Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Decydująca rozgrywka

Decydująca rozgrywka

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-766-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Decydująca rozgrywka

Żeby pomścić przeszłość, musi zaryzykować przyszłość... Wybitny naukowiec Dr Ralph Padley jest umierający. Mężczyzna od lat skrywa mroczny sekret, którego wyjawienie może pociągnąć za sobą tragiczne konsekwencje. W obliczu nieuniknionego końca zdaje sobie sprawę, że to ostatnia szansa, by pozwolić prawdzie ujrzeć światło dzienne. Na jego drodze stają jednak bardzo wpływowi ludzie, który nie cofną się przed niczym, aby zamknąć mu usta. Tymczasem agent specjalny FBI, Sean Reilly, od miesięcy szuka mężczyzny, który porwał jego pięcioletniego syna. Poszukiwany jest jak duch – to urzędnik bez nazwiska i tożsamości, chroniony przez CIA, i, na dodatek, prawdopodobnie powiązany z ojcem Reilly’ego. Reilly – obserwowany, manipulowany i wrabiany w przestępstwa, których nie popełnił – musi uciekać. Wie, że nie zdoła odkryć prawdy na temat swojej przeszłości, chroniąc rodzinę, którą kocha. Los nie daje mu wyboru – musi zaryzykować wszystko i ujawnić tajemnice, które wstrząsną do głębi całym krajem. Tylko czy zdąży to zrobić, zanim go dopadną? „Niesamowicie trzymający w napięciu thriller, który wbije cię w fotel… W Decydującej rozgrywce akcja nie zwalnia ani na moment”. BookReporter.com „Światowej klasy autor rasowych thrillerów”. The Telegraph

Polecane książki

Jest to historia pewnego młodego dziewiętnastoletniego bruneta o brązowych oczach o imieniu Kuba, który wplątuje się nie raz w niezłe tarapaty przez swoją nieostrożność oraz pociąg seksualny do dziewczyn, którego opanowanie przychodzi mu z wielkim trudem. Książka Nawiązuje przy tym również do obecni...
Książka jest poświęcona zagadnieniom finansów publicznych, z uwzględnieniem aktualnych wyzwań stojących przed nimi. Omawia system obowiązujących podatków i opłat stanowiących dochody państwa i jednostek samorządu terytorialnego. Problematyka finansów ujęta została tak z punktu samego systemu fin...
KSIĄŻKA NAGRODZONA GOODREADS CHOICE AWARDS 2016 Bardziej wybuchowa niż proch strzelniczy! Bezkresne piaski pustyni przemierzają tajemnicze bestie, w których żyłach płynie czysty ogień. Krążą pogłoski, że istnieją jeszcze takie miejsca, w których dżiny wciąż parają się czarami. Lud Miraji coraz mocni...
Mówi się, że bogowie nie umierają nigdy. Oznacza to, że ich dzieło zawsze pozostaje w umysłach ludzi. Profesora Zbigniew Religa i jego dzieło, a szczególnie jego pierwsza w Polsce udana operacja przeszczepu serca u człowieka, to dokonanie, które nadal wzbudza podziw i szacunek. Szczególnie w konte...
Znakomity reporter tym razem postanowił przyjrzeć się historii Janusza Walusia, który w 1993 roku zamordował Chrisa Haniego, charyzmatycznego działacza Południowoafrykańskiej Partii Komunistycznej. Jak to się stało, że zwykły, interesujący się sportami motorowymi chłopak z Podhala, który wyjechał do...
Niniejszy poradnik do gry Painkiller Hell & Damnation stanowi kompletny zbiór wszelkich porad niezbędnych do ukończenia tej pozycji. Poza klasycznym opisem przejścia głównej linii fabularnej zawarto w nim również bardziej szczegółowe informacje na temat walk z bossami oraz podpowiedzi pomagające...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Raymond Khoury

Tytuł oryginału:

THE END GAME

Copyright © Raymond Khoury 2016

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekty graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jacek Ring

Korekta: Marta Chmarzyńska, Edyta Antoniak-Kiedos

ISBN: 978-83-7999-766-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Eugenie Furniss, Jona Woodai Mitcha Hoffmana, moich doradcówi przyjaciół od samego początku.

PROLOG

Kyle Rossetti poczuł, jak igła przebija mu skórę i wnika głęboko w krzyż.

Znowu.

Ból był niesamowity. Elektryzujący spazm przebiegł przez jego nogi, ale taśma instalacyjna, którą był mocno przywiązany do metalowego stołu, sprawiła, że gwałtowna fala pulsującego bólu odbijała się od kości i wracała na powierzchnię skóry – tak przynajmniej to odczuwał.

W końcu, na szczęście, udręka ustała.

– Jak bardzo jesteś przywiązany do myśli, że możesz, powiedzmy, biegać?

Te słowa padły z ust stojącego tuż za nim mężczyzny. Rossetti nie wiedział o swoim porywaczu nic poza tym, że jest mężczyzną. Ponieważ jego wzrok nawet na chwilę nie spoczął na twarzy oprawcy, Rossetti nie miał pojęcia, jak on wygląda. Głos mężczyzny był bezbarwny i spokojny, ale pełen zdecydowania. Akcent zdradzał jedynie to, że jest Amerykaninem lub przynajmniej mieszkał w Ameryce niemal całe życie. Rossetti pokręcił głową – a raczej zrobiłby to, gdyby nie taśma, która krępowała mu ruchy – i bezgłośnie przeklinał samego siebie. Ten facet mógł oczywiście być skądkolwiek. Skądkolwiek.

– Zapewniam cię, że trwały uraz neurologiczny to rzadkość… przynajmniej wówczas, gdy igłę wbija lekarz. Ja nim, niestety, nie jestem. Zdrętwienie, mrowienie lub ból… mogą być normalnymi skutkami ubocznymi tego, co robię. Jednak to wszystko może wskazywać na nieodwracalne, trwałe uszkodzenie. Tak naprawdę nigdy nie wiadomo. Chyba że chce się do niego doprowadzić.

Rossetti zrozumiał już przewrotną logikę, kryjącą się za tym szczególnie wynaturzonym sposobem zadawania tortur. Ofiara zawsze instynktownie się szamocze, robi absolutnie wszystko, żeby uniknąć źródła bólu. Z siedmiocentymetrową igłą wetkniętą w kręgosłup człowiek zrobi właściwie wszystko, co może, by pozostać w zupełnym bezruchu, co oznacza, że nie będzie się szamotał i nawet nie pomyśli o próbie uwolnienia się, choćby to było możliwe.

Przy założeniu, że mógłby pozostać w bezruchu i nie reagować na potworny piekący ból w całym ciele.

Pot, który spłynął po tułowiu Rossettiego, był zimny i lepki. Jakby to sam strach sączył się z porów w skórze.

– Zapytam jeszcze raz i jeśli nie usłyszę pełnej i szczegółowej odpowiedzi, zamknę oczy i zacznę poruszać igłą. Wtedy obaj będziemy zdani na łaskę siły, która panuje nad chaosem wszechświata.

Rossetti odetchnął głęboko.

W żadnym razie nie był mięczakiem. Relacjonował wiele wojen, w tym wojnę w Afganistanie, gdzie spędził pięć miesięcy w szeregach 82. Dywizji Powietrznodesantowej. Nie pamiętał już – ani nawet nie zdawał sobie sprawy – ile razy ledwie uniknął śmierci. Grozili mu i zastraszali go prawnicy, sługusi korporacji i urzędnicy agencji rządowych. Stawał przed komisjami Kongresu i wielokrotnie odmawiał ujawnienia źródeł swoich informacji, nawet gdy grożono mu oskarżeniem o zdradę. Przy tamtej okazji spędził w końcu ponad cztery miesiące w więzieniu, zanim wyrok odsiadki nie został uchylony po apelacji. Opisowi tego doświadczenia – tego, jak z trudem uniknął kontaktu z narkotykami, przemocy i poniżenia, które wydawały się powszechne w krajowych zakładach karnych, gdzie chyba już dawno zapomniano, za co dokładnie i jak mają karać – zawdzięczał Nagrodę George’a Polka, będącą uzupełnieniem wcześniejszej Nagrody Pulitzera. Nigdy nie uważał się za człowieka szczególnie odważnego, chociaż często określali go tym mianem jego koledzy i ci czytelnicy, którzy nadal wierzyli w wolność prasy i zgadzali się z tym, że ich rząd powinien być rozliczany.

W tej chwili potrzebował całej swojej odwagi, wiedział jednak, że ona przypuszczalnie nie wystarczy.

Kiedy w środku nocy został zabrany ze swojego mieszkania w TriBeCe i wepchnięty do jakiejś furgonetki, natychmiast zrozumiał, że musi to mieć związek z rozmową telefoniczną, którą niedawno odbył. Serce mu zamarło i poczuł ucisk w żołądku, gdy sobie uświadomił, że zalecenia jego rozmówcy, by z nikim nie rozmawiał o tym, co usłyszał, ani nie próbował zbierać jakichkolwiek informacji – czy to ustnych, czy to cyfrowych, były nie tylko podyktowane dobrymi intencjami, ale również miały uchronić go przed śmiercią. Nie przez wzgląd na poczucie przyzwoitości, ale po prostu po to, by mógł się podzielić z czytelnikami tym, co jego informator pragnął wyjawić. I ta sama dziennikarska dociekliwość, która sprawiła, że został uznany za najbardziej godnego poznania tego sensacyjnego materiału, przywiodła go tutaj. Zdał sobie też sprawę, że najprawdopodobniej doprowadzi do jego zgonu. Nikt nie torturował z taką zawziętością, jeżeli nie miał zamiaru wykończyć potem swej ofiary.

– Zapytam po raz ostatni. Kto się z tobą skontaktował? Co ci przekazał? Z kim się tym podzieliłeś?

– Z nikim. Przysięgam. Powiedziałem wszystko, co wiem. Myślisz, że nie powiedziałbym po czymś… takim?

– To mi po prostu nie wystarczy, Kyle.

Stojący za Rossettim mężczyzna nacisnął na igłę.

Eksplozja bólu targnęła kręgosłupem dziennikarza. Igła trafiła w czułe miejsce.

Mężczyzna zawył, łzy zamgliły mu wzrok. Omal nie zemdlał. Ten ból był nie tylko bezwzględnie najgorszą rzeczą, jakiej doświadczył przez trzydzieści osiem lat życia, ale również najbardziej przerażającą, ponieważ niósł z sobą ryzyko paraliżu.

Umiejscowienie tego paraliżu było jednak kwestią przypadku.

Gdy mężczyzna przestąpił z nogi na nogę, Kyle poczuł, jak powietrze owiewa jego nagą skórę.

– Chyba będziesz musiał znaleźć nowe mieszkanie. Wykluczone, by wózek inwalidzki wjechał po tych schodach.

Oprawca wcisnął igłę nieco głębiej.

Ból był straszliwy i zaczął słabnąć dopiero wtedy, gdy igła została odsunięta do tyłu, z dala od nerwu. Gdy ustał, Rossetti nie miał pewności, czy ma jeszcze czucie w stopach.

Odetchnął z ulgą.

– Proszę, podaj nazwisko. Jakie tylko chcesz. Potwierdzę, że to on. Tylko… przestań. Błagam.

Mężczyzna westchnął, po czym wyciągnął igłę. Z brzękiem upadła na metalowy stół. Potem ściągnął rękawiczki i rzucił je na podłogę.

Stał bez ruchu, oddychając powoli i miarowo.

Rossetti miał wrażenie, że właśnie otworzyła się pod nim zapadnia, ale musiał jeszcze do niej wpaść. Wiedział, że to wrażenie powstaje, gdy zaraz ma się wydarzyć coś naprawdę złego, coś, czego nie da się już powstrzymać. Wiedział, że została mu tylko jedna niewielka szansa. Wiedział, że to, co teraz powie, zdecyduje o jego życiu lub śmierci.

– Mówię prawdę. Nie wiem, kim on jest. Zakładając, że to w ogóle „on”.

– Modulator głosu?

– Tak. Zapewnił, że powie mi wszystko na spotkaniu, po czym się nie zjawił. Nic więcej nie wiem… przysięgam.

– Ale to nie wszystko, prawda?

Rossetti poczuł w ustach taki sam smak jak wtedy, w afgańskiej dolinie, gdzie przyglądał się, jak jakiś żołnierz wykrwawia się na śmierć, i mimo ciepłego powietrza wypełniającego najwyraźniej pozbawione okien pomieszczenie, miał odrętwiałe z lodowatego zimna ciało.

– Przysięgam, że tak. Tylko tyle… i to co, jak już powiedziałem, mówił przez telefon o dozorcach i zasadzce. Ale to niezrozumiałe, zupełnie niezrozumiałe. Nie trafiłem na nic sensownego.

Rozległ się syk strzykawki napełnianej jakimś płynem z fiolki, a potem dwa głuche pluski, gdy krople płynu uderzyły o metalowy blat stołu. Mężczyzna najwyraźniej nie chciał ryzykować wstrzyknięcia powietrza do krwiobiegu swojej ofiary.

W umyśle zatrwożonego dziennikarza trwała gonitwa sprzecznych myśli, rozpaczliwie chwytał się wszystkiego, co niosło odrobinę otuchy. Zastanawiał się, czy mężczyzna zamierza wypróbować jakieś serum prawdy, ale przecież chyba od tego by zaczął. Rossetti nie widział jego twarzy. Czy to znaczyło, że nie mają zamiaru go zabić? Ale po co w takim razie ten zastrzyk? Już i tak jest całkowicie unieruchomiony. Chyba że chcą go gdzieś przenieść. Czyżby chcieli go odwieźć do domu? Tak. Z całą pewnością. Zamierzali go zawieźć do domu, jakby nic się nie stało.

Zapomniałby o całej tej sprawie. Może by zrezygnował z pracy. Chyba nadszedł czas na jakąś zmianę. Może oboje z Samanthą w końcu zdecydują się na dzieci, których pragnęła, odkąd się pobrali.

Szaleńczy bieg jego myśli przerwało dźgnięcie igłą w szyję i wprowadzenie zawartości strzykawki do żyły. Szybko poczuł w całym ciele dziwne ciepło i gdy zaczynał tracić świadomość, usłyszał, jak mężczyzna upuszcza strzykawkę na blat, a potem obchodzi stół.

Stwierdził, że patrzy w twarz swojemu oprawcy. Nie było w niej nic wyjątkowego, nic, co choć trochę mogłoby zapaść w pamięć. Miał wrażenie, że wpatruje się w pozbawione wyrazu oblicze manekina, pustą matrycę osobnika ludzkiego płci męskiej.

Mężczyzna pokręcił głową.

– Trafiłeś na coś, tyle że nie na to, czego szukałeś.

Oczy tracącego przytomność Rossettiego zamknęły się pod zimnym, nieczułym spojrzeniem mężczyzny.

Kiedy znowu je otworzył, całe jego ciało płonęło.

WTOREKROZDZIAŁ 1

ALLENTOWN, NEW JERSEY

Naprawdę nie chciałem tu być. Ale kto by tego chciał?

Trzecia nad ranem, ja i mój partner, Nick Aparo, w naszym nieoznakowanym SUV-ie zaparkowanym w ciemnej ulicy, tam gdzie diabeł mówi dobranoc, odmrażający sobie jaja, obserwujący, czekający na sygnał przystąpienia do akcji, pilnujący, by nasz obiekt się nie ulotnił, zanim go zwiniemy.

Nie zrozumcie mnie źle. To moja praca. Sam ją wybrałem. Wykonuję ją, bo wierzę w jej sens, bo uważam, że to, co robimy jako agenci specjalni FBI, jest ważne, a facet, będący na naszym celowniku tej właśnie nocy, bez wątpienia zasługiwał na naszą baczną uwagę.

Chodzi po prostu o to, że miałem ważniejsze sprawy do załatwienia. Dopaść białe wieloryby, o których Biuro tak naprawdę nie mogło wiedzieć. Tej mojej obsesji nie zdradziłem w pełni nawet Nickowi. Jestem pewien, że wyczuwał, że coś mnie nadal gryzie. Dziesięć lat wspólnego narażania się na linii ognia zazwyczaj skutkuje takim wyczuciem. Gdyby było inaczej, należałoby zapewne zmienić branżę. Ale Nick wiedział, że nie powinien pytać. Zdawał sobie sprawę, że jeśli nie informuję go o wszystkim, robię to przypuszczalnie dla jego dobra. Żeby w razie czego mógł zaprzeczyć, zachować pracę i żeby nie groziła mu odpowiedzialność karna. Żeby bowiem dotrzeć na dno leja krasowego, w którym roiło się od rekinów i do którego zostałem wciągnięty przed kilkoma miesiącami, przypuszczalnie musiałbym raz czy dwa razy złamać prawo.

Zrozumiał to, ale nie był z tego zadowolony.

Spędziliśmy więc sporo godzin w pełnej napięcia ciszy, unikając raf w pokoju – a w każdym razie w kabinie naszego forda expedition – i gapiąc się przez zamgloną szybę i tumany śniegu na zewnątrz na parterowy dom po drugiej stronie ulicy, ten z hipnotycznymi, otępiającymi bożonarodzeniowymi światłami migoczącymi na brzegach dachu.

Cokolwiek nasz obiekt robił w tym domu, robił to w znacznie większym cieple niż biedne durnie zobowiązane oddać go w ręce sprawiedliwości. Siedzieliśmy w przerobionym pojeździe FBI wartym ponad sto tysięcy dolarów, a ogrzewanie foteli i tak zdołało wysiąść, przez co trzęśliśmy się tak, jakby nas ktoś bez przerwy dźgał paralizatorem. Niewyłączanie silnika, w czasie gdy cała ulica spała, było wykluczone. O ile nie chcieliśmy ostrzec celu naszej akcji.

Plusem było to, że przynajmniej nikt nie mógł nas zobaczyć. Przez wzgląd na dyskrecję sterczenie w pokrytym śniegiem samochodzie w szeregu innych zaśnieżonych aut było właściwie idealnym rozwiązaniem.

Zadymka ustała godzinę temu, dokładając znacznie grubszą pokrywę do tych paru centymetrów śniegu, które nie chciały stopnieć. Teraz znowu sypało. Ów zimny front zdecydowanie wygrywał w kategorii meteorologicznych rekordów wszechczasów. Muszę przyznać: było to wyczerpujące. Organizm zużywa energię, usiłując zachować ciepło, i o trzeciej nad ranem, po kilku takich nocach, brakowało mi sił.

Obserwowałem, jak para mojego oddechu kłębi się przede mną, gdy zapinałem służbową kurtkę z kapturem i zimny metal zamka błyskawicznego zatrzymał się przy moim nosie. Jeszcze trochę kawy i gdy w końcu uda mi się dotrzeć do domu – w samą porę, by obejrzeć wschód słońca, gdy będę odpływał myślami przy pogrążonej w głębokim śnie Tess – szanse na zaśnięcie spadną do zera.

Nicka nie dręczyły takie obawy i właśnie napełnił kolejny kubek z pięciolitrowego termosu, by po chwili popijać parujący gorzki płyn z taką miną, jakby pieczołowicie zaparzył go jego ulubiony barista. W swojej dużej futrzanej czapce z opuszczonymi nausznikami wyglądał idiotycznie, ale żadne moje uwagi nie mogły sprawić, by się jej pozbył. Przynajmniej obserwował ze mną dom, zamiast przeglądać niezliczone kobiece propozycje na Tinderze i przy okazji poddawać je nieustannej krytyce, co stanowiło jego modus operandi podczas poprzednich obserwacji. Chyba powinienem być wdzięczny choć za to.

Obiekt obserwacji prowadzonej z naszego prowizorycznego igloo nazywał się Jake Daland. Był twórcą i głównym szefem Maxiplenty, które przejęło rynek po Silk Road niedługo po tym, jak zamknęliśmy to internetowe targowisko.

Daland był w kręgu naszego zainteresowania, odkąd założył swój pierwszy portal z torrentami. Ponieważ Hollywood i Waszyngton coraz ostrzej traktowały tych, którzy chcieli oglądać filmy i programy telewizyjne bez reklam i epileptycznego buforowania, które wciąż było plagą w większości witryn płatnych, jeśli nie miałeś połączenia światłowodowego z głównym POP-em – tak przynajmniej twierdził główny maniak komputerowy z nowojorskiego biura, który nie potrafił wypowiedzieć dwóch zdań bez cytatu z serialu Community – Daland przekazał witryny podwładnym i zszedł do podziemia, uruchamiając przy okazji coś o wiele bardziej podstępnego: witrynę anonimowego handlu wymiennego, który zawstydziłby największych społeczników. Jako nazwę wybrał ironicznie przekręcony termin zaczerpnięty z Orwellowskiej nowomowy z Roku 1984. Żeby uniknąć losu Silk Road, wymyślił również zgrabny przekręt w postaci zupełnej rezygnacji z transakcji finansowych – żadnej gotówki, żadnych czeków, kart kredytowych i bitcoinów. Maxiplenty było darknetową witryną służącą wyłącznie do handlu wymiennego, wirtualnym targowiskiem, gdzie mogłeś zdobyć narkotyki, broń i materiały wybuchowe, wyprać pieniądze lub zlecić zabójstwo – o ile miałeś coś na wymianę.

Daland w ogóle nie zarabiał na tych transakcjach. Jego witryna, pozbawiony barier, chory, pozornie libertarianistyczny twór, miała przede wszystkim wkurzać władze. Na Maxiplenty można było się dostać tylko za zaproszeniem. Z chwilą dokonania pierwszej wymiany otrzymywało się propozycję zaabonowania dostępu do internetowego rynku i właśnie tam ludzka zachłanność wzięła górę nad idealistycznym nonkonformizmem. Sieć skupiała ludzi zdeprawowanych – znacznie bardziej, niż zakładał Daland – i zaczęły spływać pieniądze od abonentów. Witryna właściwie nie generowała kosztów stałych. W miarę jak Maxiplenty się rozwijała, Daland dalej mieszkał w wynajętym domu, prawie nic nie wydawał, pozwalając sobie jedynie na zamawianie pizzy późnym wieczorem. Najwyraźniej z uwagą oglądał wszystkie filmy, z których jasno wynikało, że za kratki nie trafiają przestępcy unikający spektakularnych zmian w stylu życia i ponadstandardowych zakupów.

Kiedy dwaj użytkownicy jego witryny „wymienili się” zabójstwami – ożywiając filmową intrygę, tyle że bez upiększeń, w których celuje Hollywood – w prokuraturze federalnej uznano, że Daland jest co najmniej współwinny, a w najgorszym razie doprowadził do obu zbrodni. Kilka wydziałów FBI współpracowało teraz w celu likwidacji Maxiplenty i zamknięcia Dalanda. Dzięki wsparciu dwóch gości, odmrażających sobie teraz tyłki w samochodzie, mieliśmy już podpisane zeznania obu morderców. Dorwanie samego Dalanda było o wiele bardziej skomplikowane. Żeby ukryć zarówno samą witrynę, jak i tożsamość jej użytkowników, Maxiplenty wykorzystywała wyrafinowaną sieć rozmieszczonych na całym świecie serwerów wraz z na pozór nieskończonym procesem spoofingu. Technicy z laboratorium wydziału ds. przestępczości internetowej w Quantico potrzebowali wielu tygodni dla zabezpieczenia wystarczającej liczby dowodów, by sąd podtrzymał decyzję o aresztowaniu. Dowodów, które teraz, od czterech godzin, nareszcie były w naszych rękach. Właśnie dlatego tu byliśmy, czekając ze szturmem na wiadomość, że odcięto dopływ prądu do domu Dalanda.

Nie byliśmy sami. Cały zespół, z dwoma specjalistami z wydziału ds. przestępczości internetowej włącznie, czekał nieopodal, zaopatrzony w noktowizory i, jeśli dopisało im nieco więcej szczęścia, trochę mniej zmarznięty niż my. Celem było odłączenie całego sprzętu komputerowego – razem z zasilaczami awaryjnymi – zanim znowu włączymy zasilanie i zaczniemy go oznaczać i pakować. Nie chciałem, by Daland miał najmniejszą szansę naciśnięcia wyłącznika awaryjnego i skasowania zawartości twardych dysków.

Czekaliśmy zatem w gotowości, aż inżynierowie z Jersey Central Power & Light poinformują, że są gotowi nacisnąć guzik. W tym okresie roku przywykli już do wezwań o nieludzkiej porze. Zła pogoda i przeciążenie sieci świątecznym oświetleniem oznaczały, że musieli być do dyspozycji przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Trwało to jednak dłużej, niż się spodziewałem.

– Uwaga, Reilly – odezwał się czyjś głos w mojej słuchawce. – Wygląda na to, że w zoo znowu wypada pora karmienia.

– Zrozumiałem.

Spojrzałem przez zacinający za oknami śnieg i zobaczyłem, jak obok sunie znajomy samochód dostawczy z połówką plastikowej czterdziestoośmiocalowej pizzy sterczącą z dachu.

– Kolejna pizza? – mruknął Nick, zerkając przez przednią szybę. – Jak, na miłość boską, on może tyle jeść i być taki chudy? Sukinkot.

Odwróciłem się do niego, na mojej twarzy malował się blady uśmiech.

– Może nie dopycha się talerzem lazanii.

Mój partner słynął z apetytu, zwłaszcza na włoskie potrawy i blondynki o bujnych kształtach. Te pierwsze zapewniły mu coś w rodzaju rozrywki, gdy apetyt na te drugie zakończył się dla niego rozwodem. Obecnie chętnie zaspokajał jeden i drugi, pogodziwszy się wreszcie z decyzją sądu, przyznającą mu prawo do spędzania co drugiego weekendu z jedenastoletnim synem. Nie zaprzestał też ćwiczeń na rowerze stacjonarnym. Przegrałem ten zakład razem z większością funkcjonariuszy Biura na Federal Plaza 26.

– Co złego jest w jedzeniu pizzy jako przystawki? Tak właśnie robi się we Włoszech, ignorancie.

Uśmiechnąłem się.

– Może ma tam siłownię.

Nick skrzywił się.

– Ćwiczyć w domu? Samemu? Po co?

– Bo przecież ćwiczy się po to, żeby się spotykać z laskami, prawda?

– Hmm. Ale jeśli dzięki temu przeżyję parę lat dłużej, to też fajnie.

Pokręciłem ze smutkiem głową. Była to typowa wymiana zdań, sprawiająca nam obu przyjemność właśnie z uwagi na swój poufały charakter. Gdy mówi się, że partnerzy są jak mąż i żona, w przypadku Nicka jest to słuszne tylko w połowie. Stróże porządku zwykle spotykają się z jednym partnerem naraz.

Doręczyciel zostawił samochód na chodzie, podszedł pospiesznie do drzwi i zadzwonił.

Płatki śniegu stawały się coraz grubsze.

Skorygowałem jasność ekranu w spoczywającym u mego boku laptopie. Cztery okna ukazywały obrazy z kamer, które zdołaliśmy zainstalować. Skupiłem się na obrazie z kamery umieszczonej naprzeciw drzwi domu, ukrytej w automacie do sprzedaży gazet.

Jake Daland – niezmiennie elegancki, w krótkim jedwabnym kimonie przywdzianym na biały T-shirt z głębokim dekoltem w szpic, który odsłaniał gęste czarne włosy na piersi – otworzył drzwi jak zawsze spokojnie i nonszalancko. Żadnego wychylania się przez próg, żadnych ukradkowych zerknięć na boki. Zupełny brak zainteresowania tym, co dzieje się na zewnątrz. Albo wiedział, że tu jesteśmy, i miał to w nosie, albo – co wprawdzie niewykluczone, ale teraz już raczej nieprawdopodobne – nie miał pojęcia, że od wielu tygodni jest inwigilowany.

Wziął pudełko z pizzą i dał doręczycielowi pieniądze. Ten sprawiał wrażenie nieco zakłopotanego. Zamienili kilka słów, gdy doręczyciel usiłował coś znaleźć w kieszeniach swojej za dużej pikowanej kurtki, po czym pokręcił głową, trzymając gotówkę w wyciągniętej ręce.

– Co on robi? – zapytał Nick.

Daland wręczył mu pewnie banknot o wysokim nominale i chłopak nie ma jak wydać.

Nick wzruszył ramionami.

– Postępujemy niezgodnie z prawem.

Mężczyźni zamienili jeszcze kilka słów, po czym Daland gestem zaprosił doręczyciela do środka. Ten wszedł do domu i drzwi się zamknęły.

Po pewnym czasie doręczyciel pojawił się ponownie. Trzymał zapakowane w ozdobny papier pudełko od swojego najwierniejszego nocnego klienta.

– I teraz daje mu prezent gwiazdkowy? – zdziwił się Nick i pokręcił głową. – Mówię ci, Sean, źle wybraliśmy. Źle, stary.

Doręczyciel wsiadł do samochodu i odjechał.

W tym właśnie momencie moja słuchawka ożyła.

– Ruszamy. Wszystkie zespoły: zajmijcie pozycje.

Wysiedliśmy z forda. Pod służbowymi kurtkami nosiliśmy kevlarowe kamizelki, chociaż było mało prawdopodobne, że napotkamy zbrojny opór. Czterej członkowie wyspecjalizowanej jednostki policji skradali się już do drzwi domu, natomiast dwoje agentów, Annie Deutsch oraz Nat „Len” Lendowski, wysiadło z kolejnego nieoznakowanego pojazdu i zbliżało się z przeciwnego kierunku. Inni ludzie zabezpieczali tył domu. Specjaliści od techniki mieli czekać, aż wewnątrz będzie bezpiecznnie.

Ustawiliśmy się za policjantami.

– Jedynka na stanowisku – powiedziałem do mikrofonu ukrytego w mankiecie.

Z tyłu domu nadeszło potwierdzenie:

– Dwójka na stanowisku.

– Czekajcie – powiedział głos w mojej słuchawce. Po chwili dodał: – Za pięć. Cztery. Trzy. – Dwie sekundy później świąteczne lampki na dachu domu Dalanda zgasły, gdy wyłączono prąd.

Założyliśmy noktowizory i wyciągnęliśmy broń, kiedy dowódca policyjnego zespołu wyważył drzwi taranem, ale w chwili gdy mieliśmy wejść za nimi do środka, odruchowo zwróciłem uwagę na coś, co spostrzegłem kątem oka, podchodząc do domu, i w mojej głowie rozległ się alarm.

Przy krawężniku, ukryty w cieniu zaparkowanych samochodów leżał niewinnie, ledwie widoczny, pobłyskując czerwoną wstążką, świąteczny prezent, który kilka minut wcześniej Daland dał doręczycielowi pizzy.

Zelektryzowała mnie świadomość, że coś jest nie w porządku.

– Nick! Do samochodu… natychmiast! – krzyknąłem, ściągając gogle i cofając się w stronę chodnika. Dostrzegłem zdezorientowane spojrzenia Deutsch oraz Lendowskiego i tylko gestem nakazałem im iść dalej.

– Wchodźcie!

Zniknęli w domu, gdy minąłem leżący w śniegu prezent i wycelowałem weń palcem, mówiąc:

– Ten prezent to tylko rekwizyt. Nabrał nas.

Wsiedliśmy szybko do forda; gdy wrzuciłem bieg i wcisnąłem gaz do dechy, Nick posłał mi zdziwione spojrzenie.

Zarzuciwszy tyłem, SUV ruszył od krawężnika, a ja, przekrzykując pracujący na wysokich obrotach silnik, wyjaśniłem:

– Doręczyciel został w domu. To Daland odjechał samochodem dostawczym.

Nick pokręcił głową.

– Ten skurwiel ma nad nami parę minut przewagi.

Drogi były pokryte śniegiem, ale napęd na cztery koła w fordzie działał niezawodnie, gdy pokonywaliśmy kolejne kilometry. O tej porze nie było ruchu i szybko dotarliśmy do skrzyżowania. Zatrzymałem się, nie mając zielonego pojęcia, dokąd jechać.

– Wie, że jest spalony – powiedziałem. – Tym samym wie, że wszyscy pozostali też. Dokąd więc jedzie?

Nick pomasował twarz, starając się zmusić swój umysł do pracy.

– Daland wie, że będziemy szukać tego auta, a ono rzuca się w oczy. Musi je zostawić, i to migiem.

– Taak, tylko gdzie? I zamienić na co?

Obraz pokładowej nawigacji satelitarnej obsługiwanej przez Nicka migotał na ekranach. Nie mogłem czekać na jej sugestie. Zlustrowałem powierzchnię jezdni i zdołałem dostrzec słaby ślad kół skręcający w lewo.

Podążyłem za nim.

Nick obserwował okolicę, gdy skręcałem w kolejną drogę osiedlową, po czym znowu skupił uwagę na nawigacji. Gęsta ściana śniegu coraz bardziej utrudniała dojrzenie, dokąd jedziemy. Nawet pracując z pełną szybkością, wycieraczki z trudem odgarniały grube płatki, a ślad, którym podążałem, spowijała coraz grubsza warstwa świeżego śniegu.

Wszystko wskazywało na to, że go zgubimy.

Koła odzyskały przyczepność.

– Nie może zostać w tym samochodzie. Albo ma w pobliżu jakąś kryjówkę, albo schowany gdzieś zapasowy środek transportu.

Nick pokręcił głową i rzekł:

– Nie przypuszczam, żeby był aż tak przewidujący. To chyba nie leży w jego charakterze.

Skinąłem głową.

– Może taksówka?

Nick chwycił za mikrofon radia.

– Potrzebna mi lokalizacja wszystkich całodobowych firm taksówkowych w pobliżu domu obiektu.

Chwilę później z radia dobiegł skrzeczący głos:

– Millpond Cabs, róg North Main i Church Street.

Radio znowu zatrzeszczało, tym razem mówił ktoś inny. Lendowski.

– Daland zwiał. Gość z pizzerii odlatuje. Daland powiedział mu, że musi uniknąć spotkania z jakimś wkurzonym chłopakiem kochanki. Wyjaśnił, że dziewczyna jest w sypialni, i dał mu trzysta dolców. Reilly, gdzie ty, u diabła, jesteś?

Nie chodziło więc o wydanie reszty. Ale to nie miało znaczenia.

Mój partner szturchnął mnie w ramię i pokazał natarczywym gestem w lewą stronę. Skręciłem gwałtownie, kierując się na zachód, gdy Nick odpowiedział za nas obu:

– Zbliżamy się do niego. Ty i Deutsch zabezpieczcie dom.

– Już to zrobiliśmy. Prąd znowu włączony.

– Mamy wszystko? – zapytałem.

– Kilka komputerów. Dane na twardych dyskach już były nadpisywane. Miał zasilacze awaryjne, ale technicy w porę je odłączyli. Myślę, że gdy odzyskają dane, zdobędziemy wystarczające dowody. Jest też laptop, ale bez twardego dysku.

Dodałem gazu, napęd na cztery koła zwyciężał w jednostronnej walce ze świeżym śniegiem.

Domy były teraz większe i stały dalej od ulicy.

Nick wskazał przed siebie.

– Czterysta pięćdziesiąt metrów prosto, potem musimy przejechać nad North Main i dostać się na Church Street.

Jadąc, oglądałem badawczo każdą uliczkę. Zerknąłem w głąb parkingu między centrum odnowy biologicznej a stacją benzynową. Pusto.

– Sean, tam! – krzyknął Nick, opuszczając szybę, żeby lepiej widzieć. Zwolniłem.

Wąska ulica biegła pod kątem trzydziestu stopni od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Ujrzałem czubek olbrzymiej pizzy pepperoni niemal całkowicie zasłonięty przez ośnieżone drzewa.

Skierowałem forda w lewo, gotowy skręcić w prawo pięćdziesiąt metrów dalej.

Nick skinął w stronę zbliżającego się szybko skrzyżowania.

Jakiś samochód właśnie skręcał w lewo w North Main Street.

Gdy zrównaliśmy się z tym pojazdem, toyotą camry, spostrzegłem barwy firmowe „Millpond Taxicabs”. Taksówka oddaliła się, zanim zdążyłem zajrzeć do środka.

Obróciłem kierownicę, mocno hamując. Ford expedition ślizgał się przez kilkadziesiąt centymetrów w pierwotnym kierunku jazdy, po czym, gdy koła odzyskały przyczepność, wykonał nawrót.

– To on.

Nick włączył syrenę, gdy wjechałem na pusty pas dla pojazdów nadjeżdżających z przeciwka, wyprzedziłem toyotę i zajechałem jej drogę.

Kierowca taksówki zahamował. Zablokowało mu koła i toyota uderzyła w drzwi forda, uniemożliwiając Nickowi wyjście.

Wysiadłem z auta, wyciągnąłem broń i powoli podszedłem do unieruchomionej toyoty.

Tylne drzwi taksówki otworzyły się i wysiadł z niej Daland z wysoko uniesionymi rękami.

– Na ziemię – warknąłem. – Na kolana!

Nick przelazł po fotelach i teraz celował w drzwi kierowcy taksówki, który też wysiadł z auta z rękami w górze.

Daland osunął się na kolana, wołając:

– Ostrożnie z tymi spluwami! Jestem nieuzbrojony.

Podszedłem bliżej i powiedziałem:

– Twardy dysk. Gdzie jest?

– Jaki twardy dysk?

Taksówkarz, panicznie wystraszony i roztrzęsiony, odwrócił się do mnie.

– Wyrzucił coś przez okno, gdy skręcaliśmy z Church Street.

Daland pochylił głowę, po czym odwrócił się do niego z zaciętym wyrazem twarzy.

– Oni obserwują wszystko, co robisz, każdą stronę internetową, na którą wchodzisz, każdy wpis. Wiedzą o wszystkich, z którymi rozmawiasz, o każdym twoim zakupie. Stanowisz ich własność. A jesteś nikim. Wyobraź sobie, co robią z ludźmi, którzy coś znaczą.

Stałem na swoim miejscu, gdy Nick podszedł założyć Dalandowi kajdanki.

– Zachowaj tę tyradę na wpis na Twitterze. – Skinąłem na taksówkarza. – Pokaż mi gdzie.

Gdy składałem meldunek przez radio, słychać było trzaski.

– Obiekt zatrzymany, powtarzam, obiekt zatrzymany. Spotkamy się z wami w domu. I powiedzcie doręczycielowi, że jego samochód jest bezpieczny.

Śnieg padał teraz jeszcze intensywniej i z premedytacją przywierał do ziemi, ale poszukiwania nie trwały długo. Znaleźliśmy twardy dysk u podstawy parkanu, na wpół zagrzebany w śniegu.

Otarłem kilka płatków z twarzy, delektując się rześkością trafiającego do płuc lodowatego powietrza.

Przyjemnie było zakończyć sprawę Dalanda. Skuteczne wykonanie zadania zawsze wywoływało wspaniałe uczucie. Zrobiliśmy swoje. Następny ruch należał do prokuratury okręgowej. Teraz jednak ta znajoma euforia była skażona czymś innym, złym przeczuciem w sprawie, do której musiałem wrócić.

Spojrzałem na płatki śniegu, zacząłem obserwować, jak spadają mi na twarz, w której ich delikatne zimne żądła wywoływały mrowienie, i zamknąłem oczy.

Przeczuwałem, że zima nie będzie zbyt radosna.

ROZDZIAŁ 2

BOSTON, MASSACHUSETTS

Doktor Ralph Padley był niewolnikiem własnych przyzwyczajeń, a przynajmniej tak lubił sobie powtarzać.

Dla żony, kolegów i studentów był osobą uwielbiającą rządzić innymi, z obsesją na pograniczu nerwicy natręctw, będącą nierzadko ogromnym utrapieniem.

Jednak w ubiegłym roku w jego drobiazgowo zorganizowanym życiu zapanował chaos spowodowany czymś, nad czym nie miał kontroli. To, w połączeniu z potwornym przerażeniem, które czuł, wiedząc, że jego dni są policzone, tylko czyniło go jeszcze bardziej nieznośnym.

Jedyną poza nim osobą, znającą źródła jego niemal patologicznej potrzeby kontroli, był psychoanalityk, którego doktor odwiedzał raz w tygodniu od ponad dekady. Gdy Padley miał jedenaście lat – niemal dokładnie pięćdziesiąt osiem lat temu – nie zdołał uratować swojego siedmioletniego brata przed utonięciem w basenie podczas rodzinnych wakacji w domu jego dziadków w St. Augustine na Florydzie. Winił się za to. Był przecież starszy i powinien opiekować się młodszym bratem. Według psychoanalityka poczucie winy było psychologicznie, a nawet emocjonalnie i praktycznie uzasadnione, ale Padley nic nie mógł na to poradzić. Na jego rodzącą się osobowość bardziej znacząco wpłynął fakt, że rodzice przyczynili się do jego poczucia winy, uznając, że rzeczywiście ponosi odpowiedzialność. Ich niezdolność do uleczenia jego zranionego serca – a oboje byli lekarzami rodzinnymi – zrodziła w Ralphie myśl, która rozkwitła później, gdy wybierał specjalizację po pierwszych czterech latach studiów na wydziale medycyny w Harvardzie.

Zanim usłyszał, jakie są rokowania, i zanim zaczął tracić na wadze, a jego skóra przybrała żółtawe zabarwienie, trzymał się ściśle ustalonego porządku. Obecnie, oprócz regularnej cotygodniowej wizyty u psychoanalityka i udziału w nabożeństwie w niedzielę rano, pływał cztery razy na tydzień, raz w miesiącu uczestniczył w koncercie muzyki klasycznej i co drugą sobotę kochał się z żoną. Ten ostatni punkt ustalonego porządku bardzo odpowiadał jego znacznie młodszej, trzeciej już żonie, ponieważ dzięki temu zawsze wiedziała, kiedy będzie mogła wyskoczyć do sąsiada i zaspokoić popęd seksualny z jednym z czołowych bostońskich krytyków teatralnych, który mimo zniewieściałości i innych dowodów na odmienną orientację – wystarczających, by przekonać Padleya, że sąsiad nie interesuje się jego żoną – z całą pewnością nie był gejem.

Padley był profesorem nauk medycznych (kardiologii) na Harvardzie, piastował tam stanowisko od 1985 roku. Jako kardiochirurg uratował wiele istnień ludzkich. Wykształcił również wielu kardiochirurgów, którzy następnie ocalili jeszcze więcej osób. Przez te lata czerpał z tego faktu niemało pociechy. Zawsze uważał to za swego rodzaju pokutę za inną swoją pracę, o której wiedziała tylko garstka ludzi.

Pracę, która wpływała na ludzi, będących jej przedmiotem w całkowicie odmienny sposób.

Zaczęło się to, kiedy miał trzydzieści parę lat i zajmował się potencjalnie przełomowymi badaniami w dziedzinie farmakologii układu sercowo-naczyniowego. Ich deklarowanym celem było stworzenie leku nowej generacji, mogącego utrzymać stabilny rytm pracy serca – „stymulatora w pigułce”, dzięki któremu zarówno rozruszniki serca, jak i beta-blokery w ciągu dwudziestu paru lat stałyby się rozwiązaniami przestarzałymi w neutralizacji skutków zawałów.

Ponieważ świat badań medycznych jest tajemniczy i zmusza do rywalizacji, Padley nie dzielił się efektami swej pracy. Jednak pięć lat i setki szczurów laboratoryjnych później eksperymenty profesora przybrały zły obrót i skończyło się stworzeniem całkowitego przeciwieństwa leku, którego szukał.

To odkrycie najpierw wprawiło go w zakłopotanie, a potem przeraziło.

Przez jakiś czas usiłował zdecydować, co z tym zrobić. Rozważał zniszczenie wszelkich świadectw swoich prac i zapomnienie o nich. Wiedział, że to drugie będzie niemożliwe i kilka razy był bliski zrobienia tego pierwszego, ale przekonał się, że to też jest niewykonalne. Po prostu możliwości wykorzystania jego odkrycia były zbyt ogromne, by je zlekceważyć. Wybrał inny sposób działania. Będąc zagorzałym patriotą, w czasie gdy jego kraj był uwikłany w otwarte i zimne wojny na całym świecie, skontaktował się z CIA. Agencja natychmiast wysłała kogoś, by przeprowadził z nim rozmowę, i okazało się, że są ogromnie zainteresowani.

Porozumienie było proste. Miał otrzymywać sowite wynagrodzenie za kontynuację potajemnych prac nad doskonaleniem swojego odkrycia i metod jego dostarczania, dalej wykonując swoją oficjalną pracę na uniwersytecie.

Niedługo potem zakres jego tajnych prac został rozszerzony. Odtąd Padley wiódł podwójne życie. Dla kogoś tak maniakalnie dobrze zorganizowanego jak on podzielenie swojej egzystencji w ten sposób nie stanowiło problemu. Właściwie dość przyjemnie było czuć się częścią tajnej, wyselekcjonowanej grupy ludzi, którzy dokonywali wielkich rzeczy dla swojego kraju. Lubił spotkania, na które go wzywano, i mimo że niewiele wiedział o paru członkach tej grupy – jak się naprawdę nazywali, jak w rzeczywistości wyglądało ich życie – czuł silną więź z nimi wszystkimi i co za tym idzie z Agencją.

Przez lata w obu swoich profesjach odnosił sukcesy. Przełomowe badania nad sercem hodowanym z dojrzałych komórek macierzystych w końcu zapewniły mu sławę. Padley znalazł sposób na wyhodowanie komórek, które były zdolne utrzymać stały ładunek elektryczny, bez czego nawet najdoskonalsze sztucznie wyhodowane serce po prostu nie nadawało się do wykorzystania u żywego człowieka. Zupełnie nie dostrzegał ironii losu w tym, że ktoś pozbawiony poczucia humoru spędził całe dotychczasowe życie zawodowe, zajmując się czymś, co nazwano „śmiesznym prądem”, to znaczy prądem, który spontanicznie występuje w zatokowo-przedsionkowych i przedsionkowo-komorowych węzłach serca. Albo, ujmując to prościej, jak czynił wobec swoich studentów protekcjonalnym tonem: prądem elektrycznym, który zapewnia życie wszystkim na sali wykładowej, jeśli nie noszą stymulatora serca.

Jego odkrycie uspokoiło władze wydziału, które utopiły ponad milion dolarów w jego wcześniejszych, „zarzuconych” badaniach farmakologicznych. W rzeczywistości nie tylko uspokoiło, ponieważ na patentach obejmujących prace Padleya można było zarobić wielokrotnie wiecej.

Tak więc wszyscy byli zadowoleni, tyle że Padley nadal lubi rządzić i nadal nie potrafi doprowadzić trzeciej żony do orgazmu, podobnie zresztą jak poprzednich. Biorąc pod uwagę, że nie był też w stanie obdarzyć jej dziećmi, przynajmniej miał dość poczucia przyzwoitości, by nigdy nie kwestionować rosnących wydatków z jej karty kredytowej. Brak potomstwa, choć przestał być przedmiotem kłótni, pozostawił głęboką ranę w sercu jego połowicy – tak przynajmniej to ujęła – ranę, którą leczyła połączonymi z kwestowaniem kolacjami oraz wspomnianymi już schadzkami z czołowym bostońskim krytykiem teatralnym.

Niespełna rok temu wszystko jednak się zmieniło. Cały świat Padleya wywrócił się do góry nogami przez wyniki jego badań zdrowotnych.

Zostało mu niewiele życia.

Niemile widziany, nieproszony gość, czyli rak trzustki z przerzutami, był również gościem bardzo brutalnym i bezlitosnym.

Reakcja emocjonalna Padleya na tę diagnozę była nietypowa.

Całe życie poświęcone wyznaczaniu kierunków rozwoju w medycynie oznaczało, że zaprzeczanie nigdy nie wchodziło w grę.

To samo dotyczyło gniewu i targowania się – sama myśl o tym była poniżej jego godności.

Akceptacja tkwiła już w nim głęboko – tak głęboko, że nie chciał poddać się serii chemioterapii, która mogłaby nieznacznie przedłużyć mu życie. Nie chciał spędzić czasu, który mu pozostał, w szpitalach lub cierpiąc w następstwie zabiegów.

Poczucie przygnębienia ogarnęło go bardzo szybko, z przygnębienia zaś zrodziło się coś jeszcze: lęk przed tym, co czekało go w życiu pozagrobowym, i pilna, błyskawicznie rosnąca potrzeba odpokutowania.

Żywe wspomnienia z lat tajnych operacji i prowadzonych ściszonym głosem rozmów pochłaniały go teraz dniami i nocami. Twarze zmarłych, na zdjęciach, w gazetach lub na ekranach telewizorów, ukazywały mu się w najmniej spodziewanych momentach, domagając się uwagi i głośno żądając kary, natomiast w snach prześladowały go niepokojące, podświadome wizje wiecznego potępienia.

Chociaż bardzo się starał otrząsnąć z tego nieznanego mu natarczywego poczucia winy i żalu, nie mógł przed nim uciec.

Musiał coś z tym zrobić. Musiał uzyskać coś w rodzaju przebaczenia. Bał się, że nie ma już szans na odkupienie, chociaż zawsze go uczono, że jakaś możliwość istnieje, o ile intencje są szczere i uczciwe. Jego intencje niekoniecznie takie były; kierował się bardzo głęboko zakorzenionym pierwotnym lękiem. Ale nic innego mu nie pozostało.

Długo i intensywnie myślał, co może zrobić. Nie rozmawiał o tym z nikim; ani z żoną, ani ze swoim psychoanalitykiem, ani nawet ze swoim spowiednikiem. Miał to zrobić sam. Jeśli nie dało się zmienić przeszłości, może mógłby przynajmniej wpłynąć na przyszłość. Ale to byłoby trudne… i niebezpieczne. Wprawdzie nie miał za dużo czasu na obawy, że straci życie, podobnie jak wiele osób, które nagle stanęły w obliczu nieuchronnie zbliżającej się śmierci, kurczowo trzymał się każdego z dni, które mu zostały.

Nie, musi zachować ostrożność. I działać skutecznie, jeśli ma zyskać szansę na odkupienie, którego pragnął.

Pierwsza jego próba okazała się katastrofą. Sądził, że dokonał właściwego wyboru. Jego wybraniec miał solidne kwalifikacje, ale mimo skrupulatnego planu działania, mimo że Padley wiedział, z czym się mierzy, i miał świadomość, jak wielkie są możliwości ludzi, którzy teraz byli jego wrogami, poniósł porażkę. Człowiek, do którego dotarł, nie żył. Padley miał pewność, że śmierć była dla niego błogosławieństwem po torturach, którym niewątpliwie został poddany. Plan profesora powiódł się jednak przynajmniej pod jednym względem: nie zagroził jego własnemu bezpieczeństwu. Nikt go nie śledził. Nadal był wolny, nadal oddychał. Co znaczyło, że przedsięwzięte przezeń środki ostrożności się sprawdziły.

Po prostu tym razem musiał być bardziej wybredny w wyborze osoby, do której się zwróci.

Dni i tygodnie rozmyślań przyniosły garść możliwości, ale z każdą kolejną analizą jedna z opcji coraz bardziej się wyróżniała. Padley uznał, że cechuje ją elegancka symetria, która cieszyła jego nadmiernie uporządkowany umysł.

Postanowił, że zadzwoni dzisiaj. Będzie jeszcze bardziej czujny i ostrożniejszy niż za pierwszym razem. Użyje innego telefonu komórkowego na kartę; telefonu, który także kupił za gotówkę i który nie mógłby do niego doprowadzić. Nadal też, dzwoniąc, będzie korzystał z modulatora głosu, którym posłużył się przy pierwszej próbie. Co najważniejsze, bardzo, bardzo wyraźnie ostrzeże swojego rozmówcę, czego nie może robić.

Później sprawa będzie już w innych rękach.

Tylko agent specjalny Sean Reilly musi okazać się równie skuteczny w swojej pracy, jak Padley był w obu swoich profesjach.

ŚRODAROZDZIAŁ 3

MAMARONECK, STAN NOWY JORK

Kiedy powoli odzyskałem świadomość, jednolita szarobiała plama morza, lądu i nieba nieśmiało czekała za zasłoniętym oknem sypialni. Odwróciłem się i sprawdziłem czas na zegarku: południe. Wiem, że to zakrawa na dekadencję, ale z New Jersey wróciłem tuż przed szóstą.

Dalanda przekazaliśmy Deutsch i Lendowskiemu parę minut po piątej, co sprowokowało jak zwykle zgryźliwą, może nawet zasłużoną uwagę ze strony Lendowskiego. Miałem mnóstwo czasu dla Annie Deutsch. Była tuż po trzydziestce i zazwyczaj cechował ją poważny sposób bycia, typowy dla wielu byłych policjantów w pierwszych latach pracy w Biurze – twarz zastygła w wyrazie świadczącym o tym, że się dowiedzieli, iż nie wolno im się więcej uśmiechać. Annie była atrakcyjna i niezamężna i większość dyskusji o niej szybko skupiała się na tych dwóch faktach. Natomiast bez Lendowskiego mógłbym się obyć. Metr dziewięćdziesiąt, same mięśnie i osobowość, którą – przy dużej dozie życzliwości – można by określić mianem agresywnej. Prezentował również postawę świętszego niż sam papież, która zawsze budziła we mnie podejrzenia, że został stróżem prawa przypadkowo.

Podwiozłem Nicka do Federal Plaza, żeby mógł zabrać swój samochód z firmowego parkingu. Żaden z nas nie miał już siły na rozmowę. Kiedy świt wdarł się nad horyzont Manhattanu, ukazał zimne piękno miasta. Kilka świątecznych świateł lśniło w ogniskach zmieniających się synchronicznie barw i to wystarczyło, żeby przypomnieć każdemu, kto o tym zapomniał, że Nowy Jork pozostaje najwspanialszym miastem na świecie.

Te całonocne akcje były rzeczywiście zabójcze. Wysiadając z forda, Nick upomniał mnie, żebym nie zasnął na ostatnim odcinku. Dwie noce wcześniej mało brakowało, a bym to zrobił, i musiałem się zatrzymać i uciąć sobie godzinną drzemkę, zanim dojechałem do domu. Potem zbudziłem się gwałtownie o drugiej po południu, przekonany, że chwilę wcześniej zabrzęczał budzik. Rozwal zegar biologiczny, a umysł zacznie wyczyniać dziwne rzeczy. Nie mogłem się doczekać chwili, gdy przestanę pracować w godzinach aktywności Nosferatu i wrócę do porządku ustalonego dla normalnych śmiertelników.

Tess zawiozła mojego pięcioletniego syna, Alexa, do szkoły i pozwoliła, bym dospał swoje niespokojne sześć godzin. Panna Chaykin – nie wzięliśmy ślubu – jest moją partnerką we wszystkim oprócz ochrony porządku publicznego, chociaż to ostatnie stwierdzenie jest kwestią sporną, zważywszy na rozmaite nasze przygody w kilku ubiegłych latach. Nigdy nie było mi łatwo spać samemu, a nocne zmiany i zakłócenia w harmonogramach służby w kilku ostatnich tygodniach dobitnie pokazały, jak mocno jestem uzależniony od kontaktu z jej ciepłym ciałem.

Żartowaliśmy, że być może jako para nigdy bardziej nie doświadczymy bezsennych nocy i ciągłej potrzeby opieki nad dzieckiem, biorąc pod uwagę, że nie spłodziliśmy żadnego i wciąż dyskutowaliśmy, czy spłodzenie go teraz byłoby dobrym posunięciem. Wahałem się. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Ponieważ poznaliśmy się z Tess zaledwie kilka lat temu, ominęło mnie pierwsze dziesięć lat życia jej córki, Kim, która była teraz piętnastolatką.

Ominęła mnie także większość krótkiego życia mojego własnego syna, ponieważ jego mama – kobieta, z którą miałem krótki, lecz namiętny romans – raczyła mi powiedzieć, że jestem jego tatą, dopiero gdy nawiązaliśmy ponowny kontakt ubiegłego lata. Nie byliśmy wzorem klasycznej rodziny, ale przypuszczam, że obecnie jest nim niewiele rodzin.

Kim była wspaniałą dziewczyną, co bardziej świadczyło o umiejętnościach rodzicielskich Tess niż o czymkolwiek, co sam wniosłem do jej wychowania, odkąd zamieszkaliśmy razem. Byliśmy w naprawdę dobrych stosunkach. Podobnie jak jej mama, była niesamowicie uparta i ostra niczym miecz narzeczonej samuraja, na przemian zachwycała nas swą coraz większą samodzielnością i doprowadzała do furii lekceważeniem w pełni uzasadnionych ograniczeń. Po tym, gdy widziałem, jak śmiertelne ryzyko podejmuje z powodzeniem jej matka i jak jej to służy, tak naprawdę w ogóle nie powinienem być zaskoczony. Polubiłem nawet chłopaka Kim, Giorgia, starszego od niej o rok ucznia przedostatniej klasy liceum, który już teraz upatrzył sobie studia na Uniwersytecie Yale’a, chociaż aktualnie przyjmowano tam jednego na czternastu kandydatów. Kiedyś wyobrażałem sobie, że daję wycisk chłopakowi mojej córki, ubrany w koszulkę bez rękawów, trzymając śrutówkę i butelkę whiskey, ale ten cholerny dzieciak, bystry, a mimo to fajny i wysportowany, okrutnie pozbawił mnie takiej przyjemności.

Natomiast Alex nadal wprawdzie nie pozbył się swoich demonów, ale przynajmniej oboje z Kim właściwie natychmiast stworzyli silną więź. Trzeba przyznać, że Kim z radością przyjęła narzuconą jej rolę starszej siostry, i ich widok razem stanowił pociechę w gorzko-słodkim świecie, na który chyba byłem skazany.

Włożyłem T-shirt oraz spodnie od dresu i poczłapałem po schodach do kuchni. Mimo że wciąż czułem się półprzytomny, już po chwili sprawa Maxiplenty i Dalanda przestała mieć znaczenie, odsunięta na bok przez odradzający się obsesyjny cel, który zaprzątał mój umysł. Chyba nie powinienem się dziwić. Moje globtroterskie przygody z Tess ugruntowały pogląd, że nigdy nie zrywamy z przeszłością. Lub raczej, że przeszłość nigdy nie zrywa z nami. Wystarczyło przekręcić odpowiedni klucz we właściwym zamku i wszystkie tajemnice wychodzą na jaw. I nigdy nie wiadomo, jak sobie z nimi poradzimy, dopóki nie staną nam przed oczami.

Kiedy powłócząc nogami, wchodziłem do kuchni, słyszałem Tess w jej gabinecie, piszącą zawzięcie przy swoim biurku ze zwyczajną u niej precyzją. Złożenie zwykłego raportu wciąż zabierało mi dwa razy więcej czasu, niż powinno. Nalałem sobie kawy, zerknąłem na pierwszą stronę „New York Timesa” na ładującym się iPadzie, po czym wszedłem z kubkiem w ręku do gabinetu, gdzie moja luba, a zarazem autorka poczytnych powieści, zajmowała się tworzeniem kolejnego czytadła.

Tess siedziała za bardzo fajnym, ogromnym aluminiowym biurkiem, zrobionym ręcznie z końcówki skrzydła starego samolotu; sprezentowałem je mojej dziewczynie po tym, jak jej pierwsza powieść trafiła na listę bestsellerów „New York Timesa”. Kiedy siadałem w fotelu naprzeciwko z kubkiem kawy w obu dłoniach, jej wzrok nadal błądził po ekranie laptopa. Moją uwagę przykuł tył domu. Teraz zauważyłem, że taras i mały ogród są upstrzone sznurami miniaturowych czerwonych i zielonych lampek. Patrzyłem przez przeszklone drzwi zafascynowany i wtedy Tess podniosła spojrzenie i posłała mi ten promienny uśmiech, który zawsze sprawia, że pełen sprzecznych uczuć i przewrotnych myśli dziękuję za ten dramatyczny wieczór, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy.

Tess gwałtownym ruchem oparła swe długie nogi na blacie biurka.

– Świąteczna iluminacja i dwa tysiące słów. Niezły efekt porannej pracy, co?

Uśmiechnąłem się i odparłem:

– Obijasz się. Nie zasłużyłaś na przerwę na lunch.

Przechyliła głowę i ściągnęła usta.

– Właściwie to pomyślałam, że lunch sobie darujemy i pomożesz mi wybrać sukienkę na czwartkowy wieczór. Chyba że masz inne plany?

Już miałem wyrazić sprzeciw – rzecz jasna mieliśmy zjeść kolację z prezydentem. Tym prezydentem. W Białym Domu. Wybór sukienki był, jak przypuszczam, ważny – i wtedy, widząc wyraz malujący się na jej twarzy, gdy to mówiła, zdałem sobie sprawę, że za tymi słowami kryje się coś zupełnie innego.

Jezu, jak ja kocham tę kobietę.

Przechyliłem głowę, udając, że pilnie się jej przyglądam.

– Miałem, ale wiem, jak wiele dla ciebie znaczą święta, i w żadnym razie nie chciałbym sprawić ci zawodu.

Tess rzuciła mi uśmiech.

– I tego się trzymaj, kowboju.

Rzeczywiście miałem plany. Umówiłem się na spotkanie z Kurtem Jaegersem w New Jersey. Kurt był „dobrym” hakerem, który pomagał mi prywatnie, zupełnie nieoficjalnie. Poprosił mnie o spotkanie, co mogło oznaczać, że ma dla mnie wieści, dobre wieści. Nie ekscytowałem się, ale miałem też parę nowych pomysłów na to, jak mógłby mi pomóc dotrzeć do moich białych wielorybów.

W tej chwili to wszystko mogło zaczekać.

Najpierw musiałem trochę pożyć.

A więc te białe wieloryby.

Nie jedna, lecz dwie sprawy, które mnie pochłaniały, zżerały od środka. Chociaż nie jestem pewien, czy biały wieloryb to najwłaściwsza metafora. Przypuszczalnie lepiej pasuje do tej sytuacji coś takiego jak kosmita z Obcego, ten, który wyskakuje z piersi Johna Hurta w pierwszym filmie z tego cyklu.

Po pierwsze, nadal próbowałem odnaleźć nieuchwytnego „Reeda Corrigana”. Corrigan – prawdziwe nazwisko nieznane – to były szpieg CIA, który urządził pranie mózgu mojemu synowi na początku tego roku. Synowi, o którego istnieniu do tamtego momentu nie wiedziałem. Jego mama, Michelle, była eksagentką DEA, z którą spotykałem się podczas misji w Meksyku, zanim poznałem Tess. Michelle i Alex zostali uwikłani w chory plan wypłoszenia z kryjówki meksykańskiego barona narkotykowego, psychola o przydomku El Brujo – Czarnoksiężnik. Ów plan wymagał prania mózgu małego Alexa i użycia go w roli przynęty. Corrigan pracował kiedyś nad agencyjnymi programami kontrolowania umysłu i zlecił, by do mózgu chłopca wrzucono trochę dość zatrważających rzeczy. Plan się nie powiódł i zostałem w to wciągnięty. Skończyło się śmiercią Michelle i tym, że oboje z Tess musieliśmy poukładać sobie życie z Alexem, natomiast Corrigan nadal gdzieś się ukrywał.

Zamierzałem szukać tak długo, aż znajdę sukinsyna.

Dzięki psychologowi, do którego chodziliśmy co tydzień z wizytą, Alex miał się już lepiej. Jego koszmarne sny stały się mniej intensywne, ale od czasu do czasu powracały. Co więcej, czułem – może bardziej siłą nadziei niż z konkretnych powodów – że zaczęły słabnąć paskudne wyobrażenia o mnie, które mu zaszczepiono. Miałem wrażenie, że nie patrzy już na mnie z takim lękiem. Ostrożnie zaczynaliśmy robić rzeczy normalne dla ojca i syna; w sobotnie ranki woziłem go na przykład na treningi teeballu, ale czekała nas jeszcze długa droga.

Żeby znaleźć Corrigana, zatrudniłem Kurta do pomocy w dostaniu się do archiwów CIA. Gdy to nie poskutkowało, uciekłem się do szantażu wobec analityka Agencji, którego zidentyfikował dla mnie Kurt, kanalii o nazwisku Kirby, który miał romans z siostrą swojej żony. Ta operacja dała mieszane efekty. Z jednej strony, i zupełnie niespodziewanie, okazała się kluczowa dla ocalenia życia prezydentowi – stąd nasz udział w urządzanej za parę dni kolacji w Białym Domu z samymi Yorke’ami. Z drugiej, nie pomogła mi zbytnio w dorwaniu Reeda Corrigana.

Kirby dokopał się do akt trzech spraw, w których wspomniano o Corriganie, ale wszystkie były mocno ocenzurowane i na niewiele się zdały.

Jedne z nich ujawniły jednak drugiego białego wieloryba, czyli kosmitę lub kogoś, do kogo najlepiej pasuje jakaś inna metafora. W aktach tych, dotyczących operacji o kryptonimie „Odmrożenie”, w której uczestniczyli Corrigan i Fullerton, wspomniano również o „projekcie Azorian”. Same w sobie nie zawierały nic złowieszczego z wyjątkiem wzmianki o kimś o inicjałach CR.

Znałem nazwę Azorian. Mając dziesięć lat, zobaczyłem ją na wydruku leżącym na biurku mojego taty. Brzmiała zabawnie i przyciągnęła mój wzrok. Kiedy go o to zapytałem, zbył mnie, mówiąc, że to nic ważnego, i żartowaliśmy, że nazwa nadaje się na tytuł komiksu lub filmu science fiction, à la Wielki Azorian.

Niedługo potem znalazłem tatę leżącego za swoim biurkiem z przestrzeloną głową.

Mój tato – Colin Reilly.

CR.

Niewiele rzeczy, jakie pamiętam, wstrząsnęły mną tak jak widok jego inicjałów obok wzmianki o Azorianie w tych samych aktach, które dotyczyły Reeda Corrigana. Najpierw mój syn, a teraz również mój ojciec? Obecnie byłem jeszcze bardziej zdecydowany znaleźć tego Corrigana, nie tylko z gwałtownej chęci odpłacenia mu za to, co zrobił Alexowi, ale i po to, żeby dowiedzieć się prawdy o samobójczej śmierci taty.

Było to tym bardziej bolesne, że nigdy tak naprawdę nie miałem szansy go poznać. Ojciec był adiunktem na kontrakcie z możliwością stałego zatrudnienia na Uniwersytecie Jerzego Waszyngtona, ekspertem od prawa porównawczego i orzecznictwa. Pochłaniała go praca. Nie należał do najbardziej towarzyskich i uczuciowych osób, jakie znałem, i zawsze wydawało się, że ma ważniejsze rzeczy na głowie niż spędzanie ze mną czasu. Myślę, że nie potrafił w pełni zostawić spraw, które go pasjonowały, ani się wyluzować i czerpać przyjemności z życia rodzinnego. Kiedy był w domu, spędzał dużo czasu w swoim gabinecie, do którego dziesięciolatek nie miał wstępu, co stanowiło dość rozsądną zasadę, zważywszy na porozkładane tam książki i dokumenty oraz na moją skłonność do siania zamętu. Wiem jednak, że był bardzo szanowany. Na jego pogrzebie zjawiło się wiele osób, mężczyzn i kobiet, którzy nawet biorąc pod uwagę okoliczności, wydawali mi się grupą wielkich ponuraków.

Mama niewiele o tym mówiła. Gdy dorastałem, temat samobójstwa ojca stanowił tabu. Poza tym dużo nie pytałem. Wówczas powiedziała mi tylko, że miał depresję, co odkryła po jego śmierci, i przyjmował leki. To wszystko, co wydobyłem z niej na ten temat. Myślę, że tak naprawdę nigdy nie uporała się ze smutkiem i żalem, że jej o tym nie powiedział. Przypuszczam, że po prostu zdusiła je w sobie, tak samo jak wcześniej ojciec. Później, gdy się wyprowadziłem i zacząłem studiować prawo na Notre Dame, matka wyszła ponownie za mąż, przeniosła się na Cape Cod i rzuciła w wir nowego życia. Odtąd nigdy już nie rozmawialiśmy o tacie. Jakby jej pierwszy mąż nigdy nie istniał.

Potem się dowiedziałem, że tłumienie wspomnienia rozbryzganej na ścianie krwi ojca jest u dziesięcioletniego chłopca czymś zupełnie normalnym – i rzeczywiście, przypomniałem to sobie tak dokładnie po raz pierwszy od dziesięcioleci, gdy czytałem otrzymane od mojego niechętnego źródła w CIA ocenzurowane akta człowieka, który zrobił pranie mózgu mojemu synowi. Od matek wymaga się jednak na ogół, by upewniły się, czy to wspomnienie nie jest ukryte zbyt głęboko. W sumie oboje chyba wyszliśmy z tego obronną ręką.

Myśl o nieobecnym ojcu przypomniała mi również o tym, jak chciałem być zawsze wsparciem dla Alexa. Mój zawód nie zaliczał się jednak do najbezpieczniejszych profesji. Tę kwestię musiałem rozstrzygnąć.

Tym, czego nie musiałem rozstrzygać, co wiedziałem z całkowitą pewnością, było to, że nigdy nie wybaczę człowiekowi, który poddał czteroletniego malca zabiegowi przechodzącemu wszelkie wyobrażenia, choć widziałem jego skutki na własne oczy. Miałem zamiar go znaleźć za wszelką cenę. Jeśli chodziło o mnie i Reeda Corrigana, nic nie mogło się zmienić.

Okazało się jednak, i na tym polegał problem, że nie da się go wytropić. CIA najwyraźniej chroniła jego tożsamość z przyczyn, których nie była gotowa mi wyjawić. Był najwidoczniej cennym atutem, a ja już wyczerpałem możliwości wypłoszenia go z kryjówki.

Projekt Azorian także okazał się ślepą uliczką, zarówno w odniesieniu do Corrigana, jak i do mojego taty. Nazywany również „projektem Jennifer”, stanowił kryptonim kosztującej osiemset milionów dolarów operacji podniesienia zatopionego radzieckiego okrętu podwodnego z dna Pacyfiku w 1974 roku. Howard Hughes użyczył projektowi swego nazwiska, żeby uwiarygodnić wersję, że statek, który miał podnieść łódź podwodną, Hughes Glomar Explorer, wydobywa konkrecje manganowe. Była to jedna z najkosztowniejszych i najbardziej skomplikowanych technicznie operacji w dziejach CIA – i jeden z największych sukcesów Agencji – lecz ogromne dossier na jej temat okazało się, jeśli chodzi o cel moich poszukiwań, ślepym zaułkiem. Za nic nie mogłem zrozumieć, co projekt wydobycia okrętu podwodnego miał wspólnego z moim tatą ani co on lub mój tato mieli wspólnego z operacją CIA opatrzoną kryptonimem „Odmrożenie”.

Powiązanie z moim ojcem mogło jednak stworzyć nowe możliwości. Poprosiłem Kurta, by jeszcze raz spenetrował agencyjne serwery i sprawdził, czy zawierają jeszcze jakieś materiały o Colinie Reillym. Dotychczas na tym froncie szczęście też mu nie sprzyjało.

To wszystko sprawiło, że pozostały mi dwa ostatnie kierunki działania.

Jednym była próba ponownego zastraszenia Kirby’ego, analityka CIA i uwodziciela. Zmuszenie go do zdobycia tym razem akt z informacjami o moim tacie, sprawdzenia, czy podążenie tym tropem doprowadzi mnie do Corrigana.

Drugi stanowiła rozmowa z moją matką i przekonanie się, czy wie o śmierci ojca więcej, niż dotąd zdradziła.

Tak naprawdę nie paliłem się do żadnego z tych działań.

ROZDZIAŁ 4

NEWARK, NEW JERSEY

Przeszedłem na północny kraniec Riverside Park i czekałem, ciesząc się, że jestem na świeżym powietrzu i z dala od wnętrza forda expedition. Tutaj śnieg zdążył się już niemal całkowicie roztopić, aczkolwiek najwyraźniej zanosiło się na kolejne opady wieczorem.

Drogi moje i Kurta Jaegersa zeszły się po raz pierwszy kilka lat temu, gdy awansował na siódme miejsce na liście sprawców najpoważniejszych przestępstw internetowych po tym, jak zhakował serwery na farmie ONZ, korzystając z umiejętności, których potrzebowałem do odnalezienia Corrigana. Zgodził się mi pomóc i włamał się do baz danych CIA, gdy obiecałem mu bezkarność, na wypadek gdyby kiedyś został aresztowany za coś, co dałoby się obronić. Kurt szybko i z entuzjazmem zabrał się do roboty, co było dla mnie zaskoczeniem. Powinienem być dla niego jednym z czarnych charakterów – wiadomo, wielki brat i cała reszta. Ale Kurt i ja odkryliśmy w sobie nawzajem bratnie dusze. Miał dobre serce. Polubiłem go i lubiłem słuchać o baśniowym świecie idealistów, który zamieszkiwał.

Kurt zawsze domagał się umawiania naszych spotkań w różnych miejscach i o różnych porach dnia, bo chciał się upewnić, czy nie jestem śledzony, choć wiedziałem, że sam potrafię o to zadbać. Biorąc pod uwagę, przeciwko komu występowaliśmy, natężenie jego paranoi nie szokowało, ponieważ jednak o czwartej miałem się spotkać z Nickiem w Federal Plaza na briefingu po zatrzymaniu Dalanda, czasu pozostało mało.

Zrobiłem kilka kroków w kierunku rzeki i rozejrzałem się dokoła. Nikt mnie nie śledził.

Kurt powiedział mi, że przeczytał mnóstwo książek na temat umiejętności przetrwania w terenie i ćwiczył tajne techniki w ramach gier MMORP – a słowo „massive” w Massively Multiplayer Online Role-Playing Game, jak żartobliwie mnie zapewnił, nie stanowi nawiązania do jego obwodu w pasie. Obecnie ludzie często nadużywają słów – wszystko jest niesamowite, każdy jest genialny – chociaż w jego przypadku określenie ogromny było niedomówieniem. Ale kiedy ukazał się w szpalerze drzew od południa, w swoim nowym, chudszym wcieleniu sprawiał dziwaczne wrażenie. Zrzucił tonę – no dobra, może nie aż tyle. Pomyślałem, że w zasadzie to dzięki mnie pozbył się takiej masy tłuszczu. Nasze regularne spotkania nie tylko zmuszały go do wyjścia z domu, ale również dawały mu chyba poczucie celu, którego poprzednio nie miał.

Przez miesiące, w których Kurt mi pomagał, dobrze go poznałem. Otworzył się przede mną – przypuszczalnie bardziej niż przed większością ludzi, zważywszy na to, co opowiedział mi o swoim życiu. Nie miał w nim łatwo, co wcale mnie nie zaskoczyło.

Przez wszystkie szkolne lata stanowił cel wyjątkowo okrutnych żartów – słownych i innych – ze strony grupy szczególnie bezwzględnych dziewczyn. Ta metodyczna kampania wynikała z tego, że miał czelność poprosić jedną z nich do tańca na zabawie wieńczącej piątą klasę, popełniając zbrodnię tak ohydną, że zasługiwał na karanie za nią aż do końca nauki.

W szkole średniej grupa ta dzieliła swą nienawiść do Kurta ze swoimi głupkowatymi chłopakami i jego ostatnie dwa lata nauki były nadzwyczaj trudne do zniesienia. Gdyby nie jego PlayStation firmy Sony, modem telefoniczny oraz pionierskie fora internetowe, do których dołączył, gdy tylko zostały uruchomione, położyłby kres swojej żałosnej egzystencji na długo przedtem, zanim miałby okazję rozważyć długofalowe konsekwencje takiej decyzji.

Podobnie jak w przypadku innych wyrzutków społeczeństwa, Internet i karmiąca się nim szybko rozwijająca się kultura graczy w końcu dały Kurtowi powód do życia. I podobnie jak większość zagorzałych graczy, on też miał obsesję na punkcie nowości i chciał się przekonać, co przyjdzie potem. W wieku dwudziestu lat był tak uzależniony od gier na konsoli i świata wirtualnego jak od jedzenia, a to, co go spotkało z rąk czarownic z East Brunswick, potwierdzało słuszność decyzji o wycofaniu się ze świata cielesnych kobiet oraz oddaniu się tym stworzonym z pikseli.

Gdybym sam nie potrzebował Kurta, pewnie poleciłbym go naszemu wydziałowi do spraw zwalczania przestępczości internetowej, obaj wypracowaliśmy jednak pewien porządek działań i chyba żaden z nas nie chciał go burzyć. Przez kilka ostatnich miesięcy współpracowaliśmy wystarczająco często, bym poskromił swoją skłonność do sarkazmu i nabrał niemałego szacunku dla jego zawziętości. Wiedziałem też dostatecznie dużo o tym, jak się mają sprawy z inwigilacją i możliwościami przeglądania danych, dronami, bardzo czułymi mikrofonami, by rozumieć, że pewnego dnia prawdziwi agenci staną się niemal całkowicie zbędni. Miałem tylko nadzieję, że ten dzień nadejdzie dopiero wtedy, gdy przejdę na emeryturę.

Kurt uśmiechał się od ucha do ucha, idąc powoli w moim kierunku krokiem człowieka nadal dźwigającego czterdzieści pięć kilogramów, które niedawno zrzucił. Być może powodem były święta. Boże Narodzenie przeobrażało gości takich jak Kurt z powrotem w piątoklasistów – do tego szczęśliwych. Podejrzewam, że gdyby nie chodziło o utrzymanie naszych spotkań w tajemnicy, miałby na sobie zielony, zrobiony na drutach sweter z wizerunkiem renifera.

Zerkając na obie strony, pokonał ostatnich kilka metrów dzielących go od miejsca, w którym stałem, i ukłonił mi się dyskretnie.

– Kon’nichiva, watashi no kunshu.

Kolejna z jego wywiadowczych obsesji: trasowanie naszych rozmów telefonicznych za pośrednictwem japońskich kont na Skypie, nad którymi przejął kontrolę, i nieużywanie w rozmowach i wiadomościach tekstowych naszych prawdziwych imion i nazwisk. Co w ogóle nie miało sensu, zważywszy na to, że w najmniejszym nawet stopniu nie przypominaliśmy Japończyków.

– Kurt, bądźże poważny. Jesteśmy tutaj, razem.

– Żadnych imion, kolego – zastrzegł, wzdrygając się. – A jeśli ktoś cię śledził i teraz nas podsłuchuje?

– Myślę, że się przed tym zabezpieczyłem – odparłem, po czym ostentacyjnie, ze szczeniackim uśmieszkiem dodałem: – Kurt.

On po prostu to we mnie wyzwalał.

Kurt jęknął, a potem ogarnął otaczającą nas przestrzeń zamaszystym gestem.

– Co o tym sądzisz? Świetne miejsce na spotkanie, co nie?

– Prawdziwy geniusz. – Rozumiecie, co mam na myśli? Wszyscy to robimy.

Z drugiej strony, oparłem się jednak chęci powiedzenia „Kurt” jeszcze jeden raz.

Zamiast to zrobić, zapytałem:

– Jesteś pewien, że nie szkoliłeś się w Quantico? – W żaden sposób nie umiałem całkowicie wyzbyć się sarkazmu. Szczególnie że Kurt zabierał mnie na bezustanne zwiedzanie bardzo licznych atrakcji okręgu Essex.

– Quantico, srantiko – rzucił drwiąco. – Chciałbym zobaczyć, jak długo ty i twoi ludzie przetrwalibyście oblężenie Orgrimmaru.

Zrezygnowałem z pytania, co to takiego – przepaść w odniesieniach kulturowych między nami była nieprzebyta – i bacznie przyglądałem się jego twarzy, po czym jeszcze uważniej go obejrzałem. Coś jeszcze się zmieniło, nie tylko waga: nastąpiła ogólna poprawa wyglądu. I wtedy to do mnie dotarło. Zdumiewający zmniejszający się Kurt zabiegał o względy jakiejś kobiety. Chociaż wydawało się to niemożliwe, nie wiedzieć czemu byłem pewny, że Kurt wyruszył na łowy, a z jego zachowania jasno wynikało, że uważa, iż nie jest bez szans.

Przez wzgląd na mój własny interes była to sytuacja niezbyt pożądana. Ostatnią rzecz, jakiej potrzebowałem, stanowiło odwrócenie uwagi Kurta od moich poszukiwań.

Rozłożyłem ręce w pytającym geście.

– Kim ona jest?

Zrobiwszy okrągłe oczy, Kurt cofnął na chwilę głowę.

– Co? Nie!

– Daj spokój.

– Skąd ty…? – Potem znowu wyszczerzył zęby w uśmiechu i pogroził mi pulchnym palcem. – Och, niezły z ciebie numer. Jesteś w swoim żywiole.

Przechyliłem głowę, a wyraz mojej twarzy skłaniał go do odpowiedzi.

– Mów.

– Na pewno bardzo ci się spodoba. Jest wspaniała. I solidna, będzie prawdziwym wzmocnieniem naszego zespołu. Dotrze głębiej, niż sam dotarłbym kiedykolwiek.

Poczułem gorycz w ustach.

– „Dotrze”? O czym ty mówisz? Powiedziałeś jej? O nas?

Kurt cofnął się o dwa kroki i odparł:

– Wyluzuj, kolego. Wysłuchaj mnie. Ona nie wie, kim jesteś, nie wie, dlaczego szukasz Corrigana. Ale zna się na rzeczy. Naprawdę się zna.

Odetchnąłem głęboko i się uspokoiłem. Kurt nie był głupcem. Nie udało mu się też znaleźć w serwerach CIA niczego poza tym, co już wiedzieliśmy. Może rzeczywiście potrzebował pomocy. Zdawałem sobie dobrze sprawę, że od czasu wyczynów Chelsea Manning i Edwarda Snowdena włamywanie się do wirtualnych archiwów agencji rządowych stało się o wiele trudniejsze. Zapraszanie kogoś do gry było jednak ryzykowne.

Wskazałem dłonią pustą ławkę. Usiedliśmy; Kurt odsuwał się, dopóki nie znalazł się pół metra ode mnie.

– Dobra, więc… kim ona jest?

Kurt założył nogę na nogę, zdenerwowany, po czym powrócił do poprzedniej pozycji.

– Nazywa się Gigi. Gigi Decker. Proszę…

Wyjął swój smartfon, przesunął palcem po ekranie, żeby go odblokować, i wręczył mi go. Na ekranie ukazała się zaskakująco atrakcyjna rudowłosa dziewczyna o bujnych kształtach, która – tak jak ja znając przypuszczalnie zainteresowania Kurta – była w stroju jakiejś postaci z World of Warcraft.

Pozując do zdjęcia, najwyraźniej starała się zachować powagę.

Kurt odebrał mi telefon.

– Lady Jaina Proudmoore. Arcymag Kirin Tor. Nawiasem mówiąc, to jej prawdziwe włosy. – To ostatnie wyjaśnienie dodał z autentyczną dumą.

– Widzę, co rozumiesz przez solidna. Wydaje się całkowicie… niezawodna. – Tak naprawdę nie umiem unieść jednej brwi, ale gdybym umiał, byłaby teraz uniesiona.

Kurt sprawiał wrażenie urażonego.

– Kiedy nie jest w Pandarii, jest niesamowitą hakerką. To znaczy naprawdę znakomitą. Spenetrowała bazy danych CIA głębiej niż ktokolwiek ze znanych mi ludzi. A najlepsze jest to, że zachowuje neutralność ideologiczną. Hakuje, bo może.

– I oczywiście po to, żeby zrobić na tobie wrażenie.

Kurt uśmiechnął się promiennie.

– Cóż mogę powiedzieć? Jestem niezłą partią.

Przewróciłem oczami, ale moje usta rozciągnęły się w uśmiechu. On naprawdę był uroczym sukinsynem. Miałem nadzieję, że Gigi nie złamie mu serca, i to nie tylko dlatego, że wtedy obaj bylibyśmy załatwieni.

– Dobra, a więc ona jest niesamowita. – Najwyraźniej muszę się wycofać z moich gderliwych krytycznych uwag o współczesnym użyciu słów. – Cóż zatem znalazła?

Kurt skrzywił się i odparł:

– Cóż, to wiadomość dobra i zła zarazem.

Cały aż zesztywniałem w oczekiwaniu. Może nasze poszukiwania wreszcie ruszą z miejsca.

– Co przez to rozumiesz?

Kurt przysunął się do mnie i wyjaśnił:

– Dostała się do środka i myszkowała w rejestrach użytkowników oraz dziennikach komunikacji odnoszących się do terminów, których używałem, wyszukując informacje o Corriganie i twoim tacie, i niczego nie znalazła. Potem dostała się jeszcze raz i weszła głębiej. Wciąż bez skutku. Parę dni później znowu spróbowaliśmy, tyle że same dzienniki i rejestry użytkowników zniknęły. Wszystko, co miało łącza transmisji danych z folderami naszych celów, zniknęło. Chodzi mi o to, że do tej pory zmieniali kody dostępu jak w standardowej procedurze operacyjnej w Langley. Ale w ostatnim tygodniu zmodyfikowali protokoły i usunęli dziesiątki plików.

Kurt posłał mi znaczące spojrzenie, w którym kryła się konkluzja.

Już znałem odpowiedź, ale i tak zapytałem:

– Więc wiedzą, że szukamy?

Skinął głową z miną i spojrzeniem spiskowca.

– Trudno mi dopatrzeć się w tym „dobrej” informacji.