Co­py­ri­ght © ‌by Wy­daw­nic­two ‌Iskry, War­sza­wa 2009

Wy­ko­rzy­sta­ne w książ­ce ‌fo­to­gra­fie po­cho­dzą z Mu­zeum ‌im. Ada­ma Mic­kie­wi­cza w War­sza­wie ‌i ar­chi­wum prof. Zdzi­sła­wa Je­rze­go ‌Adam­czy­ka.

Fo­to­gra­fia mło­de­go Bru­no­na Ja­sień­skie­go ‌po­cho­dzi ze spu­ści­zny ‌Ana­to­la Ster­na w zbio­rach ‌Bi­blio­te­ki Na­ro­do­wej, Akc. 14362.

Wy­daw­nic­two ‌do­ło­ży­ło wszel­kich sta­rań, by ‌skon­tak­to­wać się ‌z twór­ca­mi za­miesz­czo­nych w książ­ce ‌zdjęć. ‌W kil­ku przy­pad­kach ‌oka­za­ło się to nie­moż­li­we, ‌dla­te­go twór­ców, z któ­ry­mi ‌nie zo­sta­ły pod­pi­sa­ne umo­wy, ‌pro­si­my o pil­ny kon­takt z se­kre­ta­ria­tem ‌wy­daw­nic­twa.

ISBN ‌978-83-244-0114-7

Wy­daw­nic­two Iskry

ul. Smol­na 11 00-375 ‌War­sza­wa

tel./faks (0-22) 827 94 15

e-mail: ‌iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Idę mło­dy ge­nial­ny, trzy­mam ‌ręce w kie­sze­niach ‌/ sta­wiam kro­ki ‌mi­lo­we za­ma­szy­ste, jak świat”, ‌pi­sząc te ‌sło­wa w rok ‌swo­je­go de­biu­tu, dwu­dzie­sto­let­ni Bru­no Ja­sień­ski nie mógł chy­ba przy­pusz­czać, jak za­ma­szy­sty krok przyj­dzie mu po­sta­wić na li­te­rac­kiej i oso­bi­stej ma­pie ży­cia – Kli­mon­tów, Kra­ków, War­sza­wa, Lwów, Pa­ryż, Ber­lin, Le­nin­grad, Mo­skwa, wy­jaz­dy na Da­le­ki Wschód, szczy­ty gór Pa­mi­ru i głę­bi­ny Mo­rza Ka­spij­skie­go (tak, wy­brał się tam kie­dyś z eks­pe­dy­cją mor­ską) i wresz­cie mała miej­sco­wość od­da­lo­na 30 ki­lo­me­trów od Mo­skwy – Bu­to­wo, na­zy­wa­ne „ro­syj­ską Gol­go­tą” – gdzie strza­łem w tył gło­wy za­koń­czo­no jego tra­gicz­ną i fa­scy­nu­ją­cą po­dróż.

„Nie ma chy­ba nic gor­sze­go, niż na­pi­sa­nie nud­nej bio­gra­fii czło­wie­ka, któ­ry wiódł cie­ka­we ży­cie”. Po uzmy­sło­wie­niu so­bie tej bo­le­snej praw­dy pió­ro samo wy­pa­da z rąk. Bo jak­kol­wiek wyda się to ba­nal­ne, Ja­sień­ski wiódł nie­zwy­kle cie­ka­we ży­cie, lecz wła­śnie ta nie­zwy­kłość spo­wo­do­wa­ła, że była to dro­ga za­wi­ła i po­gma­twa­na. A wy­ja­śnia­nie ta­kich za­wi­ło­ści bywa czę­sto nu­żą­ce. Wie­le bo­wiem w ży­cio­ry­sie au­to­ra Buta w bu­to­nier­ce za­ga­dek, nie­ści­sło­ści, prze­ina­czeń wy­ni­ka­ją­cych z róż­nych wzglę­dów, przede wszyst­kim po­li­tycz­nych. O Ja­sień­skim, jako ofie­rze sta­li­now­skie­go ter­ro­ru, nie moż­na było wspo­mi­nać la­ta­mi, do­pie­ro roz­pad Związ­ku Ra­dziec­kie­go i wgląd w taj­ne ar­chi­wa tego pań­stwa uchy­lił rąb­ka dłu­go skry­wa­nej ta­jem­ni­cy (czę­sto była to ta­jem­ni­ca po­li­szy­ne­la). Zresz­tą sam Ja­sień­ski, któ­ry pod ko­niec ży­cia uwa­żał się nie tyl­ko za tzw. „czło­wie­ka ra­dziec­kie­go” i au­to­ra pi­szą­ce­go wy­łącz­nie po ro­syj­sku (co nie do koń­ca po­kry­wa się z fak­ta­mi), był rów­nież po­li­ty­kiem pia­stu­ją­cym wy­so­kie sta­no­wi­ska na szczy­tach ko­mu­ni­stycz­nej wła­dzy, skrzęt­nie skry­wa­ją­cym te frag­men­ty swo­jej bio­gra­fii, któ­re mo­gły­by go w oczach owej wła­dzy po­grą­żyć. Dziś wy­da­je się to nie­do­rzecz­ne, ale w cza­sach, w któ­rych żył Ja­sień­ski, przy­zna­nie się na przy­kład do au­tor­stwa fu­tu­ry­stycz­ne­go wier­sza mo­gło skoń­czyć się tra­gicz­nie, oczy­wi­ście nie cho­dzi­ło o sam utwór, ale pre­tekst, do zdys­kre­dy­to­wa­nia au­to­ra, po­zba­wie­nia go par­tyj­nej funk­cji, a nie­rzad­ko i ży­cia. To­też Ja­sień­ski nie­wy­god­ne fak­ty po­mi­jał, inne prze­ina­czał ze wzglę­dów pro­pa­gan­do­wych (na przy­kład czas spę­dzo­ny we Fran­cji, gdzie rze­ko­mo z bie­dy miał miesz­kać pod mo­sta­mi, pra­co­wać w fa­bry­ce sa­mo­cho­dów pod zmie­nio­nym na­zwi­skiem, prze­by­wać dłu­gi czas w szpi­ta­lu dla obłą­ka­nych i tak da­lej). Pi­sarz stwo­rzył wo­kół sie­bie szcze­gól­ną le­gen­dę – mie­sza­ni­nę pół­prawd i po­li­tycz­nych wy­ol­brzy­mień lub prze­mil­czeń, któ­re dziś trud­no sko­ry­go­wać. Bo na świa­do­me za­cie­ra­nie po so­bie bio­gra­ficz­nych śla­dów na­kła­da się jesz­cze nie­ła­twa i po­plą­ta­na hi­sto­ria ro­dzin­na, w któ­rej moż­na zna­leźć cho­ciaż­by po­wo­dy zmia­ny na­zwi­ska pi­sa­rza (z pier­wot­ne­go Zy­sman na Ja­sień­ski).

Jako au­tor jego bio­gra­fii nie chciał­bym snuć przed Czy­tel­ni­ka­mi ilu­zji, że po kil­ku­na­stu la­tach po­szu­ki­wań wszyst­ko w niej jest dla mnie ja­sne i przej­rzy­ste, że po­tra­fię wła­ści­wie zro­zu­mieć i zin­ter­pre­to­wać dość kon­tro­wer­syj­ne wy­bo­ry ży­cio­we, ja­kich do­ko­ny­wał jej bo­ha­ter, że znaj­dzie się w tej książ­ce roz­strzy­ga­ją­ca od­po­wiedź na każ­de py­ta­nie. Nie chciał­bym rów­nież wszyst­kich usta­leń tłu­ma­czyć samą bio­gra­fią bądź prze­ciw­nie – samą twór­czo­ścią w myśl idei, że ta wy­tłu­ma­czy wszyst­ko,i na­bu­do­wać por­tret psy­cho­lo­gicz­ny pi­sa­rza mi­ja­ją­cy się z praw­dą. Ja­sień­ski zbyt moc­no zwią­zał swo­ją twór­czość li­te­rac­ką z ży­ciem po­li­tycz­nym, w któ­rym tkwił wy­jąt­ko­wo sil­nie, by moż­li­we były pro­ste od­po­wie­dzi na py­ta­nia typu: „Z ja­kich po­bu­dek wy­brał ko­mu­nizm – ko­niunk­tu­ral­nych czy ide­owych?, „Dla­cze­go tak fa­na­tycz­nie (nie on je­den prze­cież) wie­rzył w sys­tem i umac­niał ideę, któ­ra po­chło­nę­ła mi­lio­ny ofiar, z nim sa­mym włącz­nie?”. Czę­sto nie bę­dzie więc po­żą­da­nej w ta­kich wy­pad­kach jed­no – znacz­no­ści, a i py­tań może być wię­cej niż od­po­wie­dzi, ale wy­da­wa­ło mi się, że przy­szedł czas, aby je wresz­cie za­dać, może gdzieś znaj­dzie się jesz­cze ktoś, kto na nie od­po­wie, za­po­znaw­szy się do­kład­nie za­rów­no z tym, co o Ja­sień­skim wia­do­mo, jak i z tym, co wia­do­me nie jest. Chciał­bym tak­że krót­ko wy­tłu­ma­czyć się z brzmie­nia ty­tu­łu. Otóż sło­wo „dan­dys” jest alu­zją do in­wek­tyw, ja­ki­mi czę­sto ob­rzu­ca­no Ja­sień­skie­go w pra­sie li­te­rac­kiej, su­ro­wi kry­ty­cy jego po­ezji bo­wiem po­strze­ga­li go wła­śnie jako „dan­dy­sa” lub „fi­gur­kę wo­sko­wą z pa­nop­ti­kum Osca­ra Wil­de’a”, wi­dząc w nim po­ze­ra po­etyc­kie­go, in­te­lek­tu­al­ne­go, świa­to­po­glą­do­we­go, prze­sad­nie dba­ją­ce­go o swój wy­gląd kunk­ta­to­ra, któ­ry z zim­ną krwią do­bi­ja się o sła­wę li­te­rac­ką i po­wo­dze­nie ży­cio­we, któ­re mu się nie na­le­żą. W tej książ­ce sło­wo ty­tu­ło­we nie jest trak­to­wa­ne jak in­wek­ty­wa, ra­czej – me­ta­fo­ra. Jak po­wszech­nie wia­do­mo, Oscar Wil­de ucho­dził za mi­strza li­te­rac­kie­go pa­ra­dok­su, Ja­sień­ski zaś do mi­strzo­stwa do­pro­wa­dził pa­ra­doks ży­cio­wy. I dla jed­ne­go, i dla dru­gie­go żon­glo­wa­nie wła­snym lo­sem mia­ło wy­miar na wskroś tra­gicz­ny. W wy­pad­ku Ja­sień­skie­go bar­dziej chy­ba przej­mu­ją­cy – z uwa­gi na okrut­ny fi­nał.

W pra­cy nad bio­gra­fią przez kil­ka­na­ście lat po­ma­ga­ło mi tak wie­le osób, że wy­mie­nie­nie ich wszyst­kich mo­gło­by prze­ro­snąć za­war­tość tej pu­bli­ka­cji, to­też ser­decz­nie chcia­łem po­dzię­ko­wać przede wszyst­kim tym, któ­rzy wspie­ra­li mnie naj­dłu­żej, pani pro­fe­sor Ali­nie Ko­wal­czy­ko­wej za wie­le cen­nych rad, któ­rych od lat mi udzie­la­ła i udzie­la, zwłasz­cza w kwe­stiach sty­lu mo­je­go pi­sa­nia i trud­nej sztu­ki re­la­cji au­to­ra z czy­tel­ni­kiem, panu pro­fe­so­ro­wi Zdzi­sła­wo­wi J. Adam­czy­ko­wi, któ­ry był moim opie­ku­nem na­uko­wym od po­cząt­ku za­in­te­re­so­wań Ja­sień­skim i prze­ka­zał mi ma­te­ria­ły bio­gra­ficz­ne, o ja­kich ni­ko­mu się wów­czas nie śni­ło; dzię­ku­ję Hen­ry­ko­wi Cit­ce, bez któ­re­go po­mo­cy nie ist­niał­by „epi­zod fran­cu­ski” w bio­gra­fii Ja­sień­skie­go, człon­kom Sto­wa­rzy­sze­nia Mi­ło­śni­ków Twór­czo­ści Bru­no­na Ja­sień­skie­go, szcze­gól­nie Pio­tro­wi Ba­na­sia­ko­wi za po­moc przy do­tar­ciu do ma­te­ria­łów do­ty­czą­cych ojca Ja­sień­skie­go – dok­to­ra Ja­ku­ba Zy­sma­na; cen­ne uwa­gi na te­mat mo­skiew­skich do­ku­men­tów Ja­sień­skie­go uzy­ska­łem pod ko­niec pi­sa­nia tej książ­ki od pana pro­fe­so­ra Je­rze­go W. Bo­rej­szy, jak rów­nież pani Mar­cii Sho­re, któ­ra ze­chcia­ła po­dzie­lić się wy­ni­ka­mi swo­ich po­szu­ki­wań ko­re­spon­den­cji pi­sa­rza w Mo­skwie, nie­oce­nio­ną po­moc oka­zał w ko­rzy­sta­niu z ar­chi­wa­liów pol­skich pan Pa­weł Li­be­ra; a wresz­cie nie mniej­sze po­dzię­ko­wa­nia pra­gnę zło­żyć oso­bie, bez któ­rej ta książ­ka w ogó­le nie uj­rza­ła­by świa­tła dzien­ne­go, a któ­ra była jej bez­po­śred­nią in­spi­ra­cją, au­to­ro­wi słów o „pi­sa­niu nud­nych bio­gra­fii” i jed­no­cze­śnie jej wy­daw­cy, panu Pre­ze­so­wi Wie­sła­wo­wi Uchań­skie­mu.

Pi­sząc tę książ­kę, ko­rzy­sta­łem z wie­lu źró­deł ar­chi­wal­nych, do­ku­men­tów, fo­to­gra­fii, któ­re uka­zu­ją się tu po raz pierw­szy dru­kiem, jed­nak, jak wspo­mnia­łem, bio­gra­fią i twór­czo­ścią Ja­sień­skie­go zaj­mu­ję się kil­ka­na­ście lat, to­też przy­wo­łu­ję tu rów­nież usta­le­nia z mo­ich wcze­śniej­szych prac – Bru­no Ja­sień­ski w Pa­ry­żu (2003) i Bru­no Ja­sień­ski w so­wiec­kim wię­zie­niu (1995), tam rów­nież czy­tel­nik może zna­leźć szcze­gó­ło­wą bi­blio­gra­fię, na któ­rą w tej pra­cy bra­kło miej­sca; po­nie­waż z za­ło­że­nia ma ona mieć cha­rak­ter zbli­żo­ny do po­pu­lar­ne­go, sta­ra­łem się rów­nież ogra­ni­czyć do mi­ni­mum przy­pi­sy w tek­ście.

I uwa­ga ostat­nia: bio­gra­fię pi­sa­rza moż­na z grub­sza po­dzie­lić na trzy eta­py: pierw­szy z nich, lata 1918-1925, obej­mu­je dzia­łal­ność li­te­rac­ką w Pol­sce, dru­gi – dzia­łal­ność we Fran­cji (głów­nie w Pa­ry­żu) w la­tach 1925-1929 i wresz­cie ostat­ni – dzia­łal­ność w ZSRR, któ­rą wy­zna­cza­ją daty 1929-1938. Sta­ra­łem się za­tem utrzy­mać ten po­rzą­dek chro­no­lo­gicz­ny wy­wo­du, do­dat­ko­wo za­opa­tru­jąc całą pra­cę w krót­kie ka­len­da­rium ży­cia i twór­czo­ści Ja­sień­skie­go, któ­re po­zwo­li­ło­by czy­tel­ni­ko­wi na szyb­sze zo­rien­to­wa­nie się nie tyl­ko w sa­mej bio­gra­fii pi­sa­rza, lecz tak­że w kon­tek­ście hi­sto­rycz­nym.

Bru­no Ja­sień­skiw cza­sach fu­tu­ry­stycz­nej mło­do­ści.Lata dwu­dzie­ste XX wie­ku.

Fo­to­gra­fia Bru­no­na Ja­sień­skie­gowy­ko­na­na przez Fe­lik­sa Zwierz­chow­skie­gow la­tach trzy­dzie­stych XX wie­ku.

Bru­no Ja­sień­ski, ZSRR,po­ło­wa lat trzy­dzie­stych XX wie­ku.

Ire­na Ja­sień­ska,przed­wcze­śnie zmar­ła sio­stra po­ety,lata dwu­dzie­ste XX wie­ku.

Eu­fe­mia Ma­ria Zy­sman, mat­ka po­ety.Ja­sień­ski miał ze sobą jej zdję­cie,prze­by­wa­jąc już na sta­łe w ZSRR.

Bru­no Ja­sień­ski,lata trzy­dzie­ste XX wie­ku.

OBOKBru­no Ja­sień­ski naj­praw­do­po­dob­niej pod­czas jed­nejze swych licz­nych po­dró­ży po ZSRR,lata trzy­dzie­ste XX wie­ku.

NA PO­PRZED­NICH STRO­NACHBru­no Ja­sień­ski (dru­gi od le­wej)wśród człon­ków or­ga­ni­za­cji li­te­rac­kiej RAPP, któ­rej prze­wod­ni­czyłLe­opold Awer­bach (dru­gi od pra­wej), za Ja­sień­skim sie­dzi naj­praw­do­po­dob­niejAnna Be­rziń (obej­mu­ją­ca go ra­mie­niem).ZSRR lata trzy­dzie­ste XX wie­ku.

Bru­no Ja­sień­ski w ZSRR, lata trzy­dzie­ste XX wie­ku.Wi­ze­ru­nek przy­kład­ne­go pi­sa­rza pro­le­ta­riac­kie­go.

OBOKBru­no Ja­sień­ski z psem, któ­re­go otrzy­mał po­noć w pre­zen­cieod Wło­dzi­mie­rza Ma­ja­kow­skie­go. Jed­no z nie­licz­nychnie­po­zo­wa­nych zdjęć Ja­sień­skie­go(po­eta na­ło­żył psu swój be­ret…)ZSRR, lata trzy­dzie­ste XX wie­ku.

Ostat­nia stro­na ostat­nie­go ze­zna­niadla NKWD.

OBOKŚwia­dec­two uro­dze­nia Bru­no­na Ja­sień­skie­go.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

„MŁODY, GENIALNY…” – ZAMIAST WSTĘPUZ WIKTORA ZYSMANA –BRUNO JASIEŃSKI. ZAKAMARKI BIOGRAFII

Wy­da­wać by się mo­gło, że spra­wy tak pod­sta­wo­we, jak cho­ciaż­by usta­le­nie daty uro­dzin i śmier­ci czy imie­nia i na­zwi­ska twór­cy ży­ją­ce­go w pierw­szej po­ło­wie XX wie­ku nie po­win­ny na­strę­czać więk­szych kło­po­tów. Tym­cza­sem przy­pa­dek Ja­sień­skie­go wy­ma­ga za­bie­gów iście de­tek­ty­wi­stycz­nych. Oto ist­nie­ją aż trzy wer­sje daty uro­dze­nia przy­szłe­go au­to­ra Sło­wa o Ja­ku­bie Sze­li: 17 lip­ca, 19 lip­ca i 21 lip­ca 1901 roku. Nie wszy­scy ba­da­cze mają rów­nież pew­ność co do imie­nia oraz brzmie­nia na­zwi­ska pi­sa­rza. Moż­na na­tknąć się na mo­zai­kę prze­róż­nych wa­rian­tów, wśród któ­rych po­da­je się, że jego praw­dzi­we imię i na­zwi­sko brzmia­ło: „Ar­tur Zy­sman”, „Bru­no Zy­skind”, „Wik­tor Bru­no Zy­sman”, cza­sem for­ma na­zwi­ska przy­bie­ra po­stać „Zys­sman” (przez dwa „s”), „Süs­sman”, „Su­es­sman” lub na­wet „Su­es­ser”; nie­któ­rzy na­zwi­sko „Ja­sień­ski” trak­tu­ją jako pseu­do­nim li­te­rac­ki, nie­któ­rzy za pseu­do­nim uzna­ją imię „Bru­no”.

Ten in­for­ma­cyj­ny, a ra­czej dez­in­for­ma­cyj­ny cha­os moż­na upo­rząd­ko­wać, się­gnąw­szy po kli­mon­tow­ską Księ­gę uro­dzin, ślu­bów i zgo­nów z 1901 roku. Jej wia­ry­god­ność i za­pis tam po­czy­nio­ny nie po­win­ny bu­dzić wąt­pli­wo­ści co do daty przyj­ścia na świat przy­szłe­go po­ety:

Nr 55. Kli­mon­tów. Wik­tor Zy­sman. Dzia­ło się to w osa­dzie Kli­mon­tów 21 lip­ca ty­siąc dzie­więć­set pierw­sze­go roku. O szó­stej wie­czo­rem sta­wił się Ja­kub Zy­sman, czter­dzie­sto­let­ni le­karz ży­ją­cy w miej­sco­wo­ści Kli­mon­tów w obec­no­ści świad­ków […] oka­zał dzie­cię płci mę­skiej, oświad­cza­jąc, że uro­dzo­ne zo­sta­ło 17 lip­ca bie­żą­ce­go roku [1901] o trze­ciej po po­łu­dniu przez pra­wo­wi­tą jego mał­żon­kę trzy­dzie­stocz­te­ro­let­nią Eu­fe­mię Ma­rię z Mo­dze­lew­skich. Dzie­cię­ciu temu przy chrzcie świę­tym udzie­lo­nym tego dnia przez tu­tej­sze­go księ­dza […] nada­no imię Wik­tor […]1.

Tak więc na po­czą­tek kil­ka pew­nych usta­leń z wia­ry­god­ne­go źró­dła: data uro­dze­nia 17 lip­ca 1901, imię dane na chrzcie – Wik­tor, na­zwi­sko – Zy­sman, data chrztu – 21 lip­ca (my­lo­na z datą uro­dze­nia). Lecz na tym te­mat by­najm­niej się nie wy­czer­pu­je, a nie­ma­łe za­mie­sza­nie wpro­wa­dza, wy­da­wa­ło­by się nie­win­ny do­pi­sek drob­nym dru­kiem na mar­gi­ne­sie tej­że księ­gi; brzmi on:

Wik­tor Zy­sman po­sta­no­wie­niem Ko­wień­skiej Ka­zien­noj Pa­ła­ty na po­sie­dze­niu od­by­tym 25 sierp­nia 1908 roku (nr spra­wy 27157), od 26 sierp­nia 1908 zo­stał usy­no­wio­ny przez […] Jana Lu­dwi­ko­wa Ja­sień­skie­go i jego żonę Anie­lę Ada­mow­nę. Nada­no mu na­zwi­sko Ja­sień­ski.

Oto oka­zu­je się, że od 26 sierp­nia 1908 roku sied­mio­let­ni Wik­tor Zy­sman stał się Wik­to­rem Ja­sień­skim. Cy­to­wa­na w do­ku­men­cie Ka­zion­na Pa­ła­ta była od­po­wied­ni­kiem izby skar­bo­wej, urzę­dem, w któ­rym moż­na było do­ko­ny­wać tzw. usy­no­wie­nia – a ści­ślej „przy­spo­so­bie­nia”, bo taką for­mu­łę no­sił ten za­bieg w ję­zy­ku urzę­do­wym. Obo­wią­zu­ją­ce wów­czas pra­wo wy­zna­cza­ło ści­śle re­gu­ły „przy­spo­so­bie­nia” – Ko­deks cy­wil­ny okre­ślał je do­kład­nie w roz­dzia­le VIII „O przy­spo­so­bie­niu i opie­ce do­bro­wol­nej”, w pa­ra­gra­fie 308 i na­stęp­nych. Po­da­wa­no na przy­kład wiek oso­by „przy­spo­sa­bia­ją­cej” dziec­ko i sze­reg skru­pu­lat­nych pod­punk­tów, oma­wia­ją­cych spo­sób dzie­dzi­cze­nia i inne na­stęp­stwa tego kro­ku. Zgod­nie z pra­wem Jan Ja­sień­ski, syn Lu­dwi­ka, i jego żona Anie­la, cór­ka Ada­ma, po­win­ni mieć ukoń­czo­ne 50 lat i być w chwi­li „przy­spo­sa­bia­nia” bez­dziet­ni. Oprócz sied­mio­let­nie­go Wik­to­ra „usy­no­wie­nie” i zmia­na na­zwi­ska mia­ły miej­sce w wy­pad­ku jego ro­dzeń­stwa: Je­rze­go (lat 11) i dzie­wię­cio­let­niej sio­stry Ire­ny (Reni) – z tym że w ich wy­pad­ku pro­ces ten miał miej­sce rok wcze­śniej (1907).

Otwar­te po­zo­sta­je py­ta­nie o po­wód „przy­spo­so­bie­nia” trój­ki dzie­ci Zy­sma­nów, prze­pro­wa­dzo­ny w rocz­nym od­stę­pie. Bio­gra­fo­wie Ja­sień­skie­go, po­wo­łu­jąc się je­dy­nie na prze­ka­zy ust­ne, su­ge­ro­wa­li, że ro­dzi­ce do­ko­na­li tego, by ukryć ich ży­dow­skie po­cho­dze­nie, w tym celu wy­bra­li ro­dzi­nę szla­chec­ką o od­po­wied­nio brzmią­cym na­zwi­sku. Ist­nie­je też su­ge­stia, znów opar­ta wy­łącz­nie na ust­nych re­la­cjach, w któ­rej mat­ka Ja­sień­skie­go Eu­fe­mia Ma­ria mia­ła­by ja­ko­by po­cho­dzić z ro­dzi­ny szla­chec­kiej (Mo­dze­lew­skich), a ślub z Ja­ku­bem Zy­sma­nem (le­ka­rzem po­cho­dze­nia ży­dow­skie­go) był dla niej ro­dza­jem me­za­lian­su i przez zmia­nę na­zwi­ska dzie­ci chcia­ła je „przy­wró­cić do ro­do­we­go klej­no­tu”. Z tym że żad­ne jak do­tąd ba­da­nia źró­dło­we nie po­twier­dza­ją fak­tu, że Eu­fe­mia z Mo­dze­lew­skich była szlach­cian­ką, wręcz prze­ciw­nie, naj­praw­do­po­dob­niej rów­nież po­cho­dzi­ła z ro­dzi­ny ży­dow­skiej. Mało tego, jak do­tąd nie uda­ło się do­trzeć do żad­nej wzmian­ki o miesz­ka­ją­cej w Kow­nie szla­chec­kiej ro­dzi­nie Jana i Anie­li Ja­sień­skich.

Tro­piąc te za­wi­ło­ści ro­dzin­ne, moż­na rów­nież na­tknąć się i na wer­sję pod­trzy­my­wa­ną przez Ksa­we­re­go Ja­sień­skie­go (po­tom­ka Ja­sień­skich z San­do­miersz­czy­zny). W jed­nym z li­stów wspo­mi­na on, że we­dług tra­dy­cji ro­dzin­nej: „Na­zwi­sko [Ja­sień­ski] Wik­tor-Bru­no i jego brat [Je­rzy] otrzy­ma­li z nada­nia […] Jó­ze­fa Ja­sień­skie­go, syna Wła­dy­sła­wa. Jó­zef Ja­sień­ski miał dwa ma­jąt­ki Sa­dło­wi­ce i Stu­dzian­ki w oko­li­cy Opa­to­wa, nie­da­le­ko Kli­mon­to­wa i stąd jego zna­jo­mość i przy­jaźń z dr. Ja­ku­bem Zy­sma­nem – le­ka­rzem kli­mon­tow­skim, le­czą­cym licz­ne po­tom­stwo Jó­ze­fa”. Do­da­wał rów­nież, że „Jan Ja­sień­ski i jego żona Anie­la […] w ogó­le nie fi­gu­ru­ją w kro­ni­kach ro­dzin­nych”2. Stąd wy­su­nię­ta zo­sta­ła ostat­nio su­ge­stia o fał­szer­stwie przy­to­czo­nych wy­żej do­ku­men­tów – i fik­cyj­no­ści sa­me­go pro­ce­su „przy­spo­so­bie­nia” – Jan i Anie­la we­dle tej teo­rii mie­li być je­dy­nie fi­gu­ran­ta­mi lub oso­ba­mi w ogó­le nie­ist­nie­ją­cy­mi3. Trud­no dziś roz­strzy­gnąć z bra­ku do­dat­ko­wych i wia­ry­god­nych źró­deł, czy bar­dziej wie­rzyć za­pi­sko­wi urzę­do­we­mu, czy ust­nej le­gen­dzie ro­dzin­nej, prze­ka­za­nej przez Ksa­we­re­go Ja­sień­skie­go, tym trud­niej wresz­cie udo­wod­nić fał­szo­wa­nie do­ku­men­tów.

Ist­nie­je wszak jesz­cze je­den aspekt tej skom­pli­ko­wa­nej hi­sto­rii – do­ku­ment, któ­rym Ja­sień­ski po­słu­gi­wał się w Mo­skwie, a jest nim wy­pis z księ­gi uro­dzin, spo­rzą­dzo­ny we Lwo­wie w 1925 roku. W do­ku­men­cie tym wid­nie­je za­pis, do­dat­ko­wo gma­twa­ją­cy i tak już za­ciem­nio­ną kwe­stię na­zwi­ska – w ru­bry­ce „imię i na­zwi­sko ojca” fi­gu­ru­je „Ja­kub Ja­sień­ski [!], le­karz w osa­dzie Kli­mon­tów”4. Zgod­nie z wcze­śniej­szy­mi do­ku­men­tem z Kow­na za­pis po­wi­nien brzmieć: „Jan Ja­sień­ski” (z uwzględ­nie­niem urzę­do­we­go „przy­spo­so­bie­nia”) – lub – „Ja­kub Zy­sman, le­karz w osa­dzie Kli­mon­tów”, bo dok­tor Ja­kub Zy­sman nig­dy na­zwi­ska (ani też imie­nia) nie zmie­nił i do koń­ca ży­cia pra­co­wał jako le­karz w Kli­mon­to­wie.

Ja­sień­ski po­zo­sta­wia za­tem po so­bie pierw­szą nie­wia­do­mą w swo­jej bio­gra­fii – po­wód zmia­ny na­zwi­ska z wszel­ki­mi tego zna­ny­mi, bądź nie, kon­se­kwen­cja­mi.

Nie na­strę­cza na­to­miast więk­szych trud­no­ści wy­ja­śnie­nie kwe­stii imie­nia po­ety. Jak wia­do­mo, na chrzcie otrzy­mał imię Wik­tor, i ta­kim też imie­niem po­słu­gi­wał się we wszel­kie­go ro­dza­ju pa­pie­rach urzę­do­wych: świa­dec­twach szkol­nych, za­pi­sach na stu­dia, li­stach mel­dun­ko­wych (je­dy­nie prze­by­wa­jąc w Pa­ry­żu, uży­wał fran­cu­skie­go od­po­wied­ni­ka tego imie­nia – Vic­tor). Wik­to­rem wła­śnie, a nie Bru­no­nem, po­zo­sta­wał do koń­ca we wspo­mnie­niach ró­wie­śni­ków, jako Wik­to­ra za­pa­mię­ta­li go miesz­kań­cy Kli­mon­to­wa; i wresz­cie swój de­biut li­te­rac­ki – dwa wier­sze umiesz­czo­ne w kra­kow­skim cza­so­pi­śmie „For­mi­ści” rów­nież pod­pi­sał jako Wik­tor Ja­sień­ski5. Do­pie­ro po tej pu­bli­ka­cji pra­so­wej, mniej wię­cej od po­ło­wy roku 1920, za­czął pod­pi­sy­wać się przy­bra­nym imie­niem Bru­no – ta­kie też imię i na­zwi­sko – Bru­no Ja­sień­ski – wid­nie­je na jego pierw­szej książ­ce po­etyc­kiej But w bu­to­nier­ce. Dla­cze­go po­eta wy­brał tak a nie in­a­czej brzmią­ce imię, trud­no dziś stwier­dzić, nie po­zo­sta­wił po so­bie żad­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia. Po­noć imię Bru­no jest po­cho­dze­nia ger­mań­skie­go i wy­wo­dzi się od sło­wa „bru­nat­ny”, ozna­cza ko­goś „sil­ne­go jak niedź­wiedź” (jego ła­ciń­skim od­po­wied­ni­kiem jest for­ma Bru­non); w koń­cu Ja­sień­ski był po­staw­nym męż­czy­zną, li­czą­cym so­bie po­nad 180 cm wzro­stu, a i dla pol­skiej hi­sto­rii li­te­ra­tu­ry nie było to imię aż tak eg­zo­tycz­ne. Zna­ny­mi Bru­no­na­mi po­zo­sta­li wszak Bru­no Schulz czy Bru­no Wi­na­wer.

Te żmud­ne i za­gma­twa­ne roz­wa­ża­nia na te­mat imie­nia i na­zwi­ska po­zo­sta­je za­koń­czyć pró­bą wy­ja­śnie­nia ostat­niej kwe­stii ro­dzin­nej, a mia­no­wi­cie sy­gna­li­zo­wa­nej już kwe­stii wy­zna­nia. Bru­no Ja­sień­ski po­cho­dził z ro­dzi­ny ży­dow­skiej, jego oj­ciec Ja­kub Zy­sman uro­dził się w 1861 roku. Kie­dy Ja­kub Zy­sman miał 28 lat, zmie­nił wy­zna­nie na ewan­ge­lic­ko-au­gs­bur­skie. Po­twier­dza to za­pis w spi­sie neo­fi­tów spo­rzą­dzo­ny przez Teo­do­ra Je­ske-Cho­iń­skie­go:

Zy­sman Ja­kub (Szu­lim), lat 28, syn Her­sza Bera Zy­sma­na i Łai z Przy­su­che­rów [zmie­nił wy­zna­nie] w roku 18896.

Na mar­gi­ne­sie wy­pa­da od­no­to­wać, że Ja­kub Zy­sman był po­sta­cią rów­nie nie­zwy­kłą co syn, i w Kli­mon­to­wie Bru­no żył zu­peł­nie w jego cie­niu, na­wet po śmier­ci obu do dziś bar­dziej pa­mię­ta się o do­ko­na­niach „dok­to­ra Ju­dy­ma z Kli­mo­to­wa”, jak na­zy­wa­no ojca, niż o li­te­rac­kiej ka­rie­rze syna Bru­no­na. Ze skru­pu­lat­nych usta­leń bio gra­ficz­nych wy­ni­ka, że Ja­kub był czło­wie­kiem o skom­pli­ko­wa­nym i cha­ry­zma­tycz­nym cha­rak­te­rze7. Wcze­śnie stra­cił mat­kę (w wie­ku dwóch lat), i może tra­ge­dia ta spra­wi­ła, że był nie­zwy­kle am­bit­ny. Uczęsz­czał na przy­kład do re­no­mo­wa­ne­go gim­na­zjum gu­ber­nial­ne­go w Płoc­ku, w któ­rym na jed­no miej­sce przy­pa­da­ło dzie­się­ciu kan­dy­da­tów. Uczył się zna­ko­mi­cie (me­da­le i wy­róż­nie­nia), a w gro­nie jego ko­le­gów z lat szkol­nych zna­leźć moż­na ta­kie na­zwi­ska jak Lu­dwik Krzy­wic­ki czy Igna­cy Mo­ścic­ki. Po ukoń­cze­niu Wy­dzia­łu Me­dycz­ne­go Ce­sar­skie­go Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go oko­ło roku 1890 osie­dlił się wła­śnie w Kli­mon­to­wie. I przez cały czas po­by­tu usil­nie sta­rał się od­ci­nać od swo­ich ży­dow­skich ko­rze­ni – za­ło­żył na przy­kład w mia­stecz­ku „sklep ka­to­lic­ki” (Kli­mon­tów za­miesz­ki­wa­ło wów­czas 80% lud­no­ści po­cho­dze­nia ży­dow­skie­go) – któ­re­go za­da­niem było zwal­cza­nie „ży­dow­skiej li­chwy”. Po­twier­dza­ją to licz­ne re­la­cje miesz­kań­ców Kli­mon­to­wa. W ich oczach Ja­kub był ra­czej za­sy­mi­lo­wa­nym Niem­cem niż Ży­dem, a dla więk­szo­ści lu­dzi, któ­rym niósł po­moc, po pro­stu czło­wie­kiem, że­gna­nym po śmier­ci szcze­ry­mi sło­wa­mi żalu: „Umarł wiel­ki Oby­wa­tel Kli­mon­to­wa, któ­ry nie uzna­wał żad­nej re­li­gii, ani na pa­pie­rze, ani za­pi­sy­wa­nej on­giś w ru­bry­ce wy­zna­nie. Jego re­li­gią był czło­wiek, każ­dy czło­wiek, któ­ry po­trze­bo­wał po­mo­cy”8.

Kie­dy przy­szedł na świat jego syn Wik­tor, jak wy­ni­ka z przed­sta­wia­nych do­ku­men­tów, zo­stał ochrzczo­ny w kli­mon­tow­skiej pa­ra­fii, tak więc Ja­kub mu­siał zde­cy­do­wać, że syn bę­dzie wy­zna­nia rzym­sko­ka­to­lic­kie­go i od­bie­rze wy­cho­wa­nie w du­chu tej re­li­gii. Lecz kie­dy Bru­no Ja­sień­ski miał 24 lata, a więc był mniej wię­cej w wie­ku swo­je­go ojca, za­cho­wał się po­dob­nie jak on w cza­sach swo­jej mło­do­ści – zmie­nił wy­zna­nie – z tym, że nie chciał od­ci­nać się od ja­kich­kol­wiek (ży­dow­skich czy nie­miec­kich) ko­rze­ni, chciał od­ciąć się od re­li­gii w ogó­le, w spo­sób osta­tecz­ny – prze­szedł na „bez­wy­zna­nio­wość”. Po­twier­dza to do­pi­sek ze świa­dec­twa uro­dze­nia wy­da­ne­go we Lwo­wie 14 wrze­śnia 1925 roku:

Uwa­ga. Wy­pis z aktu du­pli­ka­tu ak­tów sta­nu cy­wil­ne­go pa­ra­fii Kli­mon­tów. Akt uro­dze­nia nr 55 1901. Zgło­sił przej­ście na bez­wy­zna­nio­wość w Sta­ro­stwie dnia 11 IX 1925.

Tak zwa­na „bez­wy­zna­nio­wość” nie była wcze­śniej zna­na miesz­kań­com te­re­nów daw­ne­go za­bo­ru ro­syj­skie­go, a więc na te­re­nach, na któ­rych uro­dził się Ja­sień­ski. Umoż­li­wia­ło ją do­pie­ro uchwa­le­nie pol­skiej kon­sty­tu­cji z 1921 roku, gwa­ran­tu­ją­cej w art. 111 i 112 „cał­ko­wi­tą wol­ność su­mie­nia i wy­zna­nia”, no ale w koń­cu Ja­sień­ski był przez kil­ka mie­się­cy stu­den­tem pra­wa, więc za­pew­ne orien­to­wał się w pro­ce­du­rach. Poza tym – co waż­niej­sze – lata 1924-25 są wspo­mi­na­ną przez pi­sa­rza datą gra­nicz­ną, la­ta­mi, w któ­rych do­świad­czył po­waż­ne­go kry­zy­su „twór­cze­go” i „świa­to­po­glą­do­we­go”. O jaki do­kład­nie „kry­zys” cho­dzi­ło, nie da się praw­do­po­dob­nie usta­lić, wkrót­ce zresz­tą pi­sarz na za­wsze opu­ści Pol­skę, by do niej nig­dy nie wró­cić, ale roz­wa­ża­nia o wy­jeź­dzie wy­pa­da odło­żyć na póź­niej.

CUDOWNE DZIECKO – „POPRAWIĆ MICKIEWICZA,POPRAWIĆ WYSPIAŃSKIEGO”…

Mia­nem „cu­dow­nych dzie­ci” okre­śla się czę­sto oso­bo­wo­ści po­kro­ju Le­onar­da da Vin­ci, Mo­zar­ta czy Cho­pi­na. Iw tym ze­sta­wie­niu kil­ku­let­ni Wik­tor Ja­sień­ski nie wy­glą­da może nad wy­raz „cu­dow­nie”, ale z pew­no­ścią ja­wił się naj­bliż­szym i oto­cze­niu jako chło­piec nie­zwy­kle uta­len­to­wa­ny i spra­wiał za­pew­ne, że ro­dzi­ców prze­peł­nia­ła duma z naj­młod­szej po­cie­chy. Prze­ka­zy ro­dzin­ne gło­szą, że ta­lent do sztuk pięk­nych odzie­dzi­czył po mat­ce – już jako ma­lec świet­nie grał po­noć na pia­ni­nie, cym­bał­kach, na­uczył się czy­tać, ma­jąc czte­ry lat­ka, zgrab­nie ma­lo­wał i ry­so­wał (mat­ka Ja­sień­skie­go zaj­mo­wa­ła się ma­lar­stwem, ale ra­czej w ro­zu­mie­niu ama­tor­skim, po­zo­sta­wi­ła po so­bie kil­ka­na­ście ob­ra­zów, głów­nie pej­za­ży oko­lic Kli­mon­to­wa, któ­re jed­nak ule­gły roz­pro­sze­niu, bo nie przy­pa­dły do gu­stu ro­dzi­nie). Cią­gły kon­takt z mat­ką nie trwał zbyt dłu­go, już w szó­stym roku ży­cia Wik­tor zo­stał wy­sła­ny na na­ukę do War­sza­wy, któ­rą, jak wspo­mi­nał jego brat Je­rzy, „roz­po­czął od przed­szko­la”9, zja­wiał się więc Kli­mon­to­wie je­dy­nie na wa­ka­cje i prze­rwy świą­tecz­ne.

W roku 1909 Wik­tor Ja­sień­ski za­czął uczęsz­czać do pre­sti­żo­wej szko­ły im. Mi­ko­ła­ja Reja w War­sza­wie. Tu od­krył w so­bie po­wo­ła­nie li­te­rac­kie, pi­sy­wał nie­na­gan­nie ry­mo­wa­ne wier­sze (Na­sze ha­sła, Wio­sna), tłu­ma­czył po­ezję obcą (Rę­ka­wicz­kę Fry­de­ry­ka Schil­le­ra), za­bły­snął rów­nież jako „re­dak­tor i wy­daw­ca” wła­snej ga­zet­ki szkol­nej, dwu­ty­go­dni­ka „Sztu­bak”, w któ­rym swo­je wszyst­kie do­ko­na­nia pu­bli­ko­wał. W zbio­rach pry­wat­nych za­cho­wał się je­dy­ny nu­mer pi­sem­ka z 9 mar­ca 1914 roku10. Trzy­na­sto­let­ni Wik­tor, „wy­da­jąc” ga­zet­kę, mu­siał się rze­czy­wi­ście spo­ro na­pra­co­wać, wy­ka­zać nie­ma­łą cier­pli­wo­ścią i ta­len­tem pla­stycz­nym (okład­kę zdo­bią ry­sun­ki, wy­myśl­ne li­ter­nic­two), ga­zet­ka od­bi­ja­na była bo­wiem tech­ni­ką hek­to­gra­ficz­ną – jest to żmud­ny pro­ces po­wie­la­nia tek­stów i ry­sun­ków kre­sko­wych, w któ­rym jako for­my do wy­ko­na­nia od­bi­tek uży­wa­no ma­try­cy, po­kry­wa­nej po­tem spe­cjal­ną masą, re­pro­du­ko­wa­ny ory­gi­nał wy­ko­ny­wa­ny był zaś od­po­wied­nim tu­szem hek­to­gra­ficz­nym (od­bit­ki „Sztu­ba­ka” za­cho­wa­ły po dziś dzień ko­lor fio­le­to­wy).

Ga­zet­ka Wik­to­ra Ja­sień­skie­go li­czy­ła szes­na­ście stron i, jak gło­sił na­pis na okład­ce: kosz­to­wa­ła „10 gro­szy”, cały zaś do­chód miał wspo­móc szla­chet­ny cel – sfi­nan­so­wa­nie „Sa­mo­po­mo­cy” uczniow­skiej przy gim­na­zjum im. Mi­ko­ła­ja Reja; „Sa­mo­po­moc” była or­ga­ni­za­cją po­wo­ła­ną w celu po­mo­cy naj­uboż­szym uczniom – pro­wa­dzo­no na przy­kład skle­pik szkol­ny, któ­ry miał za za­da­nie do­star­czać ma­te­ria­łów pi­śmien­nych, przy­bo­rów szkol­nych czy pod­ręcz­ni­ków nie­za­moż­nym ko­le­gom11.

Je­śli dziś war­to tę mło­dzień­czą, dzie­cię­cą wła­ści­wie, pu­bli­ka­cję wspo­mnieć, to z kil­ku co naj­mniej po­wo­dów. Mło­dy Wik­tor zdra­dził po raz pierw­szy za­mi­ło­wa­nie do peł­nie­nia funk­cji „re­dak­to­ra i wy­daw­cy” – w nie­da­le­kiej przy­szło­ści „doj­rza­ły” już Ja­sień­ski bę­dzie re­dak­to­rem i wy­daw­cą naj­waż­niej­szych jed­nod­nió­wek fu­tu­ry­stycz­nych, jak na przy­kład bul­wer­su­ją­ce­go opi­nię pu­blicz­ną ca­łej Pol­ski Noża w bżu­hu (1921), na­stęp­nie zaj­mie sta­no­wi­sko re­dak­to­ra na­czel­ne­go nie­co fry­wol­ne­go jak na owe cza­sy, choć nie­po­zba­wio­ne­go za­my­słu li­te­rac­kie­go, lwow­skie­go ty­go­dni­ka „po­świę­co­ne­go ko­bie­cie w ży­ciu, sztu­ce i aneg­do­cie” pod ty­tu­łem „Win­ni­ca” (1924), a wresz­cie z po­bu­dek czy­sto po­li­tycz­nych obej­mie re­dak­cję an­ty­kle­ry­kal­ne­go i z grun­tu an­ty­pol­skie­go, choć uka­zu­ją­ce­go się w ję­zy­ku pol­skim w Mo­skwie cza­so­pi­sma „Kul­tu­ra Mas” (1931).

W mło­dzień­czych wier­szach Ja­sień­skie­go kry­je się rów­nież nie­po­strze­że­nie przy­szły fu­tu­ry­stycz­ny bunt, to­wa­rzy­szą­ca ca­łej jego doj­rza­łej twór­czo­ści – chęć po­pra­wia­nia mi­strzów, po­rów­na­nia się z naj­lep­szy­mi, a w tym mło­dzień­czym wy­pad­ku – zmie­rze­nia się z sa­mym Ada­mem Mic­kie­wi­czem. Wik­tor, pu­bli­ku­jąc w „Sztu­ba­ku” swój prze­kład Rę­ka­wicz­ki Schil­le­ra, mu­siał się li­czyć z nie­chyb­ną kon­fron­ta­cją prze­kła­dów, lub na­wet ją pro­wo­ko­wał. Trans­la­tor­ska ry­wa­li­za­cja nie wy­pa­da naj­go­rzej, dla po­rów­na­nia kil­ka pierw­szych wer­sów w tłu­ma­cze­niu trzy­na­sto­let­nie­go Ja­sień­skie­go oraz pod­da­ne­go pró­bie Wiesz­cza:

Ja­sień­ski:

Mic­kie­wicz:

Przed swym zwie­rzyń­cem, na bal­ko­nie,

W ba­ro­nów i dam dwor­skich gro­nie I mni­szek, Ga­lii król po­tęż­ny,

Na dwór ry­ce­rzy pa­trzył męż­ny, Cze­ka­jąc igrzysk swych cie­ka­wie. Za kró­lem – tłum w cyr­ko­wej na­wie.

Chcąc być wi­dzem dzi­kich bo­jów, Już u zwie­rzyń­ca po­dwo­jów Król za­sia­da.

Przy nim ksią­żę­ta i pa­no­wie Rada, A gdzie wy­nio­sły krą­żył ga­nek, Ry­ce­rze obok ko­cha­nek.

Kil­ka lat póź­niej, już jako dzie­więt­na­sto­let­ni stu­dent Uni­wer­sy­te­tu Ja­giel­loń­skie­go, Ja­sień­ski przy­je­dzie na let­nie wa­ka­cje do Kli­mon­to­wa i spró­bu­je sił z in­nym wiel­kim Po­la­kiem – Sta­ni­sła­wem Wy­spiań­skim. Sta­now­czo stwier­dzi, że na­le­ża­ło­by Wy­spiań­skie­go po­pra­wić, i do­pi­sze do dra­ma­tu We­se­le swój wła­sny mo­no­log – wy­stą­pi na­wet w ama­tor­skim przed­sta­wie­niu, któ­re sam wy­re­ży­se­ru­je, i jako Wid­mo Krzy­ku za­re­cy­tu­je go ze sce­ny owi­nię­ty w płach­tę z czer­wo­ne­go suk­na12. W doj­rza­łej twór­czo­ści pro­gra­mo­wej i ar­ty­stycz­nej re­la­cje mię­dzy Ja­sień­skim a Wiesz­cza­mi moc­no się jed­nak ochło­dzą i po­ecie za­ma­rzy się w jed­nym z ma­ni­fe­stów, by „zwo­źić tacz­ka­mi z pla­cuw, skwe­ruw i ulic ńe­świe­że mu­mie mic­kie­wi­czuw i sło­wac­kih” (1921).

I wresz­cie ju­we­ni­lia Ja­sień­skie­go zdra­dza­ją ce­chę cha­rak­te­ru, o któ­rą znaw­cy jego doj­rza­łej twór­czo­ści (choć­by słyn­ne­go an­ty­mi­li­ta­ry­stycz­ne­go wier­sza Marsz), mo­gli zu­peł­nie go nie po­dej­rze­wać, tą skry­wa­ną w póź­niej­szej twór­czo­ści i po­glą­dach ży­cio­wych ce­chą jest – szcze­ry pa­trio­tyzm. W mło­dzień­czym, moż­na po­wie­dzieć „pro­gra­mo­wym” wier­szy­ku, któ­ry otwie­ra „Sztu­ba­ka”, znaj­du­ją się pło­mien­ne, peł­ne em­fa­zy, jak przy­sta­ło na trzy­na­sto­let­nie­go twór­cę, stro­fy:

NA­SZE HA­SŁA

Dziś, kie­dy Pol­ska w łań­cuch sku­ta brat­ni

Wzy­wa swych sy­nów do dzie­ła, do pra­cy

To wiedz­my prze­cież, że­śmy nie ostat­ni

I my, sztu­ba­cy!

Niech pi­smo na­sze zdo­bi wspól­na pra­ca

Niech z ha­słem wia­ry, oj­czy­zny mi­ło­ści

My­ślą i czy­nem oj­czyź­nie dziś spła­cę

Swój dług wdzięcz­no­ści!

Niech się w nim siła roz­wi­ja i kar­ność

W usłu­dze or­łów i oj­czy­zny spra­wie

Niech je po­pie­ra moc i so­li­dar­ność

Na szkol­nej ła­wie!

Niech je uwień­czy plon ocze­ki­wa­ny

Bo ono w przy­szłość swej oj­czy­zny wie­rzy

Może jej w czę­ści roz­ku­jem kaj­da­ny

I my, mło­dzie­ży!

Ten żar­li­wy mło­dzień­czy apel wy­szedł spod pió­ra mło­de­go Wik­to­ra w mar­cu, za kil­ka mie­się­cy w sierp­niu 1914 roku wy­buch­nie je­den z naj­bar­dziej krwa­wych kon­flik­tów cza­sów no­wo­żyt­nych – I woj­na świa­to­wa. Kto wie, czy mło­de­mu Ja­sień­skie­mu, wier­ne­mu tra­dy­cji swo­jej szko­ły i na­sta­wio­ne­mu tak pa­trio­tycz­nie, nie przy­szło­by do gło­wy rzu­cić na­ukę i wy­ru­szyć na front, jak zro­bi­ło wie­lu wy­cho­wan­ków gim­na­zjum im. Reja13. Los chciał jed­nak in­a­czej – oj­ciec Ja­sień­skie­go – Ja­kub Zy­sman otrzy­mał po­wo­ła­nie do woj­ska i cała ro­dzi­na Ja­sień­skich wy­je­cha­ła do Mo­skwy. Po po­wro­cie do Pol­ski w 1919 roku mi­łość Ja­sień­skie­go do oj­czy­zny wy­raź­nie osła­bła, aw koń­cu prze­ro­dzi­ła się w ro­dzaj wro­go­ści (an­ty­pol­skie ak­cen­ty w po­wie­ści Palę Pa­ryż). Pa­trio­tycz­ne uczu­cia ule­cia­ły już pod­czas od­by­wa­nia obo­wiąz­ko­wej służ­by woj­sko­wej w Chełm­nie na Po­mo­rzu w roku 1920. tam bo­wiem za zor­ga­ni­zo­wa­nie w jed­no­st­ce wie­czo­ru fu­tu­ry­stycz­ne­go po­eta do­stał się do kar­ce­ru, nie­chęt­ny dal­szej służ­bie woj­sko­wej, prze­by­wa­jąc w Pa­ry­żu w roku 1926, „po­darł i spa­lił swój pasz­port”, a do­dat­ko­wo zra­żo­ny do śro­do­wi­ska emi­gra­cji nie chciał mieć nic wspól­ne­go z tą – jak na­pi­sał w jed­nym z li­stów – „gów­nia­rze­rią pol­ską”. Osta­tecz­nie od­ciął się od Pol­ski w ZSRR, gdzie prze­by­wał od 1929 roku, i gdzie stwier­dził, że „nie jest już Po­la­kiem” i w „ję­zy­ku, w któ­rym mó­wił Le­nin”, spło­dził wy­jąt­ko­wo an­ty­pol­skie opo­wia­da­nie Głów­ny wi­no­waj­ca (1936).

Tym­cza­sem opusz­cza Pol­skę jako szcze­ry pa­trio­ta i w 1914 roku tra­fia po raz pierw­szy do Mo­skwy.

ŚWIADEK REWOLUCJI. MOSKWA 1914-1918

Jak wspo­mnia­no, Ja­sień­ski w War­sza­wie nie skoń­czył edu­ka­cji. W sierp­niu 1914 roku, co po­twier­dza­ją wspo­mnie­nia ust­ne, Ja­ku­ba Zy­sma­na po­wo­ła­no do woj­ska jako le­ka­rza. Nie wia­do­mo jed­nak, ja­kie były wo­jen­ne losy ro­dzi­ny Zy­sma­nów. Gdzie za­trzy­ma­li się w Mo­skwie, co dzia­ło się ze star­szym ro­dzeń­stwem Wik­to­ra, Ire­ną i Je­rzym, czy oj­ciec wi­dy­wał ich na co dzień, jaką do­kład­nie peł­nił funk­cję w woj­sku (w cza­sie wy­bu­chu woj­ny miał 53 lata i stwier­dzo­ne po­waż­ne scho­rze­nie – gruź­li­cę ko­ści – co w nor­mal­nych wa­run­kach dys­kwa­li­fi­ko­wa­ło­by go jako żoł­nie­rza). Je­dy­nie Je­rzy po­dzie­lił się kró­ciut­ką in­for­ma­cją, że w ostat­nich chwi­lach woj­ny jego oj­ciec peł­nił funk­cję „le­ka­rza ba­ra­ków epi­de­micz­nych w Ja­go­ti­nie, Po­łtaw­skiej gu­ber­ni”14 (współ­cze­śnie te­re­ny te na­le­żą do środ­ko­wo-wschod­niej Ukra­iny, a hi­sto­ria mia­sta rze­czy­wi­ście po­twier­dza ist­nie­nie tam w la­tach 1917-1918 du­że­go szpi­ta­la woj­sko­we­go). Wszyst­ko wska­zu­je więc na to, że ro­dzi­na była roz­dzie­lo­na.

Kil­ka oca­la­łych do­ku­men­tów po­twier­dza na­to­miast, że Wik­tor Ja­sień­ski uczęsz­czał wów­czas w Mo­skwie do Szko­ły Pol­skiej i tam 4 maja 1918 roku uzy­skał ma­tu­rę z od­zna­cze­niem:

8-kla­so­wa Szko­ła Pol­ska, utrzy­my­wa­na przez Cen­tral­ny ko­mi­tet oby­wa­tel­ski Kró­le­stwa Pol­skie­go w Mo­skwie. Ma­tu­ra z od­zna­cze­niem: Ja­sień­ski Wik­tor, uro­dzo­ny dn. 17 lip­ca 1901 w Kli­mon­to­wie, wy­zna­nia rzym­sko­ka­to­lic­kie­go […] w cią­gu roku szkol­ne­go 1917/18 skoń­czył peł­ny kurs nauk we­dług pro­gra­mu […] fi­lo­lo­gicz­ne­go […] otrzy­mu­jąc na za­sa­dzie uchwa­ły Rady pe­da­go­gicz­nej z dnia 4 maja 1918 r. ni­niej­szą ma­tu­rę.

Uzu­peł­nia ten do­ku­ment za­świad­cze­nie wy­sta­wio­ne póź­niej w War­sza­wie (w roku 1925) przez Gim­na­zjum Mę­skie Ka­zi­mie­rza Kul­wie­cia, któ­re uzy­ska­nie tej­że ma­tu­ry po­twier­dza:

Za­świad­cze­nie. Ni­niej­szym za­świad­czam, że Ja­sień­ski Wik­tor w 8-io kla­so­wej szko­le mę­skiej Cen­tral­ne­go Ko­mi­te­tu oby­wa­tel­skie­go w Mo­skwie w r. szk. 1917/18 skoń­czył kurs klas ośmiu od­dzia­łu fi­lo­lo­gicz­ne­go z od­zna­cze­niem z na­stę­pu­ją­cy­mi stop­nia­mi: […] jęz… pol­ski 5, jęz… fran­cu­ski 4, jęz… nie­miec­ki 5, […] jęz… ła­ciń­ski 5 […].

Przy czym oce­ny opi­so­we z do­ku­men­tu mo­skiew­skie­go („ce­lu­ją­ce”) zo­sta­ły prze­ło­żo­ne na obo­wią­zu­ją­cą wów­czas ska­lę ocen – „5”. Za­świad­cze­nie war­szaw­skie omi­ja je­dy­nie oce­nę ce­lu­ją­cą z ję­zy­ka ro­syj­skie­go. Ze ska­li ocen moż­na wy­wnio­sko­wać, że Ja­sień­ski, któ­re­go zdol­no­ści ję­zy­ko­we będą w przy­szło­ści przed­mio­tem spo­rów, zwłasz­cza je­śli cho­dzi o ge­ne­zę po­wie­ści Palę Pa­ryż i zna­jo­mość niu­an­sów ję­zy­ka fran­cu­skie­go, ze wszyst­kich ję­zy­ków ob­cych (ła­ci­ny, nie­miec­kie­go, ro­syj­skie­go) uzy­skał oce­ny ce­lu­ją­ce (5), oprócz wła­śnie fran­cu­skie­go, z któ­re­go na­ukę za­li­czył na oce­nę do­brą (4). I praw­do­po­dob­nie ta wła­śnie oce­na spra­wi­ła, we­dle wspo­mnień ko­le­gi z kla­sy, przy­szłe­go ce­nio­ne­go ar­chi­tek­ta, Boh­da­na La­cher­ta, że Ja­sień­ski uzy­skał ma­tu­rę z od­zna­cze­niem „srebr­nym”. Nie­mniej jed­nak La­chert przy­zna­wał, że Wik­tor uczył się wy­jąt­ko­wo su­mien­nie. A to, co dzia­ło się wów­czas w Mo­skwie, za­pew­ne nie po­ma­ga­ło w rze­tel­nym ślę­cze­niu nad książ­ka­mi. Mło­dy Ja­sień­ski nie dał się jed­nak po­rwać re­wo­lu­cyj­ne­mu wrze­niu, któ­re do­ko­ny­wa­ło się przed jego ocza­mi na uli­cach Mo­skwy – za­pew­ne nie­jed­no­krot­nie ob­ser­wo­wał wy­da­rze­nia re­wo­lu­cyj­ne, naj­pierw w lu­tym, po­tem w paź­dzier­ni­ku 1917 roku, ale co rów­nie waż­ne – był świad­kiem jesz­cze jed­nej re­wo­lu­cji – „re­wo­lu­cji sztu­ki”. Jed­nak mło­dzień­co­wi z Kli­mon­to­wa jesz­cze nie w gło­wie była re­wo­lu­cja, uczył się więc pil­nie i za­czął po­now­nie zdra­dzać wraż­li­wość po­etyc­ką. La­chert za­pa­mię­tał wiersz, któ­ry mło­dziut­ki po­eta wy­gło­sił na wie­czor­ku ma­tu­ral­nym:

Nie­bie­skie pta­ki w po­wie­trzu bia­łym

Na tło ob­ło­ków rzu­co­ne fre­ską…

Ja je­den tyl­ko myśl ich sły­sza­łem,

Ich myśl sły­sza­łem bla­do­nie­bie­ską.

Niech mę­dr­cy tra­wią bytu le­gen­dę

Ja w sa­mym so­bie jej treść po­zna­łem.

Rę­ko­ma du­szy mej ło­wić będę

Nie­bie­skie pta­ki w po­wie­trzu bia­łym.

Za­sta­na­wia­ją­co spo­koj­nie brzmi ta mło­dzień­cza, me­lan­cho­lij­na nut­ka przed­sta­wio­na w de­li­kat­nym ob­ra­zie „nie­bie­skich pta­ków” w po­rów­na­niu z jak­że po­tęż­nie brzmią­cą nutą hi­sto­rii tam­tych burz­li­wych cza­sów. Ist­ny wo­do­spad na­zwisk mu­siał za­le­wać umysł mło­de­go, wraż­li­we­go czło­wie­ka za­in­try­go­wa­ne­go po­ezją i sztu­ką: Ma­ja­kow­ski, Je­sie­nin, Chleb­ni­kow, Ka­mień­ski, Sie­wie­ria­nin, Wer­tyń­ski, Mey­er­hold, Ma­le­wicz, by po­prze­stać na naj­waż­niej­szych. Ja­sień­ski nig­dy w przy­szło­ści nie zwie­rzył się ani nie po­zo­sta­wił żad­nych wspo­mnień z pierw­sze­go po­by­tu w Mo­skwie. Z jed­nym wy­jąt­kiem – w roku 1924 uka­zał się w „Ku­rie­rze Lwow­skim” krót­ki ar­ty­kuł, któ­re­go kil­ka aka­pi­tów było po­świę­co­nych prze­ży­ciom mo­skiew­skim. Ja­sień­ski, któ­ry w opi­nii pol­skich kry­ty­ków no­sił już pięt­no nie­mal „pla­gia­to­ra po­ezji Ma­ja­kow­skie­go” (tak ode­bra­no wy­da­ną dwa lata wcze­śniej Pieśń o gło­dzie), po­czy­nił za­ska­ku­ją­ce zwie­rze­nie – to nie Ma­ja­kow­ski urzekł go w Mo­skwie, to jed­na z jego re­cy­ta­to­rek po­ezji, po­cho­dzą­ca ze Lwo­wa He­le­na Bu­czyń­ska. Ja­sień­ski bez ogró­dek przy­zna­je się do fa­scy­na­cji jej wła­śnie oso­bą:

Wi­dzia­łem Bu­czyń­ską po raz pierw­szy w Mo­skwie, o ile się nie mylę, na „Cho­in­ce Fu­tu­ry­stów” w roku 1917 i by­łem ocza­ro­wa­ny. Bu­czyń­ska stwo­rzy­ła nową dzie­dzi­nę sztu­ki, syn­te­zę sło­wa, mu­zy­ki i tań­ca. Są sło­wa, któ­rych nie moż­na mó­wić, ani krzy­czeć – trze­ba je tań­czyć, są inne, któ­re moż­na tyl­ko śpie­wać15.

Tę nową dzie­dzi­nę sztu­ki, syn­te­zę sło­wa, mu­zy­ki i tań­ca za­po­ży­czo­ną od Bu­czyń­skiej na­zwie Ja­sień­ski „sło­wo­pla­sty­ką” i wkrót­ce za­pra­gnie wy­ko­rzy­stać jej za­ło­że­nia przy re­cy­ta­cjach wła­snych po­ezji, wie­lu wie­czo­rom fu­tu­ry­stycz­nym Ja­sień­skie­go to­wa­rzy­szy­li zna­ni ak­to­rzy i zna­ne ak­tor­ki, tak jak Bu­czyń­ska to­wa­rzy­szy­ła Ma­ja­kow­skie­mu „od Ki­jo­wa i Ode­ssy do Ar­chan­giel­ska i Ir­kuc­ka […] ob­wo­zi­ła swo­je ka­pi­tal­ne kon­cep­cje sło­wo­pla­stycz­ne i swo­je je­dy­ne, nie do na­śla­do­wa­nia orien­tal­ne ko­stiu­my, ge­nial­ny kon­glo­me­rat wszyst­kich epok i sty­lów” – za­chwy­cał się pi­sarz.

Na mar­gi­ne­sie wy­pa­da może od­no­to­wać, że ge­nial­na muza re­wo­lu­cyj­nych po­etów, He­le­na Bu­czyń­ska, zwa­na piesz­czo­tli­wie „Gulą” (z ra­cji kształt­nych za­okrą­gleń) rów­nie do­brze da­wa­ła so­bie radę na spo­tka­niach to­wa­rzy­skich. Już po po­wro­cie do Pol­ski, kie­dy za­czę­ła pra­cę w te­atrze „Ate­neum” w War­sza­wie, zja­wia­ła się cza­sem na ta­kich im­pre­zach, urze­ka­jąc wi­dzów „sło­wo­pla­sty­ką” w wy­da­niu do­mo­wym, tak to za­baw­nie przed­sta­wił je­den z uczest­ni­ków jed­ne­go z po­ka­zów, Jó­zef Wit­tlin, przed­sta­wi­ciel tzw. „ostat­niej cy­ga­ne­rii war­szaw­skiej”, czy­li śro­do­wi­ska sa­ty­rycz­ne­go „Cy­ru­li­ka War­szaw­skie­go”:

Po mnó­stwie wó­dek i wina je­ste­śmy ocię­ża­li jak bąki. Żar­cie skoń­czo­ne. Od­su­wa­nie krze­seł […] i wra­ca­my do sa­lo­nu. Chu­dy Olaf Feld­man gra na for­te­pia­nie ja­kąś wła­sną kom­po­zy­cję. Oku­la­ry pod­ska­ku­ją mu na no­sie […]. Pod jego mu­zy­kę Gula Bu­czyń­ska jako Zu­lej­ka – Per­ła Ha­re­mu wy­ko­nu­je pa­ro­dię wschod­nie­go tań­ca ba­ja­de­ry. Wzno­si ręce, wy­so­ko nad gło­wą spla­ta dło­nie i za­czy­na wy­ko­ny­wać ta­niec brzu­cha. Klasz­cze w dło­nie do tak­tu. Gula stą­pa na pal­cach, po­trzą­sa ra­mio­na­mi, krę­ci ło­nem i ku­prem, aż na­gle prze­ry­wa plą­sy i wy­bie­ga­jąc z po­ko­ju woła w po­śpie­chu:

– Bar­dzo was prze­pra­szam, ale za­wie­szam wy­stę­py i mu­szę was opu­ścić, bo za­raz po­si­kam się ze śmie­chu16.

Ta­kie­go ob­li­cza He­le­ny Bu­czyń­skiej Ja­sień­ski naj­praw­do­po­dob­niej nie znał. Z po­da­nych jed­nak mi­mo­cho­dem wy­ryw­ko­wych wspo­mnień wy­ni­ka jed­nak, że kil­ku­na­sto­let­ni Wik­tor oglą­dał wy­stą­pie­nia sa­me­go Ma­ja­kow­skie­go, któ­re od­by­wa­ły się m.in. w sali mo­skiew­skie­go Mu­zeum Po­li­tech­nicz­ne­go, i za­pew­ne słu­chał przy­wód­cy fu­tu­ry­zmu ro­syj­skie­go, wy­gła­sza­ją­ce­go pło­mien­ny Ob­łok w spodniach czy Flet krę­go­słu­pa, od­czu­wał na wła­snej skó­rze, jak na te wier­sze re­agu­je pu­blicz­ność (sam je po­tem tłu­ma­czył na ję­zyk pol­ski), ob­ser­wo­wał dzia­ła­nia zre­wol­to­wa­nych grup li­te­rac­kich, czy­tał fu­tu­ry­stycz­ne ma­ni­fe­sty i ode­zwy, pod­pa­try­wał, jak dzia­ła­ją ka­wiar­nie li­te­rac­kie. Wąt­pli­we, by Ma­ja­kow­ski nie za­im­po­no­wał mu wów­czas swo­ją po­sta­wą, nie za­chwy­cił oso­bo­wo­ścią, tem­pe­ra­men­tem po­etyc­kim. Na pol­skich po­etach, za­rów­no twór­czość, jak i oso­ba „bar­da re­wo­lu­cji” ro­bi­ła osza­ła­mia­ją­ce wra­że­nie. Ju­lian Tu­wim tak na przy­kład opi­sy­wał pierw­sze wra­że­nia po ze­tknię­ciu z jego po­ezją:

Ka­mień na ka­mie­niu nie zo­stał z praw i do­gma­tów es­te­tycz­nych, na ja­kich się wy­cho­wa­łem. Do tzw. świą­ty­ni sztu­ki […] wdarł się ja­kiś wspa­nia­ły ro­ko­sza­nin, ktoś na mia­rę Her­ku­le­sa czy Sam­so­na, po­roz­wa­lał słu­py ka­no­nów, kop­nął nogą uprzy­krzo­ne zni­cze czy oł­ta­rze – i […] krzy­czy o ży­wym ży­ciu, sła­wi nowe pięk­no, gro­mi zbu­twia­łe for­my ustro­ju i oby­cza­ju, w bło­to po­tęż­ną girą wdep­tu­je ob­mier­z­łe miesz­czań­stwo, w figę ukła­da pal­ce po­tęż­nej łapy, nie­li­to­ści­wy­mi przty­ka­mi bije w żół­te dzio­by li­rycz­nych ka­nar­ków, a przy tym wszyst­kim – ja­kie w nim bez­mia­ry czu­ło­ści dla czło­wie­ka! Jaka czy­sta tę­sk­no­ta za uko­cha­ną ko­bie­tą! Anioł z ka­ste­tem w za­ci­śnię­tej gniew­nie pię­ści!17

Ana­tol Stern, ró­wie­śnik Ja­sień­skie­go, tak­że dłu­go nie mógł ochło­nąć po prze­lot­nym spo­tka­niu „Anio­ła z ka­ste­tem”:

Wy­siadł z wa­go­nu ol­brzy­mi, roz­pie­ra­ją­cy sobą prze­strzeń […]. Przy­wi­tał nas ser­decz­nie swym sta­lo­wym ba­sem. Kie­dy za­mknę­ły się za nim drzwi gosz­czą­cej go am­ba­sa­dy, po­zo­sta­ło nam wra­że­nie cze­goś ol­brzy­mie­go, co nas owio­nę­ło swym pło­ną­cym od­de­chem. Jak gdy­by ka­wał da­le­kiej zie­mi ro­syj­skiej, ska­li­stą górą, Kau­ka­zem, prze­szedł po­mię­dzy nami18.

To było wra­że­nie, ja­kie wy­wie­rał Ma­ja­kow­ski na doj­rza­łych po­etach, co do­pie­ro mó­wić o sie­dem­na­sto­let­nim Ja­sień­skim. A jed­nak cen­tral­ne miej­sce w jego wcze­snych mo­skiew­skich wspo­mnie­niach zaj­mu­je, jak­by na prze­kór, nie tyle sam Ma­ja­kow­ski, ile wła­śnie re­cy­ta­cje de­li­kat­nej i zja­wi­sko­wej Bu­czyń­skiej:

Pa­mię­tam rok 1918, za­peł­nio­ną po brze­gi ogrom­ną salę mo­skiew­skie­go Mu­zeum Po­li­tech­nicz­ne­go. Pu­blicz­ność tłu­mem zaj­mo­wa­ła es­tra­dę, po­zo­sta­wia­jąc je­dy­nie po­środ­ku ma­leń­ką wol­ną prze­strzeń, gdzie sto­jąc na krze­śle, aby móc wszyst­kim być wi­docz­ną, Bu­czyń­ska in­ter­pre­to­wa­ła ja­kieś wier­sze, zda­je się Ka­mień­skie­go. Przy­pa­try­wa­łem się tej pu­blicz­no­ści, któ­ra spę­dziw­szy przed chwi­lą z es­tra­dy Ma­ja­kow­skie­go, te­raz rża­ła z en­tu­zja­zmu. Po­dzi­wia­łem, jak ona, Po­lka, (wy­cho­wa­ła się we Lwo­wie) – po­tra­fi ocza­ro­wać obcy na­ród jego wła­snym sło­wem19.

Jed­nak poza tymi strzęp­ka­mi re­mi­ni­scen­cji o po­by­cie w Mo­skwie przy­szłe­go au­to­ra Palę Pa­ryż nie­wie­le wia­do­mo. Ze spi­sa­nych wspo­mnień bra­ta po­ety, Je­rze­go Ja­sień­skie­go, moż­na od­two­rzyć je­dy­nie sam mo­ment po­wro­tu ro­dzi­ny do Pol­ski – w li­ście skie­ro­wa­nym do re­dak­cji Pol­skie­go słow­ni­ka bio­gra­ficz­ne­go na­pi­sał po pro­stu:

Wró­ci­li­śmy z Bru­no­nem, mat­ką i sio­strą (poza oj­cem, któ­ry był le­ka­rzem ar­mii ro­syj­skiej pod­czas woj­ny) – z ra­dziec­kiej Mo­skwy w maju 1918 r.

i po przej­ściu gra­ni­cy wo­jen­nej (fron­to­wej) przy­bił nam nie­miec­ki oku­pant na pasz­por­tach pie­cząt­kę „Rüc­kwan­de­rer” – ucie­ki­nier (ze Związ­ku Ra­dziec­kie­go) – uzy­ska­li­śmy bo­wiem z So­wie­ta Na­rod­nych Ko­mi­sa­row [!] po­zwo­le­nie na wy­jazd z Mo­skwy20.

SIELANKA I TRAGEDIA. ŚMIERĆ SIOSTRY I ROZPAD RODZINY

Kie­dy Zy­sma­no­wie szczę­śli­wie wró­ci­li do Kli­mon­to­wa po wo­jen­nej za­wie­ru­sze (ich oj­ciec Ja­kub wkrót­ce do nich do­łą­czył), wy­da­wa­ło się, że ży­cie ro­dzin­ne ukła­da się po­myśl­nie i nic nie jest w sta­nie za­kłó­cić tego sta­nu rze­czy. Dok­tor Zy­sman po­wró­cił za­rów­no do swo­jej prak­ty­ki le­kar­skiej, jak i dzia­łal­no­ści spo­łecz­nej, Je­rzy za­pi­sał się na stu­dia me­dycz­ne na Uni­wer­sy­tet Ja­giel­loń­ski (IV rok Wy­dzia­łu Le­kar­skie­go), a Wik­tor rów­nież po­sta­no­wił zo­stać stu­den­tem pierw­sze­go roku tego uni­wer­sy­te­tu, z tym że za­pi­sał się na Wy­dział Fi­lo­zo­ficz­ny (któ­ry obej­mo­wał wów­czas fi­lo­lo­gię pol­ską i wszyst­kie kie­run­ki hu­ma­ni­stycz­ne), zo­stał za­li­czo­ny w po­czet stu­den­tów („im­ma­try­ku­lo­wa­ny”) 30 kwiet­nia 1919 roku21.

Trój­ka ro­dzeń­stwa spo­ty­ka­ła się je­dy­nie na wa­ka­cjach w Kli­mon­to­wie i naj­praw­do­po­dob­niej za na­mo­wą naj­młod­sze­go bra­ta po­sta­no­wi­ła uroz­ma­icić so­bie po­byt za­ło­że­niem te­atrzy­ku ama­tor­skie­go, któ­ry re­kru­to­wał ak­to­rów z oko­licz­nych miesz­kań­ców Kli­mon­to­wa i po­bli­skich wio­sek (czę­sto nie­pi­śmien­nych i nie­po­tra­fią­cych czy­tać). To wła­śnie wte­dy – we­dle wspo­mnień jed­nej z „ak­to­rek” te­atrzy­ku Ja­ni­ny Ole­szak, ró­wie­śni­cy Ja­sień­skie­go, a na co dzień pra­cow­ni­cy ban­ku kie­ro­wa­ne­go przez dr. Zy­sma­na – od­by­ło się wspo­mnia­ne już przed­sta­wie­nie We­se­la Wy­spiań­skie­go, do któ­re­go Ja­sień­ski na­pi­sał do­dat­ko­wy pro­log, upie­ra­jąc się, że bez nie­go We­se­le nie może wła­ści­wie ist­nieć, i re­cy­to­wał go owi­nię­ty w czer­wo­ne suk­no:

Otwórz­cie serc wa­szych drzwi!

Omieć­cie z pyłu pro­gi!

Oto z da­le­kiej dro­gi

W zbro­czo­nym płasz­czu w krwi

Ty­sią­cz­no­gar­dły i ty­sią­cz­no­rę­ki

Wra­cam czer­wo­nym szla­kiem mo­jej męki

Z wę­dró­wek próż­nych zdać przed wami spra­wę.

Wi­taj­cie! W twarz wam rzu­cam moje „Ave”!22

W kli­mon­tow­skie przed­sta­wie­nie za­an­ga­żo­wa­ła się na­wet mat­ka Ja­sień­skich Eu­fe­mia, któ­ra wy­ko­na­ła na uży­tek ama­tor­skiej sce­ny ma­lo­wa­ną kur­ty­nę przed­sta­wia­ją­cą gór­ski pej­zaż. Ja­ni­na Ole­szak tak przed­sta­wia tam­te wy­da­rze­nia:

W 1919 roku trój­ka Ja­sień­skich po­sta­no­wi­ła przy­stą­pić do in­sce­ni­za­cji We­se­la Wy­spiań­skie­go. Za­czę­ło się od roz­pi­sa­nia ról. Przy­pusz­czam, że w owych cza­sach przed­się­wzię­cie to było nad­zwy­czaj śmia­łe, i że We­se­le wy­sta­wia­ły tyl­ko wiel­kie te­atry. Ja­sień­scy zna­li śro­do­wi­sko. Ro­dzi­ce nie izo­lo­wa­li dzie­ci od resz­ty i z tej ra­cji przy­jaź­ni­li się z ró­wie­śni­ka­mi. A ró­wie­śni­cy Ja­sień­skie­go czę­sto anal­fa­be­ci. Było kil­ka osób w ze­spo­le, któ­re nie umia­ły czy­tać. Uczy­li się przez słu­cha­nie ko­goś, kto im cier­pli­wie i wie­lo­krot­nie po­wta­rzał tekst. […]

Wy­sta­wie­nie We­se­la było dla nas nie­za­po­mnia­nym prze­ży­ciem. Mała sce­na, bez za­ple­cza. Ar­ty­ści wcho­dzi­li oknem, któ­re za­stę­po­wa­ło z po­wo­dze­niem ku­li­sy. Mały za­tło­czo­ny po­ko­ik do cha­rak­te­ry­za­cji. Tam też mu­zy­kan­ci gra­li przez cały czas trwa­nia przed­sta­wie­nia me­lo­dię to­wa­rzy­szą­cą sztu­ce. Czo­ło­we role gra­li Ja­sień­scy i przy­ja­ciół­ka pani Ire­ny [Ja­sień­skiej] z War­sza­wy Ja­ni­na Stad­nic­ka. Pani Ja­ni­nie po­wie­rzo­no rolę Pan­ny Mło­dej. Pani Ire­na [Ja­sień­ska] wy­stą­pi­ła w roli Ra­che­li. Wik­tor [Ja­sień­ski] w roli Po­ety, [Je­rzy] Ja­sień­ski Pana Mło­de­go23.

W ży­wej pa­mię­ci Ja­ni­ny Ole­szak prze­trwa­ła tak­że at­mos­fe­ra tego pierw­sze­go re­ży­ser­skie­go przed­się­wzię­cia Ja­sień­skie­go:

Wcho­dzi Je­rzy Ja­sień­ski, taki Sze­la na sce­nę, nagi do pasa okrop­nie uma­za­ny krwią, wo­ła­jąc: „Daj­cie, bra­cie ku­beł wody, ręce umyć, gębę myć, suk­nię prać, nie bę­dzie znać…”. Sala w śmiech, że tak się uma­zał syn Zy­sma­na, Je­rzy […]. Atrak­cją wie­czo­ru była kur­ty­na, któ­ra aku­rat wte­dy się za­cię­ła. Była bar­dzo ład­na. Ma­lo­wa­ła ją pani Zy­sma­no­wa – nie­bie­ska, gór­ski kra­jo­braz. Fo­to­gra­fa spro­wa­dzi­li Ja­sień­scy aż z Opa­to­wa. Po­sia­da­nie fo­to­gra­fii nie było w Kli­mon­to­wie rze­czą zwy­kłą, to był luk­sus.

Gru­po­wa fo­to­gra­fia z przed­sta­wie­nia „We­se­la” za­cho­wa­ła się w zbio­rach ro­dzin­nych24, wi­dać na niej ro­ze­śmia­nych ak­to­rów, szcze­gól­nie sio­strę po­ety – Ire­nę. Tak wy­glą­da­ły więc ro­dzin­ne zjaz­dy wa­ka­cyj­ne, któ­re po­wta­rza­no co roku, oprócz We­se­la wy­sta­wio­no jesz­cze Ich czwo­ro Ga­brie­li Za­pol­skiej, Sę­dziów Wy­spiań­skie­go i inne sztu­ki – nie­mal sie­lan­ka, któ­ra mia­ła się na za­wsze za­koń­czyć, na­gle i nie­ocze­ki­wa­nie – 7 maja 1921 roku w wie­ku 23 lat zmar­ła Ire­na. We­dług słów Ja­ni­ny Ole­szak – „na za­pa­le­nie wy­rost­ka ro­bacz­ko­we­go”. Zgon na­stą­pił w War­sza­wie, być może w jed­nym ze szpi­ta­li, w wy­ni­ku ja­kichś kom­pli­ka­cji, choć oprócz ust­nych prze­ka­zów nie uda­ło się od­na­leźć żad­nych do­ku­men­tów, po­twier­dza­ją­cych aku­rat tę wer­sję25. Dla ro­dzi­ny był to szok, po któ­rym się już nie pod­nio­sła. Ja­ni­na Ole­szak, spo­ty­ka­ją­ca się z Zy­sma­na­mi na co dzień, tak zda­wa­ła re­la­cję z po­nu­rej at­mos­fe­ry, któ­ra za­pa­no­wa­ła w do­świad­czo­nej przez los ro­dzi­nie:

Gdy umar­ła Re­nia, przy­by­ło Dok­to­ro­wi [Zy­sma­no­wi] 15 lat, a ser­ce nie da­wa­ło spo­ko­ju. Po po­wro­cie z po­grze­bu trud­no go było po­znać, a my mie­li­śmy tyl­ko ocho­tę na łzy. […] Re­nia była mło­da, ślicz­na, peł­na ży­cia i mu­sia­ła umrzeć na za­pa­le­nie wy­rost­ka ro­bacz­ko­we­go. Żona Dok­to­ra zro­bi­ła się nie­moż­li­wa. Z żalu nie mo­gła spo­koj­nie pa­trzeć na żad­ną mło­dą dziew­czy­nę. Sta­wa­ła na bal­ko­nie i wy­my­śla­ła w or­dy­nar­ny spo­sób, przy­po­mi­na­jąc im, że one żyją, a jej cór­ka już w zie­mi. Wie­le ma­lo­wa­ła w tym cza­sie, da­wa­ła swo­je pra­ce na lo­te­rie fan­to­we, ale już nig­dy nie po­zby­ła się żalu, że los tak po­twor­nie ją skrzyw­dził26.

Z za­cho­wa­nych kil­ku fo­to­gra­fii Ire­ny wi­dać, że rze­czy­wi­ście mo­gła ucho­dzić za ślicz­ną dziew­czy­nę. Re­la­cje Ja­sień­skie­go ze star­szą od nie­go o kil­ka lat sio­strą, na­zy­wa­ną przez nie­go piesz­czo­tli­wie Re­nią, były przez lata przed­mio­tem wie­lu spe­ku­la­cji. Od naj­prost­szych – że była muzą mło­dzień­czych po­ezji, po naj­bar­dziej ba­ła­mut­ne i sen­sa­cyj­ne – że po­etę z sio­strą łą­czył zwią­zek ka­zi­rod­czy, o czym świad­czyć mia­ły­by cho­ciaż­by wspo­mnie­nia ust­ne „naj­star­szych miesz­kań­ców Kli­mon­to­wa”, któ­rzy za­pa­mię­ta­li parę ro­dzeń­stwa po­dej­rza­nie dłu­go trzy­ma­ją­cą się za ręce na spa­ce­rach27. Być może na tak fał­szy­we od­czy­ty­wa­nie re­la­cji mię­dzy ro­dzeń­stwem wpływ mia­ły wspo­mnie­nia po­ety Jalu Kur­ka, któ­ry za­no­to­wał: „Sym­pa­tią [Ja­sień­skie­go] była wów­czas [1919] Re­nia; to imię smu­kłej, pięk­nej dziew­czy­ny o sar­nich oczach, któ­rych się nie za­po­mi­na. Włó­czy­łem się za oboj­giem mło­dych ca­ły­mi kwa­dran­sa­mi po Plan­tach jak urze­czo­ny”28. Jest to oczy­wi­sta po­mył­ka Jalu Kur­ka, Re­nia nie była „sym­pa­tią” Bru­no­na, a wspo­mnie­nio­wy za­pis (być może prze­ję­zy­cze­nie?) nie po­win­no skła­niać do wy­cią­ga­nia krzyw­dzą­cych wnio­sków.

Po­grzeb Ire­ny Ja­sień­skiej od­był się w War­sza­wie we wto­rek 10 maja 1921 roku i zgod­nie z za­pi­sem w ne­kro­lo­gu na cmen­ta­rzu że­gnał ją rów­nież jej na­rze­czo­ny29. Tym więk­sza więc była to ro­dzin­na tra­ge­dia, sko­ro Re­nia zmar­ła tuż przed pla­no­wa­nym ślu­bem. Na­bo­żeń­stwo ża­łob­ne roz­po­czę­ło się o go­dzi­nie je­de­na­stej przed po­łu­dniem w ko­ście­le Naj­święt­szej Ma­rii Pan­ny na No­wym Mie­ście, na­stęp­nie wy­pro­wa­dzo­no zwło­ki na Cmen­tarz Po­wąz­kow­ski. Nie uda­ło się usta­lić, cze­mu Re­nia zo­sta­ła po­cho­wa­na aku­rat w War­sza­wie, do dziś dnia nie oca­lał rów­nież jej grób, po­nie­waż księ­gi cmen­tar­ne i gro­by ule­gły znisz­cze­niu w cza­sie po­wsta­nia war­szaw­skie­go.

O tym, że Ja­sień­skie­go łą­czy­ła z Re­nią sil­na więź emo­cjo­nal­na, świad­czy przede wszyst­kim twór­czość po­ety. Po raz pierw­szy Ja­sień­ski za­de­dy­ko­wał sio­strze wiersz Deszcz po­cho­dzą­cy z de­biu­tanc­kie­go Buta w bu­to­nier­ce (1921), ko­lej­ny – już po jej śmier­ci – pi­sa­ny fu­tu­ry­stycz­ną pi­sow­nią Po­gżeb Reńi (za­miesz­czo­ny w czerw­co­wej jed­nod­niów­ce z 1921 roku) z wzru­sza­ją­cym mot­tem: „To­bie, Ma­lut­ka, wszyst­ko, co do­bre­go / na­pi­sa­łem i na­pi­szę kie­dy­kol­wiek”. Po­gżeb Reńi miał po­noć roz­sier­dzić ro­dzi­nę – uży­wa­jąc nie­orto­gra­ficz­nej pi­sow­ni (nie­for­tun­ny „Po­gżeb”) i to w do­dat­ku w fu­tu­ry­stycz­nej jed­nod­niów­ce Ja­sień­ski zszar­gał pa­mięć przed­wcze­śnie zmar­łej sio­stry. W roku ko­lej­nym po­wtó­rzył swój błąd – w rocz­ni­cę śmier­ci sio­stry po­świę­cił jej cały po­emat – rów­nież dru­ko­wa­ny pi­sow­nią fu­tu­ry­stycz­ną – Pieśń o gło­dźe (1922), z de­dy­ka­cją: „Reńi / w rocz­ńi­cę śmier­ći /7 – V – 1922 / Za­miast kwia­tuw”. Łą­cze­nie po­sta­ci sio­stry z wrza­skli­wym fu­tu­ry­zmem, któ­re­mu już pa­tro­no­wał Ja­sień­ski – tego było ro­dzi­nie za wie­le.

1923 był ro­kiem,w któ­rym Ja­sień­ski wy­raź­nie ze­rwał wię­zi ro­dzin­ne, być może wła­śnie śmierć sio­stry za­sia­ła w nim ziar­no „kry­zy­su wia­ry”, któ­ry do­pro­wa­dził do po­rzu­ce­nia Ko­ścio­ła i re­li­gii – co w wier­szach wi­dać wy­raź­nie. Już od li­sto­pa­da 1921 r. po­eta no­sił się z za­mia­rem opu­bli­ko­wa­nia zbio­ru po­ezji „an­ty­re­li­gij­nych” o pod­ty­tu­le: An­ty­ewan­ge­lia30. Oprócz tra­gicz­nej śmier­ci Reni był jesz­cze je­den po­wód od­cię­cia się od kli­mon­tow­skich ko­rze­ni – a mia­no­wi­cie chęć po­ślu­bie­nia Kla­ry Arem, któ­rą po­znał we Lwo­wie, w jed­nej z pry­wat­nych szkół ak­tor­skich. Dziew­czy­na mia­ła po­noć nie przy­paść do gu­stu dok­to­ro­wi Zy­sma­no­wi ze wzglę­du na swo­je ży­dow­skie po­cho­dze­nie – Kla­ra po­cho­dzi­ła z ro­dzi­ny lwow­skiej, jej oj­ciec Her­man Arem był po­noć bo­ga­tym kup­cem, pro­wa­dził we Lwo­wie re­stau­ra­cję oraz był jed­nym ze współ­udzia­łow­ców po­pu­lar­nej fir­my wó­dek i li­kie­rów J.A. Ba­czew­skie­go31. Do sze­re­gu ro­dzin­nych tra­ge­dii moż­na do­rzu­cić jesz­cze jed­no wspo­mnie­nie – Anny Cu­pisz, po­mo­cy ku­chen­nej w domu Zy­sma­nów, któ­ra z upo­rem po­wta­rza­ła, że Bru­no z po­wo­du kon­flik­tu z oj­cem i bra­ku zgo­dy na ślub tar­gnął się na wła­sne ży­cie („pró­bo­wał się po­wie­sić”)32. Ile w tych wspo­mnie­niach praw­dy, dziś trud­no do­ciec.

Nie­mniej jed­nak, może i na prze­kór ro­dzi­nie, Ja­sień­ski do­pro­wa­dził do swo­je­go ślu­bu z Kla­rą. Od­był się on naj­praw­do­po­dob­niej we Lwo­wie mię­dzy 1923 a 1925 ro­kiem. W tym cza­sie wię­zi ro­dzin­ne Ja­sień­skie­go były już na tyle osła­bio­ne, że nie wia­do­mo na­wet, czy na ślu­bie syna zna­leź­li się Zy­sma­no­wie. Je­rzy Ja­sień­ski przez dłu­gie lata nic nie wie­dział o swo­jej szwa­gier­ce, nie znał na­wet jej praw­dzi­we­go imie­nia „Kla­ra”, a w Pol­sce na­wet się z nią nie spo­tkał:

Nie znam pa­nień­skie­go na­zwi­ska pierw­szej żony Ja­sień­skie­go. Na imię jej było Kara. Nie spo­tka­łem się z nią w Pol­sce – pi­sał Je­rzy33.

Bru­no, z pew­ną po­etyc­ką uszczy­pli­wo­ścią, zwykł na­zy­wać żonę „Karą” – („Ka­rze – za karę” – za­de­dy­ko­wał jej je­den z utwo­rów) i jako „Kara Ja­sień­ska” prze­szła do ro­dzin­nych opo­wie­ści. A wkrót­ce Ja­sień­ski opu­ścił na sta­łe nie tyl­ko Kli­mon­tów, lecz tak­że w ogó­le Pol­skę i wy­je­chał do Pa­ry­ża. Nie był na­wet na po­grze­bie swo­je­go ojca, któ­ry od­był się w Kli­mon­to­wie 24 kwiet­nia 1926 roku i zgro­ma­dził kil­ka ty­się­cy osób (co po­twier­dza­ją za­cho­wa­ne fo­to­gra­fie).

Po śmier­ci Ire­ny, wy­jeź­dzie Je­rze­go i Bru­no­na, śmier­ci męża, Eu­fe­mia opu­ści­ła Kli­mon­tów i za­miesz­ka­ła w Kra­ko­wie, na krót­ko u ro­dzi­ny Je­rze­go, po­tem w kra­kow­skim domu opie­ki im. Helc­lów. Dom ten miał dłu­gą tra­dy­cję (ist­niał od 1890 roku), „Do­mem Ubo­gich” był ra­czej z na­zwy, w rze­czy­wi­sto­ści po­ło­wę pen­sjo­na­riu­szy sta­no­wi­ły oso­by za­moż­ne (dom mógł po­mie­ścić jed­no­ra­zo­wo 250-300 osób), któ­re nie­rzad­ko zaj­mo­wa­ły wię­cej niż je­den po­kój, czę­sto ma­ją­ce słu­żą­cych. Mat­ka Ja­sień­skie­go Eu­fe­mia zmar­ła tam o go­dzi­nie pią­tej rano w wie­ku sześć­dzie­się­ciu lat, po­grzeb od­był się 19 lip­ca 1930 roku na cmen­ta­rzu Ra­ko­wic­kim w Kra­ko­wie34.

FUTURYSTA W NATARCIU

Kie­dy Ja­sień­ski wró­cił do Pol­ski i od roku 1919 roz­po­czął stu­dia w Kra­ko­wie, ruch fu­tu­ry­stycz­ny – o czym rzad­ko się dziś pa­mię­ta – zo­stał już wła­ści­wie za­ini­cjo­wa­ny – w War­sza­wie ist­nia­ła li­te­rac­ka ka­wiar­nia „Pi­ca­dor” z jej pre­fu­tu­ry­stycz­ną efe­me­ry­dą „Czar­ną La­tar­nią”, a póź­niej­si przy­ja­cie­le Ja­sień­skie­go Ana­tol Stern i Alek­san­der Wat po raz pierw­szy rzu­ci­li w twarz pol­skiej pu­blicz­no­ści „ra­do­sne GGA gą­sio­ra” jako od­po­wiedź na po­trze­bę po­ezji no­wych cza­sów, z upo­rem prze­ko­nu­jąc, że miej­sce współ­cze­snej cy­wi­li­za­cji jest na śmiet­ni­ku, a „od śmie­chu du­sza tyje i do­sta­je gru­be łydy”. Pierw­si tak­że w sto­li­cy od­ro­dzo­ne­go pań­stwa mą­ci­li po­etyc­ką wodę „pa­se­istycz­ne­go” (czy­li za­co­fa­ne­go) ży­cia kul­tu­ral­ne­go nie­spo­ty­ka­ny­mi do­tąd wy­stą­pie­nia­mi, or­ga­ni­zu­jąc na przy­kład Wie­czur pod­tro­pi­kal­ny użą­dzo­ny przez bia­łych mu­rzy­nów (pla­kat spo­tka­nia ma­lo­wał Hen­ryk Ber­le­wi); za­po­mnia­ny dziś po­eta Ed­mund Mil­ler roz­sier­dził war­szaw­ską pu­blicz­ność, spo­rzą­dza­jąc fu­tu­ry­stycz­ny „ka­ta­lok” do wy­sta­wy ma­lar­skiej rów­nie ob­ra­zo­bur­cze­go Mie­czy­sła­wa Szczu­ki (śmiał na­ma­lo­wać świę­te­go w au­re­oli przy for­te­pia­nie i lam­pie elek­trycz­nej…). Tak na­praw­dę, po po­wro­cie Ja­sień­skie­go z Ro­sji, dzia­ła­ło wów­czas w Pol­sce kil­ka grup mo­gą­cych ucho­dzić za fu­tu­ry­stycz­ne. Wspo­mnia­na gru­pa fu­tu­ry­stów tzw. „war­szaw­skich” dzier­ży­ła pal­mę pierw­szeń­stwa ulot­ką Tak z 1918 roku, Je­rzy Jan­kow­ski (pod­pi­su­ją­cy się, by pod­kre­ślić swo­je fu­tu­ry­stycz­ne upodo­ba­nia Yeży Yan­kow­ski) wy­dał, „ka­le­cząc pol­ską pi­sow­nię”, tom po­ezji Tram wpop­szek uli­cy (1919), jed­nak praw­dzi­wa bu­rza mia­ła do­pie­ro nad­cią­gnąć wła­śnie wraz z po­ja­wie­niem się Ja­sień­skie­go. To dzię­ki nie­mu dwa mia­sta War­sza­wa (Wat, Stern) i Kra­ków (Ja­sień­ski, Mło­do­że­niec) po­da­ły so­bie fu­tu­ry­stycz­ne dło­nie na zgo­dę 10 mar­ca 1921 roku na wspól­nych wy­stę­pach w Ło­dzi, któ­re na­zwa­li „na­jaz­dem na mia­sto”. Na ra­zie jed­nak Ja­sień­ski nie sfor­mu­ło­wał jesz­cze naj­waż­niej­szych pro­gra­mów gru­py, nie zjed­no­czył pol­skich fu­tu­ry­stów pod wspól­nym sztan­da­rem Jed­nod­ńiuw­ki z czerw­ca 1921 roku. Po­trze­bo­wał nie­co cza­su, by ro­ze­znać pole ar­ty­stycz­nej bi­twy. Przed zgło­sze­niem li­te­rac­kie­go ak­ce­su czuł za­pew­ne jed­no – au­ten­tycz­ne po­czu­cie po­etyc­kiej mi­sji. Tę szcze­gól­ną po­ko­le­nio­wą aten­cję do li­te­ra­tu­ry naj­le­piej bo­daj wy­sło­wił ró­wie­śnik Ja­sień­skie­go i przy­ja­ciel jego fu­tu­ry­stycz­nych po­szu­ki­wań, Ma­rian He­mar:

Je­stem z po­ko­le­nia, któ­re wy­ro­sło na li­te­ra­tu­rze. My­śmy nie mie­li ra­dia ani te­le­wi­zji. Wszyst­kie pod­nie­ty ar­ty­stycz­ne i in­te­lek­tu­al­ne, wszyst­kie emo­cje na­ro­do­we i spo­łecz­ne bra­li­śmy z li­te­ra­tu­ry, te­atru. Dla mnie, dla ca­łe­go mo­je­go po­ko­le­nia – pi­sarz, twór­ca, au­tor sztu­ki był tym naj­wznio­ślej­szym za­wo­dem i po­wo­ła­niem na świe­cie. Z owych cza­sów po­zo­stał we mnie eg­zal­to­wa­ny sza­cu­nek dla każ­de­go, kto jest pi­sa­rzem. Na­wet od­czu­wa­łem to samo w sto­sun­ku do mo­ich naj­bliż­szych przy­ja­ciół, któ­rych uwa­ża­łem za ge­nial­nych pi­sa­rzy35.

Po­dob­nie za­pew­ne my­ślał mło­dy Ja­sień­ski. To­też tuż po po­wro­cie do kra­ju po­sta­no­wił na po­czą­tek za­ist­nieć na li­te­rac­kiej sce­nie jako po­eta i za­pra­gnął za­de­biu­to­wać wier­sza­mi w – ni mniej, ni wię­cej – cza­so­pi­śmie „Ska­man­der”, or­ga­nie gru­py, któ­ra sta­nie się wkrót­ce śmier­tel­nym wro­giem eki­py fu­tu­ry­stów. Wy­słał tam wier­sze, pod­pi­su­jąc je dość dzi­wacz­nie brzmią­cym pseu­do­ni­mem „St. Jas.”. Od­po­wiedź kan­dy­dat na de­biu­tan­ta zna­lazł już w dru­gim (lu­to­wym) nu­me­rze pi­sma w ru­bry­ce „od re­dak­cji”, była dru­zgo­cą­ca:

St. Jas. Mor­ga i W desz­czu wska­zu­ją, że au­tor prze­jął się bar­dzo sty­lem jed­ne­go z po­etów „Ska­man­dra”. Wiersz Lili się nu­dzi – po­mad­ko­wy, per­fu­mo wany i ma­nie­ro­wa­ny. Żad­ną mia­rą nie po­pie­ra­my ma­nie­ry á la Igor Sie­wie­ria­nin: tych wszyst­kich gro­no­sta­jów, pa­pug, psów, sa­lo­ni­ków, po­wo­zów, „lu­bież­nie mięk­kich mo­de­la­cji Rop­sa” i in­nych prze­kwi­tów ele­ganc­kiej po­ezji36.

Ani je­den na­de­sła­ny tekst nie zy­skał apro­ba­ty „Ska­man­dra”, a prze­cież wszyst­kie z nich zna­la­zły się w póź­niej­szym de­biu­tanc­kim to­mie jego po­ezji: i Mor­ga (de­dy­ko­wa­na bra­tu Je­rze­mu), i Deszcz (de­dy­ko­wa­ny uko­cha­nej sio­strze Reni) i wresz­cie Lili nu­dzi się. Trud­no dziś usta­lić, cze­mu Ja­sień­ski wy­brał te wła­śnie utwo­ry i czy pier­wot­nie były na nich de­dy­ka­cje. Jed­nak tak iro­nicz­na not­ka sta­ła się pierw­szym dro­go­wska­zem li­te­rac­kich sym­pa­tii – sko­ro przez gru­pę spod zna­ku An­to­nie­go Sło­nim­skie­go i Ju­lia­na Tu­wi­ma zo­stał od­rzu­co­ny, był zmu­szo­ny obrać wła­sną dro­gę ku po­etyc­kiej sła­wie i za­sto­so­wać od­mien­ną stra­te­gię. Na wią­żą­ce de­cy­zje nie trze­ba było dłu­go cze­kać – mie­siąc po nie­for­tun­nym ode­pchnię­ciu przez ska­man­dry­tów Ja­sień­ski za­ini­cjo­wał w Kra­ko­wie 13 mar­ca 1920 roku pierw­szy „po­ezo­wie­czór” za­ło­żo­ne­go nie­daw­no Nie­za­le­ga­li­zo­wa­ne­go Klu­bu Fu­tu­ry­stów „Pod Ka­ta­ryn­ką” (w skró­cie „Ka­ta­ryn­ki”). Po­mysł na na­zwę gru­py być może za­czerp­nął z ty­tu­łu to­mi­ku wier­szy ro­syj­skiej ku­bo­fu­tu­ryst­ki Je­le­ny Guro, któ­rej Ka­ta­ryn­ka uka­za­ła się w 1909 roku (prze­by­wa­jąc w Mo­skwie, mógł czy­ty­wać jej po­ezje), choć póź­niej tłu­ma­czył na­zwę in­ny­mi wzglę­da­mi:

Na­zwa nie była ani tak za­baw­ną, ani tak przy­pad­ko­wą, jak się to może po­wierz­chow­nie wy­da­wać. Ob­ra­zo­wa­ła ona mo­ment dla fu­tu­ry­zmu pol­skie­go de­cy­du­ją­cy, mo­ment wy­stą­pie­nia no­wej sztu­ki pol­skiej na uli­cę, pierw­szy akt roz­po­czy­na­ją­cej się wal­ki37.

Obok dzie­więt­na­sto­let­nie­go po­my­sło­daw­cy sze­re­gi gru­py zwa­nej od­tąd „kra­kow­ską” za­si­li­li dwaj człon­ko­wie-fu­tu­ry­ści: Sta­ni­sław Mło­do­że­niec, rów­nież stu­dent UJ (lat dwa­dzie­ścia pięć) i uzna­ny w śro­do­wi­sku ma­larz i li­te­rat Ty­tus Czy­żew­ski (lat czter­dzie­ści). Ja­sień­ski zna­lazł tak­że miej­sce na swe ofi­cjal­ne pa­so­wa­nie na po­etę i na de­biut wy­brał kra­kow­skie cza­so­pi­smo „For­mi­ści” (re­da­go­wa­ne przez Czy­żew­skie­go), w któ­rym w kwiet­niu 1920 roku za­mie­ścił dwa utwo­ry, pod­pi­su­jąc się jesz­cze jako „Wik­tor Ja­sień­ski” (każ­dą na­stęp­ną pu­bli­ka­cję bę­dzie sy­gno­wał przy­bra­nym imie­niem „Bru­no”). Wy­brał ty­tu­ły: Café i Pa­nien­ki w le­sie38. Je­śli czy­tel­ni­cy nie ze­tknę­li­by się z jego po­ezją wcze­śniej lub nie usły­sze­li­by o tym, że jest fu­tu­ry­stą, ba!, wkrót­ce przy­wód­cą tego ru­chu, nie uwie­rzy­li­by w fu­tu­ryzm po­ety – żad­nych „słów na wol­no­ści”, żad­ne­go zry­wa­nia z tra­dy­cją, ani śla­du „epa­to­wa­nia bur­żu­ja czy fi­li­stra”, by wy­mie­nić bo­daj naj­bar­dziej sztan­da­ro­we za­ło­że­nia tego ru­chu. W de­biu­tanc­kich utwo­rach ma pra­wo co naj­mniej zdzi­wić czy­tel­ni­ka przede wszyst­kim wręcz mo­der­ni­stycz­na re­gu­lar­ność wer­sy­fi­ka­cyj­na; wiersz Café po­prze­dza do­dat­ko­wo mot­to z trak­to­wa­ne­go już jako li­te­rac­ka kon­ku­ren­cja utwo­ru Tu­wi­ma, z ogło­szo­ne­go przez nie­go nie­daw­no zbior­ku Czy­ha­nie na Boga (1918). Ja­sień­ski wy­słał więc do swo­ich od­bior­ców kil­ka myl­nych sy­gna­łów – de­kla­ro­wał fu­tu­ryzm, a pi­sy­wał re­gu­lar­ne wier­sze sy­la­bo­to­nicz­ne, w do­dat­ku zdra­dza­jąc po­etyc­kie po­wi­no­wac­two z Tu­wi­mem.

Po raz pierw­szy na­to­miast ob­ja­wił się swo­im czy­tel­ni­kom jako wir­tu­oz rymu (cho­ciaż co do sło­wa „wir­tu­oz” zda­nia były po­dzie­lo­ne, Wła­dy­sła­wa Bro­niew­skie­go bo­wiem ten spo­sób ry­mo­wa­nia nie­sły­cha­nie iry­to­wał). Spe­cy­ficz­ny spo­sób ry­mo­wa­nia, sta­no­wią­cy o przy­szłej „ja­sień­sko­ści” wier­sza po­le­gał na łą­cze­niu ze sobą w pary ry­mów słów obco brzmią­cych w kon­tek­ście ję­zy­ka pol­skie­go (póź­niej Ja­sień­ski sztu­kę tę znacz­nie udo­sko­na­lił). Dla przy­kła­du w Café rymy tego typu po­ja­wia­ją się na ca­łej prze­strze­ni wier­sza:

Bi­zet – pin­ce-nez

chi­chot – Don Ki­chot

vis-á-vis – cham­bre gar­nie

twarz – décol­le­ta­ge

abry­ko­ty­ną: ar­gen­ti­no

Na­to­miast w Pa­nien­kach w le­sie są nie mniej za­ska­ku­ją­ce:

crêpe de chi­ne – sple­en

wa­lan­sjen­ki – de­mi­mon­da­in­ki

Przed Ja­sień­skim nikt w pol­skiej po­ezji w ten spo­sób nie ry­mo­wał, a przy­najm­niej nie na taką ska­lę. Po­ja­wia­ła się rów­nież w tych de­biu­tanc­kich wier­szach re­kwi­zy­tor­nia, tak cha­rak­te­ry­stycz­na dla ca­łej póź­niej­szej po­ety­ki Ja­sień­skie­go:

na­gro­ma­dze­nie na­zwisk zna­nych mu­zy­ków, po­sta­ci li­te­rac­kich: „Ka­ra­siń­ski, Ver­di, Strauss, Bi­zet, Don Ki­chot” – to wszyst­ko już w czte­rech pierw­szych wer­sach

Café

; neo­lo­gi­zmy: „eks­ta­zer­nia, eks­ta­zer­ki” lub – two­rzo­ne bez­po­śred­nio od ob­co­ję­zycz­nych źró­dło­sło­wów: „de­mi­mon­da­in­ki”; wtrę­ty ob­co­ję­zycz­ne (w przy­pad­ku de­biu­tanc­kich wier­szy, naj­czę­ściej z ję­zy­ka fran­cu­skie­go): „pin­ce-nez, vis-á-vis, cham­bre gar­nie, décol­le­ta­ge, cre­pe de Chi­ne”.

Sko­ro więc de­biut po­etyc­ki Ja­sień­ski miał już za sobą, po­zo­sta­ła drob­na ko­rek­ta pla­nów ży­cio­wych – w dru­gim se­me­strze stu­diów po­eta po­sta­no­wił zmie­nić wy­dział uni­wer­sy­tec­ki i prze­pi­sał się na pra­wo. Po­wo­dów tej de­cy­zji mo­gło być kil­ka, być może zmia­na za­in­te­re­so­wań, ale o jed­nym z nich, dla mło­dych stu­den­tów pa­ra­ją­cych się po­ezją, wi­dać naj­waż­niej­szym, wspo­mi­na z roz­bra­ja­ją­cą szcze­ro­ścią przy­ta­cza­ny wcze­śniej Jó­zef Wit­tlin, nie­mal ró­wie­śnik Ja­sień­skie­go, któ­ry wy­ko­nał po­dob­ny ma­newr:

Żeby nie mar­no­wać ży­cia, za­pi­su­ję się na Wy­dział Pra­wa […]. Wo­lał­bym na li­te­ra­tu­rę, ale wów­czas trze­ba cho­dzić na wy­kła­dy, na co nie mogę so­bie po­zwo­lić, na­to­miast stu­den­ci pra­wa, je­śli chcą, uczą się w domu z pod­ręcz­ni­ków, zaś eg­za­mi­ny skła­da­ją ust­nie przy koń­cu aka­de­mic­kie­go roku – pi­sał Wit­tlin39.

Trud­no po­wie­dzieć, czy Ja­sień­ski kie­ro­wał się po­dob­nym po­wo­dem i my­ślał o stu­dio­wa­niu, jak o „mar­no­wa­niu ży­cia” uczęsz­cza­niem na wy­kła­dy za­miast do li­te­rac­kiej ka­wiar­ni, by w pa­pie­ro­so­wym dy­mie przy tzw. pół­czar­nej wy­ku­wać stra­te­gię no­we­go ru­chu. Jalu Ku­rek chwa­lił się w swo­ich wspo­mnie­niach, że Ja­sień­ski pa­ro­krot­nie „da­wał mu swój in­deks z proś­bą, aby mu ze­brał po wy­kła­dach pod­pi­sy pro­fe­so­rów”, po­nie­waż na uczel­ni po­ja­wiał się rzad­ko40. Tym­cza­sem, tak jak i więk­szo­ści ró­wie­śni­ków, przy­szło mu za­wie­sić i stu­dia, i wi­zy­ty w kra­kow­skich ka­wiar­niach – w 1920 roku nad­cią­gnę­ła woj­na pol­sko-bol­sze­wic­ka. Ja­sień­ski jako stu­dent Uni­wer­sy­te­tu Ja­giel­loń­skie­go zo­stał po­wo­ła­ny do od­by­cia prze­szko­le­nia woj­sko­we­go w Cen­tral­nej Szko­le Ka­ra­bi­nów Ma­szy­no­wych i Bro­ni Spe­cjal­nej w Chełm­nie na Po­mo­rzu. I wy­da­je się, że raz roz­bu­dzo­na twór­cza ener­gia już nie dała o so­bie za­po­mnieć, na­wet sze­re­gow­co­wi z „cen­zu­sem”, Ja­sień­ski zor­ga­ni­zo­wał w Chełm­nie – pierw­szy w tym mie­ście bo­daj, je­śli nie je­dy­ny! – wie­czór po­ezji fu­tu­ry­stycz­nej.

Oso­bą, któ­ra przed­sta­wi­ła te zda­rze­nia, był Mie­czy­sław Gier­gie­le­wicz, a po­nie­waż ta aneg­do­tycz­na hi­sto­ria pierw­sze­go wy­stą­pie­nia Ja­sień­skie­go ob­fi­tu­je w wie­le szcze­gó­łów, moż­na przy­pusz­czać, że sam Gier­gie­le­wicz był świad­kiem za­ist­nia­łe­go zaj­ścia, był zresz­tą z tego sa­me­go rocz­ni­ka co Bru­no – 1901, mógł więc zo­stać po­wo­ła­ny do woj­ska ra­zem z nim, jak wie­lu zresz­tą po­etów-stu­den­tów (tak­że w kom­pa­nii ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych, z tym że w Ostro­wie, słu­żył na przy­kład Alek­san­der Wat).

Gier­gie­le­wicz każe czy­tel­ni­ko­wi de­lek­to­wać się swo­imi wspo­mnie­nia­mi, na­bu­do­wu­jąc at­mos­fe­rę, jak sce­nę nie­zgor­szej ko­me­dii fa­bu­lar­nej, na po­czą­tek krót­ki wstęp:

Wsku­tek alar­mu­ją­cych wy­da­rzeń na wscho­dzie [rok 1920] za­ję­cia uni­wer­sy­tec­kie zo­sta­ły za­koń­czo­ne wcze­śnie, po­czą­tek zaś no­we­go roku aka­de­mic­kie­go prze­su­nię­to na ostat­nie dni li­sto­pa­da. Mło­dzież uni­wer­sy­tec­ka zgła­sza­ła się ma­so­wo do sze­re­gów woj­sko­wych. […] Stu­den­tom jako po­ten­cjal­nym ofi­ce­rom przy­słu­gi­wa­ło pra­wo wstą­pie­nia do pod­cho­rą­żów­ki. […] Two­rzo­no dla sze­re­go­wych „z cen­zu­sem” szko­ły pod­ofi­cer­skie o wy­raź­nie za­kre­ślo­nej spe­cja­li­za­cji. Jed­ną z ta­kich pla­có­wek po­wo­ła­no do ży­cia w Chełm­nie, gdzie mo­gła tak­że słu­żyć jako straż­ni­ca zie­mi po­mor­skiej. Tu­taj wła­śnie skie­ro­wa­no stu­den­tów z róż­nych ośrod­ków uni­wer­sy­tec­kich, m.in. z War­sza­wy i Kra­ko­wa. Wśród nich zna­lazł się strze­lec z cen­zu­sem, Bru­no Ja­sień­ski. […] Pro­gram za­jęć był uciąż­li­wy. Strzel­cy z cen­zu­sem mu­sie­li naj­pierw prze­brnąć przez peł­ny kurs re­kruc­ki, bez któ­re­go nie było mowy o póź­niej­szym awan­sie na pod­ofi­ce­rów.

Na­stęp­nie zbli­że­nie na bo­ha­te­rów wie­czo­ru:

[…] Po­dział na dru­ży­ny od­był się we­dług wzro­stu. Po­nie­waż Ja­sień­ski na­le­żał do męż­czyzn wy­so­kich, zna­lazł się w pierw­szej dru­ży­nie i pod­czas zbió­rek zdo­bił pra­we skrzy­dło. Nie­od­stęp­nym jego to­wa­rzy­szem był za­gad­ko­wy mło­dzie­niec na­zwi­skiem Wi­told Wolff. Przy­stoj­ny, o ciem­nej ce­rze, z po­nęt­nym wą­si­kiem, przy­po­mi­nał nie­co wy­glą­dem mło­de­go Alek­san­dra Wata. Głu­cho było na świe­cie o jego do­rob­ku li­te­rac­kim, pi­sy­wał jed­nak wier­sze, sta­ra­jąc się ucho­dzić za po­etę awan­gar­do­we­go. Obaj mi­strzo­wie mało udzie­la­li się oto­cze­niu i stro­ni­li od pie­śniar­stwa żoł­nier­skie­go.

Nie­co ak­cji:

W ostat­niej de­ka­dzie sierp­nia [1920] za­pa­no­wa­ło w szko­le wiel­kie na­pię­cie. Za­cho­dzi­ła oba­wa, że luź­ne od­dzia­ły ka­wa­le­rii ro­syj­skiej przed­rą się od pół­no­cy aż na Po­mo­rze. Szko­ła pod­ofi­cer­ska cięż­kich ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych otrzy­ma­ła roz­kaz sta­nię­cia w po­go­to­wiu bo­jo­wym. Przez kil­ka nocy trwa­ło czu­wa­nie w otwar­tym polu, wy­sta­wio­no war­ty i wy­sła­no pa­tro­le na zwia­dy […]. W koń­cu jed­nak na­dzie­je na chrzest bo­jo­wy za­wio­dły i za­ję­cia wró­ci­ły do nor­mal­ne­go try­bu.

I wresz­cie eks­cy­tu­ją­cy fi­nał:

Zna­la­zła się duża sala i któ­re­goś nie­dziel­ne­go po­po­łu­dnia po­wtó­rzy­ła się w za­cisz­nym Chełm­nie sce­na, przy­po­mi­na­ją­ca war­szaw­skie i kra­kow­skie po­ezo­kon­cer­ty. Gre­mial­nie przy­by­li to­wa­rzy­sze bro­ni oraz zwierzch­ni­cy, z ko­men­dan­tem i jego mał­żon­ką na miej­scu na­czel­nym. Ale i lud­ność miej­sco­wa oka­za­ła za­cie­ka­wie­nie dla nie­zwy­kłej im­pre­zy. Pierw­sze rzę­dy za­czer­ni­ły się gę­sto su­tan­na­mi du­cho­wień­stwa. Hi­sto­rycz­ny re­ci­tal otwo­rzył Wi­told Wolff, któ­re­go utwo­ry […] po­ru­sze­nia nie wy­wo­ła­ły. In­a­czej było z Ja­sień­skim. Był świet­nym re­cy­ta­to­rem i zręcz­nie uwy­dat­niał pu­en­ty…

Tu­taj Gier­gie­le­wicz wy­li­czał utwo­ry, któ­re wy­re­cy­to­wał Ja­sień­ski. Mia­ły to być ko­lej­no: But w bu­to­nier­ce, Marsz, Rzy­ga­ją­ce po­są­gi, Mia­sto. Już w trak­cie pierw­szych strof zbul­wer­so­wa­ni wi­dzo­wie, szcze­gól­nie du­chow­ni, za­czę­li opusz­czać salę. Gier­gie­le­wicz jed­nak wspo­mi­na, że zna­la­zły się oso­by o sil­niej­szych ner­wach:

Naj­więk­szą wy­trwa­łość oka­za­ła żona ko­men­dan­ta szko­ły, uro­cza dama o buj­nej, nie­co ba­ro­ko­wej uro­dzie […]. Ale i na nią przy­szła kry­ska. Do­szło do in­tym­ne­go epi­zo­du, któ­ry Ja­sień­ski od­two­rzył z iście ak­tor­skim za­cię­ciem:

Na trze­cim pię­trze świa­teł­ko. – Star­szy pan zwa­bił do sie­bie 7-io­let­nią dziew­czyn­kę

I gwał­ci ją na fo­te­lu.

Dziec­ko ma oczy sze­ro­ko roz­war­te…

Gier­gie­le­wicz, tak jak za­zna­czo­no, być może świa­dek tych wy­da­rzeń, koń­czy swo­je wspo­mnie­nia stwier­dze­niem, iż pierw­szy (i je­dy­ny!) wie­czór fu­tu­ry­stycz­ny w Chełm­nie za­koń­czył się peł­nym suk­ce­sem – czy­li uciecz­ką zbul­wer­so­wa­nych fi­li­strów41. Tyle barw­na li­te­rac­ka le­gen­da.

W rze­czy­wi­sto­ści nie­for­tun­ny wie­czór za­koń­czył się dla Ja­sień­skie­go zu­peł­ną klę­ską, jego brat Je­rzy wspo­mi­nał:

Bru­no­na […] wzię­to z po­bo­ru do woj­ska do pod­cho­rą­żów­ki w Chełm­nie, […] nie­któ­re z […] wier­szy, np. Śmierć Pana Pre­mie­ra, czy­tał na wie­czor­ku po­etyc­kim w woj­sku, za to do­stał się do ciu­py i rów­nież żoł­nierz pod­cho­rą­żów­ki w tym cza­sie, dziś kar­dy­nał [Ste­fan] Wy­szyń­ski, przy­no­sił mu wa­łów­ki42.

In­try­gu­ją­ca in­for­ma­cja Je­rze­go o „ko­le­dze z woj­ska” Bru­no­na – kar­dy­na­le Ste­fa­nie Wy­szyń­skim – po­zo­sta­nie chy­ba li­te­rac­ką le­gen­dą, po­nie­waż nie uda­ło się jak do­tąd po­twier­dzić wer­sji, że przy­szły Pry­mas Ty­siąc­le­cia rze­czy­wi­ście słu­żył wów­czas w woj­sku (choć rze­czy­wi­ście na­le­żał do rocz­ni­ka po­bo­ro­we­go 1901)43.

W każ­dym ra­zie Ja­sień­ski na dłu­go za­pa­mię­tał to pierw­sze w ży­ciu „uwię­zie­nie” i szy­ka­ny, z ja­ki­mi się wów­czas spo­tkał; na­wet prze­by­wa­jąc już w ZSRR, i bę­dąc aresz­to­wa­ny, nie omiesz­kał wspo­mnieć w ze­zna­niach dla NKWD:

[W Chełm­nie] spo­tka­łem się ze znę­ca­niem nade mną, prze­sie­dzia­łem dwa z czte­rech mie­się­cy w kar­ce­rze i o mało nie tra­fi­łem pod sąd woj­sko­wy za ob­ra­zę pod­ofi­ce­ra […].

Te trau­ma­tycz­ne do­świad­cze­nia po­by­tu w woj­sku za­wa­ży­ły wkrót­ce na jego ży­cio­wych wy­bo­rach.

TAJEMNICZY DEBIUT – -DWA BUTY W BUTONIERCE?

W po­cząt­kach grud­nia 1920 roku Ja­sień­ski po­wró­cił na kra­kow­ską uczel­nię i co waż­niej­sze, do ży­cia li­te­rac­kie­go. Po de­biu­cie pra­so­wym przy­szedł czas na wy­da­nie pierw­szej książ­ki po­etyc­kiej.I po­wszech­nie uzna­je się, że jego de­biu­tem książ­ko­wym jest tom po­ezji But w bu­to­nier­ce wy­da­ny w 1921 roku na­kła­dem Klu­bu Fu­tu­ry­stów „Ka­ta­ryn­ka”, z po­da­nym miej­scem wy­da­nia, dwo­ma mia­sta­mi: War­sza­wą i Kra­ko­wem.

Tym­cza­sem przed­wo­jen­ne za­pi­sy bi­blio­gra­ficz­ne (ka­ta­log Ada­ma Bara czy Prze­wod­nik bi­blio­gra­ficz­ny za rok 1921) jako miej­sce wy­da­nia książ­ki po­da­ją – „Chełm­no” (czy­li mia­sto, w któ­rym Ja­sień­ski od­by­wał służ­bę woj­sko­wą). Do­dat­ko­wo wy­da­nie to od­róż­nia od wy­da­nia „war­szaw­sko-kra­kow­skie­go” for­mat (wy­so­kość grzbie­tu książ­ki) oraz licz­ba stron. Książ­ka wy­da­na w Chełm­nie jest ozna­czo­na ów­cze­sną mia­rą 8 fo­lio (tzw. ósem­ka, któ­rej wy­so­kość grzbie­tu wy­no­si 20-25 cm) i li­czy dzie­więć­dzie­siąt dwie stro­ny, a książ­ka war­szaw­sko-kra­kow­ska li­czy stron dzie­więć­dzie­siąt trzy44, przy wy­so­ko­ści grzbie­tu 17 cen­ty­me­trów. Po­nie­waż wy­da­nie z Chełm­na nie jest jed­nak do­stęp­ne w żad­nej z pol­skich bi­blio­tek, trud­no dziś stwier­dzić, czy rze­czy­wi­ście Ja­sień­ski wy­dał swój de­biut aż dwu­krot­nie – pierw­szy raz w Chełm­nie na Po­mo­rzu, gdzie od­by­wał służ­bę woj­sko­wą, i dru­gi raz, w tym sa­mym roku w „War­sza­wie-Kra­ko­wie”. Wie­le wska­zu­je na to, że były jed­nak „dwa Buty…” (róż­ne wy­mia­ry grzbie­tów ksią­żek, róż­na licz­ba stron), z któ­rych je­den, ten chro­no­lo­gicz­nie wcze­śniej­szy, za­gi­nął. Z tego po­wo­du nie wia­do­mo dziś, czy książ­ki róż­ni­ły się do­bo­rem i ukła­dem po­miesz­czo­nych tam wier­szy (praw­do­po­dob­nie nie). O Chełm­nie jako miej­scu wy­da­nia de­biu­tanc­kie­go zbio­ru wspo­mi­nał tak­że brat Bru­no­na Je­rzy, do­da­jąc, że wy­da­nie książ­ki (ksią­żek) fi­nan­so­wał oj­ciec. Fakt fi­nan­so­wa­nia utwo­rów ze środ­ków wła­snych po­twier­dza rów­nież sam Ja­sień­ski, w jed­nym z nie­licz­nych oca­la­łych li­stów do­bit­nie i nie bez pew­nej go­ry­czy stwier­dza: „Wszyst­kie książ­ki moje zmu­szo­ny by­łem wy­da­wać wła­snym na­kła­dem”45 (cho­dzi­ło rzecz ja­sna o to­mi­ki po­ezji).

But w bu­to­nier­ce stał się na dłu­gie lata zna­kiem roz­po­znaw­czym Ja­sień­skie­go. Więk­szość wier­szy w nim za­miesz­czo­na go­to­wa była za­pew­ne jesz­cze w 1920 roku, bo czy­ty­wał je mło­dy po­eta na swo­ich wie­czor­kach. W su­mie z dwu­dzie­stu sze­ściu opu­bli­ko­wa­nych tam utwo­rów (o róż­nej roz­pię­to­ści: od wier­sza Nic, któ­ry zgod­nie z ty­tu­łem nie za­wie­ra ani sło­wa, po pra­wie 300-wer­so­wą „syn­te­zję” Mia­sto) więk­szość tek­stów, moż­na po­wie­dzieć „sztan­da­ro­wych”, była już wcze­śniej zna­na pu­blicz­no­ści – ty­tu­ło­wy But w bu­to­nier­ce (ze słyn­nym wer­sem: „gdy na­stał Ja­sień­ski, / Bez­pow­rot­nie umar­li i Tet­ma­jer i Staff’), czy Rzy­ga­ją­ce po­są­gi (z za­pa­da­ją­cą w pa­mięć „ro­ze­bra­ną Gio­con­dą sto­ją­cą w majt­kach na sto­le”) – lecz do­pie­ro zgro­ma­dzo­ne ra­zem na­bra­ły od­po­wied­niej mocy po­etyc­kie­go ra­że­nia.

Książ­kę skon­stru­ował Ja­sień­ski na po­do­bień­stwo utwo­ru mu­zycz­ne­go – „wła­ści­we” wier­sze (zwy­kły krój czcion­ki) po­prze­dzo­ne były tzw. „in­tro­duk­cja­mi” (kur­sy­wa), a w czę­ści środ­ko­wej dwu­krot­nie po­ja­wia­ły się pa­ro­wer­so­we „in­ter­mez­za” (prze­ryw­ni­ki), ca­łość za­my­ka­ło zaś „mu­zycz­no-re­ci­ta­lo­we” Na bis. Tom za­de­dy­ko­wał au­tor sa­me­mu so­bie z bra­wu­ro­wą de­zyn­wol­tu­rą: „Bru­no­no­wi Ja­sień­skie­mu / ge­nial­ne­mu twór­cy / „Buta w bu­to­nier­ce” / Tę książ­kę zie­lo­nych / moż­li­wo­ści – po­świę­cam”. De­zyn­wol­tu­rę tę wy­po­ży­czył za­pew­ne od Wło­dzi­mie­rza Ma­ja­kow­skie­go, któ­ry je­den ze swo­ich wcze­snych wier­szy za­ty­tu­ło­wał po­dob­nie: „So­bie, uko­cha­ne­mu, stro­fy te de­dy­ku­je au­tor” (1916). „Zie­lo­ne moż­li­wo­ści”, oprócz zna­cze­nia me­ta­fo­rycz­ne­go, nio­sły zna­cze­nie zgo­ła pro­za­icz­ne – okład­ka książ­ki była po pro­stu ko­lo­ru zie­lo­ne­go.

Ca­łość Buta w bu­to­nier­ce spi­na­ła cał­kiem zgrab­na klam­ra kom­po­zy­cyj­na – już pierw­szy wiersz po­ra­żał bogu du­cha win­ne­go czy­tel­ni­ka pio­ru­nu­ją­cym wy­zna­niem: „Ca­łu­jąc owrzo­dzo­ne pal­ce sy­fi­li­tycz­nej ko­chan­ki / do­brze jest słu­chać ostre­go / śpie­wu mi­ja­ją­cych tram­wa­jów […]”, a utwór ostat­ni koń­czy­ło dziar­skie wy­krzyk­nie­nie: „Pa­no­wie, Pa­no­wie, po­zwól­cie! / Ja chcę po­ca­ło­wać was w nos!”.

Prze­wa­ża­ją­ca więk­szość utwo­rów cha­rak­te­ry­zo­wa­ła się nie­mal pod­ręcz­ni­ko­wą re­gu­lar­no­ścią wer­sy­fi­ka­cyj­ną, próż­no tu szu­kać fu­tu­ry­stycz­ne­go po­stu­la­tu „słów na wol­no­ści”, czy­li słów uwol­nio­nych od ry­go­rów skład­ni i gra­ma­ty­ki. Bo­ha­ter tych tek­stów był sty­li­zo­wa­ny na po­etę (Ipe­ca­cu­ana, Pro­zo­wier­szem), ar­ty­stę zbla­zo­wa­ne­go, dan­dy­sa, któ­ry wszech­ogar­nia­ją­cą „NUDĘ” zwal­czał wy­szu­ka­ny­mi trun­ka­mi lub nic nie­zna­czą­cy­mi mi­łost­ka­mi (Mi­łość na au­cie). Prze­strzeń tych wier­szy sta­no­wi­ła współ­cze­sna me­tro­po­lia: ru­chli­we uli­ce za dnia (Prze­ja­cha­li), kost­ni­ce miej­skie nocą (Mor­ga). W ta­kim świe­cie cze­ka­ło się w ka­wiar­ni na ko­chan­kę, py­ta­jąc, cze­mu nie przy­szła (Per­che?), lub było się świad­kiem ulicz­ne­go wy­pad­ku (tram­waj uciął ko­muś nogę lub psa roz­je­chał au­to­mo­bil cię­ża­ro­wy.).

Lecz kil­ka tek­stów wy­raź­nie od­zna­cza­ło się na tle te­ma­ty­ki „ka­wiar­nia­no-bu­du­aro­wej”, zdra­dza­jąc, je­śli nie „re­wo­lu­cyj­ne”, to z całą pew­no­ścią anar­chi­stycz­ne na­sta­wie­nie pod­mio­tu do opi­sy­wa­nej rze­czy­wi­sto­ści. Pierw­szym z nich była pra­wie 160-wer­so­wa Śmierć Pana Pre­mie­ra