Strona główna » Kryminał » Diabelski szczyt

Diabelski szczyt

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-312-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Diabelski szczyt

"Starzejący się inspektor policji, Benny Griessel, musi szybko wytrzeźwieć, by zająć się najtrudniejszą w swojej zawodowej karierze sprawą. Czeka go starcie z mającym wszystko i wszystkich po swojej stronie niebezpiecznym członkiem samozwańczej straży obywatelskiej. Makabryczny przypadek wykorzystywania seksualnego staje się medialną sensacją, i tylko jeden człowiek decyduje się bronić dzieci z Kapsztadu. Niebawem znalezione zostaje ciało oskarżonego, któremu przebito serce włócznią. To początek krwawej serii... Kiedy młoda prostytutka podstępem wplącze seryjnego mordercę i inspektora Griessela  w groźny plan, obaj staną przed zatrważającym problemem, którego nie zdoła rozwiązać żaden system sprawiedliwości…"

Polecane książki

W poradniku do gry Might & Magic: Heroes VI - Danse Macabre Adventure Pack zamieszczono dokładny opis przejścia wszystkich zadań kampanii, szereg porad ułatwiających kluczowe potyczki, a także szczegółowe mapy i wiele innych. Heroes VI - Danse Macabre - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez ...
Publikacja przedstawia główne kierunki zmian w dziennikarstwie, w pojmowaniu funkcji przekazu dziennikarskiego (i ogólnie: medialnych przekazów informacyjnych), a także roli dziennikarza. Opisane procesy dokonują się z jednej strony pod wpływem tzw. nowych mediów, z drugiej wynikają zaś z faktu,...
Poradnik do przygodówki „Zaginiona historia: Tale of Hero” to ilustrowany opis przejścia gry, dzięki któremu bez problemu przebrniesz przez niesamowite przygody miejscowego pogromcy potworów o imieniu Olaf. Zaginiona historia: Tale of Hero - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i ...
Czarnoksiężnik z krainy Oz jest powieścią przygodową amerykańskiego pisarza Lymana Franka Bauma należącą do ścisłego kanonu literatury dziecięcej. Książka wpisała się do historii literatury światowej jako pierwsza powieść fantasy dla dzieci. Opisuje historię małej Doroty przeniesionej z pieskiem...
W poradniku do gry „inFamous” znajdziecie opis misji wątku fabularnego, mapy, na których zaznaczone są tzw. znajdźki w postaci powybuchowych odłamków i 32 skrzynki kontaktowe pozostawione przez jednego z pobocznych bohaterów oraz listę misji pobocznych. inFamous - poradnik do gry zawiera poszukiwane...
Olśniewająca powieść bestsellerowej pisarki Maggie O’Farrell, zdobywczyni Costa Book Award – wciągająca historia miłosna, która przemierzając kontynenty i przekraczając strefy czasowe, z kpiarskim humorem i głęboką wrażliwością pokazuje dzieje niezwykłego małżeństwa i niezapomnianej rodziny. Pozn...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Deon Meyer

Tytuł oryginału:

DEVIL’S PEAK

Copyright © 2007 by Deon Meyer

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Wykorzystanie przekładu za zgodą Wydawnictwa AMBER Sp. z o.o.

Projekt graficzny okładki: Mariusz Kula

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz

ISBN: 979-83-7999-312-3

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Część IChristine1

Na chwilę przed tym, jak pastor rozchylił klapy kartonu, świat znieruchomiał i zobaczyła wszystko jaśniej. Silny mężczyzna w średnim wieku, ze znamieniem na policzku, które przypominało rozmazaną bladoróżową łzę. Twarz miał szczupłą, rysy wyraziste, przerzedzające się włosy zaczesane do tyłu, dłonie potężne i niezgrabne jak u boksera. Książki na stojącym za nim regale pokrywały całą ścianę wielobarwną mozaiką. Słońce późnego popołudnia w Wolnym Państwie rzuciło na blat snop światła, magiczny słoneczny promień przeciął wierzch pudła.

Spocone dłonie przycisnęła lekko do nagich chłodnych kolan. Wzrokiem szukała wskazówek w najdrobniejszych zmianach wyrazu jego twarzy, ale napotykała tylko spokój, może jeszcze jakąś powstrzymywaną nieśmiałą ciekawość, co kryje karton. Na chwilę przed tym, nim go otworzył, spróbowała spojrzeć na siebie jego oczami – ocenić wrażenie, które starała się wywołać. W tutejszych sklepach niewiele mogła kupić, musiała zadowolić się tym, co przywiozła. Czyste, rozpuszczone długie włosy, kolorowa bluzka bez rękawów, może trochę za obcisła na tę okazję, dla niego. Do tego biała spódnica, która podczas siadania podnosiła się nie wyżej niż na centymetr. Zgrabne i gładkie nogi. Białe sandały z małymi złotymi klamerkami. Paznokcie u nóg celowo niepomalowane. Na prawej dłoni jedyna ozdoba – wąska złota obrączka. Lekki makijaż delikatnie tuszujący pełne wargi.

Nic jej nie zdradzi. Może tylko oczy albo głos.

Podniósł klapy pudełka, jedną po drugiej, i zdała sobie sprawę, że przycupnięta na brzeżku fotela pochyla się do przodu. Chciała usiąść wygodniej, ale nie teraz, najpierw musi zaczekać na jego reakcję.

Odchylił ostatnią klapę i otworzył pudło.

– Liewe Genade – powiedział po afrykanersku i niemal wstał. – Dobry Boże!

Popatrzył na nią, ale jakby jej nie dostrzegał i znów skoncentrował się na zawartości kartonu. Zanurzył w nim dużą dłoń, wyjął coś i uniósł do światła.

– Dobry Boże! – powtórzył, trzymając dłonie przed sobą. Palce próbowały sprawdzić, co to naprawdę jest.

Siedziała bez ruchu, z sercem łomoczącym tak, że prawie je słyszała. Wiedziała, że jego reakcja zdecyduje o wszystkim.

Odłożył przedmiot do kartonu, nie zamykając go. Usiadł, zaczerpnął powietrza, jakby chciał się uspokoić, po czym spojrzał na nią. Co myślał? Co?

Odsunął karton na bok, pewnie po to, żeby ich nie rozdzielał.

– Widziałem panią wczoraj. W kościele.

Skinęła głową. Była tam, żeby go ocenić. Sprawdzić, czy ją rozpozna. Ale to nie był dobry plan, musiała przecież przyciągać uwagę – obca młoda kobieta w małym wiejskim kościółku. Wygłosił ładne kazanie, pełne współczucia i miłości, nie tak pompatyczne i drętwe jak pastorzy zapamiętani z dzieciństwa. Wyszła z kościoła przekonana, że dobrze postąpiła, przychodząc. Ale teraz nie była już tego taka pewna… Wydawał się zaniepokojony.

– Mam… – zaczęła, szukając w myśli właściwych słów.

Nachylił się ku niej. Czekał na wyjaśnienie, to zrozumiałe. Przedramiona i dłonie ze splecionymi palcami położył płasko wzdłuż krawędzi biurka. Jasnoniebieską koszulę w cieniutkie czerwone prążki miał rozpiętą pod szyją. Rękawy miał podwinięte, a w promieniach słońca widać było, jak bardzo ma owłosioną skórę. Z dworu dobiegały zwykłe odgłosy popołudnia w małym miasteczku – nawoływania Sotho witających się z sobą przez szerokość ulicy, pokasływanie silnika przyspieszającego traktora, cykady, metaliczny dźwięk uderzeń młotka mieszający się z ujadaniem psów.

– Mam tyle do opowiedzenia – wydusiła słabym głosem.

Wreszcie się poruszył, rozplótł palce.

– Nie bardzo wiem, od czego zacząć.

– Może od początku – odezwał się łagodnie i była mu za to wdzięczna.

– Od początku – zgodziła się, odzyskując głos. Palcami zebrała z ramion długie jasne włosy i energicznym, wprawnym ruchem odrzuciła je na plecy.

2

Dla Thobeli Mpayipheliego początek nastąpił późnym sobotnim popołudniem na stacji benzynowej w Cathcart.

Obok niego siedział ośmioletni Pakamile, znudzony i zmęczony. Mieli za sobą długą drogę z Amersfoort, siedem nużących godzin jazdy. Kiedy zajechali za stację, chłopiec westchnął:

– Jeszcze sześćdziesiąt kilometrów?

– Tylko sześćdziesiąt kilometrów – odparł pocieszająco. – Chcesz coś zimnego do picia?

– Nie, dziękuję bardzo. – Chłopiec podniósł leżącą przy jego stopach półlitrową butelkę coca-coli. Trochę napoju jeszcze w niej zostało.

Thobela podjechał pod dystrybutor paliwa i wysiadł z pikapa. Nigdzie nie widział nikogo z obsługi. Rozprostował nogi, duży Murzyn w dżinsach, czerwonej koszuli i butach do biegania. Obszedł wkoło samochód, żeby sprawdzić, czy nie obluzowało się mocowanie motocykli na skrzyni ładunkowej – małego KX 65 Pakamilego i jego dużego bmw. Zaplanowali, że w ten weekend potrenują w terenie, zrobią sobie prawdziwy kurs jazdy po piasku, żwirze, wodzie, wzgórzach, muldach, żlebach i dolinach. Z każdą godziną treningu rosła wiara w siebie chłopca, coraz jaśniej płonął entuzjazm przy każdym kolejnym: „Spójrz, Thobela, popatrz na mnie!”

Jego syn…

Gdzie jest obsługa?

Na stacji stał jeszcze jeden samochód, też przy dystrybutorze, biały volkswagen polo – silnik pracował na jałowym biegu, ale w środku nikogo nie było. Dziwne.

– Halo! Jest tam kto?! – krzyknął i zauważył jakiś ruch w budynku. Zaraz ktoś wyjdzie.

Odwrócił się, żeby zdjąć korek z baku wlewu paliwa, zerkając przy tym na horyzont, za którym zaczynało już się chować słońce… niedługo zrobi się ciemno. Wtedy usłyszał pierwszy strzał. Odbił się echem w spokoju wczesnego wieczoru i Thobela podskoczył przerażony, po czym instynktownie rzucił się na ziemię.

– Pakamile! – zawołał – Kryj się!

Ale jego słowa zagłuszył kolejny strzał i jeszcze jeden, i wtedy zobaczył ich wypadających ze stacji – dwóch mężczyzn z bronią, jeden, ten o dzikich oczach, niósł białą plastikową torbę. Zauważyli go i strzelili. Kule uderzyły w dystrybutor, w samochód.

Ryknął gardłowo, poderwał się, szarpnięciem otworzył drzwi wozu i dał nura do środka, próbując zasłonić chłopca. Poczuł, że małe ciało dygocze.

– Już dobrze – uspokoił go.

Usłyszał kolejne strzały i świst śmigających nad nimi kul. Chwilę później trzasnęły drzwi samochodu i rozległ się pisk opon. Podniósł głowę – polo wyjeżdżało na szosę. Znów strzał. Szkło wiszącej nad jego głową tablicy reklamowej roztrzaskało się i posypało na pikapa. Potem tamci odjechali z rykiem silnika. Kiedy powiedział: „Już po wszystkim, już dobrze”, poczuł na dłoni wilgoć. Pakamile przestał drżeć, a on zobaczył na jego ciele krew i zawołał:

– Nie! Och, Boże, nie!

Tak to się zaczęło dla Thobeli Mpayipheliego.

Usiadł w pokoju chłopca, na jego łóżku. Dokument, który trzymał w dłoniach, był ostatnim namacalnym dowodem, że miał syna.

Dom był cichy jak grób, po raz pierwszy odkąd pamiętał. Dwa lata temu, kiedy razem z Pakamilem otworzyli jego drzwi, ich oczom ukazały się zakurzone wnętrza, puste pokoje. Z sufitu krzywo zwisały lampy, drzwi od kredensu były wyłamane, a może jedynie uchylone, ale dla nich liczyło się tylko jedno: że mogą zamieszkać w nowym domu wychodzącym na Cata River i pola farmy zielone zielenią pełni lata. Chłopiec pobiegł przez dom, zostawiając na zakurzonej podłodze ślady stóp.

– To będzie mój pokój, Thobela – zawołał z korytarza.

Dotarł do głównej sypialni i gwizdnął przeciągle pod wrażeniem ogromnej przestrzeni. Bo jedyne, co znał do tej pory, to ciasne czteropokojowe mieszkanie w Cape Flats.

Pierwszą noc przespali na dużej werandzie. Ale przedtem patrzyli, jak słońce znika za burzowymi chmurami i jak pogłębia się zmierzch, jak cień rzucany przez wielkie drzewa przy bramie stapia się z ciemnością, a na niebie gwiazdy otwierają magicznie swoje srebrne oczy. On i chłopiec siedzieli obok siebie, oparci plecami o ścianę.

– Tu jest cudownie, Thobela.

W westchnieniu Pakamilego zabrzmiało głębokie zadowolenie i Thobela od razu poczuł się spokojniejszy, bo od śmierci matki chłopca minął zaledwie miesiąc i bał się tego, jak przyjmie, jak obaj przyjmą tę zmianę sytuacji i otoczenia.

Rozmawiali o zwierzętach, które powinni kupić: mleczną krowę albo dwie, kilka kur (i psa, Thobela, proszę, dużego starego psa). Z tyłu domu urządzą warzywnik. Nad rzeką zasieją lucernę. Tamtej nocy snuli marzenia, aż w końcu głowa Pakamilego opadła na jego ramię. Wtedy delikatnie położył chłopca na przygotowanym na podłodze posłaniu, pocałował go w czoło i powiedział:

– Dobranoc, mój synu.

Pakamile nie był jego rodzonym synem. Był synem kobiety, którą Thobela pokochał. Ale bardzo szybko pokochał też chłopca jak własne dziecko i trzy miesiące później wystąpili o adopcję – pisali listy, wypełniali formularze, posłusznie odpowiadali na pytania. Powolni biurokraci ze swoimi dziwnymi procedurami mieli zdecydować, czy nadaje się na ojca, choć cały świat widział, że połączyła go z chłopcem nierozerwalna więź. Ale w końcu, po czternastu miesiącach, nadeszły oficjalne dokumenty rozwlekłym, niezdarnym językiem państwowej biurokracji wyrażające zgodę na adopcję.

I teraz zostały mu tylko te właśnie kartki pożółkłego papieru. Te kartki i pryzma świeżo wykopanej ziemi pod pieprzowcami nad rzeką. No i słowa pociechy pastora:

– Pan we wszystkim ma swój zamysł.

Boże, jak on strasznie tęsknił za tym chłopcem.

Nie umiał pogodzić się z tym, że już nie usłyszy jego perlistego śmiechu. Ani kroków w korytarzu. Nigdy wolnych, zawsze bardzo szybkich, jakby życie było za krótkie na chodzenie. Ani radosnych, podnieconych nawoływań od drzwi, gdy dokonał jakiegoś nowego odkrycia. Nie pogodzi się z tym, że już nigdy nie poczuje obejmujących go ramion Pakamilego. Tego będzie mu brakować najbardziej – kontaktu, absolutnej akceptacji, bezwarunkowej miłości.

To przez niego.

Nie było godziny dnia czy nocy, żeby nie wracał do wypadków na stacji, nie analizował ich drobiazgowo, nie oskarżał się. Od razu powinien wiedzieć, że coś jest nie tak, gdy tylko zauważył to puste polo na jałowym biegu. Powinien zareagować natychmiast po pierwszym strzale, rzucić się do samochodu, osłonić chłopca, przyjąć kule na siebie. Powinien, jego wina.

Strata przygniatała go nieznośnym ciężarem, wielkim jak głaz. Co ma teraz zrobić? Jak żyć? Nie widział sensu przyszłości. W salonie zadzwonił telefon, ale nie chciało mu się go odebrać – wolał zostać w pokoju Pakamilego, wśród jego rzeczy.

Poruszył się pod naporem emocji. Czemu miałby się nie rozpłakać? Telefon zadzwonił znowu. Dlaczego nie dać upustu rozpaczy?

Nie wiedząc jak, znalazł się w salonie, chwycił słuchawkę i usłyszał:

– Pan Mpayipheli?

– Tak.

– Mamy ich, panie Mpayipheli. Złapaliśmy ich. Chcielibyśmy, żeby pan przyjechał i ich zidentyfikował.

Otworzył sejf i starannie położył dokument na najwyższej półce. Potem wyciągnął broń, trzy sztuki: wiatrówkę Pakamilego, .22 i sztucer. Wziął najdłuższą i poszedł do kuchni.

Czyszcząc ją z metodycznym skupieniem, stopniowo sobie uświadamiał, że odczuwa nie tylko winę i stratę.

– Zastanawiam się, czy był wierzący – powiedziała. Uwaga pastora skupiła się teraz w pełni na niej. Jego wzrok nie wędrował już w stronę pudła. – Bo ja nie jestem. – Nie zamierzała mówić o sobie, dlaczego więc o tym wspomniała? – Może nie chodził do kościoła i tak dalej, ale może był wierzący. I pewnie nie potrafił zrozumieć, dlaczego Pan mu dał, a potem odebrał najpierw żonę, a później, na farmie, dziecko. Poczuł się ukarany. Zadaję sobie pytanie dlaczego? Dlaczego wszyscy tak myślimy, gdy zdarza się coś złego? Ja też. To bardzo dziwne. Nigdy nie umiałam zrozumieć, za co mnie karze.

– Mimo że pani nie wierzy?

Wzruszyła ramionami.

– Tak. Czy to nie osobliwe? Jakby wina była naszym nieodłącznym elementem. Czasem się zastanawiam, czy nie jesteśmy karani za to, czego jeszcze nie zrobiliśmy. Bo ja zaczęłam grzeszyć dopiero po tym, jak zostałam ukarana.

Pastor pokręcił głową i nabrał tchu, żeby coś powiedzieć, ale nie chciała, żeby ją rozproszył, nie chciała, żeby rozbił rytm jej opowieści.

Byli poza jego zasięgiem. Za lustrem fenickim stało ośmiu mężczyzn, ale on widział tylko dwóch, których szczerze nienawidził. Aroganckie chłystki; gapili się wyzywająco w szybę, rozciągając usta w identycznym głupkowatym uśmiechu. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie powiedzieć, że nikogo nie rozpoznaje, a potem zaczekać na nich na zewnątrz ze sztucerem… Ale nie był na to przygotowany, nie znał rozkładu wyjść z budynku ani okolicznych ulic. Wycelował w nich palec jak lufę karabinu i powiedział do inspektora:

– To ci dwaj, numer trzy i pięć.

Nie poznawał brzmienia własnego głosu; zupełnie jakby należał do kogoś obcego.

– Jest pan pewny?

– Absolutnie.

– Trzy i pięć?

– Trzy i pięć.

– Tak myśleliśmy.

Poprosili go, żeby podpisał zeznanie. Nic poza tym nie mógł zrobić. Poszedł do wozu, otworzył drzwi i wsiadł świadomy, że strzelba leży na podłodze, a ci dwaj są gdzieś w budynku. Zastanawiał się, jak zareagowałby inspektor, gdyby poprosił go o kilka chwil sam na sam z nimi, gdyż czuł nieprzepartą chęć, żeby zatopić w ich sercach długie ostrze. Przez chwilę przyglądał się wejściu do komisariatu, po czym przekręcił kluczyk w stacyjce i odjechał powoli.

3

Prokuratorem była kobieta Xhosa, gabinet miała zawalony bladożółtymi teczkami z aktami. Były wszędzie. Nie mieszcząc się na biurku, sterty dokumentów zalały dwa stoły i spłynęły na podłogę, więc żeby dostać się do foteli, musieli kluczyć między nimi. Prokurator była kobietą nad wyraz poważną i trochę nieobecną duchem, jakby przytłaczała ją odpowiedzialność, a jej uwagę pochłaniały niezliczone papierzyska.

Wyjaśniła mu sytuację. Prowadziła sprawy z oskarżenia publicznego. Do niej należało przygotować go do roli świadka. Wspólnie będą musieli przekonać sędziego o winie oskarżonych.

– To będzie łatwe – powiedział.

– To nigdy nie jest łatwe – odparła i poprawiła kciukiem i palcem wskazującym duże okulary w złotych oprawkach. Zadawała mu pytania dotyczące dnia śmierci Pakamilego, w kółko i w kółko, dopóki własnymi oczami nie zobaczyła przebiegu wydarzeń. Gdy skończyli, zapytał ją, jaki wyrok wyda sędzia.

– Jeśli uzna ich za winnych?

– Kiedy uzna ich za winnych – poprawił ją z przekonaniem.

Znów poprawiła okulary i powiedziała, że tego się nigdy nie da przewidzieć. Jeden z oskarżonych, Khoza, miał już na koncie wyrok. Ale dla Ramphelego było to pierwsze przestępstwo. I niech nie zapomina, że nie mieli zamiaru zabić dziecka.

– Nie mieli zamiaru?

– Oświadczą, że chłopca w ogóle nie widzieli. Tylko pana.

– Jaki wyrok dostaną?

– Dziesięć lat? Piętnaście? Trudno orzec coś pewnego.

Przez długą chwilę tylko się w nią wpatrywał.

– Taki mamy system – skwitowała wzruszeniem ramion.

Dzień przed rozprawą w sądzie pojechał pikapem do Umtaty, żeby kupić parę krawatów, marynarkę i czarne buty.

Stanął w nowym ubraniu przed wysokim lustrem.

– Świetnie pan wygląda – powiedziała ekspedientka.

Ale on nie poznawał siebie w odbiciu – obca twarz; broda, którą przestał golić po śmierci chłopca, zgęstniała i posiwiała na podbródku i policzkach. Wyglądał z nią niegroźnie i statecznie, jak doświadczony życiem starzec. Zafascynowały go oczy. To jego oczy? Nie dojrzał w nich krzty blasku, jakby były puste w środku i martwe.

Cały wieczór spędził, leżąc na łóżku w hotelu, z rękami pod głową, bez ruchu.

Wspominał: Pakamile w szopie na wzgórzu za domem pierwszy raz doi krowę, niezdarnie, za bardzo się śpieszy. Sfrustrowany, że strzyki nie odpowiadają na ucisk jego małych palców. Ale wreszcie strzelił ukośnie wąski biały strumień i chłopiec zawołał triumfalnie:

– Thobela! Zobacz!

Mała postać w szkolnym mundurku, czekająca na niego każdego popołudnia; opadnięte skarpetki, rozchełstana koszula, nieproporcjonalnie duży plecak. Niezmienna radość na jego widok. Jeśli przyjeżdżał na motocyklu, Pakamile rozglądał się najpierw wokoło, sprawdzając, czy któryś z przyjaciół jest świadkiem tego niezwykłego wydarzenia, czy podziwia tę fantastyczną maszynę, którą tylko on miał prawo jechać do domu.

Czasami jego koledzy zatrzymywali się u nich na noc; czterech, pięciu czy sześciu rozbrykanych chłopców biegało z Pakamilem po obejściu.

– Sami z tatą zasialiśmy wszystkie warzywa. To motocykl taty, a to mój. Popatrzcie, tata sam zasiał całe pole lucerny!

Piątkowy wieczór… Salon, oni upchani na łóżku jak sardynki w puszce. Dom wibrował życiem. Był pełny. Pełny.

Poczuł się przytłoczony pustką pokoju. Tą kontrastującą ciszą. Jakiś głos w nim pytał: co teraz? Próbował zagłuszyć to pytanie wspomnieniami, ale uparcie wracało. Długo się nad nim zastanawiał, lecz podświadomie wiedział, że jego życiem byli Miriam i Pakamile. Teraz nie zostało nic.

Wstał do toalety, napił się wody i znów się położył. Klimatyzator pod oknem syczał i dmuchał. Thobela wpatrywał się w sufit, czekając, aż minie noc i zacznie się rozprawa.

Oskarżeni siedzieli obok siebie: Khoza i Ramphele. Popatrzył im w oczy. Obok nich stał ich obrońca: Hindus, wysoki, szczupły, wysportowany, ekstrawagancki w eleganckim czarnym garniturze i fioletowym krawacie.

– Panie Mpayipheli, na pytanie prokuratora o wykonywany zawód odpowiedział pan, że jest pan farmerem.

Milczał, bo to nie było pytanie.

– Zgadza się? – Ton Hindusa był łagodny, ciepły, jakby byli starymi przyjaciółmi.

– Zgadza.

– Ale to niecała prawda?

– Nie wiem, co…

– Od jak dawna jest pan tak zwanym farmerem, panie Mpayi­pheli?

– Od dwóch lat.

– A czym zajmował się pan wcześniej?

Prokurator, poważna kobieta w okularach w złotych oprawkach, wstała.

– Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Historia zawodowa pana Mpayipheliego nie ma związku z tą konkretną sprawą.

– Wysoki Sądzie, historia świadka jest istotna zarówno dla oceny jego wiarygodności, jak i zachowania na stacji benzynowej. Obrona ma poważne wątpliwości co do wersji wydarzeń przedstawionej przez pana Mpa­yipheliego.

– Proszę kontynuować – polecił sędzia, biały mężczyzna w średnim wieku z podwójnym podbródkiem i czerwoną cerą. – Proszę odpowiedzieć na pytanie, panie Mpayipheli.

– Czym się pan zajmował, zanim zajął się pan farmą? – powtórzył adwokat.

– Byłem gońcem u sprzedawcy motocykli.

– Jak długo?

– Dwa lata.

– A przedtem?

Serce zaczęło mu walić jak na wyścigach. Wiedział, że nie może sobie pozwolić na wahanie ani niepewność.

– Byłem ochroniarzem.

– Ochroniarzem.

– Tak.

– Panie Mpayipheli, zanim wrócimy do tej kwestii, cofnijmy się jeszcze dalej. Co pan robił, zanim został, jak pan to nazywa, ochroniarzem?

Skąd on uzyskał te informacje?

– Byłem żołnierzem.

– Żołnierzem.

Nie skomentował. W garniturze i krawacie było mu okropnie gorąco, pot spływał mu po plecach.

Hindus przesunął leżące przed nim dokumenty i wyciągnął kilka kartek. Podszedł do prokurator i podał jej kopię. Potem taką samą kopię sędziemu i Thobeli.

– Panie Mpayipheli, czy zgodzi się pan ze stwierdzeniem, że ma pan skłonność do eufemizmów?

– Sprzeciw, Wysoki Sądzie, obrona zastrasza świadka – prokurator rzuciła okiem na dokument i mina jej zrzedła, podniosła głos – a kierunek przesłuchania jest niezwiązany ze sprawą.

– Odrzucony. Proszę kontynuować.

– Panie Mpayipheli, możemy tu spędzić cały dzień, bawiąc się w wykręty, ale za bardzo szanuję sąd, żeby do tego dopuścić. Pozwoli pan, że panu pomogę. Mam tutaj artykuł prasowy – machnął w powietrzu dokumentem – w którym jest napisane, cytuję: „Mpayipheli, dawny żołnierz Umkhonto w Sizwe; przeszedł specjalne przeszkolenie w Rosji i dawnych Niemczech Wschodnich; związany do niedawna z kartelem narkotykowym w Cape Flats…”. Koniec cytatu. Artykuł dotyczy niejakiego Thobeli Mpayipheliego, poszukiwanego dwa lata temu przez władze w związku ze zniknięciem, zacytuję ponownie: „materiałów wywiadowczych wrażliwej natury”.

Prokurator rzuciła Thobeli gniewne spojrzenie, jakby ją zdradził, i się poderwała.

– Wysoki Sądzie, muszę zaprotestować. To nie świadek jest tu sądzony…

– Panie Singh, czy wysuwając ten argument, do czegoś pan zmierza?

– Oczywiście, Wysoki Sądzie. Proszę o moment cierpliwości.

– Proszę kontynuować.

– Czy zawarte w tym artykule informacje są prawdziwe, panie Mpayipheli?

– Tak.

– Przepraszam, nie usłyszałem odpowiedzi.

– Tak – powtórzył głośniej.

– Panie Mpayipheli, stawiam tezę, że pańska wersja wydarzeń na stacji benzynowej jest równie wymijająca i eufemistyczna jak to, jak pan się nam przedstawił.

– To…

– Jest pan wysoko wykwalifikowanym żołnierzem, wyszkolonym w sztuce walki, terroryzmie miejskim i wojnie partyzanckiej…

– Sprzeciw, Wysoki Sądzie, to nie jest pytanie.

– Odrzucony. Proszę pozwolić obronie skończyć, pani prokurator.

Usiadła, kręcąc głową, z głęboką zmarszczką między brwiami.

– Według woli Wysokiego Sądu – powiedziała, ale ton przeczył tej potulności.

– Dwa lata pracy w charakterze ochroniarza kartelu narkotykowego w Cape Flats. Ochroniarz. Nie tak nazwała to prasa…

Prokurator wstała, ale uprzedził ją sędzia:

– Panie Singh, wystawia pan cierpliwość sądu na wielką próbę. Jeśli chce pan przedstawić dowody, proszę czekać na swoją kolej.

– Proszę przyjąć szczere przeprosiny, Wysoki Sądzie, ale to policzek wymierzony zasadom sprawiedliwości, gdy związany przysięgą świadek fabrykuje…

– Panie Singh, proszę mi tego oszczędzić. Jak brzmi pańskie pytanie?

– Według woli Wysokiego Sądu. Panie Mpayipheli, jaki był konkretny cel pańskiego przeszkolenia militarnego?

– To było dwadzieścia lat temu.

– Proszę odpowiedzieć na pytanie.

– Byłem szkolony w działalności kontrwywiadowczej.

– Czy szkolenie obejmowało użycie broni palnej i materiałów wybuchowych?

– Tak.

– Walkę wręcz?

– Tak.

– Reagowanie w sytuacjach kryzysowych?

– Tak.

– Eliminację i ucieczkę?

– Tak.

– Ale słysząc strzały na stacji benzynowej, zrobił pan, co następuje, zacytuję: „Schowałem się za dystrybutorem paliwa”?

– Wojna skończyła się ponad dziesięć lat temu. Nie pojechałem na stację walczyć, tylko zatankować…

– Dla pana wojna nie skończyła się dziesięć lat temu, panie Mpayipheli. Przeniósł ją pan do Cape Flats, razem za swoim wyszkoleniem w zadawaniu ran i śmierci. Przyjrzyjmy się pańskiej roli w charakterze ochroniarza…

Głos prokurator zabrzmiał piskliwie i żałośnie:

– Wysoki Sądzie, sprzeciwiam się z całą mocą…

W tym momencie Thobela popatrzył na twarze oskarżonych: śmiali się z niego.

– Sprzeciw podtrzymany. Panie Singh, wystarczy. Przedstawił pan swoje racje. Ma pan jakieś konkretne pytania w sprawie wydarzeń na stacji benzynowej?

Ramiona Singha opadły, jakby go skrzywdzono.

– Według woli Wysokiego Sądu, mam.

– W takim razie proszę je zadać.

– Panie Mpayipheli, zapomniał pan, że to pan zaatakował oskarżonych, gdy wyszli z budynku stacji?

– Ja nie…

– Nie zapomniał pan?

– Wysoki Sądzie, obrona…

– Panie Singh!

– Wysoki Sądzie, oskarżony… przepraszam, świadek ignoruje pytanie.

– Nie, panie Singh, to pan manipuluje świadkiem.

– Dobrze. W takim razie, panie Mpayipheli, utrzymuje pan, że nie groził pan oskarżonym?

– Nie.

– Nie miał pan klucza ani żadnego innego narzędzia…

– Sprzeciw, Wysoki Sądzie, świadek odpowiedział już na pytanie.

– Panie Singh…

– Nie mam więcej pytań do tego kłamcy, Wysoki Sądzie…

4

– Chyba wierzył, że może uczynić świat trochę lepszym – powiedziała w zapadającym powoli zmierzchu. Słońce skryło się za wzgórzami miasta i wpadające do pokoju światło złagodniało. Łatwiej się teraz mówi, pomyślała, ciekawe dlaczego. – Właśnie to podziwiałam najbardziej. Że miał odwagę się sprzeciwić i zrobić coś, na co żadne z nas się nie odważyło, choć może chcieliśmy. Ja nie należę do odważnych. Za bardzo byłam przestraszona, żeby się bronić. Ale gdy przeczytałam o nim w gazecie, zaczęłam się zastanawiać: a jeśli ja też bym mogła…

Zawahała się przez moment, po czym zapytała z zapartym tchem:

– Słyszał pan o Artemidzie, pastorze?

Nie zareagował od razu, siedział bez ruchu, lekko pochylony do przodu, zaabsorbowany jej opowieścią. Potem zamrugał, skupiając się na pytaniu.

– Artemidzie? Hm, tak… – odparł niepewnie.

– Gazety o tym pisały.

– Gazety… – wydawał się speszony. – Zdarza się, że niektóre rzeczy mi umykają. Co tydzień coś nowego. Nie zawsze nadążam.

Poczuła ulgę. Spostrzegła, że role niezauważalnie się zmieniły – on małomiasteczkowy pastor, ona światowa, poinformowana. Wyjęła stopę z sandała i wsunęła pod siebie, sadowiąc się wygodniej w fotelu.

– Opowiem, jeśli pastor pozwoli – zaproponowała z większą pewnością siebie.

Skinął głową.

– W chwili, gdy pierwszy raz o nim przeczytałam, miałam kłopoty. Mieszkałam na Przylądku. Byłam… – zawahała się na ułamek sekundy, zastanawiając się, czy bardzo go tym zmartwi – byłam call girl.

Mimo wpół do dwunastej w nocy nie spał jeszcze, gdy ktoś cicho, nieśmiało zapukał do drzwi jego hotelowego pokoju.

Prokurator.

– Przepraszam – powiedziała; wyglądała na bardzo zmęczoną.

– Proszę wejść.

Zawahała się na moment. Zrozumiał dlaczego: był tylko w krótkich spodenkach, tors lśnił mu od potu. Odwrócił się, włożył bawełnianą koszulkę, wskazał jej fotel. Sam zajął miejsce na krawędzi łóżka.

Usiadła sztywno, z rękoma złożonymi na okrywającej pulchne nogi ciemnej spódnicy. Sprawiała wrażenie, że jest tu nieoficjalnie, jakby miała mu do zakomunikowania coś niezwykle ważnego.

– Jak poszło dzisiaj w sądzie? – zapytał.

Wzruszyła ramionami.

– Chciał zrzucić winę na mnie. Ten Hindus.

– Robił tylko swoje. Nic więcej.

– Swoje?

– Musi ich bronić.

– Uciekając się do kłamstw?

– Prawo nie zna pojęcia kłamstwa, panie Mpayipheli, istnieją po prostu różne wersje prawdy.

Pokręcił głową.

– Prawda jest tylko jedna.

– Tak pan myśli? I jaka jest ta jedna prawda o panu? Jest pan farmerem? Ojcem? Bojownikiem o wolność? Czy może handlarzem narkotyków? Zbiegiem?

– To nie ma nic wspólnego ze śmiercią mojego syna – oburzył się.

– Od chwili, w której Singh podniósł tę kwestię w sądzie, ma, panie Mpayipheli.

Ogarnęła go wściekłość, powróciły obrazy pełnego frustracji dnia.

– Te wszystkie grzeczności, proszę pana, proszę pani, te sprzeciwy, prawnicze gierki… a tamci dwaj siedzą i się śmieją.

– W tej sprawie właśnie przyszłam. Żeby panu powiedzieć, że uciekli.

Czas stanął w miejscu, Thobela siedział i wpatrywał się w nią.

– Jeden z nich obezwładnił policjanta. W celi, gdy przyniósł mu jedzenie. Miał broń, nóż.

– Obezwładnił – powtórzył, jakby smakował to słowo.

– Policja… Policja ma za mało ludzi. Część funkcjonariuszy nie stawiła się do pracy.

– Obydwaj uciekli.

– Zarządzono blokadę dróg. Komendant posterunku zapewnił, że nie uciekną daleko.

Był nadal wściekły, ale teraz w inny sposób; wolał, żeby tego nie zauważyła.

– Dokąd mogli się udać?

Znów wzruszyła ramionami, jakby jej to nie obchodziło.

– Nie wiadomo.

Gdy nie odpowiadał, pochyliła się do przodu w fotelu.

– Chciałam, żeby pan wiedział. Miał pan prawo wiedzieć.

Podniosła się. Poczekał, aż przejdzie obok niego, po czym wstał i odprowadził ją do drzwi.

Twarz pastora wyrażała niedowierzanie. Odchylił się do tyłu i przekrzywił głowę na bok, jakby czekał, aż bliżej to wyjaśni, zakończy zdanie puentą.

– Nie wierzy mi pan.

– Wydaje mi się to… mało prawdopodobne.

Poczuła przypływ emocji. Wdzięczność? Ulgę? Starała się nie pokazać ich po sobie, ale zdradził ją głos.

– Mój zawodowy przydomek to Bibi.

– Wierzę pani – odrzekł spokojnie. – Ale patrzę na panią, słucham i nie mogę zrozumieć dlaczego. Co panią do tego skłoniło?

Już drugi raz ją o to pytano. Zazwyczaj pytali tylko: jak? Dla nich przygotowała historię na miarę ich oczekiwań. Kusiło ją, żeby teraz też ją przytoczyć – miała ją na końcu języka, wypracowaną, gotową.

Zaczerpnęła powietrza, żeby się rozluźnić.

– Mogłabym powiedzieć, że byłam uzależniona od seksu, że jestem nimfomanką – stwierdziła z namysłem.

– Ale to nieprawda – odparł.

– Rzeczywiście, pastorze, to nie jest prawda.

Pokiwał głową, jakby pochwalał odpowiedź.

– Ściemnia się – zauważył. Wstał i włączył lampę w rogu pokoju. – Napije się pani czegoś? Kawy? Herbaty?

– Chętnie napiłabym się herbaty, dziękuję.

Czyżby potrzebował chwili, żeby ochłonąć?

– Przepraszam na moment. – Otworzył drzwi za jej plecami.

Została sama i zastanawiała się, jakiej najgorszej historii wysłuchał w tym gabinecie. Małomiasteczkowy skandal? Nastoletnia ciąża? Romans? Chwilowe zauroczenie?

Co sprawia, że w ogóle chce tu mieszkać? Może ze względu na status, bo lekarze i pastorzy cieszą się na wsi poważaniem. A może jest uciekinierem jak ona? Tak jak uciekł przed sekundą; jakby niektóre aspekty rzeczywistego życia go przerastały.

Wrócił, zamknął za sobą drzwi.

– Żona zaraz przyniesie herbatę – oznajmił i usiadł.

Nie wiedziała, jak zacząć.

– Zmartwiłam pana?

Długo milczał, jakby musiał zebrać słowa.

– Martwi mnie raczej to, że świat… społeczeństwo… pozwala ludziom takim jak pani gubić drogę.

– Wszyscy czasami gubimy drogę.

– Ale nie wszyscy sprzedajemy ciało. – Zrobił ręką szeroki, wszechobejmujący gest. – Do czego było to pani potrzebne?

– Jest pan drugą w tym miesiącu osobą, która mnie o to pyta.

– A kto był pierwszą?

– Detektyw z Kapsztadu. – Uśmiechnęła się na jego wspomnienie. – Griessel. Miał potargane włosy. I łagodne oczy, ale przenikliwe spojrzenie.

– Powiedziała mu pani prawdę?

– Prawie.

– Czy on był… jak to ująć…?

– Klientem? – uśmiechnęła się.

– Tak.

– Nie. Był tylko… Nie wiem… zagubiony?

– Rozumiem.

Rozległo się cichutkie pukanie do drzwi, więc pastor wstał, żeby odebrać tacę.

5

Detektyw inspektor Benny Griessel otworzył oczy i zobaczył żonę; stała nad nim i potrząsała go za ramię, szepcząc natarczywie:

– Benny, Benny, proszę cię.

Leżał na kanapie w salonie, to jedno nie ulegało wątpliwości. Musiał tu zasnąć. Poczuł zapach kawy; głowę miał ciężką, w skroniach mu pulsowało. Przygniecione ciałem prawe ramię zdrętwiało.

– Benny, musimy porozmawiać.

Jęknął i spróbował usiąść.

– Przyniosłam ci kawę.

Popatrzył na nią, na głębokie bruzdy na jej twarzy. Wciąż pochylała się nad nim.

– Która godzina? – wydusił.

– Piąta, Benny. – Usiadła obok niego na kanapie. – Napij się kawy.

Musiał podnieść kubek lewą ręką. Parzył mu dłoń.

– Strasznie wcześnie – mruknął.

– Muszę z tobą porozmawiać, zanim dzieci się obudzą.

Do jego świadomości przeniknął wreszcie niepokojący ton jej głosu. Usiadł, wylewając przy tym kawę na ubranie – to samo co wczoraj.

– Co takiego zrobiłem?

Wskazała palcem otwartą przestrzeń mieszkania. Na stole w jadalni, obok talerza z nietkniętym obiadem, stała butelka jacka daniel’sa. Z popielniczki wysypywały się niedopałki, a na podłodze obok wywróconych barowych stołków leżało potłuczone szkło.

Upił łyk kawy. Sparzyła mu usta, ale nie zmyła niesmaku po nocy.

– Przepraszam – powiedział.

– Przepraszam już nie wystarczy – odparła.

– Anno…

– Nie, Benny, koniec. Mam dość – oświadczyła tym samym niepokojącym tonem.

– Jissis, Anno. – Wyciągnął do niej rękę, zobaczył, że dłoń mu się okropnie trzęsie: nadal miał kaca. Gdy spróbował położyć ją na jej ramieniu, odsunęła się i wtedy zauważył małą opuchliznę na jej wardze, podchodzącą krwią.

– Koniec. Siedemnaście lat. Wystarczy. To i tak za dużo.

– Anno, ja… To przez alkohol, wiesz, że tego nie chciałem. Proszę, Anno, wiesz, że nie byłem sobą.

– Twój syn pomógł ci wczoraj wieczorem zwlec się z tego fotela, Benny. Pamiętasz? Wiesz, co mu powiedziałeś? Pamiętasz, jak przeklinałeś i wyzywałeś nas, póki nie padłeś nieprzytomny? Nie, Benny, nie pamiętasz… nigdy nie pamiętasz. Wiesz, co powiedział ci twój syn? Gdy leżałeś tam z rozdziawioną gębą i śmierdzącym oddechem? Wiesz? – Do oczu nabiegły jej łzy, ale je powstrzymała.

– Co takiego?

– Powiedział, że cię nienawidzi.

Przyjął ten cios.

– A Carla?

– Carla zamknęła się na klucz w swoim pokoju.

– Porozmawiam z nimi, Anno, naprawię to. Wiedzą, że to przez pracę. Wiedzą, że taki nie jestem.

– Nie, Benny.

Usłyszał determinację w jej głosie i ścisnęło mu się serce.

– Anno, nie.

Nie spojrzała na niego. Dotknęła palcem obrzmiałej wargi i wstała.

– To właśnie mówię im za każdym razem: to przez pracę. To dobry ojciec, tylko taką ma pracę, musicie go zrozumieć. Ale już w to nie wierzę. I oni też nie… Bo to nie praca, tylko ty, Benny. Ty. Inni policjanci także codziennie przechodzą przez to samo, ale się nie upijają. Nie przeklinają, nie wrzeszczą, nie niszczą wszystkiego, co wpadnie im w ręce, i nie biją żon. Koniec, Benny. Definitywny koniec.

– Anno, przestanę, wiesz, że już mi się udawało. Mogę. Wiesz, że mogę przestać.

– Na sześć tygodni? Tyle wynosi twój rekord. Sześć tygodni. Moje dzieci potrzebują czegoś więcej. Zasługują na coś więcej. Ja zasługuję na więcej.

– Nasze dzieci…

– Pijak to nie ojciec.

Zrobiło mu się żal samego siebie. I ogarnął go strach.

– Anno, co ja mogę poradzić, co mogę poradzić na to, że jestem słaby. Potrzebuję cię. Potrzebuję was… nie mogę bez was żyć.

– Ale my cię już nie potrzebujemy, Benny. – Wstała i zobaczył, że obok niej na podłodze stoją dwie walizki.

– Nie możesz tego zrobić. To mój dom – żebrał.

– Chcesz, żebyśmy my się wynieśli na ulicę? Bo albo ty, albo my. Wybieraj. Dłużej nie będziemy żyć pod jednym dachem. Masz pół roku, Benny, tyle ci dajemy. Sześć miesięcy na decyzję: my czy alkohol. Jeśli nie będziesz pił, pozwolimy ci wrócić, ale to twoja ostatnia szansa. Jeśli zechcesz, w niedziele możesz widywać się z dziećmi. Możesz po nie przyjść, ale jeśli poczuję zapach alkoholu, trzasnę cię w twarz. Nie pokazuj się tu pijany.

– Anno… – poczuł napływające do oczu łzy. Nie mogła mu tego zrobić; nie wiedziała, jakie to okropnie przykre.

– Daruj sobie, Benny, znam na pamięć twoje sztuczki. Mam ci wystawić walizki na dwór czy sam to zrobisz?

– Muszę wziąć prysznic, muszę się umyć, nie mogę tak wyjść.

– W takim razie ja je wyniosę – zdecydowała i chwyciła rączki walizek.

W biurze detektywa odczuwało się atmosferę zniechęcenia. Sterty pozwalanych byle jak teczek z aktami, rozlatujące się marne meble, na ścianach stare plakaty głoszące czcze hasła o zapobieganiu przestępczości. I przekrzywiony portret Mbeki w wąskich tanich ramkach. Na podłodze płytki w praktycznej bezbarwnej szarości. W kącie zepsuty wiatrak z metalową siatką chroniącą łopatki oblepioną gęstym kurzem.

No i ten przytłaczający zapach porażki. Thobela usiadł na stalowym krześle z szaroniebieskim obiciem. Z rogu siedziska wystawała pianka. Detektyw opierał się plecami o ścianę. Wyglądał przez brudne okno na parking. Miał wąskie, przygarbione ramiona i siwiejącą bródkę.

– Przekażę ich dane wydziałowi śledczemu przy centrali Policji Prowincji. Dołączą je do krajowej bazy danych. Tak to działa.

– Bazy danych uciekinierów?

– Można tak powiedzieć.

– Jak duża jest ta baza?

– Duża.

– I ich nazwiska będą w komputerze?

Detektyw westchnął.

– Nie, panie Mpayipheli. Nie tylko nazwiska. Zdjęcia, poprzednie wyroki, nazwiska i adresy rodzin oraz kontaktów. Rozsyła się je posterunkom. Staramy się to śledzić. Khoza ma rodzinę w Kapsztadzie. Matka Ramphelego mieszka tutaj, w Umtacie. Ktoś się do nich wybierze…

– Pojedziecie do Kapsztadu?

– Nie. Wywiad zrobi tamtejsza policja.

– Co to znaczy: zrobi wywiad?

– Panie Mpayipheli, ktoś pójdzie i zapyta, czy rodzina Khozy miała o nim jakieś wieści.

– A oni powiedzą, że nie, i na tym koniec?

Znów westchnienie, tym razem głębsze.

– Na pewne okoliczności ani ja, ani pan nie mamy wpływu.

– To samo za czasów apartheidu twierdzili czarni.

– Istnieje chyba jakaś różnica.

– Proszę mi powiedzieć, jakie są szanse. Na to, że ich zła­piecie.

Detektyw odkleił się powoli od ściany. Przyciągnął sobie krzesło i usiadł ze złożonymi rękami. Mówił wolno, tonem osoby bardzo wyczerpanej.

– Według mnie duże, ale musi mnie pan dobrze zrozumieć. Khoza już raz siedział: osiemnaście miesięcy za włamanie. Do tego napad z bronią w ręku na stację, zabójstwo… i teraz ucieczka. Sam pan widzi, co się z tego robi. Spirala. Tacy jak on nie przestają; popełniają coraz poważniejsze przestępstwa. I dlatego szanse są duże. Nie mogę obiecać, że złapiemy ich wkrótce. Nie mogę w ogóle powiedzieć kiedy. Ale złapiemy, bo dalej będą szukać guza.

– Jak pan myśli, ile to potrwa?

– Nie umiem sprecyzować.

– A jak pan przypuszcza?

Detektyw pokręcił głową.

– Nie wiem. Dziewięć miesięcy? Rok?

– Nie mogę tak długo czekać.

– Przykro mi z powodu tego, co się stało, panie Mpayipheli. Rozumiem, co pan czuje. Ale niech pan pamięta, że jest pan jedną z wielu ofiar. Proszę spojrzeć na te wszystkie akta. Co teczka, to ofiara. Choćby pan poszedł do samego KP, nic to nie da.

– KP?

– Komendant Prowincji.

– Nie chcę rozmawiać z komendantem prowincji, rozmawiam z panem.

– Wyjaśniłem panu, jak to wygląda.

Thobela wskazał ręką dokument na stole i powiedział cicho:

– Proszę dać mi kopię.

Detektyw nie od razu odmówił. Zmarszczył brwi, jakby rozważał taką możliwość.

– To niezgodne z przepisami.

Thobela pokiwał ze zrozumieniem głową.

– Ile?

Oczy zmierzyły go, szacując kwotę. Detektyw wyprostował ramiona.

– Pięć tysięcy.

– Za dużo. – Thobela wstał i ruszył do drzwi.

– Trzy.

– Pięćset.

– Ryzykuję utratę pracy. Nie zrobię tego dla pięciu setek.

– Nikt się nigdy nie dowie. Pańska posada jest bezpieczna. Siedemset pięćdziesiąt.

– Tysiąc – odrzekł tamten z nadzieją.

Thobela się odwrócił.

– Tysiąc. Kiedy otrzymam kopię?

– Będę mógł skopiować dokumenty dopiero wieczorem. Proszę przyjść jutro.

– Nie. Dziś wieczór.

Detektyw popatrzył na niego, w jego oczach nie było już widać znużenia.

– Skąd ten pośpiech?

– Gdzie pana znajdę?

Bieda panowała tu straszliwa. Chaty z desek i blachy falistej, wszechogarniający smród rozpadu i walających się, niewywożonych śmieci. Od spalonej na popiół ziemi bił porażający skwar.

Pani Ramphele wygoniła na dwór czwórkę dzieci – dwóch nastolatków i dwóch brzdąców – i poprosiła, żeby usiadł. W środku było schludnie, czysto, ale gorąco, tak gorąco, że na jego koszuli pojawiły się wielkie plamy potu. Na stole leżały podręczniki szkolne, na chwiejącym się kredensie stały zdjęcia dzieci.

Uznała, że jest z policji, i nie wyprowadzał jej z błędu, gdy przepraszając za swojego syna, powiedziała, że nie zawsze był taki, że kiedyś był dobrym chłopcem, tylko Khoza sprowadził go na złą drogę, o co nietrudno tu, gdzie nikt nie ma niczego i nie ma nadziei. Andrew szukał pracy, pojechał na Przylądek, skończył podstawówkę, po czym oświadczył, że nie może pozwolić, aby matka tak się męczyła, że dalszą naukę skończy później. Pracy nie było. Nigdzie, choć szukał wszędzie: w East London, Uitenhage, Port Elizabeth, Jeffreys Bay, Knysnie, Geor­ge, Mossel Bay, Kapsztadzie… Za dużo ludzi, za mało pracy. Od czasu do czasu przysyłał jej trochę pieniędzy; nie wiedziała, skąd je brał, ale chciała wierzyć, że nie kradł.

Gdzie teraz jest Andrew? Ma jakichś znajomych na Przylądku w Kapsztadzie?

Nie miała pojęcia.

Był tu?

Spojrzała mu w oczy i zaprzeczyła, a on się zastanawiał, ile w tym, co mu powiedziała, jest prawdy.

Postawili nagrobek. „Pakamile Nzululwazi. Syn Miriam Nzululwazi. Syn Thobeli Mpayipheliego. 1996–2004. Spoczywaj w pokoju”.

Prosty kamień z granitu i marmuru w zielonej trawie nad rzeką. Thobela oparł się o drzewo pieprzowe i uświadomił sobie, że to miejsce chłopiec lubił najbardziej. Często spoglądał na niego przez okno kuchni, na małą, przycupniętą nad rzeką postać, i zastanawiał się, o czym chłopiec myśli. Siedział i wpatrywał się w powolny nurt brązowej wody, czasami trzymał w ręce patyk i kreślił na piasku wzory i litery. Bolało go, że chłopiec mógłby myśleć o zmarłej matce, bo tego nie mógł naprawić, a tego bólu nie umiał ukoić.

Czasem próbował go o to zagadnąć, ale ostrożnie, bo bał się otworzyć starą ranę. Więc pytał: „Co tam u ciebie, Pakamile? Coś cię trapi?” albo: „Jesteś szczęśliwy?”. I chłopiec z wrodzoną pogodą ducha odpowiadał, że wszystko jest dobrze, że jest szczęśliwy, bo ma jego, Thobelę, farmę i bydło, i wszystko. Ale on zawsze podejrzewał, że mały nie mówi mu całej prawdy, że istnieje w jego myślach sekretne miejsce, w którym samotnie rozpamiętuje swoją stratę.

Osiem lat życia, podczas których doświadczył porzucenia przez ojca i śmierci kochającej matki.

Przecież to niemożliwe, żeby w tym zamykało się całe życie. Prawda, że to nie w porządku? Musi być gdzieś jakieś niebo… Popatrzył na błękit w górze i się zadumał. Czy na tamtych zielonych, pofałdowanych wzgórzach Miriam powitała syna? Czy chłopiec znajdzie tam swoją ukochaną Cata River, przyjaciół i miłość? Czy ludzie wszystkich ras współistnieją, równo traktowani? Czy są drzewa, pod którymi można odpocząć? I Bóg, Czarny Bóg – wszechmocna, królewska postać z siwą brodą i mądrymi oczami – który wita przybyszów w Great Kraal ciepłym spojrzeniem i łagodnymi słowami, ale na falujący zielony veld na upadłej Ziemi spogląda z wielkim bólem. I kręci głową, bo nikt nie chce z tym nic zrobić, bo wszyscy są ślepi na Jego Zamysł. Nie takimi ich stworzył.

Wolno ruszył pod górę do domu, przystanął i znów ogarnął farmę wzrokiem.

Jego ziemia, aż po horyzont.

I zdał sobie sprawę, że już jej nie chce. Straciła dla niego wartość. Kupił ją dla Miriam i Pakamilego. Wtedy była symbolem, spełnionym marzeniem i nowym życiem, ale teraz jest tylko kamieniem młyńskim, przypominając niemożliwe już możliwości. Co mu po tej ziemi, skoro nie ma nic?

6

Jeśli się stanęło w odpowiednim miejscu, z okna mieszkania na drugim piętrze w Mouille Point można było zobaczyć morze. Gdy zjawili się technik kryminalistyki i fotograf, kobieta leżała w sypialni, a inspektor Benny Griessel stał w salonie i przyglądał się zdjęciom stojącym na fortepianie.

– Rety, Benny, wyglądasz koszmarnie – przywitał go technik.

– Dzięki – odparł – ale u mnie pochlebstwami daleko nie zajdziesz.

– Co tu mamy?

– Kobieta po czterdziestce. Uduszona kablem od czajnika. Brak śladów włamania.

– Jakbym to już gdzieś słyszał.

Griessel pokiwał głową.

– Tak, identyczny modus operandi.

– To już trzecia.

– Trzecia – potwierdził Griessel.

– Cholera. – Bo to znaczyło, że nie znajdą odcisków palców. Wszystko zostało wytarte do czysta.

– Ale ta przynajmniej jest w miarę świeża – zauważył fotograf.

– Miała szczęście, że w soboty przychodzi sprzątaczka. Tamte dwie znaleźliśmy dopiero w poniedziałek.

– A więc to wielbiciel piątkowych nocy.

– Na to wygląda.

Gdy go mijali, idąc do sypialni, technik obwąchał go teatralnie.

– Ale i tak coś nieszczególnie tu pachnie. Przydałby ci się prysznic, Benny – poradził.

– Zajmij się, kurwa, swoją robotą.

– Tak tylko mówię – odparł tamten i wszedł do sypialni.

Griessel usłyszał stuknięcia otwieranych zamków ich walizek i skierowane do fotografa słowa technika:

– Te zwłoki to jedyne kobiety, które ostatnio zdarza mi się widzieć rozebrane.

– Przynajmniej nie pyskują – padła odpowiedź.

Akurat nie prysznica Griessel potrzebował najbardziej. Musiał się napić. Dokąd pójdzie? Gdzie będzie spał? Gdzie schowa butelkę? Kiedy zobaczy dzieci? Jak się skoncentrować na robocie? Monopolowy w Sea Point otwierają dopiero za godzinę.

„Masz pół roku na decyzję: my czy alkohol”.

Jak jej zdaniem ma tego dokonać? Myśli, że będzie mu łatwiej po tym, jak wywaliła go z domu? Jak zaserwowała mu jeszcze więcej zmartwień? Jak go odrzuciła?

„Jeśli rzucisz picie, będziesz mógł wrócić, ale to twoja ostatnia szansa”.

Nie chciał ich stracić, ale też nie potrafił przestać pić. Był w kropce, w okrąglutkiej, kurwa, kropce. Bo bez nich nie uda mu się rzucić picia – czy ta kobieta tego nie rozumie?

Zadzwoniła jego komórka.

– Griessel.

– Kolejna, Benny?

Nadinspektor Mat Joubert. Jego szef.

– Taki sam modus operandi – powiedział.

– Jakieś dobre informacje?

– Na razie żadnych. Sprytny jest, sukinsyn.

– Informuj mnie na bieżąco.

– Jasne.

– Benny?

– Tak, Mat?

– Wszystko w porządku?

Milczenie. Jouberta nie chciał okłamywać – za dużo razem przeżyli.

– Wpadnij, to pogadamy, Benny.

– Później. Daj mi tu najpierw skończyć.

Zaświtało mu, że Joubert coś wie. Czyżby Anna…

Nie żartowała. Tym razem zadzwoniła nawet do Mata Jouberta.

Pojechał motocyklem do Alice, do rzemieślnika, który wyrabiał broń. Tradycyjną metodą przodków. W małym warsztacie panował mrok; kiedy oczy Thobeli przywykły do skąpego oświetlenia, przyjrzał się sagajom stojącym po kilka w pojemnikach, drzewcami w dół, błyszczącymi ostrzami do góry.

– Po co je robisz?

– Dla ludzi przywiązanych do tradycji – odparł stary człowiek zajęty obróbką na drzewce pnia wysokiego młodego drzewka. Rytmicznie pocierał drewno papierem ściernym.

– Przywiązanych do tradycji – powtórzył Thobela.

– Niewielu już takich. Niewielu.

– A długie włócznie?

– Też są częścią naszej historii.

Thobela odwrócił się do tych z krótszymi drzewcami. Pogłaskał palcem ostrza – szukał konkretnego kształtu, specyficznego profilu. Wyjął sagaj, przymierzył się, odłożył i wypróbował następny.

– Na co ci sagaj? – zapytał staruszek.

Nie odpowiedział od razu, gdyż trafił na właściwy. Dobrze leżał w dłoni.

– Wybieram się na polowanie – oznajmił. Gdy podniósł wzrok, w oczach starego człowieka ujrzał radość.

– Na dziewiąte urodziny dostałam od matki zestaw bajek. Pudełeczko z płytami i książkę z obrazkami, na których były księżniczki i dobre wróżki. Bajki na płytach miały po kilka zakończeń, trzy czy cztery. Nie wiem, jak to dokładnie działało, ale za każdym razem, gdy się ich słuchało, igła przeskakiwała na inne zakończenie. Czytała je kobieta, po angielsku. Jeśli historia kończyła się źle, puszczałam płytę na nowo, dopóki nie skończyła się jak należy.

Nie bardzo wiedziała, po co o tym wspomina.

– Ale w życiu tak się nie da – zauważył pastor.

– Właśnie – potwierdziła. – W życiu tak się nie da.

Zamieszała herbatę. Siedziała z filiżanką na kolanach, teraz z obiema stopami na podłodze, i miała wrażenie, że widzi tę scenę z zewnątrz, jak w teatrze: kobieta i pastor siedzą w gabinecie, popijają herbatę z delikatnej białej porcelany. Tak zwyczajnie. Mogła być jedną z parafianek: niewinną kobietą zasięgającą jego opinii w jakiejś życiowej kwestii. Może o związku? Z jakimś młodym rolnikiem? Patrzył na nią jak ojciec i pomyślała: lubi mnie, uważa, że jestem w porządku.

– Mój ojciec służył w wojsku – podjęła.

Upił łyk herbaty, sprawdzając, czy przestygła.

– Był oficerem. Urodziłam się w Upington, ojciec był wtedy kapitanem. Mama z początku zajmowała się tylko domem. Potem zaczęła pracować w kancelarii adwokackiej. Ojciec czasami znikał na długo, ale niezbyt pamiętam ten okres, bo byłam wtedy mała. Jestem starszym dzieckiem, brat urodził się dwa lata po mnie. Gerhard. Christine i Gerhard van Rooyen. Dzieci kapitana Rooiesa i pani Martie van Rooyen z Upington. Rooies to przydomek od nazwiska. Nadali go ojcu w wojsku: tam każdy nosi jakiś przydomek. Ojciec był przystojnym mężczyzną; miał czarne włosy i zielone oczy… oczy odziedziczyłam po nim. A włosy po matce, więc pewnie wcześnie osiwieję, blondynki często tak mają. Widziałam zdjęcia z ich ślubu, mama też miała długie włosy. Ale później je obcięła, twierdziła, że jej w nich za gorąco, myślę jednak, że zrobiła to raczej z powodu ojca.

Śledził wzrokiem jej twarz, usta. Czyżby jej słuchał, naprawdę słuchał? Widział taką, jaką była? Nie zapomni tego później, gdy przyzna mu się do swojego wielkiego oszustwa? Umilkła na chwilę, podniosła do ust filiżankę i gdy sączyła herbatę, wyrwało jej się:

– Opowiedzenie tego wszystkiego zajmie mnóstwo czasu.

– Tego jednego mamy pod dostatkiem. – Chciał ją uspokoić. – Czasu mamy mnóstwo.

Wskazała gestem drzwi.

– A pańska rodzina i…

– Wiedzą, że tu jestem i że to moja praca.

– Może powinnam przyjść jutro.

– Opowiedz swoją historię, Christine – zachęcił łagodnie. – Wyrzuć ją z siebie.

– Jest pan pewny?

– Najzupełniej.

Spojrzała na filiżankę. Była w połowie pełna. Uniosła ją, wypiła duszkiem herbatę, odstawiła na spodeczek i całość na tacę na biurku. Podwinęła pod siebie stopy i skrzyżowała ramiona.

– Nie wiem, co się stało – podjęła. – Byliśmy tacy jak wszyscy. No, może nie całkiem, bo ojciec był żołnierzem i w szkole byliśmy zawsze dziećmi wojskowego. Kiedy wyleciały Flossies, te samoloty na granicę, całe miasto o tym mówiło: nasi ojcowie będą walczyć z komunistami! Wtedy traktowano nas specjalnie, a to bardzo miłe. Ale przez większość czasu byliśmy jak wszyscy. Chodziliśmy z Gerhardem do szkoły, po południu wracaliśmy do domu, w którym czekała matka, odrabialiśmy lekcje i się bawiliśmy. W weekendy robiliśmy zakupy, grillowaliśmy, chodziliśmy do znajomych, szliśmy do kościoła i co roku w grudniu jeździliśmy do Hartenbos, i nic w nas dziwnego nie było. Nic, o czym bym wiedziała, mając sześć, osiem czy dziesięć lat. Ojciec był moim bohaterem. Pamiętam jego zapach, gdy po południu wracał do domu i mnie przytulał. Nazywał mnie swoją dużą dziewczynką. Nosił mundur z błyszczącymi gwiazdkami na ramionach. A…

– Rodzice jeszcze żyją? – przerwał jej nagle pastor.

– Ojciec umarł – odrzekła twardo i stanowczo, jakby nie chciała się zagłębiać w temat.

– A matka?

– Bardzo dawno jej nie widziałam.

– Ach tak, dlaczego?

– Mieszka w Mossel Bay.

Nie odezwał się.

– Już wie. Czym się zajmowałam.

– Ale kiedyś nie wiedziała?

– Nie.

– Jak się dowiedziała?

Westchnęła.

– To część tej historii.

– Sądzisz, że cię odrzuci? Dlatego, że wie?

– Tak. Nie… Myślę, że czuje się winna.

– Że zostałaś prostytutką?

– Tak.

– A jest winna?

Nie mogła dłużej spokojnie usiedzieć. Poderwała się i podeszła do ściany, żeby znaleźć się trochę dalej od niego. Potem wróciła do fotela i chwyciła palcami oparcie.

– Może.

– Dlaczego?

Opuściła głowę, długie włosy spłynęły na twarz. Stała tak bez ruchu.

– Była piękna – powiedziała w końcu, podnosząc wzrok i puszczając oparcie fotela. Postąpiła parę kroków w prawo, w stronę regału, i popatrzyła nieprzytomnym wzrokiem na książki. – Miesiąc miodowy spędzili w Durbanie. Widziałam zdjęcia… Mogła mieć każdego, kogo by zechciała. Była taka zgrabna. A twarz… miała śliczną, taką delikatną. I na wszystkich zdjęciach była roześmiana. Czasem mi się wydaje, że wtedy śmiała się ostatni raz.

Odwróciła się do pastora, oparła rękę o regał, pieszczotliwie pogłaskała dłonią książki.

– Musiało jej być trudno, gdy ojciec tak długo przebywał poza domem. Ani razu jednak się nie poskarżyła. A na wieść, że przyjeżdża, urządzała generalne sprzątanie. Mówiła, że to wiosenne porządki. Ale o siebie tak nie dbała. Była schludna, owszem, i czysta. Ale makijażu używała coraz oszczędniej. I nosiła coraz bardziej workowate, nieciekawe ubrania. Skróciła włosy. Wie pan, jak to jest: gdy się mieszka z kimś na co dzień, nie od razu zauważa się te powolne zmiany.

Skrzyżowała ramiona i objęła się nimi.

– A Kościół… od niego chyba wszystko się zaczęło. Gdy ojciec wrócił z wojny granicznej, oznajmił, że zmieniamy Kościół. Nagle ten miejscowy, holenderski zreformowany przestał mu odpowiadać; zaczęliśmy jeździć do kościoła w mieście, wierni co niedziela spotykali się w szkole podstawowej. Klaskanie w ręce, omdlenia i konwersje… Gerhardowi i mnie nawet by się to podobało, gdyby ojciec nie traktował sprawy tak poważnie. Nagle zaczęliśmy codziennie modlić się w domu, ojciec w długich modlitwach błagał, żeby opuściły nas demony. Zaczął przebąkiwać o porzuceniu wojska, chciał zostać misjonarzem, cały dzień obnosił się z Biblią, nie tą małą wojskową, tylko opasłym tomiszczem. Sytuacja stawała się coraz gorsza, bo choć w wojsku z początku chyba wyrozumiale podeszli do sprawy, to kiedy ojciec zaczął prosić Boga, żeby wypędził demony z pułkownika i brygadiera, powiedzieli, że Bóg zgodził się otworzyć mu drzwi.

Pokręciła głową.

– Matka musiała to bardzo przeżywać, ale nic nie zrobiła.

Wróciła na fotel.

– Nawet wtedy, gdy zabrał się za mnie.

7

Do Kapsztadu pojechał pikapem, bo motocykl za bardzo rzucałby się w oczy. Walizkę położył na siedzeniu obok. Jechał z Port Elizabeth do Knysny. Patrzył na góry i lasy i jak zawsze zastanawiał się, jak wyglądały tysiąc lat temu, gdy żyli tu tylko Khoikhoi, Sana i trąbiące w buszu słonie. Do wydm za George jak opasłe kleszcze przyssały się rezydencje bogaczy, walcząc w milczeniu o lepszy widok na morze. Puste przez większość roku domiszcza, które zapełniały się może na miesiąc w grudniu. Pomyślał o krytej blachą falistą klitce pani Ramphele na spalonych słońcem przedmieściach Umtaty, pięć osób w dwóch izbach, i nie pierwszy raz stwierdził, że skala kontrastów w tym kraju przekroczyła wszelkie granice.

Ale jakkolwiek ogromne, nie zdołają usprawiedliwić śmierci dziecka. Zastanawiał się, czy Khoza albo Ramphele uciekali tędy, czy jechali tą samą drogą.

Mossel Bay, potem Swellendam i przez rzekę Bree­de, dalej Caledon i w końcu późnym popołudniem dotarł na Sir Lowry’s Pass. W dole szeroko rozciągał się przed nim Przylądek. Oślepiało go słońce wiszące nisko nad Górą Stołową. Nie czuł nawet odrobiny radości z powrotu w rodzinne strony, przytłoczony przywołanymi przez nie wspomnieniami.

Dojechał do Parow. Przypomniał sobie, że przy Voortrekker Road był mały hotelik New President; zjeżdżali do niego wszelkich kolorów ludzie, którym zależało na anonimowości.

Tam właśnie zacznie.

Griessel stał przed budynkiem Wydziału Ciężkich Przestępstw w Bishop Lavis i rozważał, jakie ma opcje.

Mógł wyjąć walizkę z bagażnika, zaciągnąć ją przed nosem siedzącej w recepcji Mavis za róg i potem korytarzem do jednej z wielkich łazienek, które pozostawiła im w spadku Akademia Policyjna, bo to po niej przejęli budynek. Wtedy mógłby wziąć prysznic, umyć zęby, zeskrobać przed zmatowiałym lustrem kilkudniowy zarost i zmienić ubranie na czyste. Ale wówczas każdy pieprzony policjant na Przylądku wiedziałby w pół godziny, że żona wyrzuciła Benny’ego Griessela z domu. Tak to już funkcjonowało w policji.

Mógł też ot tak pójść do swojego biura, śmierdzący i niechlujny, i powiedzieć, że całą noc pracował, choć ta historyjka też nie na długo wystarczy.

W szufladzie biurka miał butelkę jacka i trzy paczki gumy clorets – dwa łyki dla uspokojenia nerwów, dwie drażetki clorets, żeby odświeżyć oddech, i będzie jak nowo narodzony. Jissis, marzył, żeby poczuć spływający gardłem balsamiczny brązowy płyn, od razu poczuje się o niebo lepiej. Zatrzasnął bagażnik. Pieprzyć prysznic; wiedział, czego mu trzeba najbardziej.

Ruszył szybko nagle uskrzydlony. Do diabła z tobą, Anno. Nie powinnaś tego robić; pójdę, kurwa, do prawnika, choćby do tego Kempa, który nie zwykł się z kimkolwiek cackać. Pijak nie pijak, jestem, do cholery, żywicielem rodziny, jak śmiesz mnie tak po prostu wyrzucić? Zapłaciłem za dom, za każdy stół i krzesło.

Przywitał się z Mavis, skręcił za róg, wszedł po schodach, szukając w kieszeni klucza. Drżącą ręką otworzył drzwi, zamknął je za sobą, obszedł biurko, wysunął dolną szufladę, podniósł opasłe tomiszcze regulaminu i poczuł pod dłonią chłodne szkło ukrytej pod nim butelki. Wyjął ją i odkręcił zakrętkę. Pora się naoliwić, kontrolka świeci się na czerwono. Zaśmiał się z własnego dowcipu i w tej właśnie chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich Mat Joubert z odrazą na twarzy.

– Benny.

Griessel znieruchomiał jak porażony prądem, oddzielony od szczęścia głupimi piętnastoma centymetrami.

– Pieprzę to, Mat.

Joubert zamknął drzwi.

– Odstaw to gówno, Benny.

Nie ruszył się, nie dowierzał. A to pech! Cholera, był już tak blisko.

– Benny!

Butelka trzęsła się w rytm dygotu jego ciała.

– Nic nie mogę na to poradzić – wyszeptał.

Nie miał odwagi spojrzeć Joubertowi w oczy. Nadinspektor podszedł do niego i zabrał mu butelkę. Griessel puścił ją niechętnie.

– Dawaj zakrętkę.

Posłusznie oddał.

– Siadaj, Benny.

Usiadł. Joubert z hukiem postawił butelkę na biurku. Oparł się o nie, wyciągnął przed siebie wyprostowane nogi i skrzyżował ramiona.

– Co się z tobą dzieje?

I cóż tu odpowiedzieć?

– Doszło już do tego, że stałeś się damskim bokserem i miłośnikiem śniadań w płynie?

Zadzwoniła do Jouberta. Nie wystarczyło jej, że go wykopała – musiała jeszcze upokorzyć go w miejscu pracy.

– Jissis!

– Jissis co, Benny?

– Ach, pieprzyć to, Mat, jaki sens to wałkować? Co to da? Jestem pierdolnięty. Ty to wiesz, Anna to wie i ja to wiem. I co tu jeszcze gadać? Mam przepraszać, że żyję?

Czekał na jakąś reakcję, ale się nie doczekał. W pokoju zawisła cisza i wisiała tak, póki nie postanowił sprawdzić, czy wzbudził choć odrobinę współczucia. Nieśmiało podniósł wzrok i napotkał kamienną twarz swojego przełożonego. A Joubert zmrużył oczy i spąsowiał. Griessel widział, że szef jest wściekły jak cholera, i odpuścił. Joubert złapał go bez słowa za szyję i ramię, dźwignął z krzesła i popchnął w stronę drzwi.

– Mat – wykrztusił, czując na ramieniu miażdżący uścisk. – Jissis, co ty wyprawiasz?

– Zamknij się, Benny – syknął Joubert i powiódł go w dół schodów, stawiając ciężkie kroki na kafelkowanej posadzce. Trzymając go mocno za kark, poprowadził obok Mavis i wyciągnął z budynku. Znaleźli się na zalanej słońcem ulicy. Joubert jeszcze nigdy tak go nie potraktował. Żwir parkingu chrzęścił pod ich butami, gdy szli do samochodu nadinspektora.

– Mat – jęknął, bo zaczęła go opuszczać odwaga. Jeszcze nigdy nie doświadczył na sobie, do czego jest zdolny rozwścieczony Joubert.

Szef nie odpowiedział. Otworzył szarpnięciem samochód, wepchnął Griessela do środka i zatrzasnął drzwi.

Siadł za kierownicą i odpalił silnik. Wystrzelili z piskiem opon i ten dźwięk chyba ostatecznie przerwał tamę powodzi rozsadzającego Jouberta gniewu.

– Męczennik! – warknął z nieopisanym wstrętem. – Przyłapuję cię, kurwa, z butelką w ręce i to wszystko, na co cię stać? Na odgrywanie męczennika? Chlasz, bijesz kobietę i jedyne, co potrafisz, to użalać się nad sobą? Benny, Jezu Chryste, to dno. Przez całe czternaście lat, czternaście pieprzonych lat wspólnej pracy nie spotkałem nikogo, kto dobrowolnie, bez niczyjego wpływu, zrobiłby ze swojego życia tak perfekcyjny burdel. Powinieneś, kurwa, siedzieć na wysokim stołku, a co osiągnąłeś? Masz czterdzieści trzy lata i jesteś inspektorem, spragnionym alkoholu jak Sahara wody. Bijesz żonę, po czym wzruszasz ramionami i mówisz: Nic na to nie poradzę, Mat. Bijesz żonę, do kurwy nędzy?! Co ci strzeliło do głowy! Od kiedy?! – Wrzaskom Jouberta towarzyszyło wycie katowanego silnika, machanie rąk i znaczące przednią szybę bryzgi śliny. – Przepraszasz, że żyjesz?!

Jechali w stronę Voortrekker Road. Griessel gapił się przed siebie. W dłoni wciąż czuł butelkę starego ja­cka, a w środku pragnienie.

– Wczoraj wieczorem był pierwszy raz – powiedział po chwili ciszy.

– Pierwszy raz? Co to za, kurwa, usprawiedliwienie? Co to ma niby oznaczać? Że wszystko jest w porządku? Jesteś policjantem, Benny. Dobrze wiesz, że to żadne usprawiedliwienie. I kłamiesz. Twoja żona powiedziała, że to od miesięcy wisiało w powietrzu. Trzy tygodnie temu też ją poszturchiwałeś, tylko byłeś zbyt pijany, żeby ją zbić. A dzieci, Benny? Co tym im robisz? Własnym dzieciom, które muszą patrzeć, jak ich zapijaczony, wyprany z resztek rozumu ojciec wraca do domu i napada na matkę? Powinienem cię zamknąć z szumowinami, a ona powinna wnieść przeciwko tobie, kurwa, oskarżenie, ale to tylko wyrządziłoby im jeszcze większą krzywdę. I co robisz po tym wszystkim? Żona wyrzuca cię z domu, a ty lecisz po butelkę. Jissis, Benny, ty o niczym innym nie myślisz. No, może jeszcze o sobie. Co, do kurwy nędzy, dzieje się w twoim łbie? Gdzie się podział twój rozum?

Przez mgnienie oka miał ochotę wrzasnąć: Nie wiem! Nie wiem! Nie chcę być taki! Nie wiem, jak do tego doszło, zostaw mnie w spokoju! – Bo dobrze znał te pytania i… znał odpowiedzi; do niczego nie prowadziły, nic nie wnosiły. Więc milczał.

Voortrekker Road stała w korku, co chwila zatrzymywali się na czerwonym świetle. Rozwścieczony Jou­bert uderzył dłonią w kierownicę. Griessel się zastanawiał, dokąd jadą. Wiezie go na odwyk? Nie byłby to pierwszy raz.

Nadinspektor wypuścił z płuc długi oddech.

– Wiesz, o czym myślę, Benny? Bez przerwy. – Jego głos złagodniał. – O człowieku, który był moim przyjacielem. O małym sierżancie, który przyjechał tu z Parow, zielony i pełen dobrych chęci. Który pokazał bandzie aroganckich oficerów z Wydziału Morderstw i Rozbojów, jak należy prowadzić śledztwo. Ten facet z Parow… gdzie on jest, gdzie się podział? Ten pogodny gość, który na wszystko znajdował sprytną odpowiedź? Facet legenda? Jezu, Benny, byłeś dobry; miałeś wszystko. Miałeś instynkt i szacunek. Otwierała się przed tobą wspaniała przyszłość. Ale zniszczyłeś to. Przepiłeś i przepierdzieliłeś.

Cisza.

– Czterdzieści trzy lata – podjął Joubert i najwyraźniej znów zaczynał się złościć. Zatrzymał się niemal na zderzaku stojącego przed nimi wozu. Kolejne czerwone światło. – Czterdzieści trzy lata, a taki pieprzony dzieciuch.

I znowu w samochodzie zapadła cisza. Griesselowi było już wszystko jedno, dokąd jadą; myślał o butelce, niemal trzymał ją w ręce. Nikt go nie rozumie; musieliby wejść w jego skórę. Poznać to pragnienie. W dawnych czasach Joubert sam zdrowo popijał, ale nigdy nie zaszedł tak daleko jak on. Nie poznał tego i nie zrozumie. Gdy znów się rozejrzał, znajdowali się w Bellville, na Carl Cronjé Street.

Joubert skręcił z głównej drogi. Prowadził teraz spokojniej. Przed nimi był park, drzewa, trawa i kilka ławek. Zatrzymał samochód.

– Chodź, Benny – rzucił i wysiadł.

Po kiego grzyba tu przyjechali? Griessel wolno otworzył drzwi. Joubert ruszył przodem. Dokąd on idzie, chce mu dołożyć w tych krzakach? Na co to się zda? Docierał tu wprawdzie szum samochodów na biegnącej wyżej N1, ale nikt z niej niczego by nie zauważył. Z ociąganiem ruszył za Joubertem.

Ten przystanął między drzewami i wskazywał coś palcem. Griessel podszedł do niego i zobaczył leżącą na ziemi postać.

– Wiesz, kto to jest, Benny?

Na dźwięk ich głosów zakopany pod stertą gazet, kartonów i niewiarygodnie brudnym kocem kształt się poruszył. Brudna twarz się odwróciła i spomiędzy bujnych kłaków brody i włosów wyjrzały małe, niebieskie zapadnięte oczka.

– Znasz go?

– To Swart Piet – odrzekł Griessel.

– Witam – powiedział Swart Piet.

– Nie – odparł Joubert. – Przedstawiam ci Benny’e­go Griessela.

– Będziecie mnie bić?

Przy legowisku mężczyzny stał wózek z supermarketu, a na nim rozwalony odkurzacz.

– Nie – uspokoił go Joubert.

Swart Piet popatrzył nieufnie na zwalistego faceta przed nim.

– Znamy się?

– To ty, Benny. Za sześć miesięcy. Może za rok.

Mężczyzna wyciągnął do nich rękę.

– Nie macie na zbyciu dziesięciu randów?

– Na co?

– Na chleb.

– W płynie – zakpił Joubert.

– Chyba zwariowałeś. – Menel roześmiał się gdakliwie bezzębnymi ustami.

– Gdzie twoja żona i dzieci, Swart Piet?

– Stare dzieje. Może chociaż randa? Albo pięć?

– Powiedz mu, Piet. Powiedz mu, kim kiedyś byłeś.

– Neurochirurgiem. Co to ma do rzeczy?

– Tego chcesz? – Joubert popatrzył na Griessela. – Tak chcesz skończyć?

Griessel nie wiedział, co odpowiedzieć. Wpatrywał się jak zauroczony w brudne pazury bezdomnego.

Joubert się odwrócił i poszedł do samochodu.

– Hej ty – odezwał się leżący na ziemi mężczyzna. – O co tamtemu chodzi?

Griessel spojrzał na plecy oddalającego się Jouberta. A więc nie zamierzał spuścić mu łomotu. Cała ta eskapada miała na celu tę śmieszną umoralniającą lekcyjkę. Przez chwilę czuł przypływ miłości do tego wielkoluda. Potem wpadło mu coś do głowy, odwrócił się i zapytał:

– Byłeś policjantem?

– Wyglądam na głupca?

– To co robiłeś?

– Byłem inspektorem sanitarnym w Milnerton.

– Inspektorem sanitarnym?

– Pomóż głodnemu, kolego. Rzuć ze dwa randy.

– Inspektorem sanitarnym – powtórzył Griessel. Wezbrał w nim gniew.

– O cholera! – zaklął Swart Piet. – Jesteś tym gościem z Saddles Steakhouse?

Griessel odwrócił się na pięcie i ruszył za Joubertem.

– Ten facet był inspektorem sanitarnym! – krzyknął.

– No trudno, przyjacielu, to chociaż jednego. Cóż między przyjaciółmi znaczy jeden rand?

Nadinspektor siadał już za kierownicą.

Griessel puścił się biegiem.

– Jak śmiesz! – wrzasnął prosto w okno. – Porównujesz mnie, kurwa, z inspektorem sanitarnym?

– Nie. Porównuję cię z popaprańcem, który nie umiał przestać pić.

– Pytałeś go, dlaczego pije, Mat? Pytałeś go?

– Jemu to już bez różnicy.