Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Diabeł w białym mieście

Diabeł w białym mieście

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-586-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Diabeł w białym mieście

"Fascynująca opowieść o budowniczym, mordercy i wielkiej wystawie, która stała się ich wspólną obsesją. Prawdziwa historia  dwóch mężczyzn, architekta i seryjnego mordercy, których losy połączyła ze sobą największa wystawa w amerykańskiej historii: Kolumbijska Wystawa Światowa z 1893 roku, zorganizowana w Chicago i nazywana „Białym Miastem”.           Daniel Hudson Burnham, wybitny dyrektor robót wystawy i twórca wielu ważnych budynków, takich jak Flatiron Building w Nowym Jorku czy Union Station w Waszyngtonie, pokonuje liczne przeszkody i wraz ze swoim zespołem stara się przekształcić podmokły park Jacksona w „Białe Miasto”.           W tym samym czasie Henry H. Holmes, młody lekarz, złośliwie parodiując „Białe Miasto” Burnhama, wznosi nieopodal swój Hotel Wystawy Światowej – urządzając  w nim straszliwe miejsce mordów, wyposażone w stół sekcyjny, komorę gazową i piec krematoryjny.           Diabeł w białym mieście prowadzi czytelnika w czasy pełne magii i wzniosłości, sprawiając, że dym, romans i tajemnica amerykańskiego wieku pozłacanego, jak określają historycy późny wiek dziewiętnasty, ożywają ponownie."

Polecane książki

Emocjonujący thriller dla młodzieży, pierwszy tom trylogii osadzonej w świecie, w którym decyzja o życiu lub śmierci oskarżonego zapada w oparciu o SMS-owe głosowanie. Świat zrobił postępy od czasów, gdy w starożytnym Rzymie publiczność przesądzała o ułaskawieniu bądź skazaniu gladiatora, głosując k...
„Pan Przypadek i mediaktorzy” to piaty tom przygód rodzimego detektywa geniusza. Tytułowy bohater, Jacek Przypadek, trochę romantyk, bardziej cynik, ponownie musi się zmierzyć z niecodziennymi zagadkami, które tym razem dzieją się w środowisku mediów. W pierwszej ze spraw, o kryptonimie „Wodagate”, ...
Młoda kobieta walcząca o swoje sny... Samolubny kot... Szalona przyjaciółka... Tajemniczy, przystojny mężczyzna i dziwne morderstwa w mieście... Noc drobnymi krokami zmierzała w stronę świtu. Słońce ze swoimi pierwszymi promieniami próbowało przedrzeć się przez zalegające jeszcze wkoło ciemności. Pa...
Dlaczego Polacy głosują na PIS? Maciej Gdula pojechał do pewnego miasteczka na Mazowszu, żeby sprawdzić, dlaczego Polacy głosują na Prawo i Sprawiedliwość. Raport z jego badań zaskoczył komentatorów politycznych i krytyków obecnej władzy. Gdula pokazał, że polityczna oferta PiS to nie tylko 500+, al...
Historia pewnego rozwodu to relacja trzydziestoparolatka, który dowiaduje się, że kobieta, którą poślubił przed 16-tu laty z wielkiej miłości i wiązał z nią swoją przyszłość do końca życia, z którą ma dwie fantastyczne córki, toczy z nim niezrozumiałą rozgrywkę bez względu na koszty, nie oszczęd...
My, oni, dobro, zło, piekło, niebo, szach, mat… Zbiór satyrycznych rysunków związanych z życiem „pozacielesnym.”Różne odcienie absurdu oraz dobrego smaku. W zbiorze oprócz rysunków z serii „Chała na wysokościach” znajduje się 20 kalam...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Erik Larson

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

THE DEVIL IN THE WHITE CITY

Copyright © 2002 by Erik Larson

Copyright © 2008 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2008 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga

Zdjęcie na okładce: Corbis

Zdjęcie autora: © Roseanne Olson

Redakcja: Olga Rutkowska, Marcin Grabski

Korekta: Radosław Ragan, Barbara Meisner

ISBN: 978-83-7508-586-0

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax. 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

E-wydanie 2012.

Publikację elektorniczną przygotował iFormat

Plan Chicago

Chicago, rok 1891

Dedykacja

Dla Chris, Kirsten, Lauren
i Erin,

dla których warto było to
zrobić

— i dla Molly, której
namiętność do skarpetek

trzymała nas w ciągłym
napięciu

OD AUTORA. Nieuchronne zło

Nieuchronne zło

Od autora

Pod koniec dziewiętnastego wieku w Chicago, wśród dymu
fabryk i łoskotu pociągów, mieszkało dwóch ludzi. Obaj byli przystojni,
niebieskoocy i niezwykle utalentowani w dziedzinach, jakimi przyszło im
się w życiu zajmować. Każdy z nich uosabiał jeden z elementów wielkiej
dynamiki, która charakteryzowała amerykański pęd ku dwudziestemu wiekowi.
Pierwszy był architektem, twórcą wielu najważniejszych budynków w Ameryce,
między innymi Flatiron[1] Building w Nowym Jorku i dworca kolejowego Union
Station w Waszyngtonie. Drugi był mordercą, jednym z najbardziej
„płodnych” w historii, a także archetypem amerykańskiego wielkomiejskiego
seryjnego zabójcy. Choć ci dwaj mężczyźni nigdy się nie spotkali,
przynajmniej oficjalnie, ich losy związało z sobą jedno magiczne
wydarzenie — wydarzenie, które prawie zniknęło w mrokach niepamięci, ale w
swoim czasie było postrzegane jako siła niosąca przemiany niemal równie
wielkie jak wojna secesyjna.

Na następnych stronach opowiem historię tych ludzi i
tego wydarzenia, ale muszę najpierw ostrzec czytelników: bez względu na
to, jak dziwne czy makabryczne wydadzą się wam niektóre opisane tutaj
zdarzenia, niniejsza książka nie jest fikcją. Wszystko, co znajdziecie w
cudzysłowach, pochodzi z listów, pamiętników lub innych ówczesnych
dokumentów. Akcja rozgrywa się w Chicago, mam jednak nadzieję, że zostaną
mi wybaczone wycieczki poza granice stanu, na przykład w sytuacjach takich
jak ta, kiedy pełen poświęcenia, pogrążony w żałobie detektyw Geyer
wkracza do ostatniej przerażającej piwnicy. Proszę również o
wyrozumiałość, gdy porzucam główny tok opowieści, zagłębiając się w
kwestie konieczne dla jej lepszego zrozumienia, dotyczące choćby
zdobywania zwłok na potrzeby medyczne czy właściwego wykorzystania
pelargonii odmiany Black Prince w Olmstedowskich krajobrazach.

W swojej istocie, jeśli odrzucić grubą warstwę błota,
dymu i przelanej krwi, jest to książka o ulotności życia i o tym, dlaczego
niektórzy ludzie starają się wypełnić dany im krótki czas na Ziemi próbami
osiągnięcia rzeczy niemożliwych, a inni — wywoływaniem smutku i rozpaczy.
W ostatecznym rozrachunku jest to jednak opowieść o nieuniknionym
konflikcie między dobrem i złem, światłem i mrokiem, Białym i Czarnym
Miastem.

Erik Larson, Seattle

MOTTO

Nie należy tworzyć
skromnych planów. Nie ma w nich magii zdolnej poruszyć serce mężczyzny.

Daniel H. Burnham,

Dyrektor Departamentu
Robót

Światowej Wystawy
Kolumbijskiej, 1893

Urodziłem się, mając w
sobie diabła. Nic nie mogłem poradzić na to, że jestem mordercą, tak jak
poeta nic nie może poradzić na to, że czuje inspirację do tworzenia
poezji.

doktor H. H. Holmes,

przyznanie się do
winy, 1896

PROLOG. Na pokładzie Olympic

PROLOG

Na pokładzie Olympic

1912

Architekci (od lewej do prawej): Daniel Burnham,
George Post, M. B. Pickett, Henry van Brunt, Francis Millet, Maitland
Armstrong, pułkownik Edmund Rice, Augustus St. Gaudens, Henry Sargent
Codman, George W. Maynard, Charles McKim, Ernest Graham, Dion Geraldine

Na pokładzie Olympic

Na pokładzie Olympic

Był 14 kwietnia 1912 roku, czarny dzień w historii
żeglugi, choć oczywiście pasażer, który zajmował kabiny 63-65 na
osłoniętym pokładzie C, nie mógł jeszcze o tym wiedzieć. Wiedział
natomiast, że bardzo boli go stopa, zdecydowanie mocniej, niż się
spodziewał. Miał sześćdziesiąt pięć lat i zrobił się… obszerny. Włosy mu
posiwiały, wąsy stały się niemal białe, ale oczy pozostały równie błękitne
jak kiedyś, a może nawet bardziej — zapewne wobec bliskości morza. Już raz
ból stopy zmusił go do odłożenia podróży, teraz zaś dodatkowo uwięził go w
kabinie, kiedy inni pasażerowie pierwszej klasy — wśród nich jego własna
żona — oddawali się rozrywce, na którą i on miał wielką ochotę, to znaczy
zwiedzaniu egzotycznych zakamarków statku. Pasażer kabin 63-65 zakochał
się w luksusie tego liniowca równie mocno jak w wagonach pałacowych
Pullmana i gigantycznych kominkach, ale kłopoty ze stopą znacznie
zmniejszyły jego radość z podróży. Zdawał sobie sprawę, że choroba, będąca
przyczyną tych problemów, po części wynikała z jego własnej winy. Sam
przecież w minionych latach odmawiał stanowczo ograniczenia flirtów z
najlepszymi winami, najwykwintniejszymi potrawami i najwyborniejszymi
gatunkami cygar. A teraz ból przypominał mu codziennie, że jego czas na
tej planecie zbliża się do końca. Tuż przed wyjazdem powiedział
przyjacielowi: „Nie interesuje mnie przedłużanie życia za wszelką cenę,
jeśli człowiek wykonał już swoją pracę na Ziemi, i to wykonał ją
zadowalająco”.

Pasażer nazywał się Daniel Hudson Burnham, a jego
nazwisko było znane na całym świecie. Był architektem, a swoją pracę
wykonał zadowalająco w Chicago, Nowym Jorku, Waszyngtonie, San Francisco,
Manili i w wielu innych miastach. W towarzystwie żony Margaret oraz córki
i jej męża płynął do Europy na wielką wyprawę, która miała potrwać całe
lato. Wybrał rejs na pokładzie R.M.S. Olympic, należącego do linii White
Star, ponieważ był to nowy, wielki i wspaniały liniowiec pasażerski, a w
momencie, kiedy rezerwował bilety, również największy statek na świecie
pływający na regularnej trasie. Zaledwie trzy dni przed wyjściem w morze
tytuł ten ukradła mu siostrzana jednostka — nieco większy brat bliźniak —
wyruszająca właśnie w swój dziewiczy rejs. Burnham wiedział, że na
pokładzie tego drugiego statku znajduje się jeden z jego najbliższych
przyjaciół, malarz Francis Millet. On również przeprawiał się przez
Atlantyk, ale w odwrotnym kierunku.

Gdy do kabiny wpadły ostatnie promienie zachodzącego
słońca, Burnham ruszył wraz z Margaret do jadalni pierwszej klasy,
znajdującej się jeden pokład niżej. Zjechali windą, żeby oszczędzić jego
stopie męki pokonywania wspaniałej klatki schodowej. Niechętnie godził się
na to udogodnienie, ponieważ podziwiał artyzm metalowej spiralnej
balustrady schodów i ogromną kopułę ze szkła i stali, która oświetlała
wnętrze statku naturalnym światłem. Obolała stopa znacznie ograniczała
jego możliwość poruszania się. Zaledwie tydzień wcześniej spotkało go
jeszcze większe upokorzenie: musiał przejechać na wózku inwalidzkim przez
Union Station w Waszyngtonie, dworzec kolejowy, który sam zaprojektował.

Burnhamowie zjedli kolację tylko we dwoje, w jadalni
pierwszej klasy, po czym wrócili do swoich kabin. A tam, bez jakiegoś
szczególnego powodu, myśli Burnhama powróciły do Francisa Milleta. Pod
wpływem nagłego impulsu postanowił wysłać przyjacielowi pozdrowienia ze
środka oceanu, za pośrednictwem aparatu Marconiego, który znajdował się na
pokładzie Olympic.

Zadzwonił po stewarda. Jego wiadomość zabrał mężczyzna
w średnim wieku, w nienagannie odprasowanym białym uniformie, i zaniósł
trzy pokłady wyżej, do kabiny radiowej przylegającej do pokładu
oficerskiego. Kilka chwil później wrócił, ciągle trzymając wiadomość w
dłoni. Wytłumaczył, że operator nie chciał jej przyjąć.

Zirytowany i obolały Burnham kazał mu wracać i zażądać
wyjaśnień.

* * *

Burnham nigdy nie zapominał o Millecie ani o
wydarzeniu, które ich do siebie zbliżyło: Wielkiej Wystawie Światowej,
zorganizowanej w Chicago w 1893 roku. Millet był jednym z najbardziej
oddanych sojuszników Burnhama w długich, słodko-gorzkich zmaganiach o
budowę tej wystawy. Jej oficjalna nazwa brzmiała: World’s Columbian
Exposition — Światowa Wystawa Kolumbijska, a jej oficjalnym celem było
uczczenie czterechsetnej rocznicy odkrycia Ameryki przez Krzysztofa
Kolumba. Jednak to dzięki Burnhamowi, jej głównemu twórcy, ekspozycja
zmieniła się w coś więcej: w czarujące i znane na całym świecie Białe
Miasto.

Choć trwała zaledwie sześć miesięcy, obliczono, że w
tym czasie odwiedziło ją 27,5 miliona zwiedzających, i to w okresie, gdy
całkowita liczba ludności Stanów Zjednoczonych wynosiła 65 milionów. W
rekordowym dniu wystawę zwiedziło ponad 700 tysięcy osób. Już zresztą samo
to, że powstała, nosiło znamiona cudu. Aby ją zbudować, Burnham musiał
pokonać tysiące przeszkód, z których każda mogła — nie, raczej powinna
była — zniweczyć cały projekt jeszcze przed dniem otwarcia. Z pomocą
wybranych architektów wyczarował miasto marzeń, którego piękno i blask
przewyższyły nawet najśmielsze wyobrażenia. Zwiedzający przychodzili tutaj
ubrani w swoje najlepsze stroje, przybierając poważny wyraz twarzy, jakby
wchodzili do wielkiej katedry. Niektórzy płakali na widok takiego piękna.
Inni próbowali nowej przekąski o nazwie Cracker Jack[2] oraz nowej potrawy,
określanej jako chrupki śniadaniowe. Na teren wystawy przeniesiono całe
wioski z Egiptu, Algierii, Dahomeju i innych odległych stron świata, i to
razem z ich mieszkańcami. Na samej Ulicy Kairskiej było zatrudnionych
prawie dwustu Egipcjan. Stało przy niej dwadzieścia pięć budynków, w tym
teatr na sto pięćdziesiąt miejsc, w którym zaprezentowano Ameryce nową,
skandalizującą formę rozrywki. Wszystko w tej wystawie było egzotyczne, a
przede wszystkim olbrzymie. Zajmowała ponad dwa i pół kilometra
kwadratowego powierzchni, na której wzniesiono ponad dwieście budynków.
Największa hala wystawowa mogła pomieścić w swoim wnętrzu jednocześnie
amerykański Kapitol, Wielką Piramidę, katedrę z Winchester, Madison Square
Garden i katedrę Świętego Pawła. A pewna konstrukcja, początkowo potępiana
jako „szkaradzieństwo”, stała się symbolem całej wystawy. Ta wielka i
przerażająca machina natychmiast przyćmiła słynną wieżę Gustave’a
Alexandre’a Eiffela, która tak mocno zraniła wcześniej dumę Ameryki. Nigdy
dotąd w jednym miejscu nie zgromadzono razem tylu najjaśniejszych gwiazd.
Byli wśród nich: bohater Dzikiego Zachodu, myśliwy, zwiadowca armii
amerykańskiej, aktor i twórca widowisk rozrywkowych Buffalo Bill,
powieściopisarz Theodore Dreiser, amerykańska działaczka na rzecz kobiet
Susan B. Anthony, współtwórczyni pierwszych domów opieki społecznej,
laureatka Pokojowej Nagrody Nobla z 1931 roku Jane Addams, sławny
amerykański adwokat Clarence Darrow, inżynier i przedsiębiorca George
Westinghouse, wynalazca Thomas Edison, historyk i pisarz z rodziny dwóch
prezydentów Stanów Zjednoczonych Henry Adams, arcyksiążę austro-węgierski
Franciszek Ferdynand, elektryk i wynalazca Nikola Tesla, polski pianista,
kompozytor i polityk Ignacy Paderewski oraz przedsiębiorcy Philip Armour i
Marshall Field. Amerykański dziennikarz i korespondent wojenny Richard
Harding Davis nazwał tę wystawę „największym wydarzeniem w historii kraju
od czasu wojny secesyjnej”.

Nikt nie wątpił, że w wystawie tkwiła prawdziwa magia,
niemniej jednak dotknął ją także mrok. Przy urzeczywistnianiu tego
marzenia Ameryki dziesiątki robotników odniosły rany, niektórzy zaś
ponieśli śmierć, skazując na biedę swoje rodziny. Pożar zabił ich aż
piętnastu, a ręka zamachowca zmieniła uroczystość, która miała pretendować
do miana największej w dziewiętnastym wieku, w wielki pogrzeb. Podczas
Światowej Wystawy Kolumbijskiej zdarzyło się również coś znacznie
gorszego, ale ta sprawa wychodziła na jaw powoli. Wśród wyczarowanego
przez Burnhama piękna działał morderca. Młode kobiety, przywabione do
Chicago przez wystawę i możliwość rozpoczęcia samodzielnego życia, znikały
bez śladu. Po raz ostatni widziano je, jak wchodziły do ciągnącej się
wzdłuż całej przecznicy rezydencji zabójcy, budynku będącego parodią
wszystkiego co drogie architektom. Dopiero po zamknięciu ekspozycji do
Burnhama i jego kolegów dotarły wieści o pełnych udręki listach
zrozpaczonych rodziców w sprawie córek, które przyjechały do miasta i
więcej nie dały znaku życia. Prasa spekulowała, że w czeluściach tego
budynku zaginęły dziesiątki osób przybyłych do Chicago, żeby zwiedzić
wystawę. Rzeczy, jakie odkryli w środku detektywi, oraz to, że działy się
one w ukryciu aż tak długo, zaskoczyły nawet najbardziej odpornych
członków klubu Whitechapel, biorącego nazwę od dzielnicy londyńskiej, z
której Kuba Rozpruwacz uczynił swój teren łowów. Racjonaliści zrzucali
winę na potężne zmiany, jakie wstrząsnęły wówczas Chicago. Wobec skali
ówczesnego zamieszania jest zrozumiałe, że dzieło młodego i przystojnego
doktora przeszło niezauważone. Jednak w miarę upływu czasu nawet poważni
obywatele zaczęli o nim myśleć zdecydowanie mniej racjonalnie. On sam
określał siebie jako diabła i utrzymywał, że jego fizyczna postać zaczęła
się zmieniać. A tyle dziwnych wypadków przytrafiło się ludziom, którzy
postawili go przed obliczem sprawiedliwości, że twierdzenia te zaczęły się
wydawać niemal wiarygodne.

Dla osób skłonnych do wiary w rzeczy nadprzyrodzone
już sama śmierć przewodniczącego ławy przysięgłych była tego
wystarczającym dowodem.

* * *

Burnhama dręczył ból stopy. Pokład wibrował. Bez
względu na to, w którym miejscu statku się przebywało, zawsze wyczuwało
się moc jego dwudziestu dziewięciu kotłów, wędrującą w górę przez poszycie
kadłuba. To drżenie przez cały czas przypominało pasażerom, czy to w
prywatnych kabinach, czy w jadalniach, czy w palarniach — choć zadano
sobie wiele trudu, żeby zmienić te pomieszczenia w komnaty Wersalu albo
angielskiego pałacu królewskiego — że znajdują się na pokładzie liniowca
mknącego przez bezkresny błękit oceanu.

Burnham i Millet byli jednymi z nielicznych
budowniczych Światowej Wystawy Kolumbijskiej, którzy nadal pozostawali
przy życiu. Tak wielu już odeszło. Olmsted i Codman. McKim. Hunt. Atwood —
w sposób zagadkowy. I ta pierwsza strata, z którą Burnhamowi nadal trudno
się było pogodzić. Wkrótce nie zostanie już nikt, kto widział wystawę na
własne oczy, a ona sama zniknie wraz z ich pamięcią.

Kto z głównych osób żył jeszcze, oprócz Milleta? Tylko
Louis Sullivan — rozgoryczony, w oparach alkoholu, pełen pretensji, choć
nie aż tak wielkich, żeby mu przeszkodziły przychodzić do biura Burnhama
po pożyczkę albo żeby sprzedać jakiś obraz lub szkic.

Jeden Francis Millet wydawał się silny i zdrowy, i
nadal pełen pragmatycznego poczucia humoru, które tak ożywiało długie
wieczory podczas budowy wystawy.

Steward wrócił. Wyraz jego oczu był zupełnie inny.
Przeprosił. Wyjaśnił, że nadal nie udało mu się wysłać wiadomości, ale
przynajmniej teraz może wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Liniowiec
Milleta uległ katastrofie, a Olympic płynie mu w tej chwili na pomoc. Z
maksymalną prędkością, na północ. Otrzymano rozkaz przyjąć na pokład
pasażerów ze statku Milleta i zapewnić rannym opiekę. Nic więcej nie było
wiadomo.

Burnham poruszył nogą, skrzywił się i czekał na dalsze
wieści. Miał nadzieję, że kiedy Olympic wreszcie dotrze na miejsce
wypadku, odszuka Milleta i wysłucha z jego ust szokującej opowieści o
rejsie. Otulony panującym w kabinie spokojem Burnham otworzył swój
dziennik.

Tej nocy wystawa przypomniała mu się z niezwykłą
wyrazistością.

CZĘŚĆ I. Zamrożona muzyka

CZĘŚĆ I

Zamrożona muzyka

Chicago 1890-1891

Chicago około 1889 roku

Czarne miasto

Czarne miasto

Jak łatwo było zniknąć.

Codziennie do Chicago przyjeżdżały albo z niego
odjeżdżały tysiące pociągów. Wiele przywoziło młode samotne kobiety, które
nigdy dotąd nie widziały miasta na oczy, ale miały nadzieję uczynić swoim
domem tę jedną z największych i najbardziej bezwzględnych metropolii na
świecie. Jane Addams, reformatorka społeczna, założycielka chicagowskiego
Hull House, napisała: „Nigdy przedtem w dziejach cywilizacji nie uwolniono
równie nagle spod opieki rodzicielskiej tak wielkiej liczby młodych
dziewcząt. Nigdy dotąd nie pozwolono im chodzić samotnie po ulicach miasta
i pracować w obcych domach”. Kobiety szukały pracy jako maszynistki,
stenografki, szwaczki i tkaczki. Mężczyźni, którzy je zatrudniali, w
przeważającej większości byli moralnie nieskazitelnymi obywatelami,
skupionymi na wydajności pracy i własnym zysku. Ale nie zawsze. Dnia 30
marca 1890 roku urzędnik z First National Bank zamieścił w dziale „Dam
pracę” gazety „Chicago Tribune” ostrzeżenie dla stenografek. „Jesteśmy
głęboko przekonani” — pisał — „że żaden szanujący się biznesmen nie dałby
ogłoszenia, że poszukuje stenografki, która jest blondynką o dobrej
prezencji, przebywa w mieście sama, a do oferty pracy powinna załączyć
swoje zdjęcie. Wszystkie takie ogłoszenia noszą wyraźne znamię
wulgarności. Sądzimy również, że nie jest rzeczą bezpieczną, żeby damy
odpowiadały na równie niestosowne anonse”.

Kobiety podejmowały pracę na ulicach, które wiły się
wśród barów, szulerni i burdeli. Rozpusta kwitła, oficjalnie tolerowana.
„Salony i sypialnie, w których mieszkali uczciwi ludzie były (jak i teraz)
raczej nudne” — napisał pod koniec życia hollywoodzki scenograf,
dwukrotnie nagrodzony Oscarem Ben Hecht, próbując wyjaśnić tę
charakterystyczną cechę starego Chicago. — „W pewien sposób przyjemna była
świadomość, że za ich oknami diabeł nadal hasa w rozbłyskach płonącej
siarki”. Z kolei niemiecki socjolog Max Weber, w analogii, która okazała się aż nazbyt celna,
porównał to miasto do „człowieka, z którego zdarto skórę”.

Anonimowa śmierć zjawiała się tutaj nagle i zabijała
szybko. Każdy z tysięcy pociągów, które przyjeżdżały do miasta i które z
niego wyjeżdżały, siał ją we własnym zakresie. Można było zejść z
krawężnika i zginąć pod kołami Chicago Limited. Na skrzyżowaniach torów
kolejowych w mieście codziennie ginęły średnio dwie osoby. Obrażenia,
jakich doznawały, były wręcz groteskowe — przechodnie często natykali się
na ucięte głowy. Istniały także inne niebezpieczeństwa. Tramwaje spadały z
mostów zwodzonych. Konie płoszyły się i wlokły wozy w tłum. Pożary
pochłaniały co dnia dwanaście istnień ludzkich, a ofiary płomieni gazety
najchętniej określały przymiotnikiem „usmażony”. Poza tym były jeszcze
dyfteryt, tyfus, cholera, grypa… Oraz morderstwo. W okresie trwania
Światowej Wystawy Kolumbijskiej tempo, w jakim ludzie zabijali się
nawzajem, wzrosło gwałtownie w całym kraju, ale szczególnie w Chicago,
gdzie policja nie miała ani odpowiednich sił, ani niezbędnej wiedzy
pozwalającej zapanować nad podobną falą zbrodni. W ciągu pierwszych
sześciu miesięcy 1892 roku w mieście zanotowano osiemset wypadków
gwałtownej śmierci. Cztery dziennie. Większość z nich była prozaiczna:
napad rabunkowy, kłótnia czy zazdrość. Mężczyźni strzelali do kobiet,
kobiety strzelały do mężczyzn, a dzieci niechcący naciskały na spust,
mierząc do innych dzieci. Ale to wszystko można było zrozumieć. Nie
zdarzyło się nic, co przypominałoby zbrodnie z Whitechapel. Pięć ofiar
zmasakrowanych przez Kubę Rozpruwacza w 1888 roku wymykało się wszelkim
wyjaśnieniom i przyciągało uwagę czytelników w całej Ameryce. Głównie
ludzi, którzy wierzyli, że taka rzecz nigdy nie mogłaby się zdarzyć w ich
mieście.

Ale w tamtym czasie wszystko ulegało zmianie.
Gdziekolwiek by spojrzeć, granica między moralnością a złem zdawała się
zanikać. Elizabeth Cady Stanton gardłowała za rozwodami. Clarence Darrow
orędował za wolną miłością. Młoda kobieta o nazwisku Borden zabiła swoich
rodziców.

A w Chicago młody przystojny doktor wysiadł z pociągu,
niosąc w ręku chirurgiczną walizeczkę. Zstąpił w świat zgiełku, dymu i
pary, przeniknięty aurą, jakiej przydawał mu zapach mordowanego bydła i
zarzynanych świń. I spodobało mu się tutaj.

Później nadeszły listy. Od Cigrandów, Williamsów,
Smythe’ów i wielu innych. Przychodziły na adres ponurego zamczyska
stojącego na rogu Sześćdziesiątej Trzeciej i Wallace. Listy błagające o
wiadomość na temat losu córek i ich dzieci.

Łatwo było zniknąć. Tak łatwo było wyprzeć się wiedzy.
Tak bardzo łatwo było się ukryć w dymie i wrzawie, że zło zaczęło
zapuszczać korzenie. Oto Chicago w przededniu największej wystawy w
historii.

„Kłopoty dopiero się zaczynają”

„Kłopoty dopiero się zaczynają”

Po południu w poniedziałek 24 lutego 1890 roku ponad
dwa tysiące osób zebrały się na chodniku i na ulicach wokół redakcji
„Chicago Tribune”. Podobnej wielkości tłumy otoczyły każdą z pozostałych
dwudziestu ośmiu redakcji gazet codziennych, stłoczyły się również w
recepcjach hoteli, barach oraz w biurach Western Union i Postal Telegraph
Company. Wśród zebranych przed siedzibą „Chicago Tribune” byli biznesmeni,
urzędnicy, komiwojażerowie, stenografki, policjanci i przynajmniej jeden
fryzjer. W pogotowiu stał goniec, czekając, aż pojawi się wieść warta
przekazania. Było zimno. Dym wypełniał przepastne groty między budynkami i
ograniczał widoczność do kilku przecznic. Od czasu do czasu policjanci
oczyszczali drogę jaskrawożółtym tramwajom linowym, które nazywano tutaj
„trzymaczami”, ponieważ kierujący przyczepiali je do liny biegnącej w
kanale pod powierzchnią ulicy. Dwukołowe wozy zapakowane towarami toczyły
się z łoskotem po bruku, ciągnięte przez olbrzymie konie wydychające w
mrok kłęby pary.

Oczekiwanie zdawało się naelektryzowane napięciem,
ponieważ Chicago było miastem dumnym. Na każdym rogu ludzie zaglądali w
twarze sklepikarzom, taksówkarzom, kelnerom i gońcom hotelowym, próbując z
nich wyczytać, czy wiadomość już nadeszła i czy była dobra, czy zła. Ten
rok, jak dotąd, był pomyślny. Ludność Chicago po raz pierwszy przekroczyła
milion osób, czyniąc z niego drugie po Nowym Jorku najludniejsze miasto w
Ameryce, choć niezadowoleni mieszkańcy zdeklasowanej Filadelfii szybko
zaczęli wytykać rywalowi oszustwo. Mianowicie tuż przed przeprowadzeniem
spisu, którego dokonywano raz na dziesięć lat, Chicago włączyło w swoje
granice duże obszary przedmieść. Oskarżenia te jednak zbyto wzruszeniem
ramion. Duże znaczy tyle co duże. Dzisiejszy sukces rozproszy ostatecznie
panujące na Wschodnim Wybrzeżu przekonanie, że Chicago to chciwy
zaścianek, parający się głównie ubojem świń. Z kolei porażka będzie się
równać upokorzeniu, z którego miasto szybko się nie podźwignie, zważywszy,
jak głośno jego czołowi obywatele chełpili się, że wygra. To właśnie te
przechwałki, nie zaś nieustający południowo-zachodni wiatr, zachęciły
pewnego nowojorskiego redaktora do przezwania Chicago „Windy City” —
„Nadęte Miasto”, choć obecnie nazwę tę wiąże się raczej z wiejącymi tu
wiatrami.

Czterdziestotrzyletni Daniel Burnham i jego partner,
John Root, który właśnie przekroczył czterdziestkę, siedzieli w swoich
biurach na ostatnim piętrze wieżowca Rookery i odczuwali to napięcie
bardziej niż inni mieszkańcy miasta. Uczestniczyli w tajnych rozmowach,
otrzymali pewne zapewnienia i posunęli się nawet do przedsięwzięcia
rekonesansowych wypraw do leżących na uboczu części metropolii. Byli
głównymi architektami Chicago, pionierami w budowie wysokościowców.
Zaprojektowali pierwszy budynek, który okrzyknięto drapaczem chmur.
Panowało ogólne przekonanie, że co roku jakiś wzniesiony przez nich obiekt
zostaje okrzyknięty najwyższym na świecie. Kiedy przeprowadzili się do
Rookery — wznoszącej się na rogu La Salle i Adams wspaniałej, wypełnionej
światłem budowli projektu Roota — uzyskali widok na miasto i jezioro,
jakiego nikomu, poza robotnikami budowlanymi, nie było dotąd dane
podziwiać. Wiedzieli jednak, że dzisiejsze wydarzenie może sprawić, że
zbledną wszystkie ich dotychczasowe sukcesy.

Wieść powinna nadejść z Waszyngtonu za pośrednictwem
telegrafu. „Tribune” miała ją otrzymać od własnych reporterów. Jej
wydawcy, redaktorzy i zecerzy byli gotowi do pracy nad dodatkiem
specjalnym. Podobnie jak palacze wrzucający węgiel pod kotły drukarskich
pras parowych. Jeden z pracowników redakcji miał naklejać każdy
przychodzący biuletyn na szybie, drukiem na zewnątrz, tak by mogli go
przeczytać przechodnie.

Wkrótce po godzinie szesnastej standardowego czasu
kolejowego Chicago[3] „Tribune” otrzymała pierwszy telegram.

* * *

Nawet Burnham nie potrafił powiedzieć na pewno, kto
pierwszy wystąpił z tym pomysłem. Można by odnieść wrażenie, że powstał w
wielu umysłach jednocześnie. Początkowo zamierzano po prostu uczcić
czterechsetną rocznicę odkrycia Nowego Świata przez Kolumba
zorganizowaniem Wystawy Światowej, choć pomysł nie wzbudził większego
entuzjazmu. Ameryka, trawiona wielką pogonią za władzą i bogactwem, która
zaczęła się zaraz po wojnie secesyjnej, nie była zainteresowana czczeniem
własnej przeszłości. Jednakże w 1889 roku Francuzi uczynili coś, co
wszystkich wprawiło w zdumienie.

Na Polach Marsowych w Paryżu Francja otworzyła
Exposition Universelle — Wystawę Światową tak wielką, wspaniałą i
egzotyczną, że zwiedzający wychodzili z niej przekonani, że żadna inna jej
nie dorówna. W samym sercu terenów ekspozycji stanęła wieża ze stali,
wysoka na trzysta metrów, w tamtym czasie najwyższa budowla, jaką
kiedykolwiek wzniósł człowiek. Konstrukcja nie tylko zapewniła swojemu
projektantowi, Gustave’owi Alexandre’owi Eiffelowi, wieczną sławę, ale
była również jaskrawym dowodem na to, że Francja wyparła Stany Zjednoczone
z pozycji lidera w dziedzinie konstrukcji z żelaza i stali — mimo Mostu
Brooklyńskiego, Horseshoe Curve[4] i innych niezaprzeczalnych osiągnięć
amerykańskich inżynierów.

A Stany Zjednoczone mogły za to winić jedynie siebie.
Ameryka uczyniła niewiele, żeby zaprezentować w Paryżu swoje talenty
artystyczne, przemysłowe czy naukowe. „Będą nas zaliczać do tych nacji,
które okazują brak dbałości o własny wizerunek” — pisał paryski
korespondent „Chicago Tribune” 13 maja 1889 roku, dodając, że inne kraje
zaprezentowały się z godnością i klasą, natomiast wystawcy amerykańscy bez
żadnego planu czy artyzmu wznieśli melanż pawilonów i słupów
ogłoszeniowych. „W rezultacie powstała smutna mieszanina sklepów, stoisk i
bazarów, rzadko cieszących wzrok, a wspólnie tworzących wrażenie
sprzeczności”. W przeciwieństwie do Ameryki Francja dołożyła starań, aby
jej chwała przyćmiła wszystkich. „Inne kraje nie są rywalami Francji —
pisał korespondent — one jedynie podkreślają jej chwałę. Zgodnie z
oczekiwaniami ubogi charakter ich ekspozycji uwypukla wspaniałość Francji,
jej bogactwo i świetność”.

Nawet wieża Eiffla, choć Amerykanie z całych sił
pragnęli, żeby stała się potwornością na zawsze brukającą urok Paryża,
dzięki swojej masywnej podstawie i zwężającemu się ku górze trzonowi,
który przypominał tor lotu racy, okazała się budowlą o nieoczekiwanym
rozmachu. Podobnego upokorzenia nie można było przełknąć tak po prostu.
Dumę Ameryki z jej rosnącej siły i międzynarodowej pozycji podsycił nowy
ogień patriotyzmu. Amerykanie potrzebowali okazji, by przewyższyć
Francuzów, a szczególnie by „zeifflować Eiffela”. Nagle pomysł
zorganizowania wielkiej wystawy na cześć odkrycia Nowego Świata przez
Kolumba nabrał nieodpartego uroku.

Początkowo większość Amerykanów wierzyła, że wystawa
oddająca cześć najstarszym korzeniom narodu powinna być zorganizowana w
Waszyngtonie, w stolicy kraju. W pierwszym odruchu zgadzali się z tym
nawet reporterzy z Chicago. W miarę jednak jak pomysł ekspozycji nabierał
realnych kształtów, inne miasta zaczęły ją postrzegać jako pożądaną
nagrodę, głównie ze względu na prestiż, jaki z sobą niosła — prestiż
będący nieodpartą przynętą w czasach, kiedy duma z miejsca ustępowała
jedynie dumie z krwi. Nagle wystawę zapragnęły zorganizować Nowy Jork i
St. Louis. Waszyngton opierał swoje roszczenia do tego zaszczytu na tym,
że był centrum władzy, a Nowy Jork — na tym, że był centrum wszystkiego.
Nikogo nie obchodziło, co myśli St. Louis, choć powszechnie było wiadomo,
że ma ono niezwykły hart ducha.

Ale żadne inne miasto nie było tak dumne jak Chicago,
w którym mówiło się nawet o „chicagowskim duchu”, jakby to była konkretna,
namacalna siła, szczycąc się przy okazji tempem odbudowy po wielkim
pożarze z 1871 roku. Metropolię nie tylko podniesiono wówczas ze
zgliszczy, lecz także zmieniono w krajowego lidera handlu, przemysłu i
architektury. Całe to bogactwo nie zdołało jednak podważyć powszechnego
przekonania, że jest to w istocie prowincjonalna dziura, w której
wieprzowina cieszy się większym powodzeniem niż muzyka Beethovena. To Nowy
Jork był stolicą kultury, wykwintu i towarzystwa, a jego czołowi obywatele
i redaktorzy ważniejszych gazet nigdy nie pozwolili, żeby Chicago o tym
zapomniało. Wystawa, jeśli zostałaby odpowiednio przygotowana — jeśli
przyćmiłaby ekspozycję w Paryżu — mogła raz na zawsze zmienić tę opinię.
Wydawcy chicagowskich gazet widząc, że Nowy Jork stanął w szranki, zaczęli
pytać: Dlaczego nie Chicago? „Tribune” ostrzegała, że „jastrzębie,
myszołowy, sępy i inne podstępne i brudne bestie z Nowego Jorku już
wyciągają łapy po wystawę”.

Dnia 29 czerwca 1889 roku burmistrz Chicago, DeWitt C.
Cregier, ogłosił powołanie Komitetu Obywatelskiego złożonego z dwustu
pięćdziesięciu najbardziej szanowanych obywateli miasta. Komitet na swoim
zebraniu uchwalił rezolucję, której ostatnie zdanie brzmiało: „Ludzie,
którzy pomagali zbudować Chicago, pragną zorganizować tę wystawę i
zamierzają dostąpić tego zaszczytu, mając do niego sprawiedliwe i dobrze
uzasadnione prawa”.

Ostatnie słowo należało jednak do Kongresu i właśnie
nadeszła chwila wielkiego głosowania.

* * *

Pracownik „Tribune” podszedł do okna i wywiesił
biuletyn. W pierwszym głosowaniu Chicago uzyskało dużą przewagę — sto
piętnaście głosów w stosunku do siedemdziesięciu dwóch oddanych na Nowy
Jork. Na trzecim miejscu było St. Louis, a na ostatnim uplasował się
Waszyngton. Jeden z kongresmenów był w ogóle przeciwny organizowaniu
wystawy i z wyjątkowym wprost brakiem dobrych manier zagłosował na
Cumberland Gap. Kiedy tłum przed redakcją „Tribune” zobaczył, że Chicago
wyprzedziło Nowy Jork aż o czterdzieści trzy głosy, rozległy się wiwaty,
gwizdy i oklaski. Wszyscy jednak wiedzieli, że potrzeba im jeszcze
trzydziestu ośmiu głosów do osiągnięcia zwykłej większości, która była
konieczna, żeby uzyskać prawo do organizacji wystawy.

W miarę jak światło dnia przygasało, rozlewając wokół
zmierzch, odbywały się kolejne głosowania. Chodniki zapełnili ludzie
wracający z pracy. Maszynistki — kobiety, które pisały na maszynach do
pisania, najnowszym biurowym wynalazku — wylały się z Rookery, Montauk i
innych drapaczy chmur. Pod płaszczami miały na sobie zwyczajowe białe
bluzki i długie czarne spódnice, które przypominały czarno-białe klawisze
ich remingtonów. Dorożkarze klęli i uspokajali konie. Latarnik szedł
szybkim krokiem samym brzegiem tłumu, rozkręcając dysze gazowe umieszczone
na szczytach metalowych słupów latarni. Nagle wszędzie pojawiły się
kolory: żółte tramwaje, błękitne plamy mundurów doręczycieli telegramów,
przemykających z torbami pełnymi radości i smutku, dorożkarze zapalający
czerwone nocne latarnie na tyłach swoich dwukółek, duży pozłacany lew,
który przykucnął przed sklepem z kapeluszami po drugiej stronie ulicy. Hen
wysoko, w wielkich drapaczach chmur, mrok rozświetlały lampy gazowe i
elektryczne, rozkwitające w nocy niczym kwiaty.

Goniec z „Tribune” znów pojawił się w oknie, tym razem
z wynikami piątego głosowania. „Smutek, jaki ogarnął zebrany tłum, był
ciężki i mroczny” — zanotował dziennikarz. Nowy Jork zyskał piętnaście
głosów, Chicago otrzymało tylko sześć. Dystans między rywalizującymi
miastami nieco się więc zmniejszył. Stojący w tłumie fryzjer poinformował
wszystkich wokół siebie, że dodatkowe głosy dla Nowego Jorku muszą
pochodzić od kongresmenów, którzy wcześniej głosowali na St. Louis.
Rewelacja ta sprowokowała pewnego porucznika, Alexandra Rossa, do
wygłoszenia następującego oświadczenia: „Panowie, jestem gotów
zaświadczyć, że żaden mieszkaniec St. Louis nie zawaha się przed
obrabowaniem kościoła”. Ktoś inny zawołał: „Albo przed otruciem psa swojej
żony”. To ostatnie stwierdzenie zyskało sobie powszechny aplauz.

W Waszyngtonie delegacja z Nowego Jorku, w której
skład wchodził między innymi Chauncey Depew, dyrektor przedsiębiorstwa
kolejowego New York Central i jeden z najwyżej cenionych mówców tamtych
czasów, wyczuła, że fala się odwraca i poprosiła o odroczenie głosowania
do następnego dnia. Na wieść o jego prośbie tłum zebrany przed redakcją
„Tribune” zaczął pohukiwać, poprawnie odgadując, że intencją rywala było
zdobycie czasu na lobbowanie za większą liczbą głosów.

Wniosek odrzucono, ale izba przegłosowała ogłoszenie
krótkiej przerwy w obradach. W Chicago tłum pozostał na miejscu.

Po siódmym głosowaniu Chicago dzielił już tylko jeden
głos od osiągnięcia większości. Nowy Jork stracił pozycję. Ulica
znieruchomiała. Dorożki się zatrzymały, a policja ignorowała coraz dłuższy
rząd „trzymaczy”, który ciągnął się na prawo i na lewo, tworząc w mroku
coraz szersze rozcięcie w kolorze kadmu. Pasażerowie wysiedli i zapatrzyli
się w okna redakcji „Tribune”, czekając na następne obwieszczenie.
Brzęczące pod chodnikiem liny uderzyły w ton zawieszenia i na nim zamarły.

Wkrótce w oknie redakcji pojawił się inny niż dotąd
pracownik. Był młody, wysoki i chudy, z czarną brodą. Popatrzył bez wyrazu
na tłum. W jednej dłoni trzymał słoik z klejem, w drugiej — pędzel i nowy
biuletyn. Nie spieszył się. Położył biuletyn na stole, tam, gdzie nie było
go widać, ale tłum doskonale odgadywał z ruchów jego rąk, co robi.
Niespiesznie odkręcił słoik z klejem. Twarz pracownika redakcji była
ponura, jakby zaglądał do otwartej trumny. Metodycznie smarował biuletyn.
Zajęło mu dłuższą chwilę, zanim przyniósł papier do okna.

Wyraz jego twarzy nie zmienił się zupełnie, kiedy
przyklejał biuletyn do szyby.

* * *

Burnham czekał. Okna jego biura, podobnie jak okna
biura Roota, wychodziły na południe, aby zaspokoić ich wielkie
zapotrzebowanie na światło dzienne, głód powszechny w całym Chicago, gdzie
lampy gazowe — nadal podstawowe źródło sztucznego światła — nie były w
stanie przebić wiecznie unoszącej się nad miastem ciemnej zawiesiny
węglowego pyłu. Żarówki elektryczne, obsadzane w instalacjach
wykorzystujących równocześnie gaz i elektryczność, coraz częściej
oświetlały nowo powstające budynki, ale w pewnym sensie zwiększyło to
tylko problem. Elektryczność wymagała bowiem umieszczenia w piwnicach
budynków dynam napędzanych przez ogrzewane węglem kotły parowe. W miarę
zapadania zmroku latarnie gazowe na ulicach i lampy we wznoszących się nad
nimi budynkach zabarwiały snujący się dym przyćmionym żółtym blaskiem.
Burnham słyszał jedynie syk gazu w lampach w swoim biurze.

To, że siedział tutaj teraz, że był człowiekiem o tak
wysokiej pozycji w swoim zawodzie i miał biuro zawieszone tak wysoko nad
miastem, byłoby wielką i wspaniałą niespodzianką dla jego nieżyjącego już
ojca.

Daniel Hudson Burnham urodził się w Henderson w stanie
Nowy Jork 4 września 1846 roku, w rodzinie kultywującej zasady
posłuszeństwa i służby publicznej lansowane przez Emanuela Swedenborga. W
1855 roku, kiedy miał dziewięć lat, rodzina przeniosła się do Chicago,
gdzie ojciec założył dobrze prosperującą hurtownię leków. Burnham był
przeciętnym uczniem: „Z archiwów Old Central wynika, że średnia jego ocen
spadała często do 55 procent” — ustalił pewien dziennikarz — „a 81 procent
to jego najlepszy szkolny wynik”. Zawsze jednak celował w rysunku. Miał
osiemnaście lat, kiedy ojciec posłał go na wschód, żeby u prywatnych
nauczycieli przygotował się do egzaminów wstępnych na uniwersytety Yale i
Harvard. Chłopak padł jednak ofiarą tremy przedegzaminacyjnej. „Zjawiłem
się na Harvardzie na egzaminy z dwoma kolegami przygotowanymi dużo gorzej
niż ja — powiedział kiedyś. — Obaj zdali z łatwością, a ja oblałem, bo na
dwóch czy trzech egzaminach po prostu siedziałem, nie będąc w stanie
napisać ani słowa”. To samo przytrafiło mu się w Yale. Żadna z uczelni go
nie przyjęła. A on nigdy o tym nie zapomniał.

Jesienią 1867 roku, mając dwadzieścia jeden lat,
Daniel wrócił do Chicago. Poszukał pracy w dziedzinie, w której mógł
odnieść sukces, i objął posadę kreślarza w firmie architektonicznej Loring
& Jenney. W 1868 roku napisał, że znalazł swoje powołanie, a rodzicom
powiedział, że pragnie zostać „największym architektem w mieście albo w
całym kraju”. Już jednak w następnym roku wyjechał z przyjaciółmi do
Nevady, chcąc spróbować szczęścia jako poszukiwacz złota. Przedsięwzięcie
zakończyło się fiaskiem. Wystartował w wyborach do władz Nevady i znów
spotkało go niepowodzenie. Do Chicago wrócił jako bankrut, w bydlęcym
wagonie, i podjął pracę w firmie architekta o nazwisku L. G. Laurean.
Potem nadszedł październik 1871 roku: krowa, latarnia, zamieszanie i
wiatr. Wielki pożar w Chicago strawił niemal 18 tysięcy budynków i
zostawił ponad 100 tysięcy ludzi bez dachu nad głową. Zniszczenia
obiecywały architektom niewyczerpane źródło pracy. Ale Burnham rzucił
zawód. Zaczął sprzedawać szyby, nie wiodło mu się jednak dobrze. Założył
więc drogerię, lecz szybko porzucił to przedsięwzięcie. „Proszę bardzo,
oto w całej krasie rodzinna tendencja do nużenia się robieniem ciągle tego
samego” — pisał do rodziny.

W 1872 roku doprowadzony do rozpaczy ojciec Burnhama
przedstawił syna Peterowi Wightowi, architektowi, na którym wielkie
wrażenie zrobiły zdolności rysunkowe młodego człowieka. Zatrudnił Daniela
jako kreślarza. Burnham miał wówczas dwadzieścia pięć lat. Lubił Wighta i
lubił swoją pracę. A szczególnie polubił jednego z kolegów kreślarzy,
południowca o nazwisku John Wellborn Root, młodszego od siebie o cztery
lata. Root urodził się w Lumpkin w stanie Georgia 10 stycznia 1850 roku i
był geniuszem muzycznym, który potrafił śpiewać, zanim jeszcze nauczył się
mówić. Podczas wojny secesyjnej, kiedy dopalała się Atlanta, ojciec
przemycił go do Anglii, do Liverpoolu, na pokładzie konfederackiego statku
przemytniczego. Root został przyjęty do Oxfordu, ale nim się
immatrykulował, wojna dobiegła końca i ojciec wezwał go z powrotem do
Ameryki. Ich nowy dom znajdował się w Nowym Jorku, gdzie chłopak studiował
budownictwo lądowe na tamtejszym uniwersytecie, następnie zaś został
kreślarzem u architekta, który później zaprojektował katedrę Świętego
Patryka.

Burnham z miejsca poczuł sympatię do Roota. Podziwiał
jego bladą cerę i muskularne ramiona, jego postawę przy desce
kreślarskiej. Zostali przyjaciółmi, potem wspólnikami. Pierwszy dochód
odnotowali trzy miesiące przed paniką 1873 roku, która pogrążyła
gospodarkę całego kraju. Ale tym razem Burnham trzymał się swojego.
Przyczyną było coś, co tkwiło w jego partnerstwie z Rootem, coś, co
wypełniało próżnię i wzmacniało obu mężczyzn. Walczyli o własne zlecenia,
a póki co sprzedawali swoje usługi innym firmom, mocniej ugruntowanym na
rynku.

Pewnego dnia, w 1874 roku, do ich biura wszedł
człowiek, który jednym gwałtownym ruchem odmienił całe ich życie. Był
ubrany na czarno i wyglądał całkiem zwyczajnie, choć jego przeszłość kryła
w sobie wiele krwi, śmierci i zysków. Szukał Roota, ale nie było go akurat
w mieście, przedstawił się więc Burnhamowi: John B. Sherman.

Nie było potrzeby dodawać nic więcej. Jako inspektor
nadzoru Union Stock Yards Sherman rządził krwawym imperium, zatrudniającym
25 tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci, w którego zakładach co roku
zarzynano 14 milionów zwierząt. Bezpośrednio lub pośrednio blisko jedna
piąta mieszkańców Chicago zależała finansowo od tego koncernu.

Sherman polubił Burnhama. Spodobała mu się jego siła,
spokojne spojrzenie jego niebieskich oczu i pewność siebie, z jaką
prowadził rozmowę. Dlatego zlecił firmie Burnhama i Roota postawienie
rezydencji na rogu Praire Avenue i Dwudziestej Pierwszej, wśród domów
należących do innych chicagowskich potentatów, gdzie od czasu do czasu
można było zobaczyć, jak razem do pracy udają się Marshall Field, George
Pullman i Philip Armour, trójka odzianych na czarno tytanów przemysłu.
Root zaprojektował trójkondygnacyjny budynek ze szczytami i skośnym
dachem, zbudowany z czerwonej cegły, żółto-brązowego piaskowca, błękitnego
granitu i czarnych łupków. Burnham przydał subtelności projektowi i
nadzorował samą budowę. Stał właśnie w wejściu do budynku, przyglądając
się pracom, kiedy podszedł do niego nieco wyniosły, poruszający się
dziwnie — co nie wynikało jednak z próżności, lecz wady wrodzonej — młody
człowiek i przedstawił się jako Louis Sullivan. Jego nazwisko nic nie
powiedziało Burnhamowi. Wówczas jeszcze nic. Zaczęli rozmawiać. Sullivan
miał osiemnaście lat, Burnham dwadzieścia osiem. Zwierzył się Sullivanowi
w zaufaniu, że nie sądzi, aby budowa domów zadowoliła go na dłużej. „Chcę
działać na wielką skalę, zajmować się wielkimi rzeczami, mieć do czynienia
z wielkimi ludźmi interesów i zbudować wielką firmę, ponieważ nie można
zajmować się wielkimi rzeczami, jeśli się nie ma wielkiej firmy” —
powiedział.

Córka Johna Shermana, Margaret, również odwiedzała
miejsce budowy. Była młoda, ładna, miała blond włosy i przychodziła często
pod pretekstem, że po przeciwnej stronie ulicy mieszka jej przyjaciółka,
Della Otis. Podobał jej się nowy dom, ale jeszcze bardziej podobał jej się
młody architekt, który tak swobodnie poruszał się wśród gór piaskowca i
drewna. Chwilę to trwało, ale wreszcie Burnham się zorientował, o co
chodzi. Poprosił ją o rękę, a ona odpowiedziała: „tak”. Okres
narzeczeństwa przebiegał gładko, aż wybuchł skandal. Starszy brat Burnhama
fałszował czeki i naruszył w ten sposób finansową równowagę rodzinnej
hurtowni. Burnham natychmiast udał się do ojca Margaret, żeby zerwać
zaręczyny. Powiedział, że na narzeczeństwo nie powinien padać cień żadnego
skandalu. Sherman odparł, że szanuje jego poczucie honoru, ale nie zgadza
się na zerwanie.

„W każdej rodzinie jest czarna owca” — stwierdził
spokojnie.

Nieco później ten sam Sherman, człowiek żonaty, uciekł
do Europy z córką przyjaciela.

Burnham i Margaret pobrali się 20 stycznia 1876 roku.
Sherman kupił im dom przy Czterdziestej Trzeciej i Michigan Avenue, w
pobliżu jeziora, ale co ważniejsze — w pobliżu Union Stock Yards. Pragnął
takiej bliskości. Lubił Burnhama i cieszył się z tego ślubu, ale nie do
końca ufał młodemu architektowi. Uważał, że Burnham za dużo pije.

Wątpliwości, jakie ogarniały Shermana, gdy myślał o
charakterze zięcia, nie miały wpływu na szacunek, jaki żywił dla jego
zdolności jako architekta. Zlecił mu więc projekty innych budynków.
Najwyższym aktem zaufania z jego strony było powierzenie firmie Burnham
& Root budowy bramy do Union Stock Yards, która miała symbolizować
rosnące znaczenie tych terenów. W rezultacie powstała Stone Gate — trzy
łuki z wapienia z Lemont, z miedzianym zadaszeniem i umieszczoną nad
środkowym łukiem rzeźbioną głową (niewątpliwie był to oryginalny wkład
Roota do projektu) ulubionego byka Johna Shermana, noszącego imię Sherman.
Brama stała się symbolem, który przetrwał do dwudziestego pierwszego
wieku, choć wiele lat minęło od dnia, gdy ostatni wieprz przeszedł do
wieczności po wielkiej drewnianej rampie nazywanej „Mostem Westchnień”[5].

Root również ożenił się z córką Union Stock Yards, ale
w jego wypadku narzeczeństwo okazało się dużo mroczniejsze. Zaprojektował
dom dla Johna Walkera, prezesa Union Stock Yards, i poznał przy tej okazji
jego córkę Mary. Zaręczyli się, niestety, wkrótce potem Mary zachorowała
na gruźlicę, a choroba miała u niej gwałtowny przebieg. Mimo to Root
pozostał przy niej, choć dla wszystkich było jasne, że zamierza się ożenić
z umierającą. Ceremonia zaślubin odbyła się w rezydencji, którą Root
zaprojektował. Poetka Harriet Monroe, przyjaciółka domu, czekała wśród
innych gości na pojawienie się u szczytu schodów panny młodej. Siostra
Harriet, Dora, była jedyną druhną. „To długie czekanie nas zaniepokoiło —
opowiadała Harriet — ale wreszcie panna młoda zjawiła się niczym biały
duch na podeście schodów, trzymając ojca pod rękę. Powoli… Och! Tak
niepewnie zeszła schodami, ciągnąc za sobą ciężki atłasowy tren sukni, i
podeszła do wykuszowego okna przybranego kwiatami i winoroślą. Wywarła na
wszystkich dziwnie smutne wrażenie”. Oblubienica Roota była chuda i blada,
a przysięgę małżeńską mogła wygłosić jedynie szeptem. „Jej radość
sprawiała takie wrażenie, jak klejnoty na nagiej czaszce” — pisała Harriet
Monroe.

Sześć tygodni później Mary Walker Root już nie żyła.
Po dwóch latach Root ożenił się ponownie — z druhną pierwszej żony, Dorą
Monroe, najprawdopodobniej łamiąc przy okazji serce jej siostrze poetce.
To, że Harriet Monroe również kochała Roota, wydaje się nie podlegać
dyskusji. Mieszkała w pobliżu i często odwiedzała dom siostry przy Astor
Place. W 1896 roku opublikowała biografię Roota, która jedynie anioła
przyprawiłaby o rumieniec. Później, w swoich wspomnieniach zatytułowanych A Poet’s Life, określiła małżeństwo Roota ze swoją siostrą jako „tak
absolutnie szczęśliwe, że moje własne marzenia o szczęściu, wobec takiego
przykładu, domagały się równie doskonałego spełnienia i nie mogły
zaakceptować niczego gorszego”. Harriet nigdy nie znalazła nikogo, kto by
dorównywał Rootowi, poświęciła więc swoje życie poezji. Założyła też
magazyn „Poetry”, na którego łamach pomagała Ezrze Poundowi osiągnąć
narodową sławę.

Rootowi i Burnhamowi wiodło się doskonale. Ich firma
była dosłownie zasypywana zleceniami, częściowo dlatego, że Rootowi udało
się rozwiązać problem, który prześladował przedsiębiorców budowlanych od
chwili założenia Chicago. Rozwiązując go, pomógł miastu stać się miejscem
narodzin drapaczy chmur, mimo że grunt, na którym powstała metropolia,
wyjątkowo nie sprzyjał podobnym inwestycjom.

W latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku
Chicago przeżywało gwałtowny rozwój, który wyśrubował ceny gruntów do
poziomu, jakiego nikt nie był sobie w stanie wcześniej wyobrazić,
szczególnie na terenach położonej w centrum miasta „Pętli” — „Loop”,
nazwanej tak od biegnących po okręgu linii tramwajowych. W miarę wzrostu
cen gruntów ich właściciele szukali nowych sposobów na zwiększenie stopy
zwrotu inwestycji. Nęciło ich niebo.

Najbardziej oczywistą przeszkodą w budowie
wysokościowców były, rzecz jasna, możliwości fizyczne człowieka przy
pokonywaniu schodów, szczególnie po takich posiłkach, jakie jadano w
dziewiętnastym wieku. Znikła ona jednak wraz z wynalezieniem windy oraz —
a był to równie ważny wynalazek — opatentowaniem przez konstruktora o
nazwisku Elisha Graves Otis mechanizmu zatrzymywania windy w wypadku
zerwania się utrzymujących ją lin. Pozostały jednak inne bariery,
najpoważniejszą zaś z nich była kwestia nośności gruntów w Chicago, która
skłoniła nawet pewnego inżyniera do stwierdzenia, że wylewanie fundamentów
w tym mieście jest wyzwaniem „niemającym sobie równych nigdzie indziej na
świecie, jeśli chodzi o perwersję przedsięwzięcia”. Warstwa nośna
znajdowała się tutaj trzydzieści osiem metrów pod powierzchnią ziemi, za
głęboko, żeby można się było tam dokopać, zachowując choć cień
opłacalności czy bezpieczeństwa inwestycji, oczywiście jeśli weźmie się
pod uwagę metody dostępne w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku.
Między warstwą nośną a powierzchnią znajdowała się mieszanina piasku i
gliny tak mocno nasiąknięta wodą, że inżynierowie nazywali ją bagnem.
Osiadała ona pod ciężarem nawet najskromniejszych konstrukcji i zmuszała
architektów do rutynowego projektowania budynków tak, aby chodniki łączące
się z poziomem parteru miały nachylenie rzędu dziesięciu centymetrów, w
nadziei, że kiedy budynek osiądzie i pociągnie za sobą chodnik, wyrówna
się on do właściwego poziomu.

Znano wówczas tylko dwa sposoby na rozwiązanie
problemu podłoża — wznoszenie niskiej zabudowy, co równało się unikaniu
problemu, albo budowanie kesonów do poziomu warstwy nośnej, co wymagało
kopania głębokich szybów, obmurowywania ich ścian i pompowania ich
powietrzem dopóty, dopóki wysokie ciśnienie nie uniemożliwi przenikania
wody. Technika ta cieszyła się wyjątkowo złą sławą ze względu na wysokie
ryzyko wystąpienia u robotników śmiertelnej choroby kesonowej, i była
wykorzystywana głównie przez budowniczych mostów, którzy nie mieli innego
wyjścia. John Augustus Roebling zasłynął z wykorzystania kesonów przy
budowie Mostu Brooklyńskiego, ale po raz pierwszy w Stanach Zjednoczonych
użyto ich wcześniej, gdzieś między 1869 a 1874 rokiem, kiedy James B. Eads
zbudował w St. Louis most przez Missisipi. Eads odkrył, że robotnicy
zaczynają cierpieć na chorobę kesonową na głębokości osiemnastu metrów pod
poziomem ziemi, czyli mniej więcej w połowie głębokości, na którą musiał
zejść keson w Chicago. Z trzystu pięćdziesięciu dwóch robotników, którzy
pracowali przy osławionym wschodnim kesonie, choroba ciśnieniowa zabiła
dwunastu, dwóch zmieniła w kaleki, a u sześćdziesięciu sześciu innych
spowodowała lżejsze obrażenia, tym samym windując odsetek wypadków do
dwudziestu procent.

Jednak w Chicago właściciele gruntów chcieli z nich
czerpać dochody, a w centrum miasta dochód oznaczał wysokość. W 1881 roku
inwestor z Massachusetts, Peter Chardon Brooks III, zlecił firmie Burnham
& Root zbudowanie najwyższego biurowca w Chicago, który zamierzał
nazwać Montauk. Wcześniej to on powierzył im pierwszą dużą inwestycję w
śródmieściu — budowę siedmiokondygnacyjnego Grannis Block. W
tym budynku, jak napisał Burnham, „zaczęła znajdować odbicie nasza
indywidualność […]. To był cud. Wszyscy chcieli go obejrzeć, a miasto
było z niego dumne”. Przenieśli swoje biuro na najwyższe piętro (co miało
się okazać krokiem potencjalnie zgubnym w skutkach, ale wtedy nikt jeszcze
o tym nie wiedział). Brooks chciał, aby nowy budynek był o połowę wyższy,
„o ile” — zastrzegł — „ziemia taki utrzyma”.

Obaj partnerzy wkrótce zaczęli mieć Brooksa serdecznie
dość. Był wybredny i skąpy, i najwyraźniej w ogóle go nie obchodziło, jak
będzie wyglądał budynek, byle tylko był funkcjonalny. Wydał instrukcję
wyprzedzającą o wiele lat słynne stwierdzenie Louisa Sullivana, że forma
musi iść za funkcją. „Cały budynek ma służyć do użytku, a nie do ozdoby —
pisał Brooks. — Uroda tej budowli będzie się wiązać z jej
doskonałym przystosowaniem do funkcji, jaką ma spełniać”. Elewacje miały
być zupełnie gładkie, pozbawione gargulców i frontonów, ponieważ na takich
wystających elementach zbiera się brud. Wszystkie rury należało umieścić
na zewnątrz. „Zabudowywanie rur to błąd, powinny być one wszędzie odkryte,
a jeśli to konieczne — pomalowane starannie i na ładne kolory”. Skąpstwo
inwestora sięgnęło nawet poziomu łazienek w wieżowcu. W projekcie Roota
pod umywalkami były przewidziane szafki. Brooks sprzeciwił się temu,
uznając, że szafka „doskonale zbiera brud i wabi myszy”.

Najtrudniejszą kwestią przy budowie Montauk były jego
fundamenty. Początkowo Root zamierzał wykorzystać technikę, jaką
chicagowscy architekci stosowali od 1873 roku w budynkach normalnych
rozmiarów. Na posadzce piwnicy wznoszono piramidy z kamienia. Szeroka
podstawa każdej takiej piramidy rozkładała ciężar budynku i zmniejszała
jego osiadanie, z kolei wąski szczyt podtrzymywał kolumny nośne. Aby
jednak udźwignąć dziesięć kondygnacji zbudowanych z kamienia i cegły,
piramidy musiałyby być olbrzymie, piwnice zaś należałoby zmienić niemal w
Gizę. Brooks był temu przeciwny. Chciał w nich umieścić kotły i dynamo.

Rozwiązanie, jakie wpadło Rootowi do głowy, musiało mu
się w pierwszej chwili wydać zbyt proste, żeby mogło być skuteczne.
Postanowił mianowicie, że wykop sięgnie pierwszej warstwy dość twardego
gruntu i tam zostanie wylana podstawa z betonu grubości ponad pół metra.
Na powierzchni podstawy robotnicy mieli ułożyć warstwę stalowych prętów, a
na niej drugą, pod kątem prostym do pierwszej. Kolejne warstwy miały być
układane naprzemiennie w taki sam sposób. Następnie ten ruszt ze stali
należało zalać cementem portlandzkim, tworząc szeroką, sztywną tratwę,
którą Root nazwał fundamentem pływającym. Jego propozycja w swojej istocie
nie była niczym innym, jak stworzeniem pod budynkiem warstwy sztucznej
skały, pełniącej jednocześnie funkcję podłogi piwnicy. Brooksowi to się
spodobało.

Kiedy ukończono Montauk, budynek okazał się tak
nowoczesny i tak wysoki, że wymykał się konwencjonalnym opisom. Nie
wiadomo, kto wymyślił ten termin, ale nazwa szybko się przyjęła i Montauk
został pierwszym drapaczem chmur na świecie. „Montauk był tym dla wysokich
budynków biurowych, czym Chartres dla gotyckich katedr” — napisał Thomas
Talmadge, chicagowski architekt i krytyk.

Były to dni świetności architektonicznej inwencji.
Windy stawały się coraz szybsze i bezpieczniejsze, a szklarze coraz lepiej
radzili sobie z produkcją ogromnych tafli szkła. William Jenney z firmy
Loring & Jenney, w której Burnham rozpoczynał swoją karierę w zawodzie
architekta, zaprojektował pierwszy budynek z konstrukcją nośną ze stali —
ciężar budowli przeniesiono w niej ze ścian zewnętrznych na stalowy
szkielet. Burnham i Root szybko sobie uświadomili, że wynalazek Jenneya
zburzył ostatnią fizyczną granicę wysokości. Technikę tę wykorzystali
następnie do budowy coraz wyższych budynków, niebiańskich miast
zamieszkiwanych przez nową rasę biznesmenów, których przezywano
„góralami”. Byli to ludzie, którzy, jak napisał Lincoln Steffens, „życzyli
sobie mieć biura tam, gdzie powietrze jest chłodne i świeże, skąd rozciąga
się szeroki i piękny widok, i gdzie w samym sercu świata interesów panuje
cisza”.

Burnham i Root stali się ludźmi bogatymi. Nie tak
bogatymi jak Pullman, jeszcze nie tak bogatymi, żeby zaliczać się do
najwyższej klasy towarzystwa razem z Potterem Palmerem i Philipem
Armourem, ani nie aż tak bogatymi, aby suknie ich żon opisywano w
gazetach, ale byli znacznie bogatsi niż którykolwiek z nich oczekiwał.
Wystarczająco, by co roku Burnham kupował beczkę najlepszej madery i
leżakował ją, wysyłając dwukrotnie w podróż dookoła świata na powolnych
frachtowcach.

W miarę rozwoju firmy zaczęły się ujawniać i klarować
charaktery obu partnerów. Burnham był utalentowanym artystą i dobrym
architektem, ale jego największa siła leżała w umiejętności zdobywania
klientów i realizowania eleganckich projektów Roota. Był przystojny,
wysoki i silny, miał jaskrawoniebieskie oczy, a to wszystko przyciągało
do niego klientów i przyjaciół, tak jak soczewka skupia promienie
słoneczne. „Daniel Hudson Burnham był chyba najprzystojniejszym mężczyzną,
jakiego dane mi było spotkać” — stwierdził Paul Starrett, który później miał
poprowadzić budowę Empire State Building. Rozpoczął pracę w firmie Burnham
& Root w 1888 roku jako pomocnik. „Nietrudno było zaobserwować, jak
zdobywa zamówienia. Sam jego wygląd i zachowanie wygrywały za niego połowę
bitwy. Wystarczyło, żeby wygłosił najbardziej oczywiste stwierdzenie, a
dla słuchacza brzmiało ono niezwykle przekonująco”. Starrett wspominał,
jak poruszyła go uwaga, często powtarzana przez Burnhama: „Nie należy
tworzyć skromnych planów. Nie ma w nich magii zdolnej poruszyć serce
mężczyzny”.

Burnham rozumiał, że to Root jest artystycznym motorem
firmy. Wierzył przy tym, że przyjaciel ma niezwykły dar, umożliwiający mu
wyobrażenie sobie natychmiast całej budowli w jej ostatecznej formie.
„Nigdy nie spotkałem nikogo podobnego do niego pod tym względem —
powiedział kiedyś. — Robił się nagle milczący i zamyślony, jego oczy
nabierały odległego wyrazu, a cały budynek stawał wtedy przed nim, kamień
po kamieniu”. Burnham wiedział również, że Roota nie interesuje ani
handlowa strona architektury, ani zawieranie znajomości w Chicago Club i
Union League, które często obracały się później w zlecenia.

W każdą niedzielę rano Root grał na organach w
Pierwszym Kościele Prezbiteriańskim. Pisał recenzje oper dla „Chicago
Tribune”. Pochłaniał książki na temat filozofii, nauki, sztuki i religii.
Był znany w wyższych sferach Chicago ze swojej umiejętności prowadzenia
rozmowy na niemal każdy temat, i to z wielkim dowcipem. „Miał niezwykłe
zdolności konwersacyjne — wspominał jeden z jego przyjaciół. — Odnosiło
się wrażenie, że nie ma takiego zagadnienia, którego by nie zbadał i na
którego temat nie posiadałby rozległej wiedzy”. Ponadto wyróżniał się
szelmowskim poczuciem humoru. Pewnego niedzielnego ranka grał na organach
z niezwykłym namaszczeniem i powagą, i musiała upłynąć dłuższa chwila,
zanim wierni się zorientowali, że gra Shoo, Fly —
piosenkę dla dzieci. Pewna kobieta stwierdziła, że kiedy Burnham i Root
byli razem, „zawsze przychodziło mi na myśl duże drzewo wokół którego
igrają błyskawice”.

Każdy z partnerów znał i szanował zdolności drugiego.
Powstająca w wyniku takiej postawy harmonia znajdowała odbicie w działaniu
ich firmy, która, według słów pewnego historyka, funkcjonowała z
mechaniczną precyzją rzeźni. Była to celna aluzja, zważywszy bliskie
związki zawodowe i osobiste Burnhama z Union Stock Yards. Ale Burnham
stworzył również kulturę biurową wyprzedzającą o wiek swoje czasy.
Otworzył salę gimnastyczną, aby podczas przerwy na lunch pracownicy mogli
grać w piłkę ręczną. Dawał lekcje szermierki. Z kolei Root grał
improwizowane recitale na wynajętym fortepianie. „W biurze panował ciągły
pośpiech, ale jego duch był cudownie wolny, swobodny i ludzki w porównaniu
z innymi biurami, w których zdarzyło mi się pracować” — wspominał
Starrett.

Burnham wiedział, że wspólnie z Rootem osiągnęli
sukces, jakiego żaden z nich nie osiągnąłby osobno. Synchronia, w jakiej
pracowali, pozwalała im podejmować coraz większe wyzwania i tworzyć coraz
śmielsze projekty w czasach, kiedy niemal wszystko, co czynił architekt,
było nowe, a dramatyczny postęp w kwestiach wysokości i masy budynków
potęgował ryzyko katastrofalnej porażki. Harriet Monroe napisała: „Praca
każdego z nich nieustannie była niezbędna drugiemu”.

Firma się rozrastała, a wraz z nią rosło i miasto.
Stawało się coraz większe, wyższe i bogatsze, ale również coraz
brudniejsze, ciemniejsze i bardziej niebezpieczne. Miazmaty pełnego sadzy
dymu poczerniły jego ulice, czasami zaś ograniczały widoczność do zaledwie
jednej przecznicy, szczególnie w zimie, kiedy piece węglowe paliły się
pełnym ogniem. Nieustający ruch pociągów, tramwajów, powozów — surreyów,
land, wiktorii, broughamów, faetonów i karawanów o kołach obitych blachą,
które waliły w bruk niczym toczące się młotki — powodował ciągły hałas,
który cichł dopiero po północy, a latem uniemożliwiał sen przy otwartych
oknach. W biednych dzielnicach śmieci piętrzyły się w zaułkach i wylewały
z ogromnych skrzyń na odpady, będących prawdziwymi salami bankietowymi dla
szczurów i much. Miliardów much. Zwłoki psów, kotów i koni najczęściej
pozostawały tam, gdzie zwierzęta padły. W styczniu zamarzały w dziwacznych
pozach, w sierpniu puchły i pękały. Wiele kończyło ziemską podróż w rzece
Chicago, głównej arterii miasta. Podczas obfitych opadów deszczu wody
rzeki rozlewały się tłustym wachlarzem daleko w głąb jeziora Michigan, aż
po wieże, które wskazywały miejsce czerpania wody pitnej dla miasta.
Deszcz sprawiał, że wszystkie ulice niewybrukowane makadamem wydzielały na
zewnątrz wonny gnój złożony z końskiego łajna, błota i śmieci, który
pęczniał między granitowymi płytami niczym ropa wokół strupa. Chicago
wprawiało przyjezdnych w podziw, a jednocześnie ich przerażało. Francuski
wydawca Octave Uzanne nazwał je „miastem gordyjskim, przesadnym i
szatańskim”. Paul Lindau, autor i wydawca, opisał je jako „gigantyczny
obsceniczny fotoplastykon horroru, niezwykły w każdym calu”.

Burnham kochał Chicago za okazje, jakie mu oferowało,
ale zrobił się w stosunku do niego ostrożny. W 1886 roku mieli już z
Margaret pięcioro dzieci: dwie córki i trzech synów, z których najmłodszy,
o imieniu Daniel, urodził się w lutym. W tym samym roku Burnham kupił
stary wiejski dom nad jeziorem, w spokojnej wiosce Evanston, nazywanej
przez niektórych podmiejskimi Atenami. Dom miał szesnaście pokoi na dwóch
poziomach, otaczały go „wspaniałe stare drzewa”, a zajmował wydłużony
prostokąt ziemi sięgający do brzegów jeziora. Burnham kupił go mimo
początkowych protestów żony i teścia, i nawet własnej matce nie zwierzył
się ze swoich planów, dopóki nie sfinalizował transakcji. Później napisał
do niej z przeprosinami: „Zrobiłem to, ponieważ nie mogę już dłużej
patrzeć, jak moje dzieci chodzą po ulicach Chicago” — wyjaśnił.

Sukces przyszedł Burnhamowi i Rootowi łatwo, ale obaj
przeżywali także trudne chwile. W 1885 roku pożar zniszczył Grannis Block,
ich architektoniczną wizytówkę. Przynajmniej jeden z nich przebywał
wówczas w biurze i musiał uciekać płonącą klatką schodową. Przenieśli
potem firmę na najwyższe piętro Rookery. Trzy lata później hotel, który
zaprojektowali dla Kansas City, zawalił się podczas budowy, raniąc kilku
robotników, a jednego zabijając. Burnham był załamany. Miasto
przeprowadziło śledztwo, które skupiło się na projekcie budynku. Po raz
pierwszy Burnhama zaatakowano publicznie. Napisał do żony: „Nie wolno ci
się martwić tą sprawą, bez względu na to, co piszą w gazetach.
Niewątpliwie zostaniemy potępieni i czeka nas wiele kłopotów, zanim ta
sprawa ucichnie, ale pokonamy je wszystkie w sposób prosty, męski i
szczery. Taki, jaki nam przystoi”.

To doświadczenie zraniło go jednak głęboko,
szczególnie fakt, że jego kompetencje oceniał biurokrata, na którego nie
miał żadnego wpływu. „Koroner — pisał do Margaret trzy dni po runięciu
budynku — to nieprzyjazny mały doktorek, polityczny bezmózgi najemnik,
który mnie dręczy”. Czuł się samotny i przygnębiony, i chciał wracać do
domu. „Tak bardzo pragnę już wrócić, mieć spokój i być przy Tobie”.

Trzeci cios spadł na nich w tym samym okresie, ale
jego natura była inna. Choć Chicago szybko zyskiwało sobie uznanie jako
koło zamachowe krajowego przemysłu i handlu, jego czołowi obywatele
głęboko odczuwali oszczerstwa nowojorczyków, twierdzących, że to miasto
niewiele ma wspólnego z kulturą. Aby temu zaradzić, pewien prominentny
obywatel Chicago, Ferdinand W Peck, zaproponował wybudowanie Auditorium
Building — sali koncertowej tak wielkiej i tak doskonałej akustycznie, że
uciszy wszelką krytykę ze Wschodniego Wybrzeża, a dodatkowo przyniesie
zyski. W wizji Pecka ta gigantyczna sala miała być zamknięta w skorupie
złożonej z hotelu, sali bankietowej i biur. Liczni architekci stołujący
się w restauracji Kinsley’s, mającej w Chicago pozycję równą Delaminco’s w
Nowym Jorku, zgadzali się, że będzie to najważniejsze zlecenie w historii
miasta i że najprawdopodobniej otrzymają je Burnham i Root. Burnham
również tak uważał.

Peck wybrał jednak Dankmara Adlera. Wiedział, że jeśli
budynek okaże się niedoskonały pod względem akustycznym, będzie katastrofą
bez względu na swój imponujący wygląd, a tylko Adler zaprezentował
wcześniej zrozumienie zasad akustyki. „Burnham nie był zadowolony,
podobnie zresztą jak John Root” — pisał Louis Sullivan, w tym czasie już
partner Adlera. Kiedy Root zobaczył pierwsze szkice Auditorium Building,
stwierdził, że Sullivan zamierza najwyraźniej „obsmarować kolejną fasadę
ozdóbkami”.

Od początku między obiema firmami panowało napięcie,
choć nikt nie mógł się spodziewać, że wiele lat później wybuchnie ono w
formie żrącego ataku Sullivana na największe osiągnięcia Burnhama, i to
wtedy, gdy własną karierę Sullivan utopi już w oparach alkoholu i
rozżalenia. Na razie było to napięcie subtelne, ledwie wibracja, niczym
niemy krzyk nadmiernie obciążonej stali. Wynikało z odmiennych poglądów na
naturę i cel architektury. Sullivan postrzegał siebie przede wszystkim
jako artystę, idealistę. W autobiografii, opisując siebie zawsze w
trzeciej osobie, stwierdził, że był człowiekiem „niewinnym, z sercem
pochłoniętym sztuką, filozofią, religią i błogosławieństwami piękna
natury, analizowaniem rzeczywistości człowieka, ogromną wiarą w
dobroczynną moc”. Burnhama nazwał „olbrzymim handlowcem”, skupionym na
budowaniu największych, najwyższych i najbardziej kosztownych budynków.
„Był słoniowaty, nietaktowny i wygadany”.

Robotnicy zaczęli wznosić Auditorium Building 1
czerwca 1887 roku. W rezultacie powstała przebogata budowla, która
przejściowo była największym prywatnym budynkiem w Stanach Zjednoczonych.
Sala koncertowa miała ponad cztery tysiące miejsc, o tysiąc dwieście
więcej niż nowojorska Metropolitan Opera. Była nawet wyposażona w
klimatyzację, czyli system nadmuchiwania powietrza schłodzonego lodem. W
otaczającym ją budynku znajdowały się biura, olbrzymia sala bankietowa i
hotel z czterystoma luksusowymi pokojami. Podróżny z Niemiec wspominał, że
przekręcając elektryczną tarczę umieszczoną na ścianie nad łóżkiem, mógł
zamówić ręczniki, papeterię, mrożoną wodę, gazety, whisky oraz pastę do
butów. Budowla szybko zyskała pozycję najsłynniejszego budynku w Chicago.
Benjamin Harrison, prezydent Stanów Zjednoczonych, wziął udział w
uroczystości jej otwarcia.

W ostatecznym rozrachunku jednak wszystkie te
niepowodzenia okazały się dla Burnhama i Roota niezbyt istotne. Czekało
ich coś znacznie gorszego, ale 14 lutego 1890 roku, w dniu wielkiego
głosowania nad lokalizacją Wystawy Światowej, obaj partnerzy wydawali się
skazani na sukces do końca życia.

* * *

Na zewnątrz redakcji „Tribune” panowała cisza. Tłum
potrzebował kilku chwil, żeby przetrawić wiadomość. Pierwszy zareagował
człowiek z długą brodą. Wcześniej przysięgał nie golić się dopóty, dopóki
Chicago nie zdobędzie prawa do organizowania wystawy, a teraz wspiął się
na stopnie przylegającego do redakcji budynku Union Trust Company Bank i
wydał wrzask przypominający, jak stwierdził jeden ze świadków, dźwięk
podrywającej się racy. Inni mu zawtórowali i już po chwili dwa tysiące
mężczyzn i kobiet oraz kilkoro dzieci — głównie doręczycieli telegramów i
posłańców — wiwatowało radośnie i spontanicznie, a ich okrzyki zalały
kanion z cegieł, kamienia i szkła niczym fala powodzi. Posłańcy ruszyli
biegiem z radosną wieścią. W całym mieście z biur Postal Telegraph Company
i Western Union wypadli dostarczyciele telegramów. Część wskoczyła na
„bezpieczne” rowery Pope’a: jeden ruszył do hotelu Grand Pacific, drugi do
Palmer House, inni skierowali się do Richelieu, Auditorium Building,
Wellington, wspaniałych rezydencji przy Michigan i Prairie, do klubów —
Chicago, Century, Union League — a także do drogich domów publicznych,
przede wszystkim do przybytku Carrie Watson, gdzie pełno było pięknych
dziewcząt, szampan zaś lał się strumieniami.

Jeden z doręczycieli ruszył przez zmrok do
nieoświetlonego zaułka pełnego woni zgniłych owoców. Panowała tam zupełna
cisza, wyjąwszy dobiegający z oddali syk ulicznych latarni. Chłopak
odszukał drzwi, zapukał i wszedł do pomieszczenia pełnego mężczyzn,
młodych i starych, przekrzykujących się nawzajem i w większości pijanych.
Trumna ustawiona pośrodku sali służyła za bar, a przyćmione światło
pochodziło z gazowych palników ukrytych w zawieszonych na ścianach
czaszkach. Na podłodze walało się więcej czaszek. Z jednej ze ścian
sterczała szubienica, na innych wisiały rozmaite rodzaje broni oraz
nasiąknięty krwią koc.

Artefakty te wskazywały, że jest to siedziba klubu
Whitechapel, ochrzczonego nazwą londyńskiego slumsu, w którym dwa lata
wcześniej polował na swoje ofiary Kuba Rozpruwacz. Przewodniczący klubu
nosił oficjalny tytuł Rozpruwacza. Członkami byli głównie dziennikarze,
którzy na spotkania przynosili historie o morderstwach, zebrane na ulicach
miasta. Przedmioty rozwieszone na ścianach były autentycznymi narzędziami
zbrodni, dostarczonymi przez chicagowskich policjantów. Czaszki podarował
klubowi psychiatra z pobliskiego zakładu dla umysłowo chorych, a koc —
jeden z członków klubu, który zdobył go, relacjonując bitwę między armią
Stanów Zjednoczonych a plemieniem Siuksów.

Dowiedziawszy się, że Chicago przyznano prawo do
zorganizowania wystawy, członkowie klubu Whitechapel ułożyli treść
telegramu do Chaunceya Depewa, który bardziej niż ktokolwiek inny w ich
oczach symbolizował Nowy Jork i jego pogoń za tym zaszczytem. Już
wcześniej Depew obiecał, że jeśli rywalizację wygra Chicago, pojawi się na
następnym spotkaniu klubu i pozwoli się porąbać na kawałki Rozpruwaczowi.
Rzecz jasna — metaforycznie, ale czy w klubie Whitechapel można było być
czegoś do końca pewnym, skoro stojąca w siedzibie klubu trumna służyła
wcześniej do transportu ciała jednego z jego członków, który popełnił
samobójstwo? Koledzy zawieźli jego ciało na Indiana Dunes nad jeziorem
Michigan i wznieśli ogromny stos. Na jego szczycie umieścili zwłoki,
podpalili drewno, po czym, ubrani w czarne szaty, okrążali ogień z
pochodniami w dłoniach, śpiewając hymny za zmarłych i pociągając whisky.
Klub miał również w zwyczaju wysyłać odzianych w czarne stroje członków,
żeby porywali odwiedzające miasto sławy, a następnie wozili je po mieście
w grobowym milczeniu, w czarnym powozie z zasłoniętymi oknami.

Telegram z klubu dotarł do Waszyngtonu, gdzie
przebywał Depew, dwadzieścia minut po ostatnim głosowaniu, akurat w
chwili, gdy delegacja Chicago zaczęła świętować zwycięstwo w hotelu
Willard, położonym niedaleko Białego Domu. Telegram zawierał jedno
pytanie: „Kiedy będziemy mieli przyjemność oglądać Pana na naszym stole
sekcyjnym?”.

Depew odpowiedział natychmiast: „Jestem na Panów
usługi w każdej chwili. Po dzisiejszych wydarzeniach jestem gotów
przekazać swoje ciało chicagowskiej nauce”.

Choć Depew wytwornie przyjął porażkę, szczerze wątpił,
czy Chicago w pełni zdaje sobie sprawę ze stojącego przed nim wyzwania.
„Najwspanialsza wystawa nowoczesnych czasów właśnie zakończyła się
sukcesem w Paryżu — powiedział reporterom z »Tribune«. — Cokolwiek
przygotujecie, będzie to z nią porównywane. Jeśli uda wam się jej
dorównać, odniesiecie sukces. Jeśli ją przewyższycie, będzie to triumf.
Ale jeśli okażecie się gorsi, cała Ameryka zrzuci winę na was”.

„Strzeżcie się — ostrzegał. — Uważajcie!”.

* * *

Pierwszą decyzją Chicago było założenie
przedsiębiorstwa World’s Columbian Exposition Company, które miało
finansować budowę wystawy. Po cichu dawano do zrozumienia, że jej projekt
należy powierzyć Burnhamowi i Rootowi. Na barki Chicago spadł ciężar
przywrócenia Ameryce narodowej dumy i należnej jej pozycji, a także
wydobycia jej z cienia rzucanego przez paryską ekspozycję. A miasto
zdecydowanie, choć dyskretnie, ulokowało ten ciężar na najwyższym piętrze
Rookery.

Klęska w ogóle nie wchodziła w rachubę. Burnham
wiedział, że gdyby wystawa się nie udała, doszłoby do zszargania honoru
ojczyzny, Chicago spotkałoby upokorzenie, a jego własnej firmie zostałby
zadany śmiertelny cios. Gdziekolwiek się obrócił, wszędzie spotykał kogoś
— przyjaciela, dziennikarza, członka swojego klubu — kto powtarzał, że
naród spodziewa się po tym wydarzeniu czegoś fantastycznego. Budowa
Auditorium Building zajęła prawie trzy lata i zaprowadziła Louisa
Sullivana na skraj załamania nerwowego. A Burnhamowi i Rootowi powierzono
zadanie wzniesienia w ciągu takiego samego czasu całego miasta — i to nie
jakiegoś tam miasta, ale takiego, które przyćmi blask wystawy w Paryżu.
Przedsięwzięcie musiało również przynieść dochody, bo dla czołowych
obywateli Chicago dochodowość była kwestią osobistego i obywatelskiego
honoru.

Z punktu widzenia tradycyjnych standardów
architektonicznych wyzwanie było niemożliwe do zrealizowania. Samotnie nie
byłby go w stanie udźwignąć żaden architekt, ale Burnham wierzył, że wraz
z Rootem wykażą wolę i moc wystarczającą do koordynowania i
przeprowadzenia całego projektu. Wspólnie pokonali grawitację oraz miękkie
bagno chicagowskiej ziemi, zmieniając na zawsze charakter życia
miejskiego. A teraz razem zbudują wystawę i zmienią historię. Dokonają
tego, ponieważ istnieje taka potrzeba — choć wyzwanie rzeczywiście było gigantyczne.
Mowy Depewa na temat ekspozycji szybko stały się co prawda nudne, miał on
jednak zdolność ujmowania w sposób dowcipny i zwięzły prawdziwej natury
zaistniałej sytuacji. „Chicago jest jak człowiek, który żeni się z matką
dwanaściorga dzieci — stwierdził. — Jego kłopoty dopiero się
zaczynają”.

Jednakże nawet Depew nie był w stanie oszacować
prawdziwej wagi ciężaru spoczywającego na barkach Burnhama i Roota. W
tamtej chwili zarówno on sam, jak i obaj architekci postrzegali to
wyzwanie jedynie w dwóch najbardziej fundamentalnych wymiarach: czasu i
pieniędzy. A już one same były trudnym orzechem do zgryzienia.

Tylko Poe byłby zdolny domyślić się całej reszty.