Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Dawca

Dawca

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64297-30-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dawca

W społeczności, w której żyje Jonasz, wszystko jest idealne. Specjalnie dobrane kobiety rodzą dzieci, które trafiają potem do odpowiednich jednostek zwanych komórkami rodzinnymi. Każdy ma przypisanych rodziców i pracę. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, by zadawać pytania. Wszyscy są posłuszni. Nie ma konfliktów, nierówności, rozwodów, bezrobocia, niesprawiedliwości… ani możliwości wyboru.
Wszyscy są tacy sami.
Z wyjątkiem Jonasza.
Podczas ceremonii dwunastolatków dzieci z dumą przyjmują przydzielone im życiowe role. Ale dla Jonasza wybrano coś specjalnego. Ma rozpocząć szkolenie u tajemniczego starca zwanego Dawcą Pamięci. Jonasz stopniowo uczy się, że moc tkwi w uczuciach. Ale kiedy jego własna siła zostaje wystawiona na próbę – kiedy musi uratować kogoś, kogo kocha – może nie być gotowy. Czy jest za wcześnie? Czy za późno?

Polecane książki

XIV Olimpiada „przebiła” swoim rozmachem i poziomem organizacji wszystkie poprzednie „Turnieje Narodów”! Stało się tak, gdyż Związek Szachowy NRD otrzymał wszechstronną pomoc nie tylko ze strony Komitetu Sportu NRD, ale również ze strony rządu. Zatem zniknęły wszelkie bariery finansowe! Ciężka praca...
„Bogactwo z wyboru” to opowieść o losach Marcina Podolskiego, o pragnieniu bogactwa, poszukiwaniu właściwych rozwiązań, a także o zmaganiu się z konsekwencjami błędnych decyzji. W książce zarysowany został sposób myślenia i postępowania ludzi biednych, nowobogackich oraz milionerów, zawdzięczających...
Poemat średniowieczny, starofrancuski opowiadający dzieje Rycerza z łabędziem, który miał był przodkiem Gotfryd z Bouillon....
Samotnie upadną, razem powstaną Od wieków członkowie Zakonu Świętego Jerzego polowali na smoki. Ukrywając się pod ludzką postacią, smoki przetrwały. Stworzyły Talon, potężną organizację, w której każdy smok ma wyznaczone miejsce i służy wspólnej sprawie. Z czasem stały się ...
Przekazywana do rąk Czytelnika książka to kolejny tom podejmujący tematykę nauczyciela wczesnej edukacji (seria „Wczesna Edukacja”) pod redakcją pracowników Katedry Pedagogiki Wieku Dziecięcego Uniwersytetu Łódzkiego. W każdej kolejnej publikacji z tej serii autorzy zajmują się nowym ważnym probleme...
Anita prowadzi spokojne życie z pięcioletnim synkiem. W ciągu 3 dni bardzo wiele się w jej życiu wydarzy. Podejrzane anonimowe przesyłki, które otrzyma, to tylko wstęp do tego, co ma spotkać ją i jej bliskich. Nagle pojawi się ktoś, kto nie ma pokojowych zamiarów i będzie chciał zburzyć jej świat. K...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Lois Lowry

Lois Lowry

Dawca

Przełożył Piotr Szymczak

Kraków 2014

Tytuł oryginału

The Giver

Copyright @ 1993 by Lois Lowry. All rights reserved.

Copyright @ 2014 for the Polish translation by Wydawnictwo Galeria Książki

Copyright @ 2014 for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki

Jacket design by Charles Brock, Faceout Studio

Photograpf of man © Lois Lowry

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska Od A do Z (oda-doz.com.pl)

Korekta

Katarzyna Kierejsza, Katarzyna Kolowca-Chmura

Opracowanie okładki oraz DTP

Stefan Łaskawiec

ISBN 978-83-64297-30-4

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

biuro@galeriaksiazki.pl

Opracowanie wersji elektronicznej:

Karolina Kaiser

Wszystkim dzieciom,

którym powierzamy przyszłość

1

Był już prawie grudzień i Jonasz zaczynał odczuwać lęk. Nie. To złe słowo, pomyślał. Lęk oznacza głębokie, mdlące poczucie, że za chwilę stanie się coś strasznego. Lęk czuł przed rokiem, kiedy nad osiedlem dwukrotnie przeleciał niezidentyfikowany samolot. Jonasz widział go za każdym razem. Zezując w niebo, zobaczył, jak przemyka lśniący odrzutowiec, przy tej prędkości przypominający niemal rozmazaną smugę, a po chwili usłyszał uderzenie dźwięku. A po chwili znowu, z przeciwnej strony, ten sam odrzutowiec.

Z początku Jonasz był zafascynowany. Nigdy nie widział samolotu z tak bliska, bo przepisy zabraniały pilotom przelatywać nad osiedlem. Od czasu do czasu, kiedy na lądowisko po drugiej stronie rzeki przylatywały samoloty transportowe z dostawą, dzieci podjeżdżały na rowerach nad sam brzeg i zaintrygowane przyglądały się rozładunkowi, a potem odlotowi samolotów w kierunku zachodnim, zawsze w przeciwną stronę niż osiedle.

Jednak ten sprzed roku był inny. Nie był to pękaty samolot transportowy z wielkim kadłubem, lecz ostronosy odrzutowiec sterowany przez jednego pilota. Rozejrzawszy się z niepokojem, Jonasz zobaczył, jak ludzie, zdziwieni, przerywają swoje zajęcia i czekają na wyjaśnienie tego budzącego lęk zdarzenia.

Potem wszystkim obywatelom kazano udać się do najbliższych budynków i nie wychodzić z nich. NIEZWŁOCZNIE, mówił trzeszczący głos w głoś­nikach. ROWERY NALEŻY POZOSTAWIĆ NA MIEJSCU.

Jonasz natychmiast posłusznie rzucił rower na ścieżkę i wbiegł do domu. Rodzice jeszcze nie wrócili z pracy, a jego młodsza siostra Lilia była na zajęciach pozaszkolnych w świetlicy.

Gdy Jonasz wyjrzał przez okno od frontu, nie zobaczył żywej duszy – nie było krzątających się popołudniowych ekip sprzątaczy, ogrodników ani dostawców, którzy o tej porze dnia zaludniali osiedle. Widział tylko porzucone tu i ówdzie rowery. Zadarte koło jednego z nich wciąż powoli obracało się w powietrzu.

Wtedy odczuł lęk. Miał wrażenie, że jego osiedle oczekuje na coś w milczeniu. Czuł pustkę w brzuchu i cały drżał.

Ale nic się nie stało. Po kilku minutach głoś­niki znowu zatrzeszczały, a głos, teraz spokojny i kojący, wyjaśnił, że pilot kadet błędnie odczytał instrukcje nawigacyjne i wykonał niewłaściwy zwrot, po czym rozpaczliwie usiłował zawrócić, zanim błąd zostanie zauważony.

NIE TRZEBA DODAWAĆ, ŻE ZOSTANIE ZWOLNIONY, obwieścił głos i zamilkł. W ostatnim zdaniu słychać było ironiczny ton, jakby spiker był tym ubawiony. Jonasz również uśmiechnął się lekko, choć wiedział, jak ponure było to stwierdzenie. Dla produktywnego obywatela zwolnienie z osiedla było ostateczną decyzją, straszliwą karą, miażdżącym werdyktem porażki.

Nawet dzieci ganiono za zbyt swobodne używanie tego sformułowania w trakcie zabawy, gdy wyśmiewały się z członka drużyny, który nie złapał piłki albo potknął się w czasie wyścigu. Jonasz zrobił tak jeden raz – krzyknął do swojego najlepszego przyjaciela: „Koniec, Aszer! Jesteś zwolniony!”, kiedy przez jego niezdarny błąd cała drużyna przegrała mecz. Trener zawołał wtedy Jonasza na stronę. Po krótkiej, poważnej rozmowie zawstydzony Jonasz pokornie spuścił głowę i po meczu przeprosił Aszera.

Pedałując do domu ścieżką wzdłuż rzeki i analizując swój lęk, przypomniał sobie tamtą chwilę namacalnego, ściskającego w żołądku przerażenia, które przeżył, kiedy niebem przemknął samolot. Teraz, gdy zbliżał się grudzień, czuł coś innego. Jonasz szukał odpowiedniego słowa, które oddałoby jego uczucia.

Jonasz poważnie podchodził do spraw związanych z językiem. Nie tak jak jego przyjaciel Aszer, który mówił zbyt szybko, wszystko mu się mieszało, wyrzucał słowa i zwroty bez ładu i składu, aż stawały się prawie niezrozumiałe, a przy tym nieraz bardzo zabawne.

Jonasz uśmiechnął się na wspomnienie pewnego poranka, kiedy zdyszany Aszer wpadł do klasy – jak zwykle spóźniony – w połowie porannego hymnu. Po odśpiewaniu patriotycznej pieśni, kiedy cała klasa wróciła na swoje miejsca, Aszer nie usiadł, gdyż miał wygłosić na stojąco wymagane w takiej sytuacji publiczne przeprosiny.

– Przepraszam za kłopot sprawiony społeczności uczniowskiej – Aszer pośpiesznie wyrecytował standardową formułę przeprosin, ciągle jeszcze próbując złapać oddech. Nauczyciel i cała klasa cierpliwie czekali na wyjaśnienie. Wszyscy uczniowie uśmiechali się szeroko, bo niejeden już raz nasłuchali się wyjaśnień Aszera. – Wyszedłem z domu o dobrej godzinie, ale kiedy przejeżdżałem koło wylęgarni, pracownicy akurat sortowali łososie i chyba się zapamiętałem, kiedy tak patrzyłem. Przepraszam całą klasę – zakończył Aszer, wygładził pogniecioną tunikę i usiadł.

– Przyjmujemy przeprosiny, Aszer – klasa wygłosiła chórem formułkę. Wielu uczniów zagryzało wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

– Przyjmuję przeprosiny, Aszer – powiedział nauczyciel. Uśmiechał się. – I dziękuję ci, bo po raz kolejny dostarczyłeś nam okazji do lekcji języka. „Zapamiętać się” to zbyt mocne słowo jak na oglądanie łososi. – Odwrócił się i napisał na tablicy: „Zapomnieć się”. Obok napisał: „Zapamiętać się”.

Jonasz, który już prawie dojechał do domu, uśmiechnął się na to wspomnienie. Wciąż zamyślony, ustawił rower w stojaku przy drzwiach prowadzących do domu i uświadomił sobie, że „lęk” jest niewłaściwym słowem na opisanie uczucia towarzyszącego mu na myśl o zbliżającym się grudniu. „Lęk” to zbyt mocne słowo.

Długo wyczekiwał tego wyjątkowego grudnia. Teraz, kiedy zostało już niewiele czasu, nie czuję lęku, lecz… zapał, uznał Jonasz. Na myśl o tym czuł zapał. Był też z pewnością podniecony. Wszyscy jedenastolatkowie byli podnieceni, myśląc o tak bliskim już wydarzeniu.

Jednak kiedy tak myślał o całej sprawie i o tym, co może się wydarzyć, poczuł lekkie drgnienie niepokoju.

Obawa, zdecydował Jonasz. Czuję obawę.

– No, kto dzisiaj chce być pierwszy do uczuć? – zapytał ojciec Jonasza na zakończenie wieczornego posiłku.

Był to jeden z rytuałów, wieczorne opowiadanie o własnych uczuciach. Czasami Jonaszowi zdarzało się pokłócić z Lilią o to, kto ma mówić pierwszy. Oczywiście rodzice też brali udział w rytuale: oni również każdego wieczoru opowiadali o swoich uczuciach. Ale oni, jak to rodzice – jak to dorośli – nie spierali się ani nie przymilali, żeby ich kolejka przypadła najpierw.

Dzisiaj Jonasz też nie miał zamiaru kłócić się ani przymilać. Tym razem jego uczucia były zbyt skomplikowane. Owszem, chciał się nimi podzielić, jednak wcale mu się nie śpieszyło do analizowania własnych złożonych emocji, choć zdawał sobie sprawę, jak bardzo rodzice mogą mu w tym pomóc.

– Ty pierwsza, Lilka – powiedział, widząc, jak niecierpliwie wierci się na krześle jego znacznie młodsza, dopiero siedmioletnia siostra.

– Dziś po południu byłam bardzo zła – obwieściła Lilia. – Byliśmy z naszą grupą ze świetlicy na placu zabaw i przyjechała do nas w odwiedziny grupa siedmiolatków, którzy zupełnie, ale to zupełnie nie przestrzegali przepisów. Jeden chłopak, nie wiem, jak miał na imię, ciągle wpychał się na sam początek kolejki do zjeżdżalni, chociaż my wszyscy czekaliśmy. Byłam na niego strasznie zła. Zacisnęłam pięść, o tak! – Lilia uniosła zaciśniętą pięść, a wszyscy członkowie rodziny uśmiechnęli się na widok tego wyzywającego gestu dziecka.

– Jak myślisz, dlaczego wasi goście nie przestrzegali przepisów? – spytała matka.

Lilia zastanowiła się i potrząsnęła głową.

– Nie wiem. Oni się zachowywali jak… jak…

– Zwierzęta? – podsunął Jonasz i zaśmiał się.

– Właśnie – przytaknęła ze śmiechem Lilia. – Jak zwierzęta.

Żadne z dzieci nie wiedziało do końca, co znaczy to słowo, ale często tak się mówiło na kogoś niewykształconego albo niezgrabnego, kogoś, kto odstawał od reszty.

– A skąd przyjechali wasi goście? – zapytał ojciec.

Lilia zmarszczyła czoło, usiłując sobie przypomnieć.

– Wychowawca nam mówił, kiedy ich witał, ale nie pamiętam. Chyba nie słuchałam. Z jakiegoś innego osiedla. Musieli bardzo wcześnie wstać i jedli obiad w autobusie.

Matka pokiwała głową.

– Jak ci się wydaje, czy ich przepisy mogą się różnić od waszych? Może po prostu nie wiedzieli, jak się u was trzeba zachowywać na placu zabaw?

Lilia wzruszyła ramionami i kiwnęła głową.

– Pewnie tak.

– Wy też odwiedzaliście inne osiedla, prawda? – zapytał Jonasz. – Moja grupa często gdzieś jeździła.

Lilia znowu pokiwała głową.

– Kiedy byłam w sześciolatkach, raz pojechaliśmy na cały dzień i chodziliśmy na lekcje razem z grupą sześciolatków w innym osiedlu.

– I jak się tam czułaś?

Lilia zmarszczyła czoło.

– Dziwnie się czułam. Oni mieli inne metody. Uczyli się różnych czynności, których my jeszcze nie znaliśmy, więc się czuliśmy głupio.

Ojciec przysłuchiwał się z zainteresowaniem.

– Wiesz, Lilio – stwierdził – tak się zastanawiam nad tym chłopcem, który dzisiaj nie przestrzegał przepisów. Jak ci się wydaje, czy to możliwe, że i on czuł się dziwnie i głupio, kiedy się znalazł w nowym miejscu, gdzie nie znał przepisów?

Lilia zagłębiła się w myślach.

– Tak – zawyrokowała w końcu.

– Trochę mi go szkoda – powiedział Jonasz – chociaż go nawet nie znam. Żal mi każdego, kto się znajdzie w położeniu, w którym musi się czuć dziwnie i głupio.

– Jak się teraz czujesz, Lilio? – spytał ojciec. – Wciąż jesteś zła?

– Chyba nie – namyśliła się Lilia. – Chyba trochę mi go szkoda. I żałuję, że zacisnęłam pięść – dodała z zuchwałym uśmiechem.

Jonasz uśmiechnął się do siostry. Uczucia Lilii były zawsze prostolinijne i raczej nieskomplikowane, zwykle łatwo znajdowało się dla nich rozwiązanie. Pewnie z nim było tak samo, pomyślał, kiedy sam był jeszcze siedmiolatkiem.

Potem Jonasz słuchał grzecznie – choć niezbyt uważnie – kiedy przyszła kolej na ojca, który opisywał uczucie zmartwienia przeżyte tego dnia w pracy – martwił się o jedno z nowych dzieci, które nie radziło sobie najlepiej. Ojciec Jonasza pełnił funkcję piastuna. Razem z pozostałymi piastunami odpowiadał za zaspokajanie fizycznych i emocjonalnych potrzeb każdego nowego dziecka na samym początku jego życia. Jonasz wiedział, że to bardzo ważna praca, ale nie interesowała go ona zbytnio.

– A jakiej jest płci? – spytała Lilia.

– To chłopiec – powiedział ojciec. – Słodki, cudowny chłopaczek. Ale nie rośnie tak szybko, jak powinien, a do tego źle sypia. Umieściliśmy go na oddziale specjalnej opieki, tam zajmują się nim dodatkowo, ale komisja zaczyna przebąkiwać o zwolnieniu go.

– Och, nie! – powiedziała matka współczującym tonem. – Wyobrażam sobie, jakie to musi być dla ciebie smutne.

Także Jonasz i Lilia pokiwali ze współczuciem głowami. To była zawsze smutna sprawa – zwalnianie nowych dzieci, które nawet nie zdążyły się nacieszyć życiem w społeczności, a w dodatku nie zrobiły nic złego.

Istniały tylko dwa powody do zwolnienia, które nie stanowiły kary: zwolnienie człowieka starego, które było okazją do świętowania dobrze i w pełni przeżytego życia, oraz zwolnienie nowego dziecka, któremu zawsze towarzyszyło poczucie, że gdzieś musiało dojść do niedopatrzenia. Było to szczególnie przykre dla piastunów, którzy czuli, że w pewien sposób zawiedli. To się jednak zdarzało bardzo rzadko.

– Cóż – stwierdził ojciec – będę próbował. Jeśli wam to nie przeszkadza, może poproszę komisję o zgodę na zabranie go do nas do domu na noc. Wiadomo, jacy są ci piastuni z nocnej zmiany. Może maluchowi trzeba czegoś specjalnego.

– No pewnie – powiedziała matka, a Jonasz i Lilia kiwnęli głowami. Już nieraz słyszeli narzekania ojca na piastunów z nocnej zmiany. Opieka nocna była poślednią pracą, powierzaną osobom pozbawionym pasji, umiejętności albo talentu do ważniejszych zajęć w ciągu dnia. Większość ludzi z nocnej zmiany nie otrzymała nawet małżonków, bo brakowało im podstawowej umiejętności nawiązywania kontaktu z drugim człowiekiem, której wymagano do utworzenia komórki rodzinnej.

– Może nawet będzie mógł u nas zostać – zasugerowała Lilia słodkim tonem, przybierając niewinną minę. Jonasz rozumiał, że tylko udawała. Wszyscy to rozumieli.

– Lilia – upomniała ją matka z uśmiechem – przecież znasz przepisy.

Dwoje dzieci – jedna dziewczynka, jeden chłopiec – na każdą komórkę rodzinną. Przepisy były jasne.

Lilia zachichotała.

– Trudno – stwierdziła. – Pomyślałam, że a nuż się uda.

Potem o swoich uczuciach opowiedziała matka, która piastowała odpowiedzialne stanowisko w Departamencie Sprawiedliwości. Dzisiaj postawiono przed nią recydywistę – kogoś, komu już wcześniej zdarzyło się złamać przepisy. Za pierwszym razem liczyła, że został dostatecznie i sprawiedliwie ukarany, dlatego przywrócono mu jego miejsce w społeczności: jego pracę, dom, jego komórkę rodzinną. Widząc, jak stawiają go przed nią po raz drugi, doświadczyła przygniatającego poczucia frustracji i gniewu. A nawet winy, bo nie zdołała poprawić jego życia.

– W dodatku obawiam się o niego – wyznała. – Jak wiecie, to jego ostatnia szansa. Przepis mówi, że po trzecim wykroczeniu będzie musiał zostać bezwarunkowo zwolniony.

Jonasza przeszedł dreszcz. Wiedział, że takie rzeczy się zdarzały. Nawet w jego grupie jedenastolatków był chłopiec, którego ojciec został zwolniony przed laty. Nikt o tym nigdy nie wspominał – była to tak niewypowiedziana hańba, że wprost nie mieściła się w głowie.

Lilia wstała, podeszła do matki i pogłaskała ją po ramieniu.

Ojciec pochylił się nad stołem i wziął ją za rękę. Jonasz chwycił jej drugą dłoń.

Pocieszali ją, każdy po kolei. Wkrótce matka uśmiechnęła się, podziękowała i cicho stwierdziła, że czuje ulgę.

Rytuał trwał dalej.

– Jonasz? – zagadnął ojciec. – Dzisiaj twoja kolej wypadła na samym końcu.

Jonasz westchnął. Tego wieczoru wolałby ukryć własne uczucia. Ale to byłoby oczywiście niezgodne z przepisami.

– Czuję obawę – wyznał, zadowolony, że w końcu nasunęło mu się dobre słowo na opisanie włas­nych uczuć.

– Dlaczego, synu? – spytał ojciec z zatroskaną miną.

– Wiem, że tak naprawdę nie mam się o co martwić – wyjaśnił Jonasz – bo przeszedł przez to każdy dorosły, wy też. Ale czuję obawę na myśl o ceremonii. Do grudnia już niedaleko.

Lilia spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.

– Ceremonia dwunastolatków – szepnęła z respektem. Nawet najmłodsze dzieci, w wieku Lilii i jeszcze młodsze, wiedziały, że ceremonia czeka w przyszłości każde z nich.

– Cieszę się, że powiedziałeś nam o swoich uczuciach – stwierdził ojciec.

– Lilio – matka skinęła na dziewczynkę – idź przebrać się w piżamę. Ojciec i ja zostaniemy tu jeszcze przez chwilę i porozmawiamy z Jonaszem.

Lilia westchnęła, ale posłusznie zsunęła się z krzesła.

– Na osobności? – spytała.

Matka kiwnęła głową.

– Tak – powiedziała. – To będzie nasza prywatna rozmowa z Jonaszem.

2

Jonasz przyglądał się, jak ojciec nalewa sobie drugą filiżankę kawy. Czekał.

– Wiesz – powiedział wreszcie ojciec – kiedy byłem młody, każdy grudzień był dla mnie ekscytujący. Na pewno tak samo jest z tobą i z Lilią. Każdy grudzień przynosi wielkie zmiany.

Jonasz kiwnął głową potakująco. Pamiętał wszystkie grudnie bodaj od czasu, kiedy przeszedł do czterolatków. Z wcześniejszych nie miał żadnych wspomnień. Ale obserwował je co roku i przypominał sobie także wszystkie grudnie Lilii. Pamiętał, jak ich rodzina otrzymała Lilię – było to w dniu, w którym nadano jej imię i przeszła do roczniaków.

Na ceremonii roczniaków zawsze panowały gwar i atmosfera zabawy. Co roku w grudniu wszystkie nowe dzieci urodzone w poprzednim roku przechodziły do roczniaków. Na scenę trafiały pojedynczo (co roku w grupie było pięćdziesięcioro nowych dzieci, chyba że któreś zostało zwolnione), przyprowadzane przez piastunów, którzy opiekowali się nimi od urodzenia. Niektóre umiały już chodzić same, kołysząc się na swoich chwiejnych nóżkach, inne – zaledwie kilkudniowe – piastuni trzymali na rękach, zawinięte w beciki.

– Lubię ceremonię imion – stwierdził Jonasz.

Matka przytaknęła z uśmiechem.

– Tamtego roku, kiedy otrzymaliśmy Lilię, oczywiście wiedziałam, że dostaniemy naszą dziewczynkę, bo złożyliśmy wniosek i został przyjęty. Ale za to przez cały czas zastanawiałam się, jak jej będzie na imię.

– Mogłem wtedy podejrzeć listę przed ceremonią – wyznał ojciec. – Komisja zawsze przygotowuje listę wcześniej i trzyma ją akurat w biurach ośrodka opieki. Tak naprawdę – ciągnął – to czuję się trochę winny, bo dzisiaj po południu poszedłem do biura i sprawdziłem, czy lista na tegoroczną ceremonię imion jest już gotowa. Była, a jakże, więc podejrzałem numer trzydzieści sześć – to ten mój chłopiec – bo pomyślałem sobie, że może mógłbym zapewnić mu lepszą opiekę, gdybym go nazywał jego własnym imieniem. Oczywiście tylko prywatnie, kiedy nikogo nie ma w pobliżu.

– I dowiedziałeś się? – zapytał Jonasz. Był zafascynowany. Ten przepis nie wyglądał na okropnie ważny, ale sam fakt, że ojciec złamał jakikolwiek przepis, zrobił na nim ogromne wrażenie. Zerknął na matkę, która przecież odpowiadała za przestrzeganie przepisów, i z ulgą zauważył, że się uśmiecha.

Ojciec potakująco kiwnął głową.

– Ma się nazywać Gabriel, oczywiście jeżeli nie zostanie zwolniony przed ceremonią. Więc mu szepczę jego imię, co cztery godziny przy karmieniu, w czasie ćwiczeń i zabawy. Kiedy nikt nie słyszy. Tak naprawdę to go nazywam Gabi – dodał z uśmiechem.

– Gabi – powiedział na próbę Jonasz. Brzmi nieźle, uznał.

Chociaż w roku, w którym dostali Lilię i poznali jej imię, Jonasz przeszedł dopiero do pięciolatków, pamiętał tamto podniecenie, rozmowy w domu, roztrząsanie – jak będzie wyglądała, kim zostanie, jak się dopasuje do ich ułożonej komórki rodzinnej. Pamiętał, jak razem z rodzicami wspinał się po schodkach na scenę; ojciec był wtedy z nimi, a nie z innymi piastunami, bo był to rok, w którym sam miał dostać własne, nowe dziecko.

Pamiętał, jak matka wzięła na ręce nowe dziecko, jego siostrę, gdy tymczasem przed zgromadzonymi rodzinami odczytano dokument. „Nowe dziecko numer dwadzieścia trzy” – ogłosił nominator, który zajmował się nadawaniem imion. – „Lilia”.

Pamiętał zachwycony wyraz twarzy ojca i jego szept:

– Jedna z moich ulubienic. Miałem nadzieję, że to będzie właśnie ona.

Wszyscy klaskali, a Jonasz uśmiechał się. Podobało mu się imię siostry. Lilia, bardzo śpiąca, machnęła małą piąstką. Potem zeszli ze sceny, żeby ustąpić miejsca następnej komórce rodzinnej.

– Kiedy byłem w jedenastolatkach – powiedział ojciec – tak jak ty teraz, nie mogłem doczekać się ceremonii dwunastolatków. To były długie dwa dni. Pamiętam, że jak zawsze podobała mi się ceremonia roczniaków, ale na inne nie zwracałem większej uwagi, oprócz ceremonii mojej siostry. Tamtego roku przeszła do dziewięciolatków i dostała rower. Już wcześniej uczyłem ją jeździć na swoim, chociaż właściwie nie powinienem.

Jonasz zaśmiał się. Był to jeden z niewielu przepisów, których nie brano zbyt poważnie i prawie zawsze łamano. Wszystkie dzieci dostawały rowery po przejściu do dziewięciolatków, wcześniej nie wolno im było jeździć. Ale w większości przypadków starsze rodzeństwo już zawczasu uczyło młodsze. Jonasz już teraz myślał o uczeniu Lilii.

Mówiło się o zmianie tego przepisu, tak aby dzieci dostawały rowery w młodszym wieku; pomysłem tym zajmowała się specjalna komisja. Z komisji rozpatrujących projekty zmian w przepisach często żartowano. Mówiono, że zanim zmiana zostanie wprowadzona, członkowie komisji zdążą wejść do starszyzny osiedla.

Zmiana przepisów graniczyła z cudem. Czasami, jeśli chodziło o jakiś naprawdę ważny przepis, dużo ważniejszy od tego, kiedy otrzymuje się rower, o rozstrzygnięcie zwracano się w końcu do Odbiorcy. Odbiorca był najważniejszym członkiem starszyzny. Jonasz nie potrafił sobie przypomnieć, żeby go kiedyś w ogóle widział. Osoba zajmująca tak ważne stanowisko mieszkała i pracowała samotnie. Komisji nie przyszłoby do głowy kłopotać Odbiorcę pytaniami na temat rowerów. Po prostu spierała się i kłóciła o to całymi latami, dopóki obywatele nie zapomnieli, że podobna kwestia miała w ogóle zostać rozpatrzona.

Ojciec opowiadał dalej.

– Więc patrzyłem i wiwatowałem, kiedy moja siostra Katia przeszła do dziewięciolatków, wyjęła wstążki z włosów i dostała rower – ciąg­nął. – Potem nie uważałem za bardzo przy dziesięciolatkach i jedenastolatkach. Aż nareszcie, pod koniec drugiego dnia, który dla mnie trwał całe wieki, nadeszła moja kolej – ceremonia dwunastolatków.

Jonasza przeszedł dreszcz. Wyobraził sobie ojca (który na pewno był cichym i nieśmiałym chłopcem, tak samo jak był cichym i nieśmiałym mężczyzną), jak siedzi ze swoją grupą i czeka, aż zostanie wywołany na scenę. Ceremonia dwunastolatków była ostatnią i najważniejszą z ceremonii.