Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Delfin. Mateusz Morawiecki

Delfin. Mateusz Morawiecki

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-654-1149-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Delfin. Mateusz Morawiecki

Gdy w 2006 roku Mateusz Morawiecki wystartował w konkursie na prezesa Zarządu Banku Zachodniego WBK, dawano mu niewielkie szanse na zwycięstwo. Wygrał, bo jego wizja zachwyciła irlandzkich właścicieli. Była nierealna, oderwana od rzeczywistości i rynkowych realiów, ale doskonale trafiała w gusta odbiorców. Dziewięć lat później, wykorzystując tę samą filozofię, Morawiecki uwiódł najpierw Jarosława Kaczyńskiego, a później elektorat Prawa i Sprawiedliwości i nawet część przedsiębiorców. Idealny depozytariusz post-prawdy.

Kim jest Mateusz Morawiecki? Politykiem, który ma nadać PiS-owi europejskiego sznytu, czy człowiekiem, który z wściekłością zrywa serduszko Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy naklejone na służbowym samochodzie jego współpracownika? Krytykiem zagranicznego kapitału, czy tym, który w trosce o swoją karierę – jako jedyny Polak zasiadający z Zarządzie BZ WBK – głosuje za wprowadzeniem rozwiązania niekorzystnego z punktu widzenia polskiego systemu podatkowego, bo tego życzy sobie zachodni inwestor?

Nad jego warszawskim domem nieustannie powiewa biało-czerwona flaga, a on sam twierdzi, że „napędza go miłość do Polski”. Ale karierę zawdzięcza zagranicznemu kapitałowi. Raz twierdzi, że powinniśmy sprowadzić do Polski biedne rodziny z Afryki, a innym razem – widząc wycieczkę Japończyków – stwierdza: „Tych to bym wszystkich powyrzynał”. Tańczy przed ojcem Rydzykiem i przeklina jak szewc. Jakie poglądy ma „delfin” PiS-u, który ma szansę stać się następcą Jarosława Kaczyńskiego

Polecane książki

Małe miasteczko, zwykły poniedziałek, wieczór. Grupa nastolatek spotyka się na opuszczonym poddaszu. Jedna z nich przechodzi inicjację, która ma być jej przepustką do tego zamkniętego klubu. Trochę dziwnych rytuałów, wymiana fantów i… po wszystkim. Dziewczyna jednak nie wraca do domu. I życie żad...
Poradnik do Singularity zawiera kompletny opis przejścia gry, wraz z lokalizacją wszystkich notatek, technologii broni, pojemników z E99, bio-wzorów czy schematów UMC.Singularity - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. - Laboratoria osobliwości (3) (Opis przejśc...
Indochiny Francuskie, 1952 rok. 18-letnia Nicole, pół Francuzka, pół Wietnamka, zawsze żyła w cieniu starszej siostry, Sylvie. Gdy ich ojciec, handlarz jedwabiem, rozpoczyna pracę u gubernatora, przekazuje firmę starszej córce. Rozczarowana Nicole dostaje tylko niewielki skl...
  Tam, skąd pochodzi Ottó Tolnai, ludzie mają niebywały dar snucia opowieści. Tolnai wyspecjalizował się w ariach. Największą z nich jest Poeta ze smalcu. Opowiada w niej autor o rodzinie i przyjaciołach, o swojej twórczości i fascynacjach, o literaturze, sztuce i historii, o miastach i miasteczkach...
Współczesna szkoła nastawiona jest w przeważającej mierze na przekazywanie wiedzy. Jej funkcja wychowawcza częstokroć realizowana jest niejako na marginesie, często przypadkowo. Szkoła stanowi dla dziecka bardzo ważne środowisko wychowawcze. Biorąc pod uwagę fakt, iż w Polsce istnieje usankcjono...
Niezwykła historia o Wiecznej Puszczy, metafizyce, alchemii oraz spotkaniu z tajemnicą. Opowieść o podróży w najodleglejsze ludzkiemu rozumowi obszary. W tę podróż zabiera nas urocza druidka Avea. Odważna, pewna siebie, o intrygujących zainteresowaniach i równie interesujących zdolnościach. Z ni...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jakub N. Gajdziński i Piotr Gajdziński

Warszawa 2019

Copyright © by Fabuła Fraza

Copyright © by Piotr Gajdziński & Jakub N. Gajdziński

Projekt okładki i skład: Dymitr Miłowanow

Zdjęcia: East News

Infografiki: pixeldesigne.pl

Redakcja: Adam Lard

Korekta: Alicja Kobel

ISBN: 978-83-65411-41-9

Fabuła Fraza Sp. z o.o.

www.fabulafraza.pl

biuro@fabulafraza.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Pomyślałem, że mógłbym sobie wystrugać pięknego

drewnianego pajacyka. Musi być niezwykły, taki, który

będzie umiał tańczyć, fechtować się i fikać koziołki.

Zamierzam powędrować z nim dookoła świata,

Wstęp

Warszawa, 16 maja 2007 roku, siedziba Banku Zachodniego WBK przy ulicy Królewskiej. Rada nadzorcza banku. Siedem osób, wśród nich czterech Irlandczyków, przedstawicieli głównego akcjonariusza, irlandzkiego Allied Irish Bank, powierza stanowisko prezesa zarządu BZ WBK Mateuszowi Morawieckiemu.

Zaskoczenie, niedowierzanie. Wśród pracowników, także tych zajmujących kierownicze stanowiska, mówi się o trzech innych kandydatach: o Michale Gajewskim, Jacku Marcinowskim i Justynie Koniecznym, którzy, podobnie jak Morawiecki, od kilku lat zasiadają w zarządzie Banku Zachodniego WBK. Konieczny zdaje się być faworytem. Kilka dni przed podjęciem decyzji przez radę nadzorczą to właśnie na niego wskazuje z reguły dobrze poinformowany „Puls Biznesu”. Nazwisko Morawieckiego w tych spekulacjach się nie pojawia. Nawet w rozmowach polskich członków rady.

– Już to, że wystartował w konkursie, było dla mnie zaskoczeniem, bo choć od kilku lat siedział w zarządzie banku, to nie był związany z działalnością stricte bankową, z codziennym zarabianiem przez bank pieniędzy. Tymczasem wszyscy jego główni konkurenci tym się właśnie zajmowali – wspomina członek ówczesnej Rady Nadzorczej Banku Zachodniego WBK. – Ale Morawiecki zrobił coś, co zachwyciło przedstawicieli irlandzkiego właściciela. Idealnie trafił do ich serc. Przedstawił porywającą wizję rozwoju banku, który miał szybko przeskoczyć do najwyższej ligi, wtedy utożsamianej z dwoma największymi bankami w Polsce: Pekao SA i PKO BP.

– To było realne?

– Nie, oczywiście nie. Realizmu w tym programie nie było za grosz. Ale był porywający. Plany konkurentów Morawieckiego były oparte na faktach, na znakomitej analizie sytuacji rynkowej i przewidywanych kierunkach rozwoju. Powiedziałbym, że były bardzo wielkopolskie; wszyscy trzej główni pretendenci do stanowiska prezesa zarządu wywodzili się z Poznania. Zakładali systematyczne wdrapywanie się banku na kolejne szczeble wiodącej na szczyt drabiny. To były solidne, realistyczne plany, ale, powiedziałbym, „szare”. Propozycja Morawieckiego była na tym tle niczym kolorowy ptak. Piękny, choć tak naprawdę nieosiągalny. Bank Zachodni WBK miał szybko zostawić za plecami swoich dotychczasowych konkurentów, a więc mBank, ING oraz Millennium, i błyskawicznie doszlusować do dwóch liderujących rynkowi banków.

– Irlandczycy dali się na to nabrać?

– Trzeba znać historię Irlandii i historię Allied Irish Bank, aby to zrozumieć. Niewiele lat wcześniej to był bardzo biedny kraj, jeden z najbiedniejszych w Europie Zachodniej. Nagle jego gospodarka eksplodowała. AIB błyskawicznie, w ciągu kilkunastu lat, stał się jednym z dwóch największych banków w tym kraju, z czterdziestoprocentowym udziałem w rynku, z mocną pozycją nie tylko w Polsce, ale i w Stanach Zjednoczonych. To byli bankowcy w pierwszym pokoleniu. Jeszcze nie tak dawno ich ojcowie trudnili się wypasem owiec, zresztą wielu z owych bankowców w dzieciństwie tych owiec pilnowało. Ich rodzice ledwie umieli czytać i pisać, a oni urzędowali w pięknych gabinetach, mieszkali w najlepszych hotelach, jeździli drogimi samochodami, a przez ich ręce przelewały się miliardy euro. Byli z siebie dumni i mieli po temu powody. Wizja Morawieckiego ich ujęła, bo zaproponował powtórzenie irlandzkiej historii w Polsce. Trafił idealnie, w najczulszy punkt. Oni do niedawna byli parweniuszami europejskiego rynku bankowego, którzy wdarli się na salony. Bank Zachodni WBK był z kolei parweniuszem polskiego rynku. Z ambicjami, apetytem, ale też sporym potencjałem. Postawili na Morawieckiego, bo on stworzył im iluzję, w którą chcieli wierzyć.

Po latach, po upadku amerykańskiego banku Lehmann Brothers, irlandzka droga na skróty okazała się dla AIB zabójcza. Bank, którego aktywa w 2007 roku przekraczały 33 miliardy euro, ledwo uchronił się od upadku i skurczył do nieliczącego się poza Zieloną Wyspą banczku. Notowany dotąd na londyńskiej giełdzie, wylądował na dublińskim parkiecie, ale nie głównym, tylko odpowiedniku naszego NewConnect. Musiał sprzedać akcje Banku Zachodniego WBK oraz znaczną część amerykańskiego biznesu i dzisiaj mogłyby z nim konkurować większe spośród polskich banków spółdzielczych.

Mateusz Morawiecki uznał, że drogą do osobistego sukcesu jest przedstawianie porywającej wizji, choćby i nierealistycznej. W 2015 roku powtórzył manewr sprzed ośmiu lat. Poszło tym łatwiej, że do swojej wizji musiał przekonać Jarosława Kaczyńskiego, człowieka, który na ekonomii i gospodarce zna się słabo. A później, już jako wicepremier, przedstawić swój plan obywatelom. Dla przytłaczającej większości Polaków, mających jeszcze bledsze pojęcie o gospodarce niż prezes Prawa i Sprawiedliwości, żyjących w świecie iluzji i mitów o potędze Rzeczpospolitej, liczyły się tylko hasła i wywoływane nimi emocje. Morawiecki obiecał im Polskę będącą gospodarczym gigantem. Dlaczego mieliby nie uwierzyć byłemu prezesowi dużego banku, skoro wcześniej jego wizja porwała nawet irlandzkich bankowców?

Były członek Rady Nadzorczej Banku Zachodniego WBK:

– Te jego pomysły: milion samochodów elektrycznych, pociągi na poduszkach powietrznych, lukstorpeda, autostrada Carpatia, promy i drony, to się zaczęło tutaj, w banku. To są pomysły nierealistyczne, anachroniczne, są poza horyzontem planistycznym. On jest historykiem, sądząc z jego publicznych wypowiedzi historykiem nie nazbyt wysokiego lotu, ale jednak, więc na pewno zna historię choćby Aleksandra Wielkiego, który mówił do swoich żołnierzy: idziemy na kraniec świata. Nikt nie wiedział, gdzie ten kraniec jest, co to oznacza, ale szli ku nowemu, nieznanemu i nieodkrytemu, a więc pociągającemu. To jest populizm ubrany w elegancki garnitur i podbity legendą byłego bankowca, ale nadal populizm. To zapewnianie ludzi, że będziemy bogatym krajem, gospodarczym gigantem, jest poruszające i wielu się na to łapie. Za umiejętność stworzenia takiej iluzji go podziwiam, bo to się w polityce liczy. Ale od polityków wymagam realizmu. Jego brak kończy się, zawsze się kończy, wielką i bolesną katastrofą.

Jak mówi jeden z najważniejszych menedżerów Banku Zachodniego WBK, który pracował z Morawieckim prawie piętnaście lat, Mateusz to „człowiek trójwymiarowy, on co innego mówi, co innego myśli, a jeszcze co innego robi”.

***

Pisząc „Delfina”, przeprowadziliśmy dziesiątki rozmów z ludźmi, którzy zetknęli się z Mateuszem Morawieckim. Niestety, wielu naszych potencjalnych rozmówców odmówiło współpracy, wymawiając się brakiem czasu i zasłaniając niepamięcią. Większość z nich przyznała jednak, że po prostu obawia się reakcji obecnego premiera. Niewielu naszych rozmówców zgodziło się na podanie swoich nazwisk, niektórzy nie godzili się nawet na nagrywanie, jakąkolwiek komunikację mailową bądź telefoniczną. Dobrze ten strach rozumiemy. Wszystkim, którzy z nami rozmawiali, serdecznie dziękujemy.

Kilka osób zadzwoniło do nas z własnej inicjatywy, bo chciało się podzielić doświadczeniami współpracy z Mateuszem Morawieckim.

Dwukrotnie, za pośrednictwem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, prosiliśmy o rozmowę Mateusza Morawieckiego. Kancelaria pozostała na te prośby głucha. Najwyraźniej rzecznik rządu Joanna Kopcińska i jej zespół mają na głowie ważniejsze sprawy niż odpowiadanie na maile dziennikarzy. To nas specjalnie nie zaskoczyło. Dzisiaj politycy wolą wygłaszać oświadczenia niż odpowiadać na pytania.

Przepracowałem w sektorze bankowym jedenaście lat. Przyjaźnię się z wieloma ludźmi pracującymi na wysokich stanowiskach w kilku bankach, dobrze znam członków zarządów kilku banków. I jedno mogę powiedzieć z całą stanowczością – przytłaczająca większość osób obejmujących stanowisko szefa wielkiej instytucji finansowej ma poczucie, że dotarła na szczyt, osiągnęła najwyższy stopień życiowej kariery. Oczywiście, to ludzie ambitni, którzy wiele poświęcają, aby zmienić kierowany przez siebie bank, zwiększyć jego efektywność, uczynić go bardziej przyjaznym dla klientów, nowocześniejszym. Dla Mateusza Morawieckiego bankowa prezesura była tylko przystankiem w drodze do dalszej kariery. W polityce.

– Podejrzewam, że on od początku miał plan na siebie. I ten plan nie kończył się na prezesowskim fotelu – mówi były członek zarządu Banku Zachodniego WBK.

Miał. Przełom czerwca i lipca 2007 roku, warszawska siedziba banku przy Królewskiej, czwarte piętro budynku zaprojektowanego przez słynnego architekta Stefana Kuryłowicza. Niewielki, nie większy niż 15 metrów kwadratowych gabinet Mateusza Morawieckiego, późny wieczór. Jestem rzecznikiem prasowym Banku Zachodniego WBK, dyrektorem Departamentu PR i Komunikacji Wewnętrznej. Omawiamy działania komunikacyjne wobec pracowników, w tym list prezesa, który mam napisać, trochę czasu zajmuje nam też rozmowa o działalności Fundacji Banku Zachodniego WBK. Morawiecki chce coś zmienić w działalności Fundacji, ale nie ma jeszcze sprecyzowanych planów.

– Myślisz, że mnie interesuje zwiększanie lub zmniejszanie oprocentowania kredytów czy depozytów o 1 lub 2 procent? Że na tym zamierzam poprzestać? Moim prawdziwym celem jest polityka, obszar, w którym decyduje się o daleko ważniejszych kwestiach niż kredyty i depozyty – powiedział mi wtedy. Kilka lat później, w 2009 lub na początku następnego roku, uściśli, że jego życiowym celem jest zostanie prezydentem Rzeczpospolitej Polskiej. Powtórzy to przynajmniej jeszcze jednej osobie pracującej w banku.

Można z dużą pewnością przyjąć, że ten plan powstał w głowie Mateusza Morawieckiego wcześniej niż w XXI wieku, najpewniej w latach osiemdziesiątych poprzedniego stulecia. Jego los został zdeterminowany przez ojca, Kornela Morawieckiego, twórcę i przywódcę Solidarności Walczącej.

Przez wiele lat Mateusz Morawiecki bardzo niechętnie nawiązywał do swoich rodzinnych korzeni i związków z Solidarnością Walczącą. Podobno nie on jeden. Dr Łukasz Kamiński, historyk z Uniwersytetu Wrocławskiego, w latach 2009–2011 dyrektor Biura Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej, a później, do 2016 roku, prezes IPN, twierdzi, że w wolnej już Polsce wielu członków Solidarności Walczącej niechętnie przyznawało się do swojej podziemnej przeszłości:

– Dla niektórych był to nawyk konspiracyjny, któremu nadal hołdowali. Inni nie chcieli sobie zaszkodzić, bo obraz radykalnej, wręcz terrorystycznej organizacji funkcjonował nie tylko po stronie władzy komunistycznej, ale także w znacznej części elit opozycyjnych. Legitymacja Solidarności Walczącej nie była przepustką otwierającą drzwi do kariery w życiu publicznym. Raczej przeszkodą. Wyraźnym sygnałem dla tego środowiska była sprawa profesora Andrzeja Wiszniewskiego z 1997 roku, który był pewnym kandydatem Akcji Wyborczej Solidarność na premiera. Andrzej Wiszniewski nie był nawet członkiem Solidarności Walczącej, ale gdy rozeszła się informacja, że był z tą organizacją luźno związany, kandydatura profesora została zablokowana. Wiszniewski musiał się zadowolić najpierw stanowiskiem przewodniczącego Komitetu Badań Naukowych, a później ministra nauki.

– Mateusz ukrywał swoje przekonania polityczne. Oczywiście, wiedzieliśmy, z jakiej rodziny się wywodzi, nazwisko mówiło samo za siebie. Krążyły jakieś opowieści, że to jest człowiek myślący w kategoriach nacjonalistycznych, radykalnych, ale tylko po cichu. Publicznie się o tym nie mówiło, a on sam nie wdawał się w polityczne dysputy. Żadne – wspomina członek Rady Nadzorczej Banku Zachodniego WBK.

Moje pierwsze zetknięcie z Mateuszem Morawieckim miało miejsce w 2001 roku, gdy Allied Irish Bank, od kilku lat większościowy akcjonariusz Wielkopolskiego Banku Kredytowego, a od 1999 roku również Banku Zachodniego, dostał wreszcie zgodę na fuzję obu spółek. Gdy znany był już skład zarządu połączonego banku, pojechałem do stolicy Dolnego Śląska, aby przeprowadzić wywiady z wrocławskimi członkami zarządu Banku Zachodniego WBK. W końcu ktoś doprowadził mnie do Mateusza Morawieckiego, który siedział przy małym, ciemnym biurku jakby żywcem przeniesionym z Peerelu i usytuowanym w budynku przy ulicy Ofiar Oświęcimskich. Zapytałem, czy „za komuny” trudno było być synem legendarnego przywódcy podziemia. Gdy tylko pytanie padło, poczułem to, co autorzy kiepskich powieści opisują mianem „zmrożonej atmosfery”.

– Przyszedł pan rozmawiać o przywódcy Solidarności Walczącej czy o mnie? O Kornelu Morawieckim nie będę rozmawiał, on nie ma nic wspólnego z moją pracą – odpowiedział stanowczo.

Podobne wspomnienia usłyszałem z ust kilku znanych wrocławian, którzy w latach dziewięćdziesiątych lub na początku następnej dekady zetknęli się z Mateuszem Morawieckim.

– Byliśmy na wielu wspólnych imprezach, w tym wielokrotnie w domu jego siostry. Nigdy nie mówił o polityce, choć wówczas przy wódce gadało się głównie o tym. Bywał na tych imprezach Grzegorz Braun, późniejszy kandydat w lokalnych wyborach we Wrocławiu, kandydat w wyborach prezydenckich w 2015 roku, który właściwie nie potrafił mówić o niczym innym, swoimi skrajnymi poglądami potrafił rozwalić każdą imprezę. Ale Mateusz milczał. Jakie miał wówczas poglądy? Nie wiem, nie umiem powiedzieć. Po prostu ich nie artykułował – opowiada znajomy Morawieckiego z Wrocławia.

Podróż na kobyle historii

Rok 1991, dwa lata po przełomie. Mateusz Morawiecki kończy studia na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego, rok później broni pracy magisterskiej. Może zostać nauczycielem, ale to mało pociągająca kariera. Dla ambitnego młodego człowieka szkoła nie wydaje się szczególnie porywającym miejscem pracy.

– Rozpierała go ambicja. Nic dziwnego, z takim nazwiskiem, z doświadczeniami z lat osiemdziesiątych, działalnością w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Ale z Judyma to on nic nie miał – twierdzi jeden z jego ówczesnych znajomych.

Przed nim jest „niebieski ocean”, wygłodniały rynek wabiący wielką karierą i jeszcze większymi pieniędzmi. Porywające wyzwanie pionierskiego kapitalizmu, w którym nie ma rzeczy niemożliwych, żadna przeszkoda nie jest nazbyt wysoka. Jeśli Mateusz Morawiecki w końcu lat osiemdziesiątych pilnie studiował drugoobiegowe wydawnictwa – w tym również pisma Solidarności Walczącej – to musiał coś wiedzieć o rodzącym się „biznesie nomenklaturowym”. Ale w szalonych, pierwszych latach III Rzeczpospolitej nawet spółki nomenklaturowe – narośl tworzona na państwowych firmach – nie wydawała mu się zapewne przeszkodą nie do pokonania. Każdy chce dogonić czas stracony w latach osiemdziesiątych, gdy pomarańcze znane były przede wszystkim, a dla niektórych wyłącznie, z meldunków Dziennika Telewizyjnego o kolejnych „wypełnionych cytrusami statkach” dobijających do redy szczecińskiego lub gdańskiego portu. Gdy zamiast czekoladą trzeba się było zadowalać „wyrobami czekoladopodobnymi”, a enerdowskie parówki wydawały się mieć smak ambrozji. Dom rodzinny Morawieckiego, jak wspominają wrocławscy opozycjoniści, do zasobnych nie należał. Kornel, zajęty obalaniem komuny i nieobecny od 13 grudnia 1981 roku, dwie dorastające dziewczyny – urodzona w 1960 roku Anna i pięć lat później Marta oraz młodsza o pięć lat od Mateusza Maria – były przedmiotem nieustannej uwagi Jadwigi Morawieckiej.

W 1991 roku, jeszcze nim obronił pracę magisterską, Mateusz Morawiecki rozpoczął pracę w spółce Cogito. To wówczas powszechna praktyka, wielu studentów ostatnich lat podejmuje pracę jeszcze przed uzyskaniem dyplomu. Było to tym łatwiejsze do pogodzenia, że na piątym roku historii zajęć było niewiele, ledwie kilka godzin w tygodniu. Morawiecki współtworzy dwie firmy, Reverentia i Enter Marketing Publishing, zostaje redaktorem pisma „Dwa dni”. Naturalny wybór dla człowieka, który w latach osiemdziesiątych zetknął się z drukowaniem podziemnych wydawnictw. Na początku lat dziewięćdziesiątych wielu osobom zajmującym się opozycyjnym ruchem wydawniczym wydawało się, że skompromitowane w Peerelu czasopisma – w stolicy Dolnego Śląska jest to między innymi „Gazeta Wrocławska” i „Wieczór Wrocławia” – muszą w naturalny sposób ustąpić nowym, które nie wysługiwały się pezetpeerowskiemu właścicielowi. Że Polacy, złaknieni wolności, nie będą już chcieli czytać gazet, które w niedalekiej przeszłości drukowały przemówienia Bieruta, Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego. Wkrótce okazuje się, że Polacy chcą czytać gazety dobrze robione. „Dwa dni” nie spełniają tego kryterium. Pierwsze biznesy Mateusza Morawieckiego, robione wraz ze Zbigniewem Jagiełłą, późniejszym prezesem PKO BP, kończą się klęską.

– Na początku lat dziewięćdziesiątych Wojciech Myślecki, jeden z najważniejszych działaczy Solidarności Walczącej, tworzy na Politechnice Wrocławskiej, w porozumieniu z Central Connecticut State University, studia z zarządzania. To otwiera nowe możliwości. Część byłych działaczy opozycji podejmuje naukę w przekonaniu, że muszą się nauczyć czegoś nowego, bo to nowe wkracza do Polski szerokim frontem, a część robi to dla Myśleckiego. Te studia otwierają nowe możliwości, w tym również możliwość zdobywania praktyki na Zachodzie – wspomina jeden z absolwentów tych podyplomowych studiów, były opozycjonista, dzisiaj właściciel międzynarodowej firmy.

Wojciech Myślecki otacza Mateusza Morawieckiego szczególną opieką. „Młody Morawiecki”, jak wówczas mówi się o nim w stolicy Dolnego Śląska, kończy zarządzanie na Politechnice Wrocławskiej z podwójnym dyplomem – polibudy oraz stanowego uniwersytetu w Connecticut – i w 1995 roku uzyskuje tytuł Master of Business Administration. Myślecki, jedna z najważniejszych postaci w życiu Mateusza Morawieckiego, pomaga mu także dostać się na studia z integracji europejskiej na Uniwersytecie Hamburskim. To dzięki jego kontaktom „syn Kornela” wyjeżdża na staż w Deutsche Bundesbank, a później na krótko zostaje zatrudniony na uniwersytecie we Frankfurcie nad Menem. Po latach Morawiecki odwdzięczy się Myśleckiemu, desygnując go w 2016 roku do Rady Nadzorczej KGHM. Później, już jako premier, będzie chciał wziąć go do rządu i osadzić w Ministerstwie Energii, ale będzie to kolejna nieudana próba tworzenia „własnej drużyny” w „drużynie PiS”.

– Wojtek Myślecki to fachowiec, świetnie zna się na energetyce, jest bardzo błyskotliwy. Ale to jest człowiek niepokorny, nie bardzo daje się nim sterować. Gdy w 2018 roku do KGHM przysłali kolejnego idiotę z politycznej nominacji, rzucił papierami i odszedł z Rady Nadzorczej Kombinatu. To dobrze o nim świadczy, bo jednak potrafił zrezygnować ze sporych pieniędzy. Ale Mateuszowi cały czas doradza, ufają sobie bezgranicznie – opowiada jeden z wrocławskich przedsiębiorców. Niestety, sam Wojciech Myślecki nie chciał z nami rozmawiać.

Wierny rycerz Irlandczyków

W oficjalnym życiorysie Morawiecki napisał, że na uniwersytecie we Frankfurcie nad Menem „prowadził projekty badawcze w zakresie bankowości i makroekonomii”, co pomogło mu znaleźć pracę w Banku Zachodnim. Ludzie, którzy z nim wówczas pracowali, twierdzą jednak, że o bankowości miał bardzo mgliste pojęcie.

– Był zielony jak owoc kiwi. Tadeusz Głuszczuk, pierwszy prezes Banku Zachodniego, to najczystsza, pezetpeerowska nomenklatura. Przez wiele lat pracował w oddziałach Narodowego Banku Polskiego, był dyrektorem oddziału NBP w Jeleniej Górze. Ale to był sprytny człowiek, umiał się ustawić. Szybko zrozumiał, że w nowych czasach potrzebuje kogoś, kto pochodzi od „nowych panów”. A kto mógł być lepszy niż człowiek o nazwisku Morawiecki? „Młodemu” wydeptali tę posadę wrocławscy politycy wywodzący się z „Solidarności”, ale też specjalnie „deptać” nie musieli. Głuszczuk w lot pojął, jakie będą z tego korzyści – opowiada człowiek dobrze znający wrocławskie realia lat dziewięćdziesiątych.

Morawiecki został doradcą prezesa Głuszczuka w 1998 roku, gdy zbliżała się prywatyzacja Banku Zachodniego. Dla nomenklaturowego prezesa był to kluczowy moment w karierze, bo decyzje zapadały w Warszawie i zależały od ludzi z innego obozu politycznego – od końca października rządziła koalicja bliskiej Morawieckiemu Akcji Wyborczej Solidarność, z ramienia której właśnie został radnym dolnośląskiego sejmiku wojewódzkiego, oraz Unii Demokratycznej. Prywatyzacja BZ była już wówczas pewna, wrocławski bank był ostatnim z dziewięciu wyłonionych pod koniec lat osiemdziesiątych z Narodowego Banku Polskiego, który nadal pozostawał państwowy.

– Ekipa Banku Zachodniego była dobrze „podłączona” pod lewicę, ówczesny szef marketingu znał się z prezydentem Kwaśniewskim. Szukali zagranicznego inwestora po całym świecie. Nie znaleźli, ale co się napodróżowali, to ich. Wynik wyborów parlamentarnych w 1989 roku był dla prezesa Głuszczuka, zresztą sympatycznego człowieka, katastrofą, ale mieli jeszcze Kwaśniewskiego. Młody Morawiecki miał być tą drugą nogą, pasem transmisyjnym do ludzi z AWS – wyjaśnia ówczesny pracownik Urzędu Miejskiego we Wrocławiu. A jeden z wrocławskich bankowców opowiada, że kiedyś Tadeusz Głuszczuk przyjął poród w jednym z oddziałów Banku Zachodniego – wizytował placówkę swojego banku, gdy pracownica nagle zaczęła rodzić.

Nim jednak Mateusz Morawiecki zdecydował się na karierę w biznesie, opublikował wraz z profesorem Frankiem Emmertem książkę pod tytułem „Prawo europejskie”. Przy czym fraza „opublikował wraz z profesorem Frankiem Emmertem” jest pewnym nadużyciem, bo autorem trzynastu spośród szesnastu rozdziałów jest profesor Emmert, pracownik uniwersytetu w amerykańskim stanie Indiana, w połowie lat dziewięćdziesiątych wykładowca Mateusza Morawieckiego. W wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” Emmert powiedział, że w latach dziewięćdziesiątych Mateusz Morawiecki był euroentuzjastą. „Był zafascynowany i wspierał UE. Uznawał Wspólnotę za coś ważnego, kotwicę, która na stałe umocowałaby Polskę na Zachodzie” – stwierdził. Później, gdy Morawiecki zasiadł w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, ten entuzjazm dla Unii Europejskiej z niego wyparował.

Współautorstwo „Prawa europejskiego” przyniosło jednak Morawieckiemu korzyści. W 1998 roku Ryszard Czarnecki, ówczesny szef Komitetu Integracji Europejskiej, mógł go z czystym sumieniem zatrudnić w kierowanej przez siebie instytucji. Znali się od dawna, Czarnecki był związany z wrocławską opozycją, opublikował też – jak twierdzi Kornel Morawiecki – jakiś artykuł w „Biuletynie Dolnośląskim”, działał w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Pomogła również, jak często w tym okresie, legenda ojca, którego podczas pobytu w stolicy Wielkiej Brytanii Ryszard Czarnecki odwiedził. „Któregoś dnia przyszedł do mnie Ryszard Czarnecki, który był w Londynie od paru lat” – wspominał w swojej autobiografii szef Solidarności Walczącej. Jego syn został w Komitecie Integracji Europejskiej zastępcą dyrektora Departamentu Negocjacji Akcesyjnych. Ale w administracji rządowej nie zagrzał miejsca.

Szybko zaczął szukać pracy w biznesie. Zarobki w administracji państwowej nie były wówczas oszałamiające. Jak wynika ze wspomnień jednego z menedżerów Narodowych Funduszy Inwestycyjnych, miał ściśle określone preferencje – chciał pracować w bankowości. Najpierw jednak zadowolił się członkostwem w radach nadzorczych Agencji Rozwoju Przemysłu i wałbrzyskiego Zakładu Energetycznego.

– Spotkaliśmy się z Mateuszem Morawieckim na usilną prośbę Krzysztofa Kiliana – wspomina.

W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych Kilian był ważną personą, „człowiekiem z cienia”. Jednym z najważniejszych, zakulisowych „rozdawców posad” w gospodarce. Działacz Kongresu Liberalno-Demokratycznego i Unii Wolności, były szef resortu łączności w gabinecie Hanny Suchockiej, dyrektor gabinetu ministra przekształceń własnościowych, dyrektor generalny Urzędu Rady Ministrów, później zadowalał się skromniejszą, choć lepiej płatną funkcją doradcy prezesa Banku Handlowego i prezesa Softbanku, firmy informatycznej należącej do Asseco, która tworzyła systemy informatyczne jeśli nie dla większości, to przynajmniej dla wielu działających w Polsce banków. Zasiadał też w radach nadzorczych kilku przedsiębiorstw, a w 2008 roku został wiceprezesem oraz dyrektorem ds. marketingu i zarządzania relacjami z klientem w państwowym wówczas Polkomtelu SA, jednym z dwóch największych operatorów sieci komórkowych. W marcu 2012 roku kariera Kiliana znowu wystrzeliła – objął stanowisko prezesa Polskiej Grupy Energetycznej. To on poznał Mateusza Morawieckiego z Janem Krzysztofem Bieleckim, byłym premierem, przyjacielem Donalda Tuska.

– Kilian i Morawiecki bardzo przypadli sobie do gustu, powiedziałbym nawet, że „zakochali się w sobie”. W rozkwicie tej sympatii niemałą rolę odegrał Rafał Dutkiewicz, później prezydent Wrocławia – wspomina menedżer Narodowych Funduszy Inwestycyjnych.

NFI, założone w 1995 roku, były elementem Programu Powszechnej Prywatyzacji. Zadaniem Funduszy była restrukturyzacja państwowych spółek, w tym pozbywanie się balastu nadmiernego zatrudnienia oraz sprzedaż zbędnego majątku. Czternaście Narodowych Funduszy Inwestycyjnych było też wygodnym miejscem pracy dla wielu byłych działaczy opozycji demokratycznej, którzy „chcieli się sprawdzić w biznesie”.

– NFI, w którym pracowałem, nie miał w swoim portfolio banków, a Morawiecki chciał bank. Nie dogadaliśmy się wówczas, choć byłem mocno dopingowany przez Kiliana, więc naprawdę mi na tym zależało – wspomina menedżer NFI.

Pomogli inni, w tym Tomasz Wójcik, który w latach dziewięćdziesiątych wysforował się na jednego z najważniejszych ludzi wrocławskiej „Solidarności”. Podobnie jak Kornel Morawiecki był związany z Politechniką Wrocławską, gdzie obronił doktorat, w stanie wojennym internowano go aż trzykrotnie. Od 1990 do 1998 roku kierował dolnośląskim Zarządem Regionu NSZZ „Solidarność”, zasiadał też w Komisji Krajowej, reprezentował związek w Międzynarodowej Organizacji Pracy. W październiku 1997 roku został posłem z ramienia Akcji Wyborczej „Solidarność”. I to nie byle jakim posłem, bo przewodniczącym Komisji Skarbu, Uwłaszczenia i Prywatyzacji. Kilka miesięcy później Mateusz Morawiecki został zatrudniony w Banku Zachodnim.

Rok później Bank Zachodni został sprzedany irlandzkiej Grupie AIB, która za 80 procent akcji zapłaciła 2,3 mld zł. To desperacki krok, bo przez długi czas Irlandczycy starali się o kupno Banku Przemysłowo-Handlowego. Rozmowy były zaawansowane, ale ostatecznie – podobno na skutek interwencji kanclerza Helmuta Kohla u premiera Tadeusza Mazowieckiego – krakowski bank trafił w ręce Niemców. Irlandczycy bardzo chcieli jednak powiększyć swoje imperium w Polsce, bo wyniki kupionego wcześniej Wielkopolskiego Banku Kredytowego w Poznaniu były imponujące i świetnie rokowały na przyszłość. Zdecydowali się na Bank Zachodni.

– To była zła decyzja. BZ miał kiepską opinię, był mocno uzależniony politycznie, portfel jego kredytów był wręcz dramatyczny, pracownicy byli źle przygotowani, placówki zlokalizowane w kiepskich, a czasem wręcz kuriozalnych miejscach, słaba też była jakość klientów. Jednym słowem dramat, a przepaść między dwoma irlandzkimi bankami głęboka niczym Rów Mariański – opowiada menedżer Wielkopolskiego Banku Kredytowego „wypożyczony” z Poznania do Wrocławia.

Najgorsze wrażenie robił portfel kredytowy. Polityczne uzależnienie Banku Zachodniego powodowało, że udzielał on kredytów wielu wielkim przedsiębiorstwom państwowym, w tym stoczniom i kopalniom, które w latach dziewięćdziesiątych znajdowały się w dramatycznej sytuacji i po prostu nie spłacały zobowiązań. Ale w wielu wypadkach właściwie nie musiały. Mateusz Morawiecki opowiadał mi kiedyś, że zabezpieczeniem kredytu dla jednej z kopalni był znajdujący się pod ziemią kombajn do wydobywania węgla. Koszt wyciągnięcia tego urządzenia na powierzchnię, jeśli taka operacja byłaby możliwa do przeprowadzenia, byłby gigantyczny. Pytanie, czy nawet gdyby się udała, na kombajn znalazłby się kupiec. Podczas gdy w 2000 roku, a więc dwa lata po rozpoczęciu pracy w Banku Zachodnim przez Morawieckiego i rok po wejściu Irlandczyków, poziom tzw. kredytów niepracujących w WBK niewiele przekraczał 4 procent, to w BZ był kilka razy wyższy. „Na niemal 4,7 mld zł należności od klientów i sektora budżetowego aż 1,2 mld zł stanowiły kredyty zagrożone brutto (czyli wraz z odsetkami)” – alarmował w marcu 2000 roku „Puls Biznesu”. Na dodatek w tym pionie było zatrudnionych cztery razy więcej ludzi niż w poznańskim banku. W końcu do Wrocławia zjechał desant pracowników Departamentu Zarządzania Ryzykiem Wielkopolskiego Banku Kredytowego.

– Do tego czasu restrukturyzacja niepracujących kredytów polegała na przesuwaniu płatności i odsetek, czekaniu, aż sytuacja kredytowanych firm się poprawi, a ich właściciele zlitują się nad bankiem i zaczną spłacać zobowiązania. A jak oni pracowali! O 16.05 wszyscy wychodzili, a o 16.15 wjeżdżała sprzątaczka z odkurzaczem i była zła, że nie może pracować, bo my jeszcze siedzimy nad dokumentami. Wszystko się waliło, a oni, niczym urzędnicy, szli do domów! Cóż, tak byli zarządzani, więc tak pracowali – wspomina jeden z nich.

Jeszcze zanim Irlandczycy sfinalizowali transakcję, Jacek Kseń, wówczas prezes Wielkopolskiego Banku Kredytowego, pojechał do Dublina, aby skłonić AIB do zaniechania transakcji.

– Proponowałem, aby jedną trzecią kwoty, którą będą musieli zapłacić za Bank Zachodni, przeznaczyli na rozwój WBK, w tym przede wszystkim na rozbudowę sieci oddziałów, bo to był wtedy jedyny kanał dotarcia do klientów. Z naszych wyliczeń wynikało, że to będzie bardziej efektywne rozwiązanie. Nie posłuchali. Tłumaczyli: „Tu jest moja farma, która świetnie prosperuje, obok jest farma, która działa gorzej, ale jak obie połączymy, zaczniemy stosować nasze zasady gospodarowania, to będzie bardzo szybki wzrost”. Wierzyli, że szybki wzrost można osiągnąć jedynie przez akwizycję – wspomina Jacek Kseń.

Globalny bankier z Cork

Klamka zapadła. Nim jednak w Warszawie podjęto ostateczne decyzje, trzeba było przekonać wrocławskich posłów, aby poparli sprzedaż banku działającego na ich terenie Irlandczykom. Spotkanie z posłem Tomaszem Wójcikiem odbyło się w irlandzkim pubie przy placu Solnym. Kupujących reprezentowali Tom Mulcahy, prezes AIB, oraz Jacek Kseń. Z Wójcikiem przyszedł Mateusz Morawiecki, który tym razem wcielił się w rolę tłumacza. Rola zadziwiająca. Kogo podczas tego spotkania reprezentował Morawiecki? Przedstawicieli organizacji, która chciała kupić państwowy bank, w którym pracował, czy przedstawiciela władz?

– Przekonywałem, że Irlandczycy są bardzo przyjaźni, że tak jak w WBK bieżącym zarządzaniem banku będą zajmowali się Polacy. Odniosłem jednak wrażenie, że argumentem, który wywarł na pośle Wójciku największe wrażenie, było przypomnienie, że Irlandia jest katolickim krajem – opowiada Jacek Kseń.

To wrażenie mogło być prawdziwe. W 1997 roku, w godzinach nocnych, poseł Wójcik wraz z posłem Piotrem Krutulą powiesił krzyż w sali posiedzeń Sejmu. Wisi tam do dzisiaj. A później związał się z katolicką, fundamentalistyczną Ligą Polskich Rodzin, z ramienia której startował do Senatu i do Parlamentu Europejskiego.

Później, przez kilka lat, prywatyzacja Banku Zachodniego budziła spore emocje. Oskarżenia kierowano w stronę Emila Wąsacza, ministra skarbu w gabinecie Jerzego Buzka. „Można w przypadku tej prywatyzacji mówić o niedopełnieniu obowiązków przez ministra Emila Wąsacza i narażeniu interesów Skarbu Państwa na straty” – ocenił kilka lat później Grzegorz Janas, szef zespołu ds. kontroli procesów prywatyzacyjnych Ministerstwa Skarbu Państwa. Przeciwnicy prywatyzacji BZ argumentowali, że w momencie sprzedaży bank dzierżawił majątek należący do Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa i w tej sytuacji Wąsacz powinien wydać odrębną decyzję administracyjną, w której wyrażałby zgodę na zbycie akcji banku zagranicznemu inwestorowi. Najostrzej prywatyzację Banku Zachodniego krytykowały media z imperium ojca Tadeusza Rydzyka, tego samego, u którego w Toruniu Mateusz Morawiecki dzisiaj tańczy.

Nasze matki, nasi ojcowie. W skocznych podrygach, tańcem oraz gromkim śpiewem wyrażają swoje poparcie dla przewodniej linii

Po „dopięciu” transakcji we Wrocławiu zjawiła się grupa Irlandczyków. Niezbyt liczna, ale zajęła kluczowe stanowiska – pierwszym wiceprezesem został Liam Horgan. I to on, mimo że do sierpnia 2000 roku nominalnym szefem pozostawał Tadeusz Głuszczuk, a później tę funkcję obsadzono kolejnym figurantem, Aleksandrem Kompfem, sprawował w banku niepodzielne rządy. Aby skutecznie omijać Głuszczuka i później Kompfa, w banku stworzono rzadko spotykany w innych strukturach zespół zarządzający.

– Zarząd banku jedynie przyklepywał to, co postanowił zespół zarządzający. Pełnił rolę figuranta. Według prawa musiał być, ale właściwie mogłoby go nie być – wspomina jeden z członków zespołu zarządzającego.

Choć Horgan pracował w AIB od najmłodszych lat, to nie bardzo udało mu się wspiąć po szczeblach bankowej kariery. Do Polski wystartował z małego, liczącego niewiele ponad 100 tysięcy mieszkańców Cork, gdzie był dyrektorem regionalnym. Ludzie, którzy się z nim zetknęli, wspominają, że nie można mu było odmówić bankowych kompetencji, ale jego charakter powinien zamknąć przed nim drogę na jakiekolwiek kierownicze stanowisko. Po kilku latach znajdzie to potwierdzenie – oskarżony o mobbing przez innego Irlandczyka, Seamusa McMahona, zostanie odprawiony do ojczyzny. Polacy, mobbingowani przez Horgana w znacznie większym stopniu, nie bardzo mieli świadomość, że mogą z tego prawa skorzystać.

Menedżerowie BZ wspominają, że Horgan traktował Polaków jak bandę idiotów, którzy nic nie wiedzą i niczego nie rozumieją, a on musi im przekazywać światową wiedzę z dziedziny bankowości.

– Globalny bankier rodem z Cork! Miał mentalność hiszpańskiego konkwistadora – mówi jeden z nich.

Mateusz Morawiecki szybko wkupił się w łaski Horgana.

– Był chyba jedynym spośród pracowników Banku Zachodniego wyższego szczebla, który dobrze znał język angielski. Ale też dużo pracował, co Horgan sobie cenił. A co najważniejsze, był pierwszemu wiceprezesowi bezgranicznie oddany i lojalny, co większość szefów pod każdą szerokością geograficzną ceni sobie ponad wszystko. Został osobistym asystentem, a z czasem zausznikiem Horgana, i stał się szarą eminencją Banku Zachodniego – opowiada jeden z najważniejszych menedżerów Banku Zachodniego.

Inny pracujący wówczas w Banku Zachodnim menedżer twierdzi, że właściwie uzależnił od siebie Horgana, bo ten bez niego z nikim nie mógł się kontaktować.

– Z tą jego ciężką pracą to bym nie przesadzał. Nie był leniwy, ale wymyślił sobie sprytny sposób, aby podkreślić swoje zaangażowanie: wysyłał maile w weekendy lub późno w nocy, co miało pokazywać, że właściwie cały czas jest w pracy. Tyle że równie dobrze mógłby te maile wysyłać w normalnych godzinach, bank by na tym nie ucierpiał. Ale w ten sposób wymuszał myślenie o sobie jako o człowieku niezbędnym, niezwykle zapracowanym, który podporządkował pracy całe swoje życie – przekonuje. Stosowanie tej metody będzie kontynuował również w późniejszych latach, gdy zostanie prezesem Banku Zachodniego WBK. Nazywaliśmy to „dziczeniem” podwładnych.

– Bardzo dbał o swoją opinię w oczach Irlandczyków, czyli wówczas w praktyce Horgana. Nawiązał nawet dobre relacje z jego żoną, która miała na męża duży wpływ – twierdzi jeden z menedżerów Banku Zachodniego.

Rezydującym w Polsce Irlandczykom wynajmowano mieszkania lub domy o wysokim standardzie. Małżeństwo Horganów zamieszkało w wygodnej willi, a nadzorujący bankową administrację Mateusz Morawiecki wyposażył dom luksusowo. Wydelegowano do tego specjalnego pracownika, a zgodnie z życzeniem pani Horgan kupiono do zajmowanej przez nich willi zabytkowe meble i najwyższej jakości sprzęty. Gdy Horgan został zdymisjonowany – Mateusz Morawiecki nadal nadzorował bankową administrację – znaczną część tego wyposażenia bank sprzedał mu za grosze i wysłał do Irlandii.

Liam Horgan nie był jedynym Irlandczykiem, którym zaopiekował się wówczas Mateusz Morawiecki. Inny, Tony Mackey, zajmujący znacznie niższe stanowisko, ale bliski Horganowi, zajął wielki apartament w centrum miasta. Był urządzony tak luksusowo, że jego zdjęcia zostały opublikowane w jednym z ogólnopolskich magazynów wnętrzarskich. Akurat wtedy, gdy bank radykalnie redukował zatrudnienie i wyrzucał tysiące ludzi. Magazyn będzie krążył wśród pracowników i byłych już pracowników jako przykład nowej polityki nowych „panów”.

Panowie bawili się świetnie i luksusowo, ale kondycja banku się nie poprawiała. Pierwszy rok działalności Banku Zachodniego pod wodzą AIB zakończył się stratą, ale wszyscy to lekceważyli. Kolejne miesiące również – choć w tym czasie WBK legitymował się 30-procentowym zwrotem z kapitału – nie przynosiły poprawy. Drugi rok działalności banku pod irlandzką batutą także zakończył się stratą. Sytuacja stała się niebezpieczna, bo po trzech latach straty Główny Inspektorat Nadzoru Bankowego musiałby, w myśl obowiązujących przepisów, wprowadzić w banku zarząd komisaryczny. Dla AIB byłby to poważny cios, dla Irlandczyków forsujących zakup Banku Zachodniego, w tym ówczesnego prezesa Grupy AIB, Michaela Buckleya – katastrofa. Tym większa, że ambicje Buckleya były ogromne, marzył o funkcji prezesa całego AIB. Sukces w Polsce mógł przekonać Radę Nadzorczą, aby powierzyła mu ten fotel, klęska oznaczała kres marzeń.

– Nie umieli ustawić banku tak, aby pracował na wynik, nie rozumieli rachunku wyników, notowali stratę nawet na działalności odsetkowej. Nie umieli ściągnąć dobrych ludzi, odpowiednio ich premiować i wynagradzać za sukcesy. Nie umieli inwestować w rzeczy, na których można było zarobić, wcale nie weszli na przykład na rynek ubezpieczeń. Inwestowali za to w to, co im się wydawało atrakcyjne, nie radzili sobie z ograniczaniem kosztów – wylicza były menedżer Wielkopolskiego Banku Kredytowego. A inny dodaje, że WBK był wówczas na etapie kart kredytowych, a Bank Zachodni na etapie liczydeł. Rzeczywiście, Wielkopolski Bank Kredytowy jako drugi bank w Polsce zaoferował na przykład kartę Visa Elektron, która zrewolucjonizowała rynek, jako drugi zaczął też sprzedawać karty kredytowe. Dobrą ilustracją kondycji Banku Zachodniego były jego spółki zależne.

– Dom Maklerski BZ był ruiną w ruinie. Jakieś kanciapy, na dodatek usytuowane w miejscowościach, w których nie tylko nikt na giełdzie nie inwestował, ale również niewielu o niej słyszało. Prezesem była kobieta ściągnięta z wrocławskiej Akademii Ekonomicznej, która miała może jakąś wiedzę teoretyczną, ale o biznesie, o rachunku wyników, nie wiedziała nic, a stanowiska dyrektorskie obsadziła koleżankami z uczelni. „Przepalanie” pieniędzy – wspomina jeden z menedżerów WBK.

Na tym tle Mateusz Morawiecki prezentował się znacznie lepiej. Na bankowości się nie znał, ale cały czas się uczył, był dobrze zorganizowany, starał się być precyzyjny. Miał nieograniczone pokłady niechęci do WBK i poznaniaków, ale niektóre ich wysiłki na rzecz poprawy kondycji BZ doceniał i wspierał.

– Horgan, ten światowiec z Cork, ze swoją mentalnością kolonizatora zupełnie nie brał pod uwagę polskiego kontekstu. Morawiecki starał się to trochę korygować i w tym zakresie wykonał dobrą robotę – tłumaczy jeden z menedżerów.

Nie wszyscy podzielają tę opinię. Spora grupa twierdzi, że przez dwa lata rządów tandemu Horgan-Morawiecki Bank Zachodni coraz bardziej pogrążał się w otchłani.

– W momencie przejęcia banku przez Irlandczyków sytuacja była zła, ale nie aż tak zła. To były dwa lata obsuwy. Dlatego na początku 2001 roku jedynym wyjściem stało się połączenie obu należących do Allied Irish Bank organizmów – uważa jeden z członków zarządu BZ WBK, mocno zaangażowany w fuzję. „Ucieczka do przodu”, dzięki której można było załatwić dwie sprawy za jednym zamachem – uratować inwestycję w Bank Zachodni i wprowadzić Michaela Buckleya do gabinetu prezesa AIB.

Spektakularny awans

Fuzyjna ścieżka wydawała się prosta. Wielkopolski Bank Kredytowy był spółką publiczną, notowaną na warszawskiej giełdzie, legitymował się bardzo dobrymi wynikami finansowymi. Bank Zachodni miał złe wyniki, złą reputację i bardzo zły wizerunek. A jednak to Bank Zachodni przejął WBK. Na rynku wywołało to spore kontrowersje. Piotr Rzeźniczak, zarządzający Pioneera, akcjonariusza WBK, uznał, że cena BZ jest znacząco przerysowana i zaprotestował, choć i tak przedstawione akcjonariuszom informacje o Banku Zachodnim były mocno podkoloryzowane. W odpowiedzi AIB zamówił opinię w Merrill Lynch, wówczas jednym z największych na świecie banków inwestycyjnych. Irlandczycy zapłacili za to milion dolarów, ale dopięli swego. Osiem lat później okazało się, że Merrill Lynch obracał toksycznymi aktywami na kwotę wielu miliardów dolarów rocznie i przed upadkiem uratowało go wyłącznie przejęcie przez Bank of America. Co ciekawe, umowę podpisano niespełna godzinę przed ogłoszeniem bankructwa Lehmann Brothers, co uruchomiło lawinę i doprowadził do globalnego kryzysu.

Dla Mateusza Morawieckiego przejęcie WBK przez Bank Zachodni okazało się prawdziwym darem niebios. Nie tylko nie stracił posady, ale zaledwie po niespełna trzech latach pracy w sektorze finansowym awansował na funkcję członka zarządu trzeciego pod względem wielkości banku w Polsce. Ten model fuzji mocno zresztą wspierali wrocławscy parlamentarzyści, głównie ci wywodzący się z peerelowskiej opozycji. Niektórzy twierdzą, że nie działo się to przypadkowo, że Morawiecki mocno za tym lobbował. Argument był wygodny i sam się nasuwał – obrona wrocławskiego banku przed ekspansją poznaniaków.

– Bał się, że ponieważ WBK był na znacznie wyższym poziomie rozwoju, Wrocław zostanie przez nas zdominowany. To z pewnością nie pomogłoby jego karierze – tłumaczy bankowiec z Poznania.

Prezesem połączonej instytucji – Banku Zachodniego WBK – został Jacek Kseń, ale największy protektor Morawieckiego, Liam Horgan, objął funkcję pierwszego wiceprezesa. Jego protegowany został członkiem zarządu nadzorującym Pion Wspierania Biznesu, w którym zatrudnionych było blisko tysiąc osób. Byli w nim i pracownicy administracji, kierowcy i sprzątaczki, i informatycy.

– Liam Horgan nigdy nie przestał chwalić Morawieckiego. Miał zwyczaj nieustannie wszystkich informować, jakim to Mateusz jest geniuszem. Z pewnością mówił to też w Dublinie Michaelowi Buckleyowi, ówczesnemu prezesowi Grupy AIB, i wszystkim osobom z centrali AIB – opowiada jeden z irlandzkich członków zarządu połączonego banku.

Po formalnym połączeniu obu banków rozpoczęto gigantyczny projekt budowy i wprowadzania nowego systemu informatycznego, który miał nie tylko scalić dwa odmienne, znajdujące się na różnym etapie rozwoju organizmy, ale również zapewnić Bankowi Zachodniemu WBK przewagę konkurencyjną. Bardzo skomplikowana operacja, której koszt – początkowo planowany na 100 milionów dolarów – sięgnął gigantycznej kwoty 130 milionów dolarów i był to podobno, jak twierdzili Irlandczycy, największy projekt informatyczny realizowany w tym czasie na świecie. Po latach Mateuszowi Morawieckiemu powszechnie przypisywano „sprawstwo kierownicze” tego przedsięwzięcia, ale to nieprawda. Projektem kierowali Irlandczycy – szefem był David Mullins, szefem „strumienia IT” (język korporacji to temat na osobną książkę) Gerard Shine, a „strumienia biznesowego” Michał Gajewski, którego później, po wejściu Gajewskiego do zarządu połączonego banku, zastąpił Feliks Szyszkowiak. Morawiecki też brał udział w pracach tego zespołu, ale jak wspominają zaangażowane w to osoby, odgrywał rolę drugoplanową. Znacznie ważniejszą pracę wykonywał Michał Gajewski, później największy rywal Morawieckiego w walce o fotel prezesa, a w końcu jego następca na tym stanowisku. To Michał Gajewski, a później Feliks Szyszkowiak definiowali potrzeby biznesu, czyli przede wszystkim oddziałów, dla których ten system powstawał. Mimo to w świadomości wielu osób, także członków Rady Nadzorczej, Morawiecki był bohaterem wprowadzania zintegrowanego systemu informatycznego dla Banku Zachodniego WBK.

– Można uznać, że całkowita integracja WBK i BZ trwała długich pięć lat, ale nie jestem pewien, czy mogła trwać krócej. Przede wszystkim dlatego, że Bank Zachodni był w momencie fuzji dramatycznie zapuszczony – twierdzi wieloletni członek Rady Nadzorczej Banku Zachodniego WBK.

Inny członek ówczesnej Rady Nadzorczej wspomina, że w latach 2001–2007 Mateusz Morawiecki niczym specjalnym się nie wyróżniał. Nie przypomina sobie spektakularnych sukcesów, ale przyznaje, że z powierzonych mu zadań wywiązywał się bez zarzutu. Brak spektakularnych sukcesów wynikał jednak w dużej mierze z funkcji, którą pełnił – nadzorował „maszynownię”, głębokie zaplecze banku niezbędne, aby sukcesy mogły notować piony biznesowe.

– Był dobrym menedżerem. Wiedział, co trzeba robić, i był aktywny. Widziałem, że jest mocno zmotywowany, że stale się uczy, poświęcał pracy bardzo dużo czasu. Nie wymagał stałego nadzoru i zarządzania, był samodzielny, pewny siebie, umiał doprowadzać sprawy do końca. Podczas spotkań bardzo wiele mówił, być może nawet zbyt wiele, ale lubił pokazywać, że jest strategiem, że ma wszystko przemyślane. Zawsze długo to trwało, zanim dotarł do sedna sprawy i powiedział, o co mu naprawdę chodzi – wspomina jeden z najważniejszych irlandzkich menedżerów Banku Zachodniego WBK.

Morawiecki jest całkowicie zorientowany na Irlandczyków. Cały czas szlifuje angielski, swoim asystentem mianuje absolwenta anglistyki, i stara się zaskarbić sobie ich sympatię. Horgana już nie ma, szefem AIB Poland Division, sztucznego ciała stworzonego dla nadzoru nad BZ WBK, zostaje Gerry Byrne.

W 2006 roku AIB Capital Markets proponuje Bankowi Zachodniemu WBK wieloletni produkt, który przed opodatkowaniem przynosi stratę, a po opodatkowaniu zysk. Dzięki temu mają zarabiać wszyscy – poza państwową kasą. Polską państwową kasą. Tyle tylko, że przepisy mogą się w każdej chwili zmienić i wówczas zysk BZ WBK zniknie jak kamfora, wygranym będzie wyłącznie Allied Irish Bank. Niebezpieczna sytuacja, bo stawia polskich członków zarządu przed trudnym dylematem. Z jednej strony są interesy państwa polskiego, z drugiej zysk właściciela banku.

Jacek Kseń, wspierany przez Macieja Węgrzyńskiego, członka zarządu nadzorującego Pion Skarbu, po konsultacjach ze specjalistami od podatków dochodzi do wniosku, że nie można się zgodzić na irlandzką propozycję. Przed decydującym posiedzeniem zarządu, na którym sprawa ma się rozstrzygnąć, prezes rozmawia ze wszystkimi polskimi członkami tego gremium. Decyzja nie jest łatwa, głosowanie przeciwko Irlandczykom oznacza narażenie się właścicielowi. Polacy stają za Kseniem, wybitnym specjalistą od produktów skarbowych – doświadczenie w tej materii zdobywał w bankach francuskich – i propozycja zostaje odrzucona. Jedynym polskim członkiem zarządu głosującym za przyjęciem oferty AIB Capital Markets jest Mateusz Morawiecki. Później przyzna, że wprawdzie nie rozumiał tego produktu, ale głosował tak, jak głosowali Irlandczycy „bo to oni w końcu są właścicielami banku”.

Zaskakujące stanowisko w kontekście późniejszych wypowiedzi o kapitale zagranicznym wicepremiera i premiera Mateusza Morawieckiego.

Wyborczy spektakl

Na przełomie 2006 i 2007 roku Allied Irish Bank, większościowy akcjonariusz Banku Zachodniego WBK, decyduje się odwołać Jacka Ksenia z funkcji prezesa zarządu. Szefem AIB jest już wówczas Eugene Sheehy, do niedawna pracujący w amerykańskim M&T Bank, którego AIB jest akcjonariuszem. W Dublinie władzę obejmuje nowy klan, z którym spokrewniony jest Liam Horgan. Nie minie wiele lat i Eugene Sheehy stanie się jedną z najbardziej znienawidzonych postaci na Zielonej Wyspie, obwinianą o wywołanie w Irlandii głębokiego kryzysu. W jednej z książek opisujących krach globalnej gospodarki po upadku Lehmann Brothers autor napisze, że z Sheehym nikt nawet nie chciał się napić piwa w pubie.

Ale na przełomie 2006 i 2007 roku Allied Irish Bank wydaje się być jeszcze w rozkwicie. Jest dużą korporacją, jednym z dwóch największych banków w Irlandii, ma udziały w banku w Stanach Zjednoczonych i jest właścicielem jednego z pięciu największych banków w Polsce, a właściwością międzynarodowych korporacji jest opanowana do perfekcji umiejętność organizowania spektakli – wielkich widowisk otwartości i transparentności, których wynik jest z góry przesądzony. Taki spektakl Irlandczycy zafundowali Bankowi Zachodniemu WBK w 2007 roku. Do walki o fotel prezesa banku zostaje zaproszony każdy, kto ma ochotę w nim wystartować, również z zagranicy, choć warunkiem jest znajomość języka polskiego. W rezultacie nikt spoza Polski się nie zgłasza. Słusznie, kandydaci spoza banku nie mają w tym wyścigu żadnych szans – w polskiej bankowości kończy się era samodzielnych prezesów z dużą osobowością. „Mądrość etapu” każe obsadzać te stanowiska sprawnymi menedżerami, pilnie realizującymi strategię pisaną przez właścicieli. Krajowy kontekst zostaje zepchnięty na trzeci plan. Ten trend rodzi się w Stanach Zjednoczonych, Irlandczycy szybko go podchwytują.

– Korporacja ma być galerą, na której my, członkowie zarządu, gramy rolę poganiaczy niewolników. Tylko tyle i aż tyle. Aż, bo za dobre pieniądze – śmieje się jeden z członków zarządu BZ WBK.

Mateusz Morawiecki dobrze nadaje się do tej roli. Jest skrajnie technokratyczny – jest zadanie, które trzeba wykonać, zespół i wyznaczony termin. Żadnych wahań, przynajmniej żadnych ujawnianych publicznie. Ale decydująca jest sympatia Liama Horgana, blisko związanego z nowym, rządzącym w Dublinie klanem. Na długo przed odejściem Jacka Ksenia, podczas przypadkowego spotkania w stolicy Irlandii, Horgan z satysfakcją poinformuje prezesa BZ WBK, że wkrótce jego następcą zostanie Mateusz Morawiecki.

Nowa filozofia w praktyce wyklucza kandydatów spoza banku, Irlandczycy widzą na tym stanowisku kogoś z dotychczasowych członków zarządu, własnych wychowanków, dobrze już znanych, sprawdzonych i wdrożonych w koleiny własnej machiny. Poza tym, w „korporacyjnej religii” wybór kandydata spoza banku oznaczałby porażkę dotychczasowej polityki kadrowej i stojącego na czele AIB Poland Division Gerry’ego Byrne’a. A ten nie może sobie na porażkę pozwolić.

Spektakl trwa. Kandydaci rozjeżdżają się po świecie, aby podnieść swoje kwalifikacje na najlepszych światowych uczelniach biznesowych. Kilka miesięcy intensywnej nauki w gronie podobnych im kandydatów z całego świata. Mateusz Morawiecki ląduje w Kellogg School of Management, cenionej w Stanach Zjednoczonych biznesowej szkole prowadzonej przez Northwestern University w Illinois. I wygrywa wyścig, zgarnia całą pulę. Zostaje prezesem Banku Zachodniego WBK.

Choć nie bez trudności. Jego propozycja rozwoju banku zachwyca irlandzkich członków Rady Nadzorczej, ale nie wszyscy podchwytują nową filozofię działania AIB. Nie są przekonani, że szefem banku może zostać osoba pozbawiona biznesowego doświadczenia. A Irlandczykom zależy, aby decyzja była jednogłośna, ma to ułatwić start nowemu szefowi i pokazać spoistość organizacji. Prowadzący posiedzenie Rady Nadzorczej Gerry Byrne poci się tak bardzo, że musi trzy razy zmieniać koszulę, a szalę ostatecznie przeważa dopiero telefon z Dublina i dyscyplinujące słowa szefa całej Grupy AIB. Werdykt jest jednogłośny.

Mimo że dla wielu członków Rady propozycje kandydata są opowieściami z tysiąca i jednej nocy. W swojej prezentacji Morawiecki obiecywał osiągnięcie dziesięcioprocentowego udziału w rynku, podwojenie rozmiarów akcji kredytowej dla małych i średnich firm, potrojenie wartości depozytów od osób fizycznych. Wszystko w ciągu trzech lat i bez kupowania innego działającego w Polsce banku. Żaden z tych parametrów nie zostanie osiągnięty.

Zaraz po wyborze i tradycyjnym toaście – odbywającym się w dość zwarzonej atmosferze, bo uczestniczyli w nim wszyscy kandydaci – Mateusz Morawiecki wchodzi do pokoju, w którym wraz z Jędrzejem Marciniakiem, moim bezpośrednim przełożonym, przygotowujemy komunikat dla mediów i przede wszystkim komunikat giełdowy. Jest zdenerwowany. „Panowie, chciałbym z Wami jeszcze kilka tygodni popracować” – stwierdza. Dla nas to jak „wyrok”, ale właściwie niczego innego się nie spodziewaliśmy. Później okaże się, że „kilka tygodni” przerodzi się w blisko cztery lata.

Następnego dnia zadzwoniła do mnie dziennikarka działu ekonomicznego jednej z największych gazet w Polsce: – Jak po Kseniu Irlandczycy mogli wybrać na prezesa człowieka od szczotek i sprzątaczek? – wypaliła.

Igorowi Janke, autorowi wydanej w 2014 roku „Twierdzy”, książki o Solidarności Walczącej, Mateusz Morawiecki opowiadał, że mając trzynaście lat, organizował z kolegami pierwszomajowe akcje zrywania z budynków czerwonych flag: „Od razu zrozumiałem, na czym polega konspiracja. To mi zostało na długo. Potem, nawet na studiach, nikomu nie opowiadałem o tym, co robię. Obawiałem się esbeckich wtyczek”. SB rozwiązano, Morawieckiemu konspiracyjny nawyk pozostał.

Przełom maja i czerwca 2007 roku, niewiele ponad dwa tygodnie po objęciu przez Mateusza Morawieckiego stanowiska prezesa zarządu Banku Zachodniego WBK. Wracam wieczorem z meczu koszykówki, zatrzymuję się na stacji Shell przy rondzie obornickim w Poznaniu. Mimo późnej pory, jest już mocno po 21, dzwoni Morawiecki. Niemal krzyczy.