Strona główna » Obyczajowe i romanse » Diabeł używa Instagrama

Diabeł używa Instagrama

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-641-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Diabeł używa Instagrama

Gdy Imogen Tate, redaktor naczelna magazynu „Glossy” wraca do pracy po półrocznej przerwie, ledwo poznaje własne czasopismo. Jej była asystentka, dwudziestokilkuletnia Eve Morton, zwolniła większość starej załogi, sekretarza redakcji zesłała do magazynu materiałów biurowych, zrezygnowała z tradycyjnych telefonów i zatrudniła stado wysztafirowanych panienek stale przyklejonych do swoich komórek. Imogen, ulubienica świata mody, może i zna prywatne numery do Alexandra Wanga czy Diane Furstenberg, lecz nie odróżnia Facebooka od Twittera, a przez kilka dni nie umiała wyłączyć japońskiego w smartfonie. Pod rządami Eve „Glossy”, niegdyś słynący z luksusowego wrześniowego wydania liczącego 768 stron, szybko zamienia się w fabrykę wyzysku. Ponadto Imogen odkrywa, że Eve chce zlikwidować wydanie drukowane, sprowadzając je do aplikacji na telefon. Zagubiona Imogen musi zdecydować, czy spakować swoje manatki i odejść, czy obudzić w sobie cyfrowe zwierzę i stawić czoło Eve, by ratować ukochane pismo i własną karierę... „Głośna, dziewczęca, pięknie napisana historia pozwalająca się oderwać od codzienności. Zabawne ujęcie przepaści pokoleniowej, której doświadcza Imogen. Kiedy odeszła, była królową. Kiedy wraca, traci miejsce w pierwszym rzędzie na pokazach podczas tygodnia mody dla blogerki modowej!” The New York Times „W tej współczesnej wersji Wszystko o Ewie, jedna z głównych bohaterek pnie się w górę w zawrotnym tempie, nie bacząc na swoją życzliwą szefową. Kradnie jej pomysły, obraża, gdy ta nie nadąża za nowinkami technicznymi, sprawia, że czuje się wykluczona. Ta świeża powieść, przedstawiająca kulisy świata mody, to klasyczna historia walki dobra ze złem, przeniesiona do współczesności”. Publishers' Weekly

Polecane książki

„Fraszki igraszki część III” Witolda Oleszkiewicza to najnowszy, już trzeci zbiór autora. Tym razem nie jest on tak obszerny jak dwa poprzednie i zawiera tylko pięćset dziewięćdziesiąt cztery strony. Bardzo krótkie kilkuwersowe, rymowane i wierszowane utwory obejmują r&o...
Dramatyczne konsekwencje destrukcyjnych sekretów, przemilczanych problemów i braku porozumienia. Trzynastoletni Theo i jego przyjaciel Mathis niemal codziennie po kryjomu piją alkohol. Helene, ich nauczycielka, podejrzewa, że z Theo dzieje się coś niedobrego. Kobieta, owładnięta obsesją na punkci...
W prezentowanej monografii przedstawiono historię rozwoju studiów bibliotekoznawczych w Polsce (od czasu ich zainicjowania w Łodzi w roku 1945 po rok 2015). Autorka podkreśla rolę ośrodka łódzkiego jako uniwersyteckiej kolebki nauki o książce i jego udział w dzisiejszej pozycji bibliologii i informa...
Poradnik do gry Agatha Christie: The ABC Murders zawiera wskazówki przydatne podczas zabawy w tę jakże przyjemną i klimatyczną przygodówkę opartą na powieści znanej pisarki. To dokładna ilustrowana solucja, która przeprowadzi Cię przez śledztwo dotyczące serii morderstw - łączy je obecność na miejsc...
„Cud miłości” to trzeci tomik poezji Janiny Laskowskiej-Mróz nazywanej Nocną Poetką. Tomik podzielony jest na pięć etapów składających się na Cud miłości. Autorka opisuje drogę jaką trzeba przebyć aby doświadczyć owego cudu czyli o poszukiwaniach, bólu, tęsknocie, rozczarowaniach aż do spotkania upr...
Urodzeni jako bliźniacy. Wychowani jako wrogowie. Połączeni przez śmierć. Zawsze rodzą się bliźniaki: perfekcyjna Alfa i zmutowana Omega. Omegi żyją w poniżeniu, Alfy to elita. Cass i Zach to z pozoru rodzeństwo idealne: żadne z nich nie wykazuje mutacji właściwej Omedze. Jednak Zach odkrywa sekret ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jo Piazza i Lucy Sykes

Tytuł oryginału:

THE KNOCKOFF

Copyright © 2015 by Lucy Sykes

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Piotr Majewski

Zdjęcie na okładce: iStock/Getty Images © kicsiicsi

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Marta Chmarzyńska, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-7999-641-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Moim chłopakom: Euanowi, Heathcliffowi i Titusowi

Johnowi i Tracy

Wszystkim Imogen Tate na świecie

„Zawsze przebaczaj swoim wrogom.

Nic ich bardziej nie rozzłości”.

Oscar Wilde

„Aby być niezastąpionym, trzeba się wyróżniać”.

Coco Chanel

Prolog

5 września 1999

Młoda i ładna pani redaktor założyła nogę na nogę i zaczęła nią nerwowo machać. Miała obawy, czy jej czarna ołówkowa spódnica z bouclé nie jest odrobinę za krótka, aby w niej siedzieć w pierwszym rzędzie. Jakkolwiek patrzeć, dziewczyna nie wyróżniała się zbytnio w tym tłumie ludzi ubranych na czarno w najlepsze włoskie tkaniny skrojone z francuskim szykiem i uszyte z amerykańską pieczołowitością. Pasowała do roli. Mimo to wciąż nie mogła uwierzyć, że tam jest. Nigdy nawet nie śniła, że kiedyś będzie oglądać z pierwszego rzędu nowojorski pokaz w ramach Tygodnia Mody. Jeszcze raz obróciła w dłoniach eleganckie zaproszenie i przeczytała tłoczone na złoto litery. Tak, to nie pomyłka, miała miejsce numer 11A. Znajdowała się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie.

Dwudziestosześcioletnia Imogen Tate, pracując od pięciu lat w magazynie „Mode”, naoglądała się już mnóstwa zdjęć z takich imprez, ale jeszcze nie widziała żadnej na żywo.

Na pokaz kolekcji Oscara de la Renty dostała się tylko dzięki temu, że starsi redaktorzy byli zawaleni inną robotą. Na wybiegu miała wystąpić między innymi jedna z jej trzech współlokatorek, piękna czarnoskóra modelka Bridgett Hart. Imogen spojrzała na zegarek. Wpół do szóstej. Pokaz miał się zacząć o piątej, ale widownia wciąż nie była pełna. Mimo zapewnień Bridgett, że podczas Tygodnia Mody nic nigdy nie zaczyna się punktualnie, Imogen przyjechała na miejsce kwadrans przed piątą. Lepiej być wcześniej. Zastanawiała się, czy podejść i się przywitać ze swoją koleżanką Audrey, rzeczniczką prasową domu towarowego Bergdorf Goodman, która jakieś dziesięć krzeseł dalej rozmawiała z reporterką z „The Trib”, ale bała się, że ktoś zajmie jej miejsce. Ostrzegano ją przed jedną szczególnie czujną nuworyszką, której nigdy nie udaje się zdobyć miejsca w pierwszym rzędzie, więc czai się na uboczu, czekając na okazję, by takowe dopaść, w razie gdy ktoś się nie pojawi.

Kosmyk włosów opadł Imogen na twarz; szybko założyła go za ucho. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu dała się namówić nowej kolorystce na powrót do naturalnego blondu po serii prób z ciemniejszymi odcieniami. Wyglądała skromnie i szykownie. „Szykowne” to słowo, które najlepiej określało jej nowe życie w Ameryce.

‒ Auć! ‒ Imogen uniosła nogę i spojrzała z pretensją na fotoreportera, który właśnie nadepnął jej na mały palec wystający z najlepszych (i jedynych) posiadanych przez nią sandałków z wężowej skóry.

‒ Zawadza mi pani ‒ warknął.

‒ To moje miejsce ‒ odparła Imogen z wyniosłym brytyjskim akcentem, z naciskiem na słowo „moje”. To rzeczywiście było jej miejsce, a na zaproszeniu widniało jej nazwisko. Nie byle co. Branża mody to zamknięta społeczność złożona z projektantów, dziennikarzy, handlowców i wybranych dziedziczek fortun. Dostęp do tego rodzaju imprez jest ściśle reglamentowany i łatwo go stracić.

‒ W takim razie pani miejsce mi zawadza ‒ powiedział zirytowany paparazzo i rzucił się na drugą stronę wybiegu, żeby zrobić zdjęcie Annie Wintour, naczelnej „Vogue’a”, która z gracją zasiadała właśnie na krześle naprzeciwko Imogen. Teraz pokaz mógł się rozpocząć. Ochroniarze w obszernych czarnych golfach, z wielkimi krótkofalówkami w dłoniach, spędzili wszystkich fotoreporterów do wyznaczonego miejsca na końcu wybiegu. Wszystkie zdjęcia z pokazu są objęte ścisłym embargiem, dopóki projektant ich nie autoryzuje. Imogen miała w torebce mały kompaktowy aparat, ale nie śmiała go wyjąć. Zrobiła mnóstwo zdjęć przed namiotami w Bryant Park i wracając do pracy, zamierzała podrzucić klisze do fotolabu, gdzie je wywołają w godzinę. Wyjęła natomiast niewielki czarny notes.

Asystenci ubrani od stóp do głów na czarno zdjęli plastikową folię z wybiegu, ukazując nieskazitelnie białą powierzchnię. Przygasły światła, zapadła cisza. Widzowie dyskretnie wsunęli teczki i torebki pod krzesła. Oczekiwali w takim napięciu, że wstrzymali się nawet od szeptów i przekładania papierów na kolanach.

Nagle w ciszę wdarły się taneczne rytmy Livin’ la Vida Loca Ricky’ego Martina, a całe wnętrze zostało zalane białym światłem. Modelki ze wzrokiem wbitym przed siebie jedna za drugą maszerowały po wybiegu. Imogen ledwo nadążała robić notatki po każdej kreacji. To był idealny moment na użycie aparatu, jednak nie miała odwagi.

Dostrzegła po drugiej stronie Jacques’a Santosa. Ubrany jak zawsze w białe dżinsy, niegdyś fotograf, obecnie dyrektor kreatywny w jednym z największych czasopism, wyjął nikona i jak oszalały zaczął pstrykać zdjęcia mijającym go modelkom. Imogen kątem oka zauważyła lekkie poruszenie wśród ochroniarzy. Dopiero gdy Jacques wstał i uniósł aparat nad głowę, żeby zrobić ujęcie z góry, przystąpili do akcji. Między jedną modelką a drugą otoczyli go z obu stron i zanim się zorientował, o co chodzi, obezwładnili go i zabrali mu aparat. Francuz leżał na wybiegu kompletnie oszołomiony.

Bridgett, posągowa przyjaciółka Imogen, nawet nie mrugnęła, gdy przestępowała leżącego mężczyznę ubrana w skórzane kozaki do połowy uda. Kroczyła dalej po wybiegu z gracją pantery. Ochroniarz, trzymając aparat w jednej ręce, drugą postawił Jacques’a na nogi, otrzepał mu ubranie i gestem nakazał mu usiąść z powrotem na miejsce. Wyjął z nikona film, oddał aparat właścicielowi, a następnie wrócił na swój posterunek na końcu wybiegu.

Pokaz kontynuowano.

Rozdział 1

Sierpień 2015

W pierwszej chwili Imogen nie poznała dziewczyny, która kręciła się w jej fotelu przy biurku, usiłując zrobić zdjęcie swoim fuksjowym balerinkom Tory Burch. Pasowały do paznokci. W jednej ręce trzymała biało-złotego iPhone’a, a drugą z rozcapierzonymi palcami sięgała do stóp.

Imogen założyła włosy za uszy i stuknęła obcasem, aby dać znać dziewczynie robiącej właśnie „dzióbek” do selfie, że nie jest sama.

‒ Och. ‒ Eve Morton, jej była asystentka, aż się zerwała. Telefon upadł jej na podłogę. ‒ Wróciłaś? ‒ spytała z lekkim zaskoczeniem w głosie, zerkając za plecy Imogen, żeby sprawdzić, czy ktoś jeszcze z nią przyszedł. A potem uściskała ją jak dawniej. Wyglądała inaczej. Kasztanowe loki zniknęły, twarz okalały teraz lśniące, proste jak drut włosy, wygładzone pewnie jakimś zabiegiem keratynowym. Na twarzy miała nieskazitelny makijaż, a nos wydawał się jakby mniejszy, bardziej zadarty, niż pamiętała Imogen.

„Dlaczego Eve siedzi przy biurku redaktor naczelnej? Przy moim biurku?”

Imogen zachodziła w głowę, co ona w ogóle robi w tym budynku, i to tak wcześnie. Przecież już tu nie pracuje. Dwa lata temu była zatrudniona jako jej asystentka, a potem odeszła.

Eve była niezwykle kompetentną asystentką i w zasadzie też przyjaciółką, lecz ta sytuacja stanowiła irytującą komplikację w pierwszym dniu po powrocie do pracy. Imogen chciała się tylko trochę zadomowić, zanim zjawi się reszta ludzi, wypić cappuccino i z czyjąś pomocą przebrnąć przez stertę maili, które bez wątpienia na nią czekają.

‒ Eve, co ty tu robisz? Myślałam, że jesteś na Harvardzie. ‒ Imogen minęła ją i usiadła w swoim fotelu. Przyjemnie było po tak długim czasie znów zanurzyć się w jego skórzanych objęciach.

Dziewczyna siadła naprzeciwko Imogen i zamiast skrzyżować swe długie nogi, podwinęła je pod siebie.

‒ Już w styczniu zrobiłam MBA. Potem kilka miesięcy pracowałam w inkubatorze start-upów w Palo Alto, a w lipcu wróciłam tutaj.

„Cóż to takiego inkubator start-upów?” ‒ zastanawiała się Imogen. Pomyślała, że ma to coś wspólnego z kurczakami, ale nie pytała, bo w sumie mało ją to interesowało.

‒ Wróciłaś do Nowego Jorku? Wspaniale. Z takim dyplomem pewnie już cię zwerbował któryś potężny bank ‒ odparła ze spokojem i włączyła komputer.

Eve odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się gardłowym śmiechem, który zaskoczył Imogen głębią i dojrzałością. Dawniej śmiała się inaczej, delikatnie i melodyjnie. To był śmiech obcej osoby.

‒ Nie, wróciłam do Nowego Jorku i do „Glossy”! W styczniu wysłałam CV panu Worthingtonowi. Rozmawialiśmy zaraz przed twoim pójściem na urlop. W lipcu przeprowadziłam się do Nowego Jorku i przyszłam tutaj. To przecież… praca marzeń. Mówił, że cię uprzedzi. Nie wiedziałam, że się zjawisz tak wcześnie, zwykle przychodziłaś koło dziesiątej. Myślałam, że najpierw spotkacie się z Worthingtonem i on ci przedstawi moją nową rolę.

Stara asystentka. Nowa rola. Eve, dwudziestosześciolatka w mocnym makijażu, pełna nieskrywanych ambicji, urzędująca w gabinecie Imogen.

Imogen podczas swojej półrocznej nieobecności kontaktowała się z Carterem Worthingtonem, wydawcą magazynu i zarazem jej szefem, dokładnie dwukrotnie. Po raz pierwszy odkąd dzisiaj przekroczyła próg redakcji, rozejrzała się porządnie i zauważyła drobne zmiany. Światła były wciąż przygaszone, podkreślając żółtawy blask porannego słońca, które wlewało się do środka przez okna znajdujące się za rzędem wind. Otwarta przestrzeń biurowa wydawała się jednak bardziej zatłoczona niż przedtem. Kiedy Imogen odchodziła, stały tu przestronne boksy o niskich ściankach, a na każdym biurku było dość miejsca na monitor i klawiaturę. Teraz przepierzenia zniknęły, zamiast biurek zaś stał rząd połączonych stołów, a na nich jeden przy drugim laptopy, niczym domino, które zaraz się przewróci. Jej ulubiona fotografia ‒ portret Kate Moss autorstwa Maria Testino ‒ zniknęła ze ściany. Na jej miejscu zawisła ogromna biała tablica zapełniona ponumerowanymi listami i bazgrołami we wszystkich możliwych kolorach. Gdzie indziej na jasnoszarych ścianach odznaczały się jaskrawe obrazki z hasłami typu: „Ryzykowanie dodaje energii!”, „Co byś zrobiła, gdybyś się nie bała?”, „Co zrobiłaby Beyoncé?” „Good, Great, Gorgeous, »GLOSSY«!”. W gabinecie Imogen brakowało jednej ważnej rzeczy: tablicy korkowej, do której przypinała wycinki z gazet, kadry z sesji zdjęciowych, skrawki tkanin, stare fotografie ‒ ogółem wszystko, co jej się podobało lub w jakiś sposób ją inspirowało.

„Kto, do cholery, uznał, że ma prawo zdjąć moją tablicę?”

Ogarnął ją irracjonalny niepokój, powodując ucisk w żołądku. Czuła, że coś się zmieniło, i to nie była zmiana na lepsze. Miała ochotę rzucić: „Wynoś się z mojego biura”, lecz tylko grzecznie spytała:

‒ A na czym polega twoja nowa rola?

W tym momencie zauważyła w kącie duży różowy fotel sako.

‒ Odpowiadam za kontent witryny glossy.com ‒ odparła z uśmiechem Eve, zdrapując lakier z paznokcia.

Imogen zachowała neutralny wyraz twarzy, ale w środku odetchnęła z ulgą. Uff, a więc Eve kieruje tylko wersją internetową. A już zaczynała panikować, że dawna asystentka pełni tu jakąś nadrzędną funkcję, o której jej nie powiedziano. No jasne, jest rok 2015 i magazyn oczywiście ma swoją stronę internetową, a z tym coś się wiąże. Ale to tylko konieczny dodatek do prawdziwego, papierowego wydania, wykorzystywany głównie do wrzucania artykułów sponsorowanych i nadprogramowych materiałów, które nie zmieściły się w druku. Czyż nie? Ta dziewczyna odpowiada za coś względnie nieistotnego. A jednak nikt nie skonsultował się z Imogen, planując zatrudnienie na nowym stanowisku jej byłej asystentki. Dlaczego? To trochę nieładnie.

‒ Nie mogę się doczekać, żeby ci opowiedzieć o wszystkich zmianach ‒ kontynuowała Eve. ‒ Strona internetowa nigdy nie była tak mocna. Myślę, że spodoba ci się jej nowa odsłona.

Imogen poczuła narastający ból z tyłu głowy.

‒ To świetnie, że wreszcie postanowili ją odświeżyć. I bardzo się cieszę, że do nas wróciłaś. Chętnie zjem z tobą lunch, jak tylko trochę się ogarnę. ‒ Kiwnęła głową w nadziei, że dziewczyna sobie pójdzie, by mogła wreszcie zacząć pracę.

Może żart przyśpieszy ten proces.

‒ O ile to odświeżenie nie ma nic wspólnego z moim magazynem i… ‒ zawiesiła wymownie głos ‒ …o ile nie oddano nikomu mojego stanowiska.

Zakłopotana Eve zamrugała powiekami, jej sztuczne rzęsy trzepotały jak skrzydełka kolibra.

‒ Chyba powinnaś porozmawiać z Carterem, Imogen. ‒ Dziwnie było słyszeć ten lekko władczy ton w głosie dwudziestosześciolatki, a jeszcze dziwniejsze, że o ich wspólnym szefie, Carterze Worthingtonie, powiedziała po imieniu. Imogen poczuła, jak jej serce znowu przyspiesza. A więc intuicja jej nie myliła. Eve nie zajmowała się tylko stroną internetową. Nagle się przestraszyła, że ta dziewczyna, która kiedyś tak świetnie umiała odgadywać jej potrzeby, czyta teraz w jej myślach. Wstała.

‒ Właściwie i tak byłam z nim dziś umówiona ‒ skłamała. ‒ Z samego rana. Powinnam już lecieć.

Odwróciła się i wyszła, mijając zupełnie nieznane sobie młode kobiety, które zaczęły się schodzić do biura. Ręce jej się trzęsły. Podeszła do windy i z kamienną twarzą, na której widniał tylko nieruchomy uśmiech, nacisnęła guzik na parter. W tak wielkim budynku jak ten trzeba czasem z powrotem zjechać na dół, żeby się dostać wyżej.

Gus, pracownik kawiarni działającej w holu, przeskoczył przez ladę i dopadł Imogen, gdy pośpiesznie przemykała do drugiego rzędu wind.

‒ Myślałem, że nigdy nie wrócisz! ‒ wykrzyknął, roztaczając wokół słodki zapach cynamonu i spienionego mleka. Płowy wąs podskakiwał mu z każdą sylabą. ‒ Jak ta gazeta przetrwała sześć miesięcy bez redaktorki naczelnej? Musieli za tobą strasznie tęsknić! ‒ Ostrożnie uścisnął jej dłoń. Oczywiście znał powód jej nieobecności. Długo próbowano go ukryć przed rubrykami plotkarskimi, ale w dzisiejszych czasach to prawie niemożliwe.

W lutym, pół roku temu, wykryto u Imogen nowotwór w lewej piersi, w drugim stadium zaawansowania, tę samą chorobę, która zabrała jej babcię i dwie ciotki. W marcu zdecydowała się na obustronną mastektomię z rekonstrukcją, po to żeby się pozbyć raka, a także zapobiec ewentualnym przerzutom. Następne sześć miesięcy spędziła na chemioterapii i rekonwalescencji.

‒ Ale jestem ‒ odparła Imogen, siląc się na przyjacielski uśmiech. To za dużo jak na jeden poranek; jeszcze nie minęła dziewiąta. Ale przynajmniej Gus był dla niej miły i niósł ze sobą obietnicę kofeiny. Zaprowadził ją do bufetu i bez słowa zaparzył jej kawę, dekorując wierzch serduszkiem z mlecznej pianki. Kiedy wyjęła z portfela cztery nowiutkie jednodolarowe banknoty, machnął ręką i wcisnął jej kubek w dłoń.

‒ Ja stawiam. To wyjątkowy dzień! Gdybym wiedział, że dziś wracasz, kazałbym mojej pani przygotować coś specjalnego. Jakąś bakławę… Z tym miodem, co lubisz. Będziesz jutro? Zrobi wieczorem, a ja rano przyniosę. Z miodem.

Imogen skinęła głową i podziękowała, pobudzając się dawką kofeiny w drodze do windy. Hol zaczynał się wypełniać pracownikami. Jakiś przystojny szpakowaty mężczyzna w średnim wieku, z poszetką w kieszonce nienagannie skrojonej marynarki, zerknął z uznaniem na nogi Imogen, kiedy wsiadał za nią do kabiny.

W drodze do góry, wciąż oszołomiona, Imogen dokładnie przypomniała sobie moment, w którym pięć lat temu Eve Morton wkroczyła w jej życie. Dopiero co awansowała na stanowisko redaktor naczelnej „Glossy” i była wykończona tygodniami przesłuchiwań kandydatek na asystentkę. Dział kadr podesłał jej chyba cały ostatni rocznik z Le Rosey (tej szwajcarskiej prywatnej szkoły, do której bogaci Amerykanie posyłają swoje rozpuszczone dzieci, żeby poznały innych bogatych Amerykanów). Wszystkie sprawiały wrażenie znudzonych i zmanierowanych. Żadna nie wykazywała tego szczególnego rodzaju zapału, który w przekonaniu Imogen jest niezbędny, by chcieć się rozwijać w takim miejscu jak „Glossy”. Sama wiedziała najlepiej, jak ważna jest silna motywacja. Też kiedyś pracowała jako asystentka. Jej szefowa i mentorka, Molly Watson, naczelna magazynu „Moda”, była najbardziej inspirującą osobą, jaką w życiu spotkała.

Eve Morton zjawiła się w redakcji, kiedy jeszcze studiowała na ostatnim roku Uniwersytetu Nowojorskiego. Do dyplomu brakowało jej jednego zaliczenia. Miała na sobie pognieciony prochowiec ociekający wodą, przemoczone strąki włosów przylepiały jej się do twarzy. Wyglądała jak zmokła kura. To był jeden z tych deszczowych kwietniowych dni, które nawet zahartowanych nowojorczyków zamieniają w spłoszonych turystów we własnym mieście, niechętnych wysadzić nos na zewnątrz, o ile pod drzwiami nie czeka samochód, który ich zawiezie do celu.

Eve, choć wysoka i postawna, była nieśmiała i wystraszona. Miała jednak pewien błysk w oku, który jeszcze się wzmógł, gdy wyjęła laptop, żeby pokazać prezentację w PowerPoincie zawierającą skany stron czasopism od wczesnych lat dziewięćdziesiątych do dzisiaj.

‒ Przeczytałam wszystkie gazety, nad którymi pani pracowała ‒ wydobyło się z jej lekko krzywych, lecz wcale niebrzydkich ust. ‒ Sama obecność tutaj to najbardziej ekscytujący moment w moim życiu. Przecież pani jest jedną z najlepszych dziennikarek na świecie. Czytałam chyba wszystkie artykuły o pani. Uwielbiam te przyjęcia, które pani organizuje z projektantami w czasie Tygodnia Mody i strasznie mi się podobało, jak w Londynie od razu pani zastrzegła, żeby jej nie sadzać koło Kim Kardashian. Podobają mi się wszystkie zmiany, które pani wprowadziła w „Glossy”. Tylko ze względu na panią chcę pracować w tej branży.

Imogen nie była całkiem odporna na komplementy, ale z łatwością wyczuwała wszelki fałsz. Mimo wszystko nie spotkała dotąd nikogo, kto by przeczytał wszystkie numery „Glossy” z ostatnich trzech lat, „Harper’s Bazaar” z dwóch poprzednich i „Elle” z dwóch jeszcze wcześniejszych. Sama chyba nie mogłaby z ręką na sercu powiedzieć, że je wszystkie przeczytała od deski do deski. Z pewnym niedowierzaniem przyglądała się tej dziewczynie w spódniczce z sieciówki, ociekającej wciąż wodą, która skapywała na białe deski redakcyjnej podłogi.

‒ Cóż, dziękuję, ale wydajesz się o wiele za młoda jak na kogoś, kto od tak dawna czytuje moje magazyny.

‒ Och, od dziecka czytam wszystko, co dotyczy mody. Jak zobaczyłam te zdjęcia na rusztowaniach siedemdziesiąt pięter nad Times Square, normalnie umarłam.

Eve miała na myśli sesję fotograficzną, którą później prasa nazwała „Wszystko albo nic”. Imogen wymyśliła koncepcję, w której modelki zastąpiły zmywaczy okien na wysokościach, a fotografowie robili im zdjęcia z perspektywy różnych pięter. Słynne supermodelki w rozwiewanych wiatrem eleganckich sukniach wisiały na platformach jak owady. Firma ubezpieczeniowa znacznie podniosła potem składki w firmie. To nie powstrzymało Imogen przed wynajęciem miesiąc później całej stacji metra, a w następnym miesiącu supermarketu w Queens. Na potrzeby tej ostatniej sesji sprowadzono nawet specjalną szynkę pod marką Chanel.

‒ Gdy to zobaczyłam… To zupełnie odmieniło moje życie ‒ kontynuowała Eve, przywracając Imogen do teraźniejszości słowami, w które ta nie bardzo wierzyła.

‒ Doprawdy? Mój Boże, w jaki sposób?

‒ Nie mogłam się pozbyć tych obrazów z głowy. Utkwiły we mnie na zawsze. Przeżycie nie z tej ziemi. Te ciuchy jakby ożyły. Od tego momentu wiedziałam, że tylko jedno mogę robić w życiu, że moim przeznaczeniem jest zamieszkać w Nowym Jorku, bo tutaj tworzy się te czasopisma. Złożyłam papiery na uniwersytecie i w Instytucie Technologii Mody. Przyjęli mnie w obu, ale zdecydowałam się na uniwersytet. Tam mogłam sama wybrać specjalizacje i skupiłam się na marketingu, zarządzaniu i historii mody. Od tamtej pory marzyłam, żeby znaleźć się tutaj i pracować z panią. Wprowadzone przez panią innowacje to najważniejsza rzecz, jaka się wydarzyła w prasie branżowej od dziesięcioleci.

Eve delikatnie wzruszyła ramionami, jakby opadł z nich niewidzialny ciężar po tym, jak wygłosiła monolog trenowany pewnie wielokrotnie w akademiku przed lustrem pokrytym śladami palców.

Imogen uśmiechnęła się do niej. Zwykle nieźle sobie radzi z przyjmowaniem pochwał, lecz to było trudne do przełknięcia nawet dla najbardziej wytrawnej egotystki.

‒ No dobrze, a teraz, kiedy tu jesteś i obejrzałaś wszystko z bliska, co o tym myślisz?

Eve rozejrzała się po pokoju swymi ogromnymi zielonymi oczami.

‒ Jest jeszcze fajniej, niż sądziłam. Wiem, że mogę się od pani wiele nauczyć, i obiecuję, że zrobię wszystko, by maksymalnie ułatwić pani codzienną egzystencję. ‒ Po chwili dodała: ‒ Proszę mi dać szansę. Odmienię pani życie.

To zdanie powinno było wywołać ciarki na plecach Imogen, ale nie była Kasandrą, za to rozpaczliwie potrzebowała kogoś z zapałem i chęciami do pracy, kto mógłby zacząć od zaraz.

Eve Morton zrobiła dokładnie to, co obiecała. Była sprawna, kompetentna i ambitna, szybko się uczyła. Udowodniła swoją wartość w sprawach małych i dużych. Całymi dniami rozmawiały ze sobą przez otwarte drzwi gabinetu Imogen. Krótko po tym, jak Imogen została naczelną, jej malutki synek, Johnny, chorował przez wiele tygodni na zapalenie płuc. Wspólnie opracowały sekretny system, dzięki któremu reszta personelu nie miała pojęcia, że Imogen znika na kilka godzin dziennie, aby się nim opiekować. Eve trzymała wartę przed drzwiami jej biura, wszystkie telefony przekierowywała na komórkę, a interesantów odprawiała, twierdząc, że szefowa jest bardzo zajęta i nie wolno jej przeszkadzać. Wieczorami, gdy wszyscy już wyszli z pracy, drukowała nowe wersje layoutów i zawoziła jej do domu. Imogen ręcznie wprowadzała poprawki, a Eve przygotowywała z tego makietę na poranne kolegium redakcyjne. Jej pomoc była nieoceniona.

Od samego początku zdumiewało Imogen, jak bardzo ta dziewczyna pragnie się dopasować do otoczenia i zadowolić innych. Gdy ktoś wspomniał, że musi zarezerwować stolik w restauracji, Eve wysyłała mu pięć opcji do wyboru. Gdy któraś koleżanka skomplementowała jej bransoletkę, dostawała taką na urodziny. Gdy Imogen dodała sobie miodowe pasemka na włosach, Eve zrobiła to samo.

Jej garderoba przeszła ewolucję od podstawowych kolekcji oferowanych przez sieciówki do marek bardziej ekskluzywnych. Finansował ją głównie łańcuszek absztyfikantów w dojrzałym wieku, którzy wieczorami odbierali Eve z pracy swymi limuzynami. Eve chowała swoje ambicje głęboko w środku. Była jak rosyjskie matrioszki: ilekroć zrzucała jedną warstwę, ukazywała się nowa, bardziej przebojowa i pewna siebie.

Kiedy po dwóch i pół roku oddanej służby Imogen poważnie rozważała awansowanie jej na swoją zastępczynię, Eve zjawiła się u niej w biurze z podkrążonymi oczami. Okazało się, że aby zrobić przyjemność surowemu ojcu, zdała stosowne egzaminy i złożyła podanie o przyjęcie do szkoły biznesu. Pan Morton był trenerem szkolnej drużyny futbolu amerykańskiego szczycącej się największą liczbą zdobytych mistrzostw stanu Wisconsin, człowiekiem, który całe życie marzył o synu robiącym karierę w finansach, a nie córce zajmującej się fatałaszkami. Eve nie sądziła, że się dostanie, ale Uniwersytet Harvarda przyznał jej stypendium na studia MBA. Nie potrafiła odmówić ojcu.

W ten oto sposób Imogen straciła najlepszą asystentkę, jaką kiedykolwiek miała. Na pożegnanie sprezentowała jej oryginalną chustę Hermèsa z czerwonego jedwabiu.

Eve dwa razy przysyłała kwiaty, kiedy się dowiedziała o chorobie Imogen. Do pierwszego z bukietów dołączyła kartkę z napisem „Życzenia szybkiego powrotu do zdrowia” i wizerunkiem smutnego kotka trącającego nosem swego większego kolegę, spasionego rudzielca. Drugiemu bukietowi ‒ to był wazon białych magnolii, ulubionych kwiatów Imogen ‒ towarzyszył tylko bilecik podpisany „Eve”.

Nim drzwi windy otwarły się na piętrze, gdzie mieściły się gabinety dyrekcji, w tym biuro Worthingtona, Imogen spróbowała podnieść się na duchu. Ostatecznie była naczelną dużego pisma, kobietą, która tchnęła w nie nowe życie i odwróciła jego kiepską sytuację na rynku, choć wszyscy twierdzili, że to się nie uda. Zdobyła wiele nagród i ściągnęła licznych reklamodawców. Postanowiła, że do rozmowy z Worthingtonem podejdzie w miarę możliwości bez emocji. Szef ją lubi i szanuje między innymi właśnie za to, że zawsze jest taka zrównoważona. Empatię oraz umiejętność oceny nastrojów i atmosfery w grupie Imogen uważała za jedne ze swoich największych atutów.

Wyprostowała się i spokojnym krokiem przemaszerowała obok dwóch niezbyt atrakcyjnych asystentek Worthingtona. Jego czwarta żona, była miss piękności, a wcześniej także jego asystentka (w czasie gdy był żonaty z trzecią żoną), zażądała, by zatrudnił szare myszki, bo doskonale wiedziała, do czego jest zdolny. Jedna z nich próbowała zastąpić Imogen drogę, ale ‒ cóż za pech ‒ potknęła się o bezkształtną, zbyt długą spódnicę. Kiedy Imogen otwarła ciężkie dębowe drzwi, Worthington, zwykle ranny ptaszek, tym bardziej teraz, gdy firma prowadziła intensywne kontakty biznesowe z Azją, stał bokiem do ściany okien wychodzących na Dolny Manhattan. Gabinet urządzono, łącząc stal, szkło i ciemne drewno ‒ styl statku wycieczkowego z epoki art déco ‒ z mosiężnymi niemieckimi kinkietami, które niegdyś zdobiły salę balową transatlantyku linii Cunard. Ściskając w serdelkowatych dłoniach kij do golfa, wyglądał jak postać z karykatury Ala Hirschfelda przedstawiającej tłustego fabrykanta. Brzydki mężczyzna, któremu urody dodawał majątek. Ze swym kartoflanym nosem i malutkimi różowymi uszkami był niczym Prosiaczek z Władcy much, który wyrósł na samca alfa. Imogen słyszała, że podobno jest dowcipny, ekscentryczny, że jest geniuszem i wariatem. Wszystko to z ust jego byłych żon.

‒ Imogen! ‒ zawołał gromko. ‒ Wspaniale wyglądasz. Schudłaś? ‒ Zlustrował ją z góry na dół, zatrzymując wzrok na biuście. Oceniał, czy jest ładniejszy? „Tak, Carterze ‒ pomyślała ‒ te piersi są jakieś dziesięć lat młodsze, bardziej jędrne i sterczące. Chyba też nieco okrąglejsze. Dzięki, że zauważyłeś”. Kiedy mechanik naprawia silnik, przy okazji zawsze go trochę podrasuje.

Imogen, za wszelką cenę próbując ocalić pozory opanowania, uśmiechnęła się i przysiadła na miękkiej skórzanej sofie na prawo od maty do golfa. Od razu przeszła do rzeczy.

‒ Bardzo się cieszę, że postanowiłeś zatrudnić Eve Morton.

Na dizajnerskim stoliku leżały starannie ułożone pod odpowiednim kątem egzemplarze świeżo wydanych wspomnień Worthingtona. Z okładki spoglądała jego wyretuszowana cyfrowo twarz, a pod nią wielkimi literami krzyczał tytuł: „WORTH”.

‒ A tak, tak. Bystra dziewczyna z tej Eve. Ma MBA z Harvardu… i nogi do samej ziemi… niczym Susan Sarandon za młodu. Ta kobitka potrafiła pójść w tango… ‒ Mrugnął okiem, ale nie bardzo było wiadomo do kogo. Imogen już dawno się przyzwyczaiła, że w słowniku Worthingtona wszystkie kobiety ‒ łącznie z Susan Sarandon ‒ to były kobitki, cizie albo dziewuchy i stanowiły zbiór ładnych bądź nieładnych części ciała, nigdy pełnowartościową całość. Używał języka odpowiedniego raczej dla szulera z Atlantic City niż wydawcy z Manhattanu. Jej szefa nigdy nie interesowały czcze pogaduszki, lecz mimo to Imogen była ciekawa, czy on w ogóle ma pojęcie, że to jej pierwszy dzień w pracy po urlopie. I zachodziła w głowę, co ma posiadanie harwardzkiego dyplomu MBA oraz niebotycznie długich nóg do pracy nad stroną internetową czasopisma. Sporo jej znajomych studiowało w szkołach biznesu w latach dziewięćdziesiątych i na przełomie wieków. Nie wiedziała, jak to było za czasów Eve, ale dla wielu z tych znajomych studia MBA oznaczały dwuletnie wakacje pełne imprez i wycieczek. Odroczoną dorosłość, która potem hurtem wrzucała ich w następny próg podatkowy.

Zauważyła, że Worthington pozytywnie odnosi się do Eve, więc odparła w podobnym tonie.

‒ Słyszałam, że była najlepsza na roku. Świetnie, że do nas dołączyła ‒ powiedziała z precyzyjnie odmierzonym uśmiechem. ‒ Przyda się fachowiec w pracy nad stroną internetową.

‒ To będzie coś znacznie większego, Imogen. Szczerze mówiąc, sam do końca nie łapię, na czym to polega, ale myślę, że zarobimy na tym kupę kasy! ‒ Przerwał, jakby analizował w myślach korzyści, jakie da ponowne wzbogacenie się firmy. Nie tak dawno Robert Mannering Corporation wynajął firmę konsultingową, żeby zbadała, dlaczego koncern, a zwłaszcza dział mediów drukowanych, traci pieniądze. Nie trzeba było specjalisty kasującego 500 dolarów z godzinę, by zgadnąć, na co szły. Na przykład na korespondenta, który utrzymywał mieszkanie w Pierwszej Dzielnicy Paryża potrzebne mu na weekendowe wypady z coraz to innymi młodzieńcami. Na wynajmowany na stałe firmowy apartament w mediolańskim Four Seasons, z którego korzystał personel wyższego szczebla podczas pokazów mody i czasami w weekendy. Na zapisy w kontraktach dla redaktorów naczelnych (w tym Imogen) uwzględniające fundusze na samochody służbowe, ubrania i pralnię chemiczną.

Worthington westchnął na wspomnienie starych dobrych czasów i wbił piłkę do dołka.

‒ To dobrze, że się cieszysz ‒ kontynuował. ‒ Martwiłem się, że źle to przyjmiesz. Wiem, jaka jesteś przywiązana do tego pisma. Bałem się, że nie spodoba ci się przejście na wersję cyfrową. Prawdę mówiąc, to się bałem, że na dobre nas opuścisz. Ale wszyscy wiemy, że już czas, aby ta firma postawiła Internet na pierwszym miejscu.

„Wersja cyfrowa? O czym on mówi?” Imogen nic z tego nie rozumiała. Oczywiście, że była przywiązana do pisma, przecież tworzyła je od dawna. Czy to miało znaczyć, że chcą teraz publikować większą część artykułów w sieci? Dlatego zatrudnili Eve? Może teraz na studiach MBA uczą, jak wreszcie zarobić na umieszczeniu czasopisma w Internecie, co dotąd wydawało się Imogen raczej niemożliwe. W ciągu ostatnich paru lat sporo się zmieniło, branża wydawnicza to był teraz zupełnie inny świat. Zdawała sobie z tego sprawę. Blogi, portale, tweety, linki i crossposting. Tylko to teraz ludzi interesowało.

Worthington wyjął z kieszeni nową, lśniącą piłeczkę i podjął:

‒ Ten model biznesowy, który wymyśliła Eve, nie przypomina niczego, z czym się dotąd zetknąłem. Jakby połączenie Amazona z Net-a-Porter, tylko jeszcze lepsze. I pomyśleć, że dostaniemy procent od każdej sprzedanej rzeczy. To właśnie uratuje firmę. Nie mówiąc o oszczędnościach na papierze i druku.

Gdy ciężar tej informacji dotarł do Imogen, miała wrażenie, że ściany gabinetu zacieśniają się wokół niej. Rozbolała ją głowa i poczuła mdłości. Wbiła paznokcie w dłonie. „Weź się w garść”. Była głupia, sądząc, że może odejść z pracy na kilka miesięcy i oczekiwać, że wszystko zostanie po staremu.

Zebrała siły i jeszcze raz zdobyła się na uśmiech.

‒ Carter, co ty chcesz mi powiedzieć? Co się dzieje z moją gazetą?

Spojrzał na nią zupełnie bez emocji, po czym poinformował tonem, który rezerwował zwykle dla swych pięcioletnich bliźniąt:

‒ Twoja gazeta jest teraz aplikacją.

Rozdział 2

Kiedy Imogen wróciła na dół do redakcji, ujrzała w sali konferencyjnej morze nowych twarzy, które przybyły na poranne zebranie. Sądziła, że będzie mieć więcej czasu, aby się przygotować na spotkanie z zespołem. Przez cały ostatni tydzień ćwiczyła mowę, którą zamierzała wygłosić pierwszego dnia po powrocie. Patrząc przez szybę, nie rozpoznawała nikogo spośród osób siedzących przy stole i opierających się o ściany w głębi pomieszczenia. Wyraźnie brakowało Jenny Packer, redaktor prowadzącej, i Maxwella Todda, dyrektora kreatywnego. Imogen weszła do środka i zajęła miejsce u szczytu długiego białego stołu, szukając wzrokiem choć jednej znajomej twarzy. Teraz dostrzegła kilka osób z działów sprzedaży i marketingu, ale wciąż nikogo z redaktorów.

Jakaś młoda kobieta wyszczerzyła do niej zęby w uśmiechu. Imogen spojrzała jej w oczy i zaraz zrozumiała, że to był błąd.

‒ Imogen Tate!!! ‒ zapiszczało dziewczę. ‒ Uwielbiam panią! Tak się cieszę, że pani wróciła! Pani jest boginią świata mody. Boginią. Właśnie napisałam na Twitterze, że pani siedzi tu z nami na zebraniu, i już dostałam z piętnaście retweetów. Wszyscy znajomi pękają z zazdrości, że jesteśmy w jednej sali i oddychamy tym samym powietrzem. ‒ Wyciągnęła rękę przez stół. Miała jaskraworóżowe paznokcie ozdobione na czubkach czymś, co przypominało lukier waniliowy. Imogen ją uścisnęła i wtedy zauważyła czarną silikonową bransoletkę z różowym napisem „Good, Great, Gorgeous, GLOSSY.com”.

‒ Jestem Ashley, pani nowa asystentka. Zarządzam też społecznościami?

Miała dziecinny, szczebiotliwy głos, a ostatnie zdanie wypowiedziała, nie wiedzieć czemu, z intonacją pytającą. Imogen i tak planowała znaleźć nową asystentkę, więc fajnie byłoby nie tracić energii na poszukiwania, ale wobec tej transakcji wiązanej była sceptyczna. Jak ta dziewczyna zdoła pogodzić pracę asystentki z tą drugą, cokolwiek ona oznacza?

‒ Jakimi społecznościami, kochanie? ‒ spytała Imogen, przyglądając się długim blond włosom Ashley i ogromnym jasnoniebieskim oczom z absurdalnie długimi rzęsami, które nawet mogły być naturalne. Pełne usta były pomalowane ciemnoczerwoną szminką, co teoretycznie nie powinno wyglądać dobrze, lecz jej jakimś cudem dodawało urody i wyrazistości. Z pewnością wyróżniała się na tle pozostałych kobiet w sali, które w zasadzie wyglądały identycznie.

Ashley wybuchnęła śmiechem i poderwała się z krzesła z energią młodego labradorka.

‒ No, obsługuję wszystkie serwisy: Twittera, Facebooka, Instagrama, Crackle, Pinterest, Screamr, YouTube, Bloglogue, Snapchata i ChatSnapa. Obsługę Tumblra zlecamy w tej chwili zewnętrznej agencji, ale i tak z nimi współpracuję.

Imogen skinęła głową, udając, że zna choć połowę z tych słów.

W tym momencie do sali weszła Eve z laptopem w jednej i iPadem w drugiej ręce. Spojrzała wściekle na Ashley i ofuknęła ją:

‒ Ej, to nie spotkanie koła studenckiego.

Imogen nie skończyła żadnych studiów, została porwana przez Molly Watson prosto zza lady sklepu w Londynie, gdy miała zaledwie siedemnaście lat. Od tamtej pory ciężko pracowała. Mimo to od razu miała niemiłe skojarzenia z żeńskimi korporacjami akademickimi, wyobrażając sobie ich członkinie jako przyszłe „Żony Nowego Jorku” ‒ piękne i wredne, gotowe w każdej chwili wbić ci nóż w plecy.

Rozejrzała się po grupie nowych pracownic zebranych przy stole. Większość miała niewiele ponad dwadzieścia lat. Gdzie się podziała jej ekipa? Jeśli chodzi o styl ubioru, reprezentowały w zasadzie dwa: dziwka i dresiara ‒ kuse obcisłe sukienki albo bluzy z kapturem.

Nikt w tym pomieszczeniu nie stosował się do niepisanych reguł, jak powinna się ubierać branża mody. Owszem, w czasopismach pełno jest jaskrawych barw, krzykliwych dodatków, wyszukanych stylizacji zdobionych taftą, czarną skórą, a często i futrem we wszystkich kolorach tęczy. Ale osoby, które modę tworzą, same w większości preferują styl prosty i minimalistyczny. Łatwo je rozpoznać na tle intruzów, którym udaje się przechytrzyć ochronę i wcisnąć na pokazy Tygodnia Mody, ponieważ typowa dziennikarka modowa nosi się swobodnie, choć elegancko, nie stara się wystroić na siłę. Może to być na przykład bluzka od Saint Laurenta zestawiona z klasycznym trenczem od Hermèsa. Ich strój stwarza poczucie jedności i spokoju w chaotycznym świecie. Nie bez powodu Grace Coddington wciąż na co dzień ubiera się na czarno. Większość najsłynniejszych wydawczyń i projektantek nie maluje nawet paznokci. Imogen ani razu nie zauważyła choćby plamki koloru na paznokciach Anny Wintour, w każdym razie u rąk.

Wszyscy obecni w sali konferencyjnej stukali palcami w ekraniki smartfonów lub tabletów. Imogen czuła się dziwnie naga i wybrakowana bez swojej komórki, którą zostawiła na biurku. Ani razu nie zdarzyło się jej przynieść telefonu na zebranie, uważała, że to niegrzeczne.

Eve Morton klasnęła w dłonie. Stukanie w ekrany trochę się uspokoiło, ale nie ustało całkowicie.

‒ Zaczynajmy! Jak widzicie, skład na zebraniu nam się dziś powiększył. ‒ Uśmiechnęła się do Imogen. ‒ Niektórzy z was znają Imogen Tate, naszą redaktor naczelną, ale wielu z was nie. Przez ostatnie pół roku przebywała na urlopie chorobowym. ‒ Imogen wzdrygnęła się na te słowa. „Urlop chorobowy”. Nie chciała używać tego określenia. Po prostu zrobiła sobie przerwę dla podreperowania zdrowia. ‒ Teraz wróciła, i to w sam raz na uruchomienie nowej, wspaniałej strony internetowej i aplikacji „Glossy”. Przywitajmy ją ciepło! ‒ Imogen nie zdążyła nawet podnieść się z krzesła, żeby powiedzieć parę słów, a Eve natychmiast przeszła do następnego punktu zebrania. To była kompletnie inna Eve od tej, która siedziała przed gabinetem Imogen i odbierała telefony. Ta działała na pełnych obrotach, sprawiała wrażenie sprytniejszej, bystrzejszej i dowcipniejszej.

Młoda kobieta, w której Imogen rozpoznała asystentkę do spraw organizacyjnych, przedstawiła w skrócie założenia sesji zdjęciowej zaplanowanej na koniec tygodnia. Potem Eve przytoczyła jakieś skomplikowane statystyki: liczba unikatowych odsłon strony, ruch organiczny, ruch przekierowany, analiza wielokanałowa. Imogen nie bardzo wiedziała, co o tym myśleć. Zapisała dane na pierwszej czystej stronie notatnika wraz z tymi kilkoma słowami, które zdołała rozszyfrować, cały czas zachowując przy tym uśmiech na twarzy. W końcu nazywa się Imogen Tate i ciągle jest naczelną. Była jedną z pierwszych w branży, które zabiegały o to, by ich czasopismo miało własną stronę internetową, ale w sumie nigdy się nią nie zajmowała. Kto ją nauczy, jak to wszystko działa?

Eve skończyła mówić o jakimś współczynniku konwersji, znowu klasnęła w dłonie i naglącym tonem zawołała:

‒ Ruchy, ruchy!

Wszyscy naraz wstali od stołu i w milczeniu wrócili do swoich biurek, balansując trzymanymi na rękach smukłymi MacBookami niczym kelnerki tacami. Imogen podeszła do Eve, ale ta miała już w uszach słuchawki podłączone do iPhone’a i z kimś rozmawiała. Pokazała palcem na nadgarstek, na którym nie było zegarka, i powiedziała bezgłośnie: „Sekundkę”.

Imogen postanowiła wyjść na chwilę do łazienki, żeby ochłonąć i przemyśleć sytuację. Stojąc w kabinie, pocierała palcami skronie. Co się dzieje, u diabła? To zupełnie inna redakcja niż ta, którą opuszczała. Eve, zdaje się, zapomniała, gdzie jest jej miejsce. Gdzie się podział szacunek? Gdzie dawni pracownicy Imogen?

Z odległości sześciu metrów zobaczyła tłum ludzi w swoim gabinecie. O, jak miło. Czyżby małe przyjęcie powitalne?

Zbliżywszy się, dostrzegła nowe pracownice, które rozsiadły się na wszystkich dostępnych powierzchniach, oraz Eve z fioletowym markerem w ręku zawzięcie coś gryzmolącą na tablicy za biurkiem.

Imogen głośno chrząknęła, ale nie zakłóciło to tempa spotkania.

‒ Eve! ‒ krzyknęła, nawet nieco głośniej, niż zamierzała.

‒ Cześć, Imogen. Chodź do nas. Mamy tu małą burzę mózgów: zbieramy pomysły.

‒ I zwykle robicie to tutaj, u mnie?

Eve przytaknęła z poważną miną.

‒ Tak. Informatycy pracowali całą noc. Śpią w sali konferencyjnej. ‒ Wzruszyła ramionami. ‒ Nie było cię, więc korzystałyśmy z twojego gabinetu.

„Jak można tak po prostu wparować do cudzego biura i zacząć bazgrać po ścianie?”

‒ To może przełożymy tę burzę na później, co? Chciałabym nadgonić zaległości.

Dziewczyny zebrane w pokoju spoglądały to na nią, to na Eve, zdezorientowane, kto tu właściwie rządzi. Eve uniosła brwi. Być może rozważała protest, ale szybko się zreflektowała.

‒ Jasne. ‒ Trzy razy pstryknęła palcami w powietrzu. ‒ Chodźcie, ścieśnimy się przy moim biurku. ‒ Pracownice ustawiły się za nią w rządku. ‒ Jeśli chcesz, chodź z nami, Imogen.

‒ Eve, zabierz to, proszę, ze sobą. ‒ Imogen podniosła z kąta szkaradny różowy fotel i wręczyła go jej. Był cięższy, niż się wydawał. ‒ On tu nie pasuje, kochana ‒ oświadczyła stanowczo.

Usiadła wreszcie za biurkiem i zauważyła, że jej samotny iPhone wciąż leży na torebce. Piknął do niej, jakby wiedział, że tylko jego nie zaproszono na zebranie. Na klawiaturze komputera leżała taka sama bransoletka, jaką miała Ashley: „Good, Great, Gorgeous, Glossy.com”. Przekonana, że to zwykły gadżet reklamowy, Imogen wyrzuciła ją do kosza. Na monitorze migały dziesiątki powiadomień. Kliknęła prawym klawiszem myszki i dech jej zaparło. Ekran rozbłysnął niczym automat do gier, ikonki u dołu radośnie podrygiwały, a w lewym górnym rogu zaczęły jedno po drugim wyskakiwać okienka z wiadomościami. Skrzynka mailowa pękała w szwach. Imogen opadły ręce. Nie wiedziała, gdzie patrzeć. Jak się skontaktuje z Ashley? Ktoś jej musi pomóc wyczyścić skrzynkę. Za drzwiami nie było już biurka asystentki, a żywiołowe dziewczę gdzieś przepadło.

Przejrzawszy pobieżnie dziesięć ostatnich maili, Imogen doszła do wniosku, że w trakcie porannego zebrania wszyscy pracowali. Zawsze sądziła, że to czas, by się odłączyć od cyfrowych gadżetów, odbyć ze współpracownikami burzę mózgów i ułożyć plan dnia. Tymczasem tamci rozsyłali grupowe maile.

Poczuła się, jakby brała udział w zupełnie innym spotkaniu. Umknął jej cały podtekst omawianych tam spraw.

Sesja, o której dyskutowali, już została uzgodniona. Zamówiono fotografa (nie tego, którego polecała). Zostali tylko fryzjer i makijażystka.

Nie, zaraz.

Przewinęła tekst w górę.

Fryzjera i makijażystkę też zamówiono. Koszt cateringu był za wysoki.

Jakaś odwrotność déjà vu.

Podniosła słuchawkę stojącego na biurku telefonu stacjonarnego i wybrała numer wewnętrzny Eve. Odezwała się poczta głosowa jakiegoś faceta z szorstkim akcentem z Long Island. No jasne, że Eve nie może mieć tego samego numeru co wtedy, gdy pracowała dla Imogen. Czy w ogóle ma na biurku telefon? I gdzie jest jej biurko?

Wcisnęła numer centrali. Od razu została przekierowana do automatycznego systemu, który każe wprowadzić pierwsze cztery litery imienia lub nazwiska poszukiwanej osoby. Wcisnęła „3-8-3”.

„Aby się połączyć z Eve Morton, naciśnij trzy lub wybierz sześć-dziewięć-sześć”.

Cisza. Imogen odłożyła słuchawkę i po chwili ponowiła próbę.

W końcu odebrała Eve, niepewnie, z pewnym zaskoczeniem i podejrzliwością w głosie.

‒ Halo?

‒ Eve? Tu Imogen. Chciałam cię spytać o kilka rzeczy.

‒ Czemu do mnie dzwonisz?

Zgłupiała? Imogen powtórzyła jeszcze raz, tym razem wolniej i nieco głośniej:

‒ Chciałam ci zadać kilka pytań.

‒ No słyszę. Ale czemu nie przysłałaś maila?

‒ Bo tak szybciej.

‒ Nikt nie używa telefonów. Przyślij maila albo SMS-a. Mam rozgrzebane milion rzeczy. Nie dzwoń, proszę.

Rozłączyła się. Nikt nie używa telefonów? Eve zachowała się tak, jakby Imogen zrobiła właśnie coś niesłychanie anachronicznego, na przykład wysłała sygnały dymne albo faks.

Nagle zauważyła w rogu ekranu migającą czerwoną kropkę. Kliknęła na nią. Było to powiadomienie o nadejściu wiadomości z sieci wewnętrznej.

O, świetnie, Ashley postanowiła się zameldować.

„Pani jest rozkoszna! ROFL!” Nie brzmiało to jak oferta pomocy. Pod tekstem znajdował się link do strony o nazwie Bitly. Imogen wywnioskowała po nazwie, że to może daleka krewna serwisu Etsy oferującego wyroby rękodzielnicze. Widziała, jak inne mamy w szkole jej dziecka śliniły się nad ekranami swoich iPhone’ów, pokazując makramy, które zamówiły u jakiegoś artysty z Santa Fe, podobno półkrwi Indianina.

Bitly to pewnie coś podobnego, tyle że dla mniejszych wyrobów. Miniaturowych makramek?

Ale link poprowadził ją zupełnie gdzie indziej, na stronę o nazwie Keek.com. Pod jaskrawozielonym logo ujrzała film wideo. Imogen na wszelki wypadek maksymalnie ściszyła głośniki, dopiero potem kliknęła „play”.

Zatkało ją.

Na filmie była ona.

Zobaczyła siebie ziewającą w trakcie zebrania. Nie raz, ale dwa, i to jeden po drugim. Przez krótką chwilę miała nawet zamknięte oczy.

Ashley nagrała ją ukradkiem. Na zebraniu. A potem wrzuciła filmik do Internetu. Cóż za pogwałcenie prywatności! Jak można kogoś filmować bez pytania? I po co, kiedy nic konkretnego nie robi, tylko siedzi na zebraniu? Imogen wyglądała na zmęczoną, a jej elegancka czarna sukienka z krepy marki The Row wyglądała nudno i staro na tle żółtej bluzy kobiety siedzącej obok. Aparat Ashley ma chyba z milion megapikseli, widać było każdą najmniejszą zmarszczkę wokół oczu. Imogen nie przypominała sobie, żeby choć raz ziewnęła, a co dopiero dwa razy. Na ekranie wyświetlił się podpis: POWRÓT IMOGEN TATE do @Glossy. #Hurra #Love #Szefowawrocila.

Spojrzała na kolumnę z prawej strony ekranu, gdzie były dalsze filmy. Kliknęła na pierwszy od góry. Przedstawiał Perry z marketingu, tę w krótkiej spódniczce, żakiecie i dziwacznym T-shircie z kotem, jak parę minut później na tym samym zebraniu wystawia język prosto w obiektyw Ashley.

Poniżej Adam z księgowości prezentował potencjalny kosztorys sesji. Kolejno wyliczał wydatki, ale gdzieś między sprzętem a krawcem na moment zerknął w kamerę, mrugnął i pokazał uniesiony kciuk.

Wszyscy doskonale wiedzieli, że Ashley dokumentuje zebranie i później wstawi fragmenty do sieci. To oznaczało, że ziewnięcia Imogen zobaczyła już najpewniej cała firma.

Potwierdzenie tego nadeszło już po trzydziestu sekundach.

Wiadomość od Eve: „Nie wyspałaś się? Daj mi znać, jak będziesz chciała iść do domu. Możemy później zgadać się na hangoucie”. Imogen skasowała tekst, podniosła wzrok i zobaczyła w drzwiach Ashley, która nerwowo kołysała się na piętach.

‒ Podobał się pani filmik?

Imogen się zawahała. Z jednej strony miała ochotę surowo skarcić dziewczynę za wygłupianie się podczas zebrań, a z drugiej nie chciała wyjść na sztywniarę. Wybrała to drugie.

‒ Żałuję tylko, że nie byłam przygotowana na takie zbliżenia. Następnym razem mnie uprzedź, że filmujesz.

Fala ulgi spłynęła na Ashley.

‒ Oczywiście, na sto procent. Następnym razem uprzedzę.

‒ Ashley, gdzie jest biuro Eve?

‒ Ona nie ma biura. Uważa, że jest niepotrzebne. Wie pani, że w Facebooku nikt nie ma osobnego gabinetu, nawet Sheryl Sandberg? ‒ Imogen nie wiedziała. ‒ Wszyscy pracują razem. Wszyscy są równi. ‒ Ashley rozejrzała się i ściszyła głos. ‒ Eve chce zamienić pani biuro na pokój drzemek.

‒ Na co?

‒ Pokój drzemek.

Imogen pokręciła głową. Cóż to takiego, do cholery?

‒ Nie ma takiej możliwości ‒ odparła.

***

Imogen była wykończona, ale nie chciała dać Eve tej satysfakcji i wyjść z pracy wcześniej. Postanowiła wytrzymać cały dzień. Uporządkowała pocztę, przejęła kontrolę nad organizacją sesji i dopilnowała, by wynajęli właściwego fotografa, absolutnie najlepszego, bo od niego właściwie wszystko zależy.

Eve nie miała osobnego biura, ale miała własny kącik przy oknach. Pracowała na stojąco przy biurku z blatem podniesionym do wysokości klatki piersiowej.

Pod koniec dnia Imogen zmusiła się, by ją tam odwiedzić.

‒ Chcesz takie biurko, Imogen? Mogę poprosić Cartera, żeby ci zamówił. Wszyscy w Google takie mają. Ludzie są o siedemdziesiąt dziewięć procent bardziej efektywni na stojąco, niż kiedy siedzą. Szybciej podejmujemy decyzje i zebrania trwają krócej. Ja to uwielbiam. Mam wrażenie, że cały dzień spalam kalorie.

‒ Dziękuję, nie trzeba. Wystarczy, że w domu z dziećmi ciągle jestem na nogach. ‒ „Od kiedy przyznają medale za stanie przez cały dzień?”

Eve przewróciła oczami; parę lat temu nie pozwoliłaby sobie na to.

‒ Zapomniałam o dzieciach.

„Żartuje, prawda? Niemożliwe, żeby Eve nie pamiętała, że mam dzieci”.

Imogen usiłowała sobie przypomnieć czasy, gdy sama miała dwadzieścia parę lat i uważała, że potomstwo to kula u nogi. Teraz Johnny miał już cztery latka. Dziesięcioletnia Annabel była już prawie samodzielna, przez co Imogen miała ochotę robić za nią jeszcze więcej rzeczy, na przykład pleść warkoczyki, zasuwać suwaki, gdy mała nie sięga rączką, tłumaczyć ułamki. Cierpiała na myśl, że pewnego dnia córka wyjdzie z domu i nie będzie jej więcej potrzebować.

Postanowiła potraktować to na luzie.

‒ A wiesz, mają się świetnie. Zdziwiłabyś się, jak Johnny urósł. Jest przesłodki.

Eve lekko się uśmiechnęła.

‒ Nie wątpię. To… o co chodzi?

‒ Chciałam zapytać o ludzi z redakcji. Pracują teraz rotacyjnie? Nie widziałam dzisiaj wielu osób, za to dużo nowych twarzy. Chcę je poznać.

Nie podnosząc nawet wzroku znad ekranu, Eve wyjaśniła Imogen, że podczas jej nieobecności liczba pracowników się podwoiła. Nie musiała dodawać, że średnia wieku spadła jednocześnie o dwanaście lat, to było widoczne gołym okiem.

‒ Pozbyliśmy się mnóstwa niepotrzebnego bagażu ‒ kontynuowała Eve. Dopiero po chwili do Imogen dotarło, że miała na myśli żywych ludzi, tych, których ona zatrudniała. Określiła ich jako zbędny bagaż. ‒ Było tu pełno pracowników, którzy brali pensję od lat siedemdziesiątych, zajmując się Bóg wie czym.

Dysponując zwolnionymi w ten sposób funduszami, Eve zatrudniła trzydzieści „producentek kontentu”, które mogą dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu pisać artykuły generujące ruch na stronie internetowej (oraz w mającej lada dzień wystartować aplikacji!). To ma podnieść statystyki i przyciągnąć reklamodawców z dużymi pieniędzmi oraz klientów klikających na konkretne produkty.

‒ Rozumiesz? ‒ zakończyła sucho Eve. Nie czekała na odpowiedź Imogen. ‒ Nie martw się, parę dni i wszystko załapiesz.

Cóż to za protekcjonalny ton? Kim jest Eve Morton, żeby traktować Imogen z góry?

‒ Eve ‒ odparła Imogen ‒ zajmuję się tym od lat. To żadna filozofia.

***

Jak to zawsze bywa przy przejęciu władzy, Imogen zauważyła, że lojalność załogi przesunęła się w stronę Eve, podobnie jak mrówki gromadzą się wokół upuszczonego na chodnik ciastka.

Redaktor prowadząca, Jenny Packer, przepiękna pół Japonka, pół Żydówka z silnym teksaskim akcentem, która rządziła tym przybytkiem na długo, zanim przyszła Imogen, została przeniesiona wraz ze swoim stanowiskiem pracy w pobliże składziku na artykuły biurowe, który mieścił się w odległym ciemnym kącie za kuchnią. Nie było jej na porannym zebraniu.

Imogen natknęła się na nią przypadkiem, bo potrzebowała nowych notesów i długopisów. Zaczynała podejrzewać, że w tej nowej rzeczywistości tabletów, fabletów i innych smartfonów nigdy ich nie znajdzie. Ukochana koleżanka miała rozczochrane włosy i wielkie wory pod oczami. Imogen natychmiast z ulgą ją objęła, wyczuwając żebra pod delikatną tkaniną jedwabnej bluzki.

‒ Witaj w moim nowym gniazdku ‒ powiedziała Jenny i rozłożyła ręce, niemal dotykając przeciwległych ścian. Jej dawny gabinet mieścił się tylko kilkoro drzwi dalej od gabinetu Imogen, był od niego mniejszy, ale też spory, no i z widokiem na Manhattan. Panie zamieniły kilka zdań. Jak Imogen się czuje? Nad czym obecnie pracuje Steve, mąż Jenny, architekt odpowiedzialny za przemianę brooklińskiego Williamsburga w modną i drogą dzielnicę? Czy Alexa całkowicie pochłonęła sprawa McAlwyna? Odpowiedź na to ostatnie pytanie zdecydowanie brzmiała: tak. Imogen sądziła, że do tej pory mąż odezwie się do niej w jej pierwszym dniu pracy, lecz Alex Marretti, federalny prokurator śledczy, siedział w swoim biurze od szóstej rano, pracując nad czymś, co zaczynało wyglądać na jedną z najgłośniejszych afer finansowych od dwudziestu lat. Oskarżony Marty „Pulpet” McAlwyn był maklerem i doradcą finansowym gwiazd, aż pewnego dnia Biuro Prokuratora Federalnego dotarło do informatora, który ujawnił, że cały jego portfel inwestycyjny to oszustwo. Według aktu oskarżenia McAlwyn tworzył fałszywe raporty rynkowe, antydatował transakcje, manipulował sprawozdaniami finansowymi i wreszcie korzystał z cudzych pieniędzy, aby wypłacać fikcyjne zyski. Gdyby Alex wygrał tę sprawę, wpłynęłoby to znacznie na rozwój jego kariery.

Imogen rozejrzała się wkoło. Rozmawiając z Jenny w tym ciasnym zakątku, siłą rzeczy ocierała się o nią biodrami.

‒ Czemu tu siedzisz? Twój gabinet też zamieniła na pokój drzemek?

‒ Uhm ‒ przytaknęła Jenny, a uśmiech na twarzy Imogen zgasł. Tylko żartowała. ‒ Eve każe im pracować na okrągło, ale dziewczyny muszą się czasem przespać. Uważam, że powinny to robić w domu, we własnych łóżkach! Ale że nie wypuszcza ich z pracy, muszą mieć gdzie wypocząć. Nie ma sprawy, rozumiem to. I tak długo tu nie pobędę ‒ dodała z wyraźną rezygnacją.

Dotąd Jenny zajmowała się planowaniem i redakcją poszczególnych stron pisma, ale wobec likwidacji wydania papierowego, jej stanowisko przestawało być potrzebne.

‒ „Musisz się nauczyć kodu”. ‒ Jenny udanie sparodiowała nową, sztuczną manierę w mowie Eve, mieszankę akcentu nowojorskiego z bostońskim, z dużą dozą wyniosłości. Taką odpowiedź usłyszała, spytawszy, jakie będą jej nowe obowiązki przy pracy nad stroną internetową. ‒ Powiedziała mi tak: „Toniesz w oceanie, a ja ci rzucam koło ratunkowe, żeby cię wyciągnąć do cyfrowej przyszłości”.

‒ Ma tupet! ‒ Imogen aż pokręciła głową. ‒ O jaki kod chodzi? Zostaniesz szyfrantką? ‒ To jedyne, co jej przychodziło do głowy. Musiała przyznać sama przed sobą, że jeśli chodzi o Internet, przez te ostatnie lata chowała głowę w piasek. „To mnie nie dotyczy, mam inne obowiązki” ‒ myślała. Inni się tym zajmowali.

Jenny krzywo się uśmiechnęła i poklepała Imogen po ramieniu.

‒ O HTML, Ruby on Rails, wszystko to, co służy do tworzenia stron. Nie miej wyrzutów sumienia. Ja też nie wiedziałam, o czym ta smarkula mówi, ale się dokształciłam i doszłam do wniosku, że to nie dla mnie. Nie mam talentów technicznych. Może wreszcie pomieszkamy trochę ze Steve’em w naszym domu w Hudson Valley. Może dokończę powieść. Kiedyś coś znaczyłam w tej redakcji, a przez Eve czuję się jak nieproszony gość. Nie pyta mnie o zdanie, nie informuje o zebraniach. Tylko czeka, aż odejdę.

‒ Pogadam z nią ‒ zaofiarowała się Imogen. ‒ Załatwię to.

Czy Jenny właśnie spojrzała na nią z politowaniem?

‒ Dzięki, ale chyba już podjęłam decyzję. Mannering proponuje nam odprawy. Chcą się pozbyć starej załogi i naszych wyśrubowanych pensji. ‒ Skrzywiła się z niesmakiem, rysując w powietrzu cudzysłów przy słowie „wyśrubowanych”. ‒ Nie widzę powodu, dlaczego miałabym nie skorzystać.

Przez następne dwie godziny Imogen skupiała się tylko na tym, by nie ulec panice.

Gdy na zegarze wybiła szósta, pozwoliła sobie odwiedzić portal Women’s Wear Daily, aby przejrzeć plotki z branży. Oczy ją piekły, bo cały dzień pracowała bez okularów do czytania. Trafiła na informację, która nią wstrząsnęła. W artykule znanego felietonisty Addisona Cao przeczytała, że Molly Watson, kobieta odpowiedzialna za całą jej karierę w czasopismach, została po czterdziestu latach zwolniona z magazynu „Moda”.

„Panią Watson zastąpi w redakcji grupa słynnych projektantów, stylistów i byłych dziennikarzy, z których każdy przez miesiąc będzie pełnił funkcję redaktora naczelnego, po czym przekaże pałeczkę następcy”.

Stanowisko Imogen, którego tak zawsze pragnęła i do którego dążyła przez lata, nagle nie wydawało się już takie ważne. Najwyraźniej każdy mógł sobie zostać na miesiąc redaktorem naczelnym.

Obróciła się do okna, usiłując ukryć falę emocji, która ją ogarnęła po przeczytaniu wieści o Molly. Tej Molly, która była stale wierna swoim zasadom i w branży znanej z chwytów poniżej pasa zawsze postępowała szlachetnie. Tylko dzięki tej kobiecie Imogen znalazła się tu, gdzie jest.

Jej mentorka wypatrzyła ją po raz pierwszy w sklepie z butami kowbojskimi przy King’s Road w Chelsea, gdzie Imogen pracowała na początku lat dziewięćdziesiątych.

Była wtedy chuda jak patyk, farbowała się na czarno i nosiła włosy utapirowane w kok podtrzymywany tonami lakieru. Nie wyszła z domu, jeśli nie pomalowała oczu czarnym eyelinerem i nie podkreśliła ust konturówką. Ważyła tyle co nic, a i tak ledwo mieściła się w służbowej minisukience w niebieską kratkę. Image’u dopełniały białe kowbojskie kozaczki i czarne kabaretki.

Rusty, właściciel sklepu, dał jej wolną rękę w kwestii urządzenia wnętrza. Pewnego zimnego styczniowego poranka przytargała z ulicy czerwoną skórzaną sofę. Rusty pomalował podłogę na czarno i wydzielił kącik do sprzedaży używanych kurtek motocyklowych, solidnie znoszonych, takich w stylu Jamesa Deana. Imogen ozdobiła ścianę kolażem z czarno-białych fotografii Elvisa Presleya, od dzieciństwa do dorosłości ‒ żadnych zdjęć po trzydziestce. Zaczęła sprzedawać hurtowe ilości butów kowbojskich wyrostkom ze szkół z internatem, którzy mówili fałszywym cockneyem i ubierali się jak bitnicy. W letnie miesiące, o ile nie spędzali wakacji na Barbadosie, włóczyli się grupkami po King’s Road, paląc marlboro lights. Uwielbiali autentyczny południowolondyński akcent Imogen i podrzucali jej czasem papierosa albo przynosili herbatę z restauracji Chelsea Kitchen, która mieściła się kawałek dalej.

Rusty był ogólnie trochę zwariowany, zawsze nosił dresy w jaskrawych kolorach i do tego czarne trampki. Tańczył po całym sklepie do muzyki transowej, słuchając z discmana Paula Oakenfolda. Wymachiwał przy tym rękami na wszystkie strony. W ten sposób o mało nie wybił zębów Molly Watson, kiedy wstąpiła do sklepu pewnej słonecznej lipcowej soboty. Elegancka, bogata Amerykanka przyprowadziła ze sobą dwóch młodych i przystojnych angielskich siostrzeńców.

‒ Wezmę dla nich po dwie pary, w rozmiarach dwa i trzy, a to moja karta ‒ powiedziała jednym tchem do Imogen. ‒ Kto urządzał ten sklep? Podoba mi się. Ty?

Od tamtej chwili Molly wzięła Imogen pod swoje skrzydła. Ale co się z nią teraz dzieje?

Rozdział 3

Kiedy nazajutrz Imogen przyszła do pracy na dziewiątą, większość młodych pracownic już była na miejscu. Siedziały pochylone nad laptopami, na głowach niczym nauszniki miały wielgachne słuchawki w różnych kolorach. Wszędzie panowała cisza, nie licząc odgłosów stukania w klawiaturę. Imogen podeszła do stołu, na którym urządzono bufet. Przypominało to trochę catering na planie filmowym. Najpierw jej wzrok przykuł różowy transparent „Jesteś tym, co jesz!”. Potem zauważyła misy ze świeżymi owocami i szklane cylindryczne naczynia wypełnione orzechami, nasionami i różnego rodzaju płatkami.

‒ Dzięki temu nie musimy nigdzie wychodzić. ‒ Ashley podkradła się do niej od tyłu bezszelestnie jak duch. Miała na sobie czarne legginsy ze skóry, ciasno opinające jej zgrabną sylwetkę. Zaczęła obskakiwać Imogen, pokazując jej budyń z nasion chia, grecki jogurt i osiem rodzajów kombuczy stojące na wysokości wzroku w oszklonej lodówce. ‒ Wszystkie zdrowe rzeczy są tutaj, a smakołyki leżą na dole. ‒ Ashley uklękła na podłodze i otwarła szafkę obok lodówki, ukazując chipsy, żelki, snickersy i babeczki Reese z masłem orzechowym.

‒ To się nazywa psychologia pozytywna. Musisz się wysilić, żeby zjeść to, co cię tuczy, dlatego te rzeczy trzymamy poza zasięgiem wzroku. A wiadomo: co z oczu, to z serca. Eve wzorowała się na Google. Od niedawna mamy też firmę, która co rano dostarcza nam śniadania i kolacje o siódmej. We wtorki są wegańskie tacos. ‒ Imogen zdawała sobie sprawę, że czasy lunchu w postaci podwójnego martini skończyły się wraz z drugą kadencją Busha juniora, ale pomysł, by każdy posiłek jadać w pracy, brzmiał strasznie.

Zasiadła za biurkiem i w pasku adresu przeglądarki wpisała „Glossy.com”. Prawą stronę witryny zdominowały listy i quizy. Zaintrygowało ją „5 rzeczy, które musisz kupić w nowym pop-up storze Hermèsa”, nieco mniej zaś spodobały się: „Nasz quiz: jakim jesteś butem?” i „10 seksownych celebrytek z kotami, prezentujących jesienne kozaki”. Górną część ekranu wypełniała przesuwająca się galeria zdjęć z sesji, którą Imogen stylizowała tuż przed pójściem na urlop. Wyglądały seksownie i prowokacyjnie, prawie tak samo jak wtedy na papierze. Małe etykietki u dołu strony informowały, że zdjęcie polubiło 12 315 osób, a 5535 zakupiło któryś z wykorzystanych tam elementów odzieży. Kliknęła na parę grubych rajstop Wolforda i wyświetlił się jej oryginalny produkt w cenie prawie stu dolarów. Kiedy przewijała stronę w dół, ceny stopniowo malały, aż do niecałych trzech dolarów za parę gładkich czarnych rajstop marki L’eggs.

***

Zadziwiająco szybko zrobiła się piąta po południu i Imogen nagle doceniła, że są pod ręką przekąski. Porządnie zgłodniała, a chociaż już oswoiła się z Ashley i nawet przeszła z nią na ty, wciąż głupio jej było prosić, by coś jej zamówiła.

Dostała od firmy nowy służbowy laptop i nie bardzo umiała go obsługiwać. Dawniej asystentki drukowały jej większość maili. Przyszła Ashley i spróbowała jej objaśnić podstawy pracy w tak zwanej chmurze. Po dziesięciu latach używania jednego i tego samego systemu pracownicy „Glossy” przestali zapisywać cokolwiek na dyskach komputerów.

‒ W ten sposób możesz pracować, gdzie chcesz, na obojętnie jakim urządzeniu ‒ mówiła, tłumacząc cierpliwie jak przedszkolanka wszystko, co Imogen powinna wiedzieć.

Trzeba było aż czterech różnych haseł, żeby przejść przez coś, co Ashley nazwała firewallami. Imogen zapisała wszystkie w notatniku.

‒ Chyba powinnaś się ich nauczyć na pamięć ‒ zwróciła jej uwagę Ashley. ‒ Eve ma fioła na punkcie bezpieczeństwa.

Czemu Imogen ma się tego uczyć? Przecież od tego są właśnie asystentki, czyż nie? Uważała, że to ogromna strata czasu. Powinna obmyślać strategie, a nie, do cholery, gapić się w monitor cały dzień. Nie potrafiła też ogarnąć umysłem tej nowej, ponoć „intuicyjnej” bazy danych, która istnieje tylko w Internecie. Raz po raz zachowywała pliki, a one ulatywały gdzieś w eter. Każde kliknięcie wywoływało komunikat o błędzie oraz poczucie frustracji.

Boże, jakie to upokarzające.

‒ Dobra, mam to ‒ powiedziała Imogen i kliknęła na jeden z folderów. ‒ Nie, czekaj. Nie mam.

‒ Trzeba trochę czasu, żeby się przyzwyczaić ‒ odparła życzliwie Ashley. ‒ Jutro znów spróbujemy.

Imogen złapała ją za rękę.

‒ Mam jeszcze jedną prośbę. Pomóż mi skonfigurować drukarkę. Nie chcę, żebyś musiała mi drukować wszystkie maile.