Strona główna » Obyczajowe i romanse » Diamentowa góra

Diamentowa góra

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65506-57-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Diamentowa góra

EGZOTYCZNA PODRÓŻ OD CHIN DO HAWAJÓW Z BAGAŻEM W POSTACI OKRUTNEJ KLĄTWY

Oto opowieść zgłębiająca losy czterech pokoleń zamożnego klanu.

Na początku XIX-tego wieku, Frank Leong, bajecznie bogaty przedsiębiorca opuszcza Chiny, zostawiając swoją działalność i z całą rodziną udaje się na wyspę Oʻahu. Za nimi ciągnie się starożytne przekleństwo. Legenda głosi, że każdy człowiek na ziemi jest przeznaczony konkretnej osobie. Kiedy para dobierze się niewłaściwie, los może płatać okrutne figle. Pasmo błędów popełnianych przez poszczególne osoby pozostawia skazy na dziejach rodziny.

Po dwudziestu latach na wyspę przychodzi przełomowy list z niezwykłym wyznaniem, które zatrzęsło światem całego rodu.

To zapierająca dech w piersiach i niezwykle potężna baśń o magicznej miłości, szokujących kłamstwach, wymuszonym kompromisie, okrutnej stracie, heroicznych czynach, poświęceniu oraz nadziei o wymiarze graniczącym z cudem.

FENOMENALNE DZIEŁO, KTÓRE PRZEDSTAWIA CAŁY WACHLARZ OSOBOWOŚCI I HAWAJSKICH KRAJOBRAZÓW

___

Perełka wśród sag. – Rebecca Wells, autorka Boskich sekretów siostrzanego stowarzyszenia Ya-Ya

Oto liryczna powieść, która skradła moje serce od samego początku. Złamała mi je, ale to ten swoisty rodzaj zawodu, kiedy serce nie spełnia naszych oczekiwań, ukazując... prawdę. – Ploughshares

—–

Cecily Wong – zadebiutowała powieścią Diamentowa góra, która urzeka czytelniczki swoją ciekawą mieszanką egzotycznego i rodzinnego klimatu. Pisywała do m.in. "The Wall Street Journal', "The LA Reviews of Books', "Self Magazine" czy "Bustle". Ukończyła Barnard College. Obecnie mieszka i oddaje się pasji pisarstwa w Nowym Jorku.

Polecane książki

Jeśli wierzysz, że:– tłuszcz tuczy,– nie możesz schudnąć,– masz genetyczne skłonności do tycia... ...masz rację. Są to bowiem Twoje oczekiwania. Zgadnij, co z tego wynika? Przyciągasz do siebie te przekonania i one oczywiście się spełniają! A przecież możesz jeść to, co lubisz i wyglądać tak, jak ch...
Billy ma trzy marzenia: mieć psa, być kimś wyjątkowym i żeby jego kolega ze szkoły po prostu zniknął. Jego największe marzenie spełnia się, kiedy znajduje w ogrodowej szopie czworonoga. Billy jest pewny, że to cud. Chłopiec musi jednak ukrywać go przed Ojcem i poprzednim domem – okrutną farmą, na kt...
Ewa Laskowska doktor nauk prawnych, asystent w Katedrze Prawa Własności Intelektualnej na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego, absolwentka studiów podyplomowych (LL.M.) na Wydziale Prawa Ruprecht-Karls-Universit t w Heidelbergu oraz Szkoły Prawa Niemieckiego UJ. Specjalizuj...
Krótka historia o smoku, który poznaje wartość przyjaźni. Niezwykłe przygody Trygława zaciekawią każdego małego czytelnika, dostarczając mu nie tylko wiele radości i zabawy ze śledzenia przygód dzielnego smoka, ale też nauczą, jak wiele warta jest prawdziwa przyjaźń....
"Brutalne morderstwo, części poćwiartowanego ciała pojawiające się w stołecznych parkach, strach w mieście. Policja czy telewizja - kto pierwszy poinformuje o postępach śledztwa? Znany prezenter stacji telewizyjnej nie zjawia się w pracy. Atmosfera robi się coraz bardziej nerwowa jednak nikt nie po...
Wywiad rzeka z Andrzejem Sewerynem. Z jednym z najwybitniejszych polskich aktorów rozmawiają Arkadiusz Bartosiak i Łukasz Klinke. Wśród poruszanych tematów znajdują się zarówno zagadnienia dotyczące świata teatru i filmu, polityki, a także życia prywatnego. Aktor opowiada między innymi o wspomni...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Cecily Wong

Dla Reada, który nie pozwolił mi zrezygnować.
Dla moich rodziców, którzy zasiali ziarno i pozwolili mi wyrosnąć.

NOTA OD AUTORKI

Przy pisaniu tej powieści przywiązywałam dużą wagę do tego, żeby była w jak największym stopniu oparta na faktach, ale zdarzało się, że zamiast tego, czego dowiedziałam się w trakcie swoich poszukiwań, wybierałam osobiste spotkanie z Hawajami i z ich historią. Decydowałam się na miejsca mi bliskie – okolice, w których mieszkali moi dziadkowie i dorastali moi rodzice – nawet jeśli nie istniały jeszcze wtedy na Oahu. Zdarzało się, że opowieści swoich dziadków na temat wojny, tego, co jedli i jak się ubierali, przedkładałam nad to, co wyczytałam w opracowaniach historycznych. Powieść jest podróżą na wyspę o skomplikowanej historii i próbą odkrywania jej poprzez opowieści rodzinne i źródła historyczne, które zderzają się czasem ze sobą, prowokując do własnej inwencji.

ROZDZIAŁ 1

LISTOPAD 1964

HONOLULU, HAWAJE

Wewnątrz samochodu pachnie hibiskusem. To był pomysł jego matki. Coś subtelnego – poradziła mu – ale świeżego. Coś ożywczego. Mężczyzna wyjeżdża spod domu i ten jeden raz w życiu jest wdzięczny swojej matce za to, że się wtrąca. Słodki zapach już zaczął go uspokajać.

Włącza radio i natychmiast wyłącza je z powrotem, zanim w ogóle zdąży usłyszeć, co grają. Zastanawia się, co by wybrał, gdyby był nimi, po czym znowu obraca pokrętło i nastawia lokalną stację, która gra stare hawajskie mele. Brzdąkanie ukulele i ciepłe dudnienie ipu zaczynają płynąć przez samochód, gdy naciska pedał gazu i przejeżdża na żółtym świetle u wylotu swojej ulicy.

W końcu zaczyna dochodzić do siebie, a nawet rozluźnia się na tyle, żeby stukać palcem w kierownicę, prawie do rytmu. O tej porze korki już się rozładowały, co sprawia, że w nim też opada napięcie. W zawodzie, jaki wykonuje we wschodniej części Honolulu ruch uliczny jest jego największym wrogiem.

Cztery razy przejeżdża na zmieniających się światłach i dociera do ich domu w rekordowym czasie – całą minutę szybciej niż podczas ostatniej próby poprzedniego wieczoru, kiedy zwolnił przed podjazdem i spojrzał na zegarek tuż przed tym, jak wskazówka pokazała północ. Tego ranka jednak po raz pierwszy przejeżdża za kamienny mur przez otwartą bramę. Po raz pierwszy widzi całą fasadę domu, który jest pomalowany na szaro, niski i płaski, szerszy niż to sobie wyobrażał, równie posępny jak ten dzień.

Kiedy wysiada z samochodu, uświadamia sobie, że ma ubrudzone buty. Ze swojego wynagrodzenia mógłby je sobie spokojnie wypolerować, ale wolał wydać te pieniądze na trzy białe chusteczki do nosa, kwadratowe i identyczne, które włożył na wszelki wypadek do skrytki. Pomyślał, że przecież jest kierowcą. Ludzie rzadko przyglądają się jego butom, rzadko są one w ogóle widoczne, a jeśli kobiety pogrążone w żałobie zaczną płakać, to przynajmniej będzie mógł zaoferować im porządne chusteczki. Ale teraz ma wątpliwości. Kuca i wyciera buty palcami, przeklinając pod nosem.

Budynek ma kształt podkowy z wejściem ukrytym pośrodku, w zakolu między dwoma jednakowymi skrzydłami. Boki domu wysuwają się, a wzdłuż nich ciągną się wysokie okna z pomalowanymi na biało drewnianymi żaluzjami, w których wszystkie deszczułki są teraz szczelnie zamknięte. Białe są też drzwi ze złotym dzwonkiem i złotą gałką.

Mężczyzna naciska dzwonek, ale ze środka nie dobiega żaden dźwięk. Kierowca patrzy na zegarek i stwierdza, że przyjechał prawie idealnie na czas. Powinny się go spodziewać. Czekając, odsuwa się od drzwi i rozluźnia dłonie, które jak sobie właśnie uświadomił, zacisnęły się w pięści. Nagle gałka obraca się i drzwi zaczynają się otwierać. Szczelina się poszerza, a jego oczom ukazuje się kobieta – dostojna, elegancka, dyskretnie surowa. Wygląda dokładnie tak, jak sobie ją zapamiętał, tylko trochę starzej niż na zdjęciu, jakie pokazywali w zeszłym tygodniu. Jej skóra jest cieńsza, szczególnie pod oczami, gdzie rozciąga się jak wilgotny papier ryżowy, ukazując drobne żyły.

– Dzień dobry – mówi szofer i skłania głowę, korzystając z okazji do odwrócenia wzroku, żeby dać oczom chwilę odpoczynku, zanim znowu je podniesie. – Jestem pani kierowcą. Nazywam się Peter Choi.

Amy Leong uśmiecha się, unosząc kąciki ust i oczu, ale wygląda tak, jakby był to dla niej ogromny wysiłek, jakby sprawiał jej niemalże fizyczny ból. Kiwa głową, odwraca się i odchodzi szybkim krokiem w głąb holu.

Kiedy pojawia się znowu kilka sekund później, idzie za nią jej nastoletnia córka. Theresa – przypomina sobie kierowca, gdy nagle dociera do niego, co tak naprawdę widzi – uderza go coś, na co nie był przygotowany, przed czym nikt go nie ostrzegał. Córka Amy Leong jest w bardzo zaawansowanej ciąży. Dziewczyna ciężko przenosi ciężar ciała z jednej nogi na drugą, a jej ręce kołyszą się po bokach, równoważąc każdy pracowicie stawiany krok.

Jest ładna jak jej matka. Ciemne włosy ma mocno ściągnięte do tyłu, a brzuch opina biała sukienka, która opada ponad kolana. Kierowca bez zastanowienia szuka wzrokiem obrączki, ale jej nie znajduje.

– Dzień dobry – mówi ponownie, odsuwając się od wejścia.

– Cześć – odpowiada Theresa. Ma nie więcej niż osiemnaście lat.

Kierowca szybkim, energicznym krokiem idzie w stronę samochodu. Już zaczęło go to przytłaczać. Chce znaleźć się z powrotem na swoim siedzeniu, ze wzrokiem skierowanym przed siebie, skupionym na drodze. Otwiera tylne drzwi i uśmiecha się słabo, kiedy kobiety wsuwają się do środka. Szuka w myślach czegoś, czegokolwiek, co mógłby powiedzieć, żeby poczuły się swobodnie. Nic nie przychodzi mu do głowy.

Przemierzają dno doliny w milczeniu, słychać jedynie ciche brzęczenie radia. Nawet między kobietami nie pada ani jedno słowo. Jadą na południe, trzymając się blisko wschodniego wybrzeża, a wiatr znad Pacyfiku zgina gałęzie palm nad ich głowami i przepędza poranne chmury przecinające niebo. Kiedy dojeżdżają do country clubu, mężczyzna orientuje się, że są już w połowie drogi i zaraz zaczną podjeżdżać pod Diamond Head. Ostrożnie podnosi wzrok na lusterko wsteczne i zauważa, że Amy Leong siedzi odwrócona w lewo, w stronę okna, i mruży swoje ciemne oczy we wschodzącym słońcu. Podobnie jak córka, ubrała się tego dnia na biało. Jej drobną sylwetkę opina jedwabna suknia z długimi rękawami. Kierowcy przypomina się pewne zdjęcie, drukowane w prasie prawie dwadzieścia lat wcześniej. Pamięta, że zajmowało dwie pełne strony. Biała suknia. Sztuczne ognie rozświetlające niebo za jej plecami. On i Amy Leong mieszkali w tej samej okolicy – w Kaneohe, za górami, po nawietrznej stronie wyspy. Kiedy cała historia wyszła na jaw, sąsiedzi nie byli w stanie rozmawiać o niczym innym. Teściowa Amy Leong przez długi czas finansowała system edukacyjny w Kaneohe. To dzięki niej, dzięki stypendium Lin Leong, kierowca posłał swoją córkę na studia. Miał zamiar im o tym powiedzieć, podziękować, ale teraz czuje, jak jego myśli plączą się w ciszy, jak jedyna okazja wyślizguje mu się z rąk.

Amy Leong odwraca wzrok od okna, a on szybko spogląda z powrotem na drogę.

Wjeżdżają do dzielnicy Kahala, teren się spłaszcza, znika rdza. Po bokach zaczynają wyrastać ogrodzenia z cegły, omszałych kamieni, jasnej terakoty, czekoladowej teczyny i błyszczącej akacji, strzegące domów, które znajdują się w głębi. Pojawiają się kwiaty, drobne, błękitne i mięsiste, purpurowe, które opadają długimi pnączami z drzew. Przed nimi rozciągają się podnóża Diamond Head. Kierowca skręca w lewo, sylwetka wulkanu wyznacza mu drogę, przyciąga do miejsca, którego szuka – jest to osobliwe zakrzywienie terenu wcinające się w krater, jedyna w swoim rodzaju widowiskowa anomalia na wyspie obfitującej w niespodzianki. Jeśli spojrzeć na mapę, nie da się go pomylić z niczym innym. Podstawa wulkanu ma idealnie owalny kształt, z wyjątkiem jednego odcinka od strony południowo-zachodniej, gdzie znajduje się zagłębienie, a w nim forteca zamknięta żelazną bramą.

Na lewo fale oceanu rozbijają się o blady piasek, bulgoczą i pienią się, a kierowca już wie, że jest za późno. Cokolwiek by teraz powiedział, wyda się to dziwne. Nie może skomentować pogody, nie może zapytać o szczegółowy plan uroczystości. Nie udało mu się zrobić wprowadzenia, powiedzieć tego, co sobie zaplanował. Są już prawie na miejscu. Walczy z pokusą, żeby zwolnić, wydłużyć ten ostatni etap podróży i wymyślić jakieś rozwiązanie, ale nie robi tego.

Wyjeżdża zza zakrętu i natychmiast ją widzi. Olbrzymia brama rozciąga się pomiędzy krawędziami krateru: sto pięćdziesiąt metrów masywnego, kutego żelaza, górującego nad stojącymi z przodu latarniami. Kierowca zwalnia w cieniu bramy.

Bohai Leong

Urodzony 23 lipca 1902 roku, zmarł 16 listopada 1964 roku.

Miał 62 lata.

Przyszedł na świat w Guangdong w Chinach jako syn Franka i Lin Leongów.

Bohai pozostawił na świecie matkę Lin Leong, żonę Amy Leong i córkę Theresę Leong.

Na bramie wisi zawiadomienie. Amy kończy czytać pierwsza i sięga do dzwonka, ale córka ją zatrzymuje. Theresa odruchowo wyciąga rękę i chwyta matkę za nadgarstek. Jej oczy są nadal utkwione na trzepoczącej kartce papieru.

– Sześćdziesiąt dwa – mówi szeptem do matki. – Tata miał pięćdziesiąt cztery lata, dlaczego tu jest napisane sześćdziesiąt dwa?

– Co? – pyta Amy z ręką nadal uniesioną nad dzwonkiem.

– Sześćdziesiąt dwa – powtarza Theresa i stuka palcem w zawiadomienie. – Tu jest napisane sześćdziesiąt dwa.

– Nie wiem – odpowiada Amy z westchnieniem. – Hong miała się tym zająć, to ona to napisała. Pewnie pomyślała, że tak będzie lepiej. Ludzie, a już szczególnie Leongowie, nie powinni umierać przed sześćdziesiątką. Taki chiński przesąd. Nie świadczy to dobrze o rodzinie.

– Czyli zgodziłaś się na to?

– Theresa, ja się na nic nie zgadzałam. Ja ci tylko mówię to, co wiem.

Theresa puszcza nadgarstek matki i sama naciska dzwonek. Brama otwiera się do wewnątrz, a cichy warkot silnika wydobywa z myśli dziewczyny coś, czego dotąd w nich nie było. Theresa myśli o tych wszystkich sposobach, na jakie mogłaby wygrać z matką, na jakie mogłaby ją pokonać. To byłoby takie łatwe, wystarczyłaby jedna wpadka. Brama się zatrzaskuje, a Theresa zamyka oczy. Przestań – ostrzega samą siebie. Zostaw to.

Kobiety oddalają się od bramy i idą przez ogród, który od dziesięcioleci wygląda tak samo. Srebrne sadzawki gęsto porośnięte kwiatami lotosu, które łagodnie unoszą się na wodzie, lśniące kamienie, czerwona altana – dzisiaj przemalowana na biało ze względu na Bohaia – wszystko jest dokładnie takie, jak Amy pamięta. Zdumiewa ją to, jak pieniądze potrafią spowolnić upływ czasu, wymazać lata wzrostu, zmian i uszkodzeń, zamalować je, kiedy zaczynają przebijać. Rodzina może upaść, ale jeden przejazd kosiarki i trochę nawozu potrafią sprawić, że ogród zachowa godność, którą rodzina utraciła. Przywróci dumę, której ludzie nie są w stanie już odnaleźć.

Kobieta zastanawia się, czy ogród ją rozpoznaje, czy wie, że to ona, Amy. Walczy ze sobą, żeby nie zacząć rozmawiać z lotosami, żeby nie szepnąć do sadzawki, że nadal jest tą samą dziewczyną, która przed tylu laty przyszła tu w nylonowych butach ze swoim ojcem. Chciałaby zapewnić rośliny, że pomimo tego, jak to teraz wygląda – a dobrze wie jak – nie jest całkiem zła. Nie tak zupełnie samolubna.

Amy przystaje. Pozwala swoim obcasom zapaść się delikatnie w trawę.

W drzwiach wielkiego domu Theresa widzi ubraną w białą bluzkę i białe spodnie Hong, która układa w koszyku lai see. Ręce kobiety poruszają się szybko jak na jej wiek i z rozmysłem porządkują nieduże koperty z pieniędzmi na szczęście obrazkami do przodu. Obok stoi drugi koszyk z górą twardych cukierków, które dostaną żałobnicy. Łakocie mają osłodzić gorycz śmierci.

Widząc Hong przy pracy, Theresa wybacza jej zafałszowanie wieku ojca. W ostrożnych ruchach jej dłoni dziewczyna dostrzega całą złożoność uczuć, całą rozpacz, jaka towarzyszy utracie osoby, której życie oglądało się od początku do końca, od trudnego poczęcia do niespodziewanej śmierci. Osoby, za którą przemierzyło się dwa kontynenty. Hong zawsze była tuż obok, spokojnie podawała herbatę i zawijała rodzinne szkielety w czerwony papier przynoszący szczęście. Już tylko ona pamięta prawdziwą matkę Bohaia.

Prawdziwą matkę. Theresie staje przed oczami zawiadomienie o śmierci. Blada, toporna twarz jej ojca i słowa wydrukowane poniżej. Syn Franka i Lin Leongów. Dziewczyna przełyka drugie kłamstwo, pozwala, żeby ją wypełniło, zdumiona, że w tak oszczędnych słowach jej rodzinie udało się przemycić tak wiele nieprawdy.

– Gotowa? – pyta Amy. Theresa uświadamia sobie, że jej nogi przestały się poruszać.

– Tak – odpowiada, przyciskając dłoń do podbrzusza. Zastanawia się, czy jej matka zdaje sobie z tego sprawę, czy w ogóle ją to obchodzi. To ona w dzień po śmierci Bohaia opowiedziała Theresie o zawiłych początkach życia jej ojca, o późniejszych komplikacjach. Teraz, wspinając się po schodach wejściowych do wielkiego domu, Theresa żałuje, że nie wiedziała tego wcześniej. Theresa żałuje wielu rzeczy.

*

Theresa

Jest poranek następnego dnia, właśnie wróciłyśmy ze szpitala, ale żadna z nas nie może zasnąć. Moja mama poszła na pomost. Siedzi na krawędzi, stopami dotyka wody, a w palcach trzyma zapalonego papierosa.

Na początku mnie nie zauważa. Zbliżam się od tyłu. Podnosi rękę i zaciąga się, wypuszcza dym w stronę wody. Obłoczek zlewa się z mgłą i odpływa razem z nią, zanim dochodzę do końca pomostu. Cień matki dobrze widoczny w porannym słońcu, jest długi i smukły. Wcina się w deski pomostu idealnie nieruchomo, pod kątem prostym.

Siadam koło niej, nie porusza się, ale nie każe się dalej prosić. Zaciąga się po raz ostatni i gasi końcówkę papierosa w popielniczce.

Oto co mi opowiada. Tyle wiem.

1909

GUANGDONG, CHINY

W chińskiej tradycji do nadawania imienia podchodzi się bardzo poważnie. Kiedy rodzi się dziecko, otrzymuje na początku imię mleczne, inaczejmałe imię, które albo składa się z dwóch powtórzonych sylab, na przykład LingLing, albo jest przezwiskiem, jak Perełka. Rodzice noworodka w ścisłym porozumieniu z jego dziadkami spędzają kolejny miesiąc na uważnym wybieraniu imienia, które nadadzą dziecku. Nie jest to łatwy proces. W chińskiej praktyce nazywania istnieje wiele zasad i zwyczajów – dziesiątki szczęśliwych imion do rozważenia i jeszcze więcej złowróżbnych, których należy unikać. Nadanie dziecku imienia po jakiejkolwiek znanej osobie uważa się za niestosowne, a po starszym członku rodziny czy nawet dalekim krewnym za wysoce obraźliwe. Jeśli nowo narodzone dziecko ma starsze rodzeństwo, rodzice muszą wziąć pod uwagę imiona, które już nadali, i nazwać dziecko tak, aby stworzyć równowagę albo w jakiś sposób powiązać członków nowego pokolenia między sobą.

Mój ojciec był najstarszym dzieckiem w rodzinie i został nazwany Bohai, czyli starszy brat morza. Był pierwszym synem, ale wszyscy mieli nadzieję, że nie ostatnim. Jego imię było wyrazem pragnienia, błaganiem o kolejnych synów. On sam już od dnia narodzin nie wystarczał mojej NaiNai i mojemu Ye Ye, którzy marzyli o kolejnych potomkach.

Przez całe życie mówiłam na niego Maku. Kiedy byłam mała, dowiedziałam się, jak jest po hawajsku ojciec: makuakane. To słowo było dla mnie za długie, więc wymawiałam je, jak potrafiłam, i już tak zostało. Maku nic nie znaczy, co jest szczytem bluźnierstwa przeciw chińskiej tradycji, ale po kilku dekadach spędzonych z dala od Chin takie sprawy, podobnie jak wiele innych, zaczynają się rozmywać.

Maku urodził się w 1909 roku w prowincji Guangdong jako dziecko pierwszej konkubiny swojego ojca. Zaskoczyło mnie słowo konkubina, które padło z ust mojej matki, ale zapewniła mnie, że było to powszechne wśród takich ludzi jak mój Ye Ye. A przynajmniej tak powiedział jej Maku. Mój Ye Ye wziął sobie konkubinę po tym, jak moja NaiNai straciła drugie dziecko – drugą dziewczynkę – i orzeczono, że jest niezdolna do rodzenia dzieci, a już szczególnie synów. Podobno tamtego dnia pomieszały jej się zmysły: kiedy zabierano martwego noworodka z dusznego pokoju, błagała akuszerkę, żeby sprawdziła jeszcze raz, proszę, jeszcze raz. Szarpała się za włosy, które wychodziły jej z głowy całymi garściami wiotkich pasm, bardziej zawiedziona płcią dziecka niż brakiem życia. Moja NaiNai zarzekała się, że to będzie chłopiec, przysięgała, że wyczuła jego płeć w chwili poczęcia.

Przy chłopcu brzuch jest twardy. Dziecko układa się nisko. Domaga się soli.

Przez ostatnie pięć miesięcy ciąży NaiNai odpoczywała w łóżku jak dobra chińska żona, pielęgnowała nasienie, które miała w sobie, nakłaniała płód do tego, żeby okazał się mocny i męski, modliła się bez końca o chłopca. Nazwała go Fai, oczywiście w tajemnicy, przekonując samą siebie, że dziecko, które ma już imię, nie może zostać zabrane ze świata i nie może okazać się dziewczynką. Ale w drugim dniu porodu z jej brzucha wyłoniła się powoli dziewczynka i właśnie wtedy, w przypływie desperacji, NaiNai wpadła na pomysł, żeby znaleźć mężowi konkubinę.

Miała na imię Hailee. Była przeciętną czternastolatką o celowo pospolitej twarzy, sprzedaną mojej NaiNai za mniej niż kosztował ją niedzielny obiad. Zachowało się jedno zdjęcie Hailee z moim ojcem – on ma na nim zaledwie miesiąc, ona jest ledwie nastolatką – schowane głęboko w pudle w szafie Maku. Znalazłam je dwa lata temu, kiedy byłam w liceum i szukałam swojego świadectwa urodzenia w równo poukładanych, pożółkłych stosach pamiątek. Nie wiedziałam wtedy, kim jest ta dziewczyna, nie byłam świadoma, że to dziecko to mój ojciec. Pamiętam tylko, jak pomyślałam sobie, że dziewczyna ma bardzo smutną twarz – kwadratową, o drobnych rysach, szarych oczach, które zdawały się zapadać pod powiekami, i delikatnie ospowatej cerze. Zabrałam zdjęcie z szafy i obejrzałam je dokładnie w świetle lampy. Dziewczyna była za młoda jak na tak postarzałą cerę.

Maku przyszedł na świat bez komplikacji. Hailee poprosiła, żeby na czas porodu przyjechała jej matka, bo było to jej pierwsze dziecko. Ye Ye zaoferował nawet pokrycie kosztów podróży, ale matka Hailee odmówiła przyjazdu i napisała dziewczynie, że nie należy już ona do rodziny, i przestrzegła ją tylko, że ma być cicho podczas porodu, bo w przeciwnym wypadku na noworodka spadnie chmara złych duchów. Moja NaiNai zajęła miejsce jej matki i stała za Hailee, kiedy dziewczyna rodziła mojego ojca, pierwszego syna Leongów.

Hailee rodziła Maku w kucki w jednym z tylnych pomieszczeń domu w towarzystwie akuszerki i lekarza. Posłuszna radom matki, podczas porodu nie wydała z siebie ani jednego dźwięku, ale na koniec zemdlała, poleciała do tyłu i uderzyła mocno o drewnianą podłogę. Lekarz podniósł Maku, kawałkiem białego materiału wytarł mu twarz z ciepłej krwi i podał mojej NaiNai jej syna. Chłopiec urodził się zdrowy, a przed odcięciem pępowiny na szyi zawieszono mu złoty łańcuszek, żeby jego życie związało się z wisiorkiem, a nie z pępowiną.

Miesiąc, który nastąpił po narodzinach Maku, był wypełniony cichym oczekiwaniem. Trzydzieści dni odpoczynku, trzydzieści dni modlitwy, trzydzieści dni ochronnych ubranek i ziołowych naparów. Dom zdawał się kruchy, tak jakby zbyt dużo ruchu mogło strzaskać obramowane złotem szyby w oknach, jakby jeden przyciężki krok mógł pokruszyć marmurowe posadzki. Mój Ye Ye, który przez większą część roku był nieobecny, bo wyjeżdżał w interesach, został przez cały miesiąc w domu i kurzył cygara w swojej bibliotece. Hailee trzymano samą w pokoju – w tym samym, w którym urodziła Maku – i karmiono ją nóżkami wieprzowymi i gotowanymi jajkami, żeby odbudować jej siły i sprawić, by miała pokarm dla dziecka. Każdej nocy płakała, spod kołdry koloru trawy dobywało się jej urywane, tłumione łkanie. Spała bez końca, zaniedbana, z niemytymi włosami spiętrzonymi na czubku głowy, przez wiele dni nie dotykając stopami drewnianej podłogi pokoju. Codziennie przychodził lekarz, żeby sprawdzić stan matki i dziecka. Kiedy okres trzydziestu dni dobiegł końca, Maku nabrał sił – jego skóra zmieniła barwę z różowej na mlecznobiałą – a u Hailee rozwinęła się gorączka.

Obchody ukończenia pierwszego miesiąca były podobno wspaniałe. O wschodzie słońca na znak, że minął okres oczekiwania, nad ogrodem uniosły się czerwone i złote balony. Prywatny jubiler mojego Ye Ye przyszedł do domu i przystroił Maku w złote bransolety, wystarczająco ciężkie, żeby zakotwiczyć go na ziemi. Na uroczystości zjechali się goście z sześciu prowincji, niektórzy nawet z dalekiego Chengdu, a każdy z nich przywiózł grubą czerwoną kopertę z pieniędzmi na szczęście dla nowo narodzonego dziecka. Sala bankietowa w domu moich dziadków przez lata czekała na tak wielką okazję – zmieściło się siedemdziesięciu gości i zostało jeszcze miejsce dla trzydziestu krzątających się służących, którzy po każdym daniu zbierali puste talerze. Podano stuletnie jaja dla uczczenia płodności, kalmary z solą i pieprzem złowione tego samego dnia rano, kaczkę na zimno z sosem hoisin barwy mahoniu i yi qi tong – zupę z płetwy rekina, ulubioną potrawę mojego Ye Ye i oznakę rozpusty w oczach reszty zebranych.

Podczas bankietu mój Ye Ye zajmował się głównie mieszaniem porcelanową łyżką swojej zupy z płetwy rekina i podziwiał delikatną chrząstkę, która pływała w pachnącym grzybami bulionie. Ye Ye był człowiekiem, który czerpał wiele przyjemności z luksusu. Tak mawiał Maku. Był milionerem, który zaczynał od zera i tylko dzięki sobie samemu w wieku dwudziestu ośmiu lat po raz pierwszy spróbował zupy z płetwy rekina.

Maku i Hailee przespali uroczystości schowani każde w swoim kącie domu, a ożywione przyjęcie było dla nich zaledwie odległym szmerem. Maku miał już wtedy niańkę, opiekę nad nim powierzono Hong. Hailee była potrzebna tylko do karmienia, a i wtedy nie musiała opuszczać swojego pokoju. Kiedy upłynął miesiąc, mogła wreszcie wykąpać się, uczesać włosy i umyć zęby. Ale nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. Dalej spała w cieple swojej zielonej kołdry, tak jakby ten miesiąc jeszcze się nie skończył.

Gorączka Hailee utrzymywała się przez sześć dni po obchodach ukończenia miesiąca przez Maku. Do domu przychodził codziennie lekarz z coraz mocniejszymi lekarstwami i coraz bardziej egzotycznymi ziołami, które miały ukoić jej rozgorączkowane ciało. Każdego ranka Hailee miała przepocone prześcieradła, budziła się w wilgotnej, powykręcanej stercie pościeli. Na początku wołała swoją matkę, błagając, żeby wybawiła ją od jej własnego ciała, od rozgrzanych, obolałych członków i od żółci, która wydobywała się z jej żołądka prawie co godzinę. Potem wołała Maku – swojego syna – żeby przyniósł jej ukojenie w czasie, gdy będzie przechodziła na tamten świat, bo Hailee była pewna, że niedługo to nastąpi. Miała bardzo wyraziste sny, osłabienie przenosiło jej umysł w dalekie miejsca. Śniły jej się rozległe łąki, ciepło jej ciała ogrzewało wszystkie wizje i rozświetlało je intensywną barwą fuksji. Śniły jej się żaby, tysiące żab, które skakały w wysokiej trawie, rozciągając swoje długie nogi. Żaby przynosiły ukojenie, przeszywały jej ciało chłodem, kiedy wskakiwały po dziesięć na raz do zimnej wody. Czasami żaby krzyczały – wszystkie jednocześnie – ogłuszając ją kakofonią niskich bulgotów i wysokich skrzeków. Niebo nabierało barwy jaskrawego szkarłatu, jej ciało stawało się rozpalone, a żaby zaczynały się mnożyć. Próbowała łapać je po jednej spoconymi dłońmi, ale zawsze jej się wyślizgiwały, drażniąc ją swoimi tłustymi ciałami i śliskimi powłokami. Goniła je, a jej obolałe kończyny stawały się teraz masywne i mocne, migotały w rozjarzonej trawie, podczas gdy ona biegła coraz szybciej i szybciej. W czasie takich nocy Hailee biegała, aż zaczynały boleć ją uda, po skroniach spływały krople chorobliwego potu, a pościel była przemoczona aż do materaca.

Maku nie wolno było zobaczyć się z biologiczną matką, mimo że często prosiła o odwiedziny syna. Jej pokój był wilgotny i zatęchły, a odór śmierci wisiał ciężko w powietrzu. Lekarz mówił, że nawet jeśli Hailee nie zaraziłaby Maku, to na pewno by go wystraszyła swoim bezsensownym mamrotaniem i gwałtownymi wybuchami. Hailee umarła więc w samotności. Jedenastego dnia po uroczystościach w domu mojego Ye Ye nikomu nie przeszkadzały już krzyki towarzyszące wyrazistym snom Hailee albo jej przebudzeniu w kałuży lodowatego potu. Lekarz znalazł ją rozciągniętą na podłodze u stóp łóżka – twarz miała przyciśniętą do gładkich desek podłogi, a ramiona wyciągnięte do przodu tak, jakby chciała coś złapać.

Zgodnie z tym, co mówiła moja matka, potrzeba było pięciu lat, żeby zorientować się, że Maku nie jest normalny.

Nie był nienormalny w ścisłym tego słowa znaczeniu. Wszystko było z nim w porządku – żadnych chorób, żadnych demonów, żadnych widocznych defektów, w których można by dopatrywać się przyczyn jego usposobienia. Po prostu był powściągliwy. Skromny. Nieśmiały. Kiedy był dzieckiem, NaiNai i Ye Ye chlubili się jego zrównoważonym zachowaniem. Maku nigdy nie płakał ani nie krzyczał, nigdy nie pluł jedzeniem, nie żalił się, kiedy przytulały go nieznane ręce. Mój Ye Ye mówił, że wyrośnie kiedyś na dobrego biznesmena, na sumiennego handlowca, który poprowadzi rodzinne interesy w następnym pokoleniu. Hong żartowała ze służbą, że nigdy nie miała tak łatwego zadania, że wychowywanie Maku przypominało zajmowanie się wypchaną lalką.

Wszystko, co robił, było precyzyjne. Nie raczkował jak inne dzieci. W dniu, w którym Maku stwierdził, że jest już gotowy, stanął na nogach i z pełną równowagą przeszedł od łóżeczka do krzesełka. Jego pierwsze słowa nie były zlepkami pozostawionymi do rozszyfrowania kochającym rodzicom, którzy nauczyli się rozpoznawać dźwięki wydawane przez własną pociechę – w jego przypadku były to krótkie, wyraźne słowa. Odmawiał powtarzania tego, czego nie był jeszcze w stanie wymówić. Już na tym etapie NaiNai i Ye Ye byli z niego dumni.

Mój syn zaczął chodzić bez raczkowania i mówić bez mylenia się. Niedługo zacznie się uczyć bez nauczycieli i zarabiać bez wysiłku.

Przez pierwsze pięć lat swojego życia Maku był uważany za złote dziecko – całymi dniami się uczył, zawsze był pierwszy do jedzenia, nigdy też nie zwracano się do niego po imieniu, tylko Zhangzi, czyli pierwszy syn. NaiNai i Ye Ye byli gotowi przychylić mu nieba, dać mu wszystko, czego by zapragnął, niezależnie od pory dnia czy kosztów. Ale Maku oczywiście o nic nie prosił.

Kiedy upłynął piąty rok życia i Maku wyrósł na chłopca, oszczędność słów, za którą kiedyś go chwalono, zaczęła wzbudzać niepokój jego rodziców. Mówił coraz mniej, odzywał się tylko wtedy, kiedy ktoś zwracał się bezpośrednio do niego, a i wówczas odpowiadał jednym słowem albo krótkimi zdaniami. Przesiadywał w swoim pokoju, czytając w kółko te same książki i z powrotem układając je równo na półkach. Mój Ye Ye, widząc jego zainteresowanie bajkami, przywoził synowi ze swoich podróży dziesiątki książek o złoconych stronach dla dzieci, związane jedwabnymi wstążkami, z rysunkami egzotycznych miejsc na okładkach. I chociaż Maku zawsze dziękował, uprzejmie, ale bez entuzjazmu, te nowe, drogie książki leżały na górnej półce jego regału nietknięte, nieotwierane, a on dalej czytał swoje ulubione. Ich bohaterami były futrzaste zwierzęta, zwykle nie występowali w nich ludzie, nie pojawiały się miecze, statki czy niebezpieczne przygody. Zamiast tego królik przemierzał łąkę w poszukiwaniu nowego domu, a świeżo ostrzyżona owcza rodzina spędzała przyjemne lato na farmie.

Pomimo wielu nauk i nieustannej opieki Maku nigdy nie zachowywał się do końca tak, jak przystało na dobrego pierwszego syna w Chinach. NaiNai i Ye Ye znaleźli się w dziwnej sytuacji: chłopiec, którego zachęcano do okazywania arogancji i wyższości, a wszędzie ganiały za nim trzy służące, dosuwał swoje krzesło do stołu po obiedzie, czytał we własnym pokoju zamiast uprawiać sport i bujał w obłokach podczas lekcji – choć zawsze potem przepraszał. Był dużo łagodniejszym chłopcem niż syn, jakiego chciał sobie wychować mój Ye Ye, dla którego pojęcie męskości było ściśle związane z własną dziką młodością. Ye Ye kręcił głową i mruczał pod nosem, że równie dobrze mógłby mieć córki. NaiNai zgadzała się z nim. Co za dziwny chłopiec. W piątym roku życia syna Ye Ye znowu zaczął wyjeżdżać na północ w interesach, na wiele tygodni z rzędu, zostawiając w końcu swojego pierworodnego.

Już w tamtych czasach NaiNai i Ye Ye byli uważani za dość zamożnych, ponieważ na transporcie morskim wyrobili sobie nazwisko i zyskali całkiem sporo pieniędzy. Mieszkali w Guangzhou – czy też w Kantonie, jak nazywają to miasto moi nauczyciele – czyli w stolicy Guangdongu, dużej, gęsto zaludnionej prowincji w południowych Chinach. W Guangzhou znajduje się jeden z najbardziej ruchliwych portów handlowych w Chinach, olbrzymi, wychodzący na wschód, który za czasów starożytnych dynastii stanowił początkowy punkt Morskiego Jedwabnego Szlaku. Podobno mój Ye Ye jest tam znany z tego, że ustanowił rekord rocznego załadunku, który do tej pory nie został pobity. Właśnie w tym mieście portowym mój ojciec wychowywał się do piątego roku życia.

Znaczna część pieniędzy, jakie zgromadzili NaiNai i Ye Ye, pochodziła z czasów wojny, kiedy to Ye Ye wysyłał do Rosji i Ameryki całe floty statków załadowanych tym, co nazywał zabawkami, czyli – jak podejrzewam – czołgami i artylerią przeciwlotniczą. Taki miał styl. Mógł spędzić cały dzień na nadzorowaniu transportu setek tysięcy ton śmiercionośnej maszynerii dla wroga i wrócić do domu na czas, żeby zjeść obiad z rodziną. Dla mojego Ye Ye w handlu liczyły się pieniądze, a nie przyjaźń, polityka czy zasady. Miał dar sprawiania, że nawet najbardziej szemrane interesy wydawały się w pełni uprawnione, a jawnie nielegalne czy nieuczciwe transakcje zwyczajnie bagatelizował.

Podobno mój Ye Ye miał wiele znajomości wśród Niemców. Mówił o tych ludziach freunde, przyjaciele, wymawiając to słowo z delikatnym chińskim akcentem. Ale ci przyjaciele nie odwiedzali go nigdy w domu, nie byli zapraszani na herbatę, nie przyszli na obchody ukończenia miesiąca przez Maku. To byli freunde od interesów, którzy dzwonili późno wieczorem i w swoim ciężkim, gardłowym języku prosili mojego Ye Ye do telefonu. Ye Ye doskonale mówił po niemiecku – podobnie jak po francusku i po angielsku – i codziennie wieczorem uczył się w swojej bibliotece. Języki go zachwycały. Czasowniki, składnia, kolokwializmy – rozkoszował się nimi jak zagadką, którą tylko on potrafi rozwiązać, i codziennie przy obiedzie dzielił się tymi rozwiązaniami z NaiNai i Maku, zachęcając ich, żeby również uczyli się języków. Nic nie sprawiało mu większej radości niż wygłoszenie doskonałego żartu w obcym języku i wzbudzenie śmiechu w całej grupie Europejczyków za sprawą swojej sprawności językowej. Czuł się mocny we władaniu słowem, pewny siebie w interesach i opanowany w towarzystwie. Sam siebie nazywał kosmopolitą, a jego sympatie leżały gdzieś pomiędzy Chinami a Hiszpanią.

W powstaniu bokserów, na dziesięć lat przed narodzinami Maku, trzymał stronę Europy, podczas gdy jego rodacy walczyli o wyzwolenie od zachodnich wpływów i religii, a także przeciw rozprzestrzeniającemu się handlowi opium. Dla wielu Chińczyków bokserzy byli bohaterami, ale mój Ye Ye postrzegał ich jako barbarzyńców, złodziei i chuliganów. Nigdy nie był patriotą, zawsze kapitalistą – patrzył w przyszłość i opowiadał się po tej stronie, po której leżały korzyści dla jego przedsiębiorstwa. Nawet jego cztery lata młodszy brat Shen w tajemnicy trenował sztuki walki i kalistenikę w Szantungu, żeby przygotować się do rewolucji. Co jakiś czas pisał do mojego Ye Ye z prośbą o pieniądze, namawiał go do wsparcia chińskiej sprawy i opisywał, jak to szkolenie czyni go odpornym na uderzenia miecza i zdolnym do unikania kul. Ye Ye zawsze był uprzejmy, zawsze odpowiadał na gorączkowe listy brata, ale okłamywał go. Pisał, że jest ciężko z pieniędzmi albo że nie dałoby się przekazać ich bezpiecznie Shenowi tak, żeby nikt nie dotarł za nimi z powrotem do mojego Ye Ye. A potem skarżył się NaiNai.

Zrobili mojemu bratu pranie mózgu, napchali mu do głowy demonów i innych bzdur.

Jednak Ye Ye zawsze był też rozsądnym człowiekiem. Wiedział, że protekcjonalny cynizm z jego strony zakończyłby korespondencję, odcinając go za jednym zamachem od młodszego brata i od źródła tajnych informacji. Kiedy więc z północy nadeszła do wszystkich wiadomość, że bokserzy idą na Pekin, mój Ye Ye już o tym wiedział. Dzień wcześniej otrzymał list, w którym Shen pisał o planach wzięcia szturmem zagranicznych ambasad i pokazania światu agresywnej strony chińskiego nacjonalizmu.

Wydaje się, że Shen był chorobliwym pasjonatem. Ciągle skakał od jednej idei do drugiej, nigdy nie był zadowolony z wysiłków, jakie akurat podejmował. Odczuwał całą niesprawiedliwość tego świata tak dokładnie i tak osobiście, że nie potrafił się powstrzymać przed robieniem czegoś, niezależnie od tego, jak mało znaczące albo jak bezskuteczne by to było. A mój Ye Ye o tym wiedział. Uważał, że zafiksowanie Shena jest jak choroba, chroniczne i nieuleczalne, i dlatego nadal mu pobłażał. Nadal czytał każde słowo, jakie brat do niego napisał. Nadal odpowiadał, traktując go tak, jakby był chorym pacjentem, któremu nie zostało już dużo czasu. Ye Ye zyskiwał co do tego pewność wraz z każdym kolejnym listem. Wiedział, że Shen będzie się ciągle angażował w coś nowego, każda sprawa będzie coraz bardziej ryzykowna, aż w końcu spotka go śmierć. Mój Ye Ye chciał przynajmniej przeczytać jego ostatnie słowa.

Ale w ostatnim liście, w którym Shen opowiadał mojemu Ye Ye o planach bokserów, było coś zaskakującego. Tym razem przysłał krótki telegraf, w którym pominął zwyczajowe tematy. Nie było aluzji do spisków rządowych, nie było mowy o jego nadprzyrodzonych mocach, nie wspomniał nawet o odpowiedzialności społecznej. I, co najbardziej zdumiewające, był to pierwszy raz, kiedy nie prosił o pieniądze.

Napisał do mojego Ye Ye, że właśnie się ożenił. Spotkał pewną dziewczynę i się zakochał.

Ye Ye odłożył kartkę. Przerwał czytanie. Człowiek samotny, który podąża niebezpieczną ścieżką rewolucjonisty, to jedno. Ale żeby angażować w to kobietę, młodą damę – na to Ye Ye nie chciał się zgodzić.

Nie martw się bracie – głosiła ostatnia linijka listu. – Dużo trenowaliśmy i jesteśmy dobrze przygotowani.

Później wydarzyło się dokładnie to, czego spodziewał się mój Ye Ye. Bezładna rzeź cudzoziemców, śmierć setek chińskich chrześcijan, podpalanie budynków, wzrost napięć politycznych – wszystko zgadzało się całkowicie z jego przewidywaniami, więc każdego ranka Ye Ye przeglądał tylko nagłówki w gazetach, pomijając artykuły, bo i tak wiedział, co w nich przeczyta. Kiedy NaiNai zaczęła rozpaczać nad stratą tak wielu chińskich bokserów, Ye Ye zachował stoicki spokój i wyrażał tylko swoją frustrację.

Chińczycy są zbyt krótkowzroczni. Myślą tylko o wojnie i przemocy, a nie dostrzegają korzyści, jakie płyną z handlu, z sojuszów, z nowej religii.

Przez osiem tygodni, podczas których bokserzy okupowali Pekin, NaiNai i Ye Ye czekali na wiadomość od Shena. Wiedzieli, że jest w mieście i walczy razem ze swoimi szybko ginącymi towarzyszami, a brat z południa jest ostatnią sprawą, o jakiej mógłby teraz myśleć. W ulotkach i w gazetach można było zobaczyć zdjęcia zabitych rewolucjonistów, pozostawionych na środku ulicy, żeby się wykrwawili, uśmierconych jedną kulą wymierzoną w pierś. Potrafi unikać kul i jest odporny na uderzenia miecza – mówił Ye Ye, z cichym śmiechem powtarzając słowa brata przy porannej herbacie. Moja NaiNai, która lubiła Shena, wpadła we wściekłość.

– Tak mówisz o swojej rodzinie? Przecież to mógłby być twój brat! – wykrzyknęła, rzucając gazetę ze zdjęciem w stronę mojego Ye Ye. – Śmieszy cię to? Że twój brat mógłby już nie żyć, kiedy ty się tu krztusisz jego słowami?

Potem Ye Ye trzymał już język za zębami, a w miarę jak dni upływały bez żadnych wieści, stawał się coraz bardziej milczący. Teraz już czytał gazety i szukał nazwiska Shena na listach zmarłych, ale nigdy go tam nie było.

Mój Ye Ye już od długiego czasu nie widział swojego brata. Dorastali razem nad Żółtą Rzeką, przenosząc się z wioski do wioski ze swoim ojcem, który szukał pracy przy uprawach pszenicy i kukurydzy. Nie był on dobrym rolnikiem, ale co więcej, nie był też człowiekiem, któremu zależałoby na pracy. Raz po raz, jak nakręcana zabawka, spotykał się z nadzorcą jakiejś niewielkiej osady i błagał o zatrudnienie. Oferował przy tym swoich synów jako dodatkową siłę roboczą, obiecywał wyjątkowo obfite zbiory i nowe pomysły na nawadnianie pól i poprawienie jakości plonów. Potem pił, a Ye Ye pracował: siał zboże i zbierał suche ziarno, dociągał wodę, sortował zbiory ze względu na jakość i sprawdzał, czy nie dotknęły ich choroby albo pleśń. Shen miał dziesięć lat i mógł już pracować, ale brakowało mu determinacji mojego Ye Ye, jego apetytu na lepsze życie. Shen był zawzięcie lojalny wobec ojca, bez oporów okłamywał nadzorcę w kwestii jego pijaństwa czy ciągłej nieobecności na polach.

Jesienią 1887 roku, kiedy mój Ye Ye miał czternaście lat, przez prawie sześć miesięcy mieszkali nad rzeką w północnej części Szantungu. Nadzorca upraw polubił mojego Ye Ye i poprosił go, żeby mu towarzyszył, kiedy wybierał się w góry na poszukiwanie jamsu chińskiego. Jego żona skarżyła się na bóle nerek, a ludzie mówili, że niedaleko rośnie ten leczniczy korzeń. Podróż na zachód, na święte zbocza Tai Shan, zajęła trzy dni i właśnie tam, wysoko na grzbiecie góry, dotarła do nich wieść o powodzi. W położonej na zachód prowincji Henan pękły zapory, a rzeka wystąpiła z brzegów i rozlała się gwałtownie, zatapiając osady, zrównując domy z ziemią i pochłaniając wszystko, co napotkała na swojej drodze – zwierzęta i ludzie zostali starci jak kurz ze stołu, zmieceni potężną biblijną falą. Niewiele pozostało, wszyscy zginęli.

Tego dnia po raz pierwszy mój Ye Ye pomyślał, że stracił brata. Myślał tak przez prawie dziesięć lat i czcił jego pamięć podczas święta duchów, paląc papierowe pieniądze i błyskotki, żeby wysłać mu je w zaświaty. Aż któregoś dnia, kiedy Ye Ye mieszkał jeszcze w Szantungu, na progu jego domu stanął Shen – dorosły mężczyzna, który spojrzał w twarz brata jak w lustro. Uściskali się w drzwiach bez słowa i podobno był to ostatni raz, kiedy mój Ye Ye płakał.

Ale w dzień po uroczystym posiłku, na który składały się pierożki jiaozi, fasolnik chiński i nieskończone ilości wina ryżowego, Shen zniknął. Wyśliznął się z domu wcześnie rano, kiedy inni spali, pozostawiając kartkę na kocu, jeszcze ciepłym od jego śpiącego ciała. Do zobaczenia następnym razem, napisał szerokimi literami, które przypominały pismo małego dziecka. Mój Ye Ye był zdruzgotany, przez wiele tygodni głęboko i milcząco przybity, cichy przy obiedzie, rozproszony w pracy, aż w końcu Shen wrócił, a Ye Ye uświadomił sobie, że tak właśnie będzie wyglądała ich relacja. Brat, podobnie jak ojciec, był nomadą – pojawiał się i znikał, nigdy nie zostawał na dłużej niż kilka dni, odchodził, żeby uganiać się za rewolucyjnymi marzeniami, wyzwolić Chiny od całego zła zachodnich wpływów, obalić dynastię Qing, ćwiczyć sztuki walki, nauczyć się połykać ogień, zniszczyć chrześcijaństwo, dołączyć do kolejnej grupy mężczyzn, którzy mieli tuzin mieczy i słuszną sprawę. Mój Ye Ye nie miał zbyt dużego wyboru, po prostu musiał zostawiać drzwi otwarte i dalej żyć swoim życiem.

Raz do roku Ye Ye zapraszał Shena, żeby zamieszkał z nim i z jego rodziną. Wiedział, że zmiana środowiska może zdziałać cuda, że ciepłe łóżko i regularne posiłki mogłyby już na zawsze zapewnić bratu bezpieczeństwo. Jednak Ye Ye nie chciał zmuszać Shena do zmiany – zdawał sobie sprawę, że kiedy jego brat czuje na sobie presję, ma tendencję do buntowania się jak dziecko przeciw wszystkiemu, co dobre i konwencjonalne.

Jednak ten ostatni list był inny. Mój Ye Ye nie mógł się opędzić od myśli, że coś się zmieniło, że jego brat się zmienił. Shen napisał, że chciałby przedstawić swoją wybrankę rodzinie – że kiedy skończy się okupacja Pekinu, przyjedzie wreszcie na południe ze swoją nowo poślubioną żoną.

ROZDZIAŁ 2

LISTOPAD 1964 ROKU

HONOLULU, HAWAJE

Hong stoi w drzwiach wielkiego domu, na jej prostokątną sylwetkę pada światło, ręce trzyma splecione przed sobą i obserwuje zbliżające się kobiety.

– Wygląda zdrowo – mówi z uśmiechem, wskazując na brzuch Theresy. – Pewnie chłopiec.

– Nadal nie chce mi powiedzieć – odpowiada Amy, obejmując Hong u szczytu schodów. – Wyobrażasz sobie? Uparła się, że nie powie własnej matce.

– To niespodzianka – mówi Theresa już z przyzwyczajenia. Powtarza to swojej matce prawie codziennie od czasu tamtego wrześniowego poranka, kiedy poszła do doktora Ho, chińskiego specjalisty od horoskopu urodzeniowego. Theresa poprosiła matkę, żeby wyszła z gabinetu, więc Amy musiała zaczekać na zewnątrz i przebierać nogami na pustym parkingu, podczas gdy doktor Ho przeprowadzał swoje wyliczenia – obliczył księżycowy wiek Theresy, zestawił go z momentem poczęcia i podał dziewczynie swoją przepowiednię, przesuwając kartkę po drewnianym stole.

– Chcę, żeby to była niespodzianka – mówi ponownie Theresa, nachylając się, żeby pocałować Hong w policzek.

– Niech już ma tę swoją tajemnicę – odpowiada Hong i mruga do Theresy. – Niedługo i tak się wszyscy dowiemy.

Staruszka podnosi dłoń Amy i odwraca ją, a na środku kładzie cukierek. Drugi daje Theresie. Potem nakrywa rękę dziewczyny swoją własną i pozwala, żeby ciepło obu dłoni złączyło się i zaczęło rozpuszczać cienką skorupkę smakołyku leżącego pomiędzy nimi.

– Jedzcie – mówi Hong. – Życie to spacer we śnie. Śmierć to powrót do domu. Niech będzie słodka.

Hong rozwija jeszcze jednego cukierka dla siebie, by razem z Amy i Theresą poczuć, jak miodowy smak rozlewa się w ustach i odpędza gorycz, którą wcześniej odczuwały.

Słodycz przekąski dodaje Amy otuchy, koi ją w sposób, jakiego by nie podejrzewała.

– Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem ci wdzięczna – mówi do Hong, rozgryzając cukierek tak, żeby pękł, a jego smak przeniknął aż do dziąseł. – Nie wiem, co by się stało, gdyby cię nie było. To byłby koszmar.

Hong potrząsa lekceważąco głową i ruchem ręki odpędza słowa Amy.

– Robię to wszystko dla rodziny, ale też dla siebie. Śmierć jest darem, choć nie jest łatwo go przyjąć. Bohai był zbyt młody. Tak, zbyt młody, ale i tak mamy szczęście – mówi Hong, ściszając głos na ostatnim słowie, a z jej wąskich, płaskich ust wymyka się delikatne chrypnięcie. – Jakie to szczęście, że możemy się pożegnać, prawda? Nie zawsze się tak dzieje. Nie zawsze mamy tyle szczęścia, nie zawsze jesteśmy w stanie to zrobić.

Hong urywa, a Theresa słyszy, jak cukierek w ustach staruszki stuka pusto o zęby. Włosy kobiety są już całkiem białe, ale u Hong te jasne, bezbarwne pasma wyglądają nie tyle jak oznaka starości, ile raczej jak reakcja na coś ukrytego w jej wnętrzu – coś całkowicie dobrego i czystego – tak jakby jej ciało nie było w stanie wytworzyć srebrnej czy szarej barwy. Skóra jej twarzy jest naciągnięta na pełne policzki, co u większości kobiet ukrywa podeszły wiek. Jedyne, co świadczy o kruchości Hong, to powieki, które opadają w stronę zewnętrznych kącików i pociągają całą twarz w dół, kiedy marszczy brwi. Theresa zauważa to właśnie teraz, kiedy Hong zastanawia się nad swoimi słowami.

– Chciałby tu dzisiaj być – odzywa się Hong, spoglądając gdzieś poza ich twarze, ponad ogrodem, za żelazną bramę. – Chciałby odprawić rytuały – mówi miarowo, dobierając słowa z uwagą i rozmysłem, które spowalniają jej wypowiedź. – Przyszedł do mnie wczoraj w nocy, wiecie? We śnie. Przychodzi codziennie, odkąd odszedł Bohai, i mówi mi, że nie może tu dzisiaj być, ale czeka. – Hong przerywa. – Czeka na Bohaia, żeby go przywitać.

Kobieta uśmiecha się, a jej powieki przestają ciążyć w dół.

Theresa stoi między Hong a swoją matką, jej umysł staje się nagle wyostrzony. Nie jest pewna, wysila swoją pamięć, jeszcze nie do końca przekonana, ale wydaje jej się – po raz pierwszy w całym dotychczasowym życiu, po raz pierwszy od tylu lat, podczas których stała między tymi kobietami, a ich rozmowy przypominały układający się warstwami, nieprzenikniony i doprowadzający do szaleństwa szyfr – że może choć trochę rozumie, o czym mówią.

W pierwszej chwili ją to zaskakuje. Ponownie się zastanawia. Wykluczenie z rozmowy stało się już niemalże normą dla Theresy, jak normą było to, że poruszane tematy dotykały spraw sprzed kilkudziesięciu lat, że ludzie wokół niej odnosili się do osób pozbawionych imion, do wydarzeń pozbawionych dat, kontekstu czy przejrzystości. Theresa jest do tego przyzwyczajona – nasycone ukrytym znaczeniem rozmowy, które podkreślają jej nieobecność i odseparowanie od przeżytych już czasów, są jak biały hałas, tak niemożliwe do zrozumienia, że już prawie przestała próbować je przeniknąć. Jednak tego dnia Theresie wydaje się, że słyszy to inaczej. Odkąd odszedł jej ojciec, odkąd zaczęły się opowieści, zaczęła uważnie słuchać.

Przenosi wzrok na nadgarstek Hong, na białą opaskę, która otula go miękko. Wie, co pod nią jest. Pamięta, jak prawie pół roku temu w salonie jej rodziców Hong wyciągnęła rękę i pokazała jej kawałek poplamionego materiału, który nosiła na nadgarstku, odkąd skończyła siedemnaście lat. Byłam młodsza od ciebie, powiedziała jej Hong. Wyobrażasz to sobie?

Rodzice Theresy byli tego popołudnia poza domem, pojechali do Kaimuki zhandlować jej przyszłość. Tak im właśnie powiedziała, kiedy wyjeżdżali, i patrzyła wściekle, jak wsiadają do samochodu i odjeżdżają. Theresa była w żałosnym stanie – w drugim miesiącu ciąży i mimo godzin południowych nadal w piżamie – kiedy usłyszała pukanie do drzwi.

– Co ty tu robisz? – zapytała.

– Przyjechałam autobusem – brzmiała odpowiedź Hong. Dziwnie wyglądała w tych drzwiach, z dala od domu w Diamond Head wydawała się jakby przeniesiona z innej epoki. Krótkie białe włosy i wysoki kołnierzyk ze stójką sprawiały, że przypominała figurkę chińskiej staruszki.

– Przepraszam. – Theresa przerwała. – Chcesz wejść?

– Tak. – Hong pokiwała głową. – Tak, chcę.

Hong przekroczyła próg i przeszła przez hol do salonu. Theresa zastanawiała się, czy powinna zmienić piżamę na coś innego. Zastanawiała się też, czy jej rodzice wiedzą o przyjeździe Hong, ale nie zapytała, bo coś jej mówiło, że nie mają o tym pojęcia.

Theresa zabrała ze stolika miskę, w której rano jadła płatki śniadaniowe, i zaniosła ją do zlewu. Odkręciła kran, a Hong usiadła tymczasem na kanapie.

– Podać ci coś? – zapytała Theresa po powrocie do salonu. – Coś do picia? Wodę?

– Nie, nie trzeba – odpowiedziała Hong i poklepała leżącą obok torbę. – Mam swoją.

– Aha. – Theresa usiadła po drugiej stronie kanapy i zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób zapytać ją jeszcze raz, co tu właściwie robi, jakim cudem udało jej się pojawić pół godziny po tym, jak jej rodzice wyjechali na całe popołudnie. Ale Hong odezwała się pierwsza.

– Przyjechałam, żeby opowiedzieć ci pewną historię – powiedziała bez mrugnięcia okiem, z całkowitą powagą.

– Historię.

– Tak. To bardzo stara historia. Może nawet starsza ode mnie. – Hong wskazała z uśmiechem na swoją twarz, dotknęła palcem policzka. – Możesz się śmiać – zachęciła Theresę. – To był żart.

A Theresa się roześmiała, niespodziewanie, po raz pierwszy od wielu dni. Był to dziwny śmiech. Zawsze lubiła towarzystwo Hong, choć spędzały ze sobą mało czasu, kiedy jeden raz w roku wszyscy Leongowie spotykali się, żeby świętować chiński Nowy Rok. Theresa miała w zwyczaju pomagać Hong w kuchni przy przygotowywaniu i układaniu słodkości w kunsztownych porcelanowych miseczkach, podczas gdy dorośli gromadzili się w wielkim salonie. Nawet przez sen mogłaby wymienić siedem rodzajów bakalii, zapamiętała ich symbolikę, a w szóstej klasie wygłosiła o tym referat: korzeń lotosu oznaczał przyjaźń, dynia długą linię rodową, marchewka bogactwo i powodzenie, kokos silną więź między ojcem i synem, imbir trwanie w dobrym zdrowiu, pestki melona płodność, a ziarna lotosu bezpieczeństwo dla synów. To właśnie w obecności Hong Theresa najsilniej odczuwała swoje dziedzictwo – więź z krajem, którego nigdy nie widziała, i z językiem, w którym nie mówiła.

Amy nie siedziała z nimi w kuchni, witała się z Hong po przyjściu do domu i natychmiast szła dotrzymać towarzystwa swojej teściowej. Ale kiedy tylko wychodzili z przyjęcia u Leongów, kiedy jechali do domu, żeby przespać się przed świętowaniem kolejnego dnia w Kaneohe, Amy zawsze przepytywała córkę. Czy Hong coś o niej mówiła? Czy sprawiała wrażenie zdrowej? Czy wydawała się sobą?

– No dobrze – powiedziała Hong do Theresy, kiwając głową. – Słuchasz mnie?

– Tak – odparła Theresa, żałując, że nie znajdują się w kuchni, gdzie mogłaby zająć czymś ręce.

Hong odchrząknęła i pochyliła się do przodu tak bardzo, że prawie dotykała piersiami kolan. Splotła ręce przed sobą i wyciągnęła je, a potem wyprostowała się, wypuszczając powietrze z płuc. W końcu usadowiła się z powrotem na swoim miejscu na kanapie i powoli zaczęła opowiadać:

Pewnego wieczoru na ulicy rozświetlonej blaskiem księżyca młody chłopiec spotyka starszego człowieka. Jest to Yue Xia Lao, starożytny bóg lunarny, opiekun swatek i małżeństw. Lao tłumaczy chłopcu, że każdy mężczyzna jest związany ze swoją przyszłą żoną. Opowiada, że mężczyznę łączy z przeznaczoną mu kobietą niewidzialna czerwona nić, zawiązana wokół kostek ich obojga. Nić ta, jak mówi, łączy przeznaczonych sobie kochanków niezależnie od czasu, miejsca czy okoliczności. Może się rozciągać i plątać, ale nigdy się nie zerwie.

Wiedz jednak – ostrzega chłopca Lao – że nie każdy znajduje przeznaczoną sobie osobę. Podążaj ścieżką prawości, czyń dobrze, a wtedy i tylko wtedy złączysz się ze swoją prawdziwą, doskonałą towarzyszką.

Potem Lao wskazuje na dziewczynkę, która przechodzi ulicą. Mówi chłopcu, że to ona jest jego prawdziwą miłością, że jest mu przeznaczona na żonę. Chłopiec jest zbyt młody, żeby interesować się żoną, więc podnosi kamień i rzuca nim w dziewczynkę. Trafia ją w twarz. Dziewczynka wybucha płaczem i zaczyna uciekać. Zakrywając ręką oko, skręca w boczną uliczkę i znika. Yue Xia Lao potrząsa głową i karci chłopca. Zaburzyłeś bieg losu–mówi do niego Lao– przekonasz się, że ten zły uczynek zmieni nie tylko ciebie i twoją przyszłość, ale również losy przyszłych pokoleń.

Wiele lat później, kiedy chłopiec wyrasta na zamożnego i szanowanego mężczyznę, jego rodzice aranżują dla niego małżeństwo. W noc poślubną spotyka się z panną młodą. Jej twarz jest ukryta za ślubnym welonem. Mężczyzna unosi welon i odkrywa, że jego żoną została miejscowa piękność. Twarz kobiety jest idealna. Niewiasta ma gładką, mlecznobiałą cerę, delikatne usta i oczy, w których mieni się sto odcieni błękitu. Jej twarz byłaby bez skazy, gdyby nie ozdoba, którą kobieta nosi na brwi. Mężczyzna pyta żonę, dlaczego nosi tę ozdobę, a ona odpowiada, że kiedy była mała, jakiś chłopiec rzucił w nią kamieniem. Kamień trafił ją w twarz i pozostawił bliznę. Teraz kobieta musi nosić ozdobę, żeby ukryć tę skazę.

Jego nowo poślubiona żona to ta sama dziewczynka, którą przed piętnastu laty wskazał mu Yue Xia Lao. Jest z nim związana czerwoną nicią, złączona przeznaczeniem.

Hong zamrugała na koniec. Przez całą opowieść patrzyła Theresie prosto w oczy, jakby odczytywała z nich słowa. A Theresa nie odwróciła wzroku. Głos Hong utrzymywał rytmiczne tempo, niczym fale oceanu, które rozbijają się jednostajnie, naturalnie pulsując. Ani razu, ani nawet na chwilę Theresa nie znalazła między jej słowami miejsca na wtrącenie czy na odwrócenie wzroku.

– Czerwona nić nigdy się nie zrywa – ciągnęła dalej Hong. – A my możemy spędzić całe życie w małżeństwie z niewłaściwą osobą, możemy żyć z supłem.

Serce Theresy zwolniło. Czy to możliwe, że ona wie? Zaczęła panikować. Skąd mogła się tak szybko dowiedzieć?

– Z supłem? – zapytała, a krew nabiegła jej do twarzy i popłynęła gwałtownie żyłami, wytrącając ją z równowagi. – Co masz na myśli?

– Supeł – odpowiedziała Hong schylając głowę. – Romans. Wymuszone małżeństwo. Konkubina. Prostytutka. Wszystkie te sprawy to supły na czerwonej nici. Są to kary za popełnione błędy. Widzisz, czerwona nić bez supłów porusza się jak chiński jedwab. Prześlizguje się przez góry, wije się między samochodami, drzewami i liniami kolejowymi. Może przepłynąć ocean i przemierzyć trzy kraje, żeby dotrzeć do przeznaczonej osoby. Ale zasupłana nić zachowuje się zupełnie inaczej.

Theresa przełknęła ślinę. Poczuła, jak więźnie jej ona u dołu gardła. Zaczerpnęła suchego, nabrzmiałego powietrza i przepchnęła ją dalej.

– Z biegiem czasu – ciągnęła Hong – jeśli nie zwracamy uwagi na supły, nić sztywnieje. Zaczyna przypominać papier ścierny, a potem drewno, staje się oporna, twardnieje. W miarę jak przybywa supłów, szansa na odnalezienie przeznaczonej sobie osoby maleje, bo kto mógłby przemierzyć trzy kraje z kawałkiem drewna przywiązanym do kostki? Kto byłby w stanie przepłynąć wiele mil z takim obciążeniem? Rozumiesz, co chcę ci powiedzieć?

Theresa zacisnęła wargi i powoli wciągnęła powietrze nosem, starając się rozprowadzić tlen po całym ciele. Miała nadzieję, że powstrzyma się w ten sposób od płaczu, że uda jej się nie zdradzić swojego ciężkiego położenia. Rozumiała dokładnie, co chce jej przekazać Hong, więc pokiwała głową.

– To dobrze – powiedziała miękko Hong. – Została jeszcze ostatnia rzecz. – Jej głos nadal był łagodny, tak jakby chciała zrównoważyć w ten sposób słowa, które miała zaraz wypowiedzieć.

– Widzisz, te wszystkie supły nie odchodzą razem z człowiekiem. Na tym właśnie polega największy problem. Te supły są przekazywane z matki na córkę, z ojca na syna. Więc im bardziej gubisz swoją drogę, im więcej supłów pojawia się i nawarstwia, tym trudniej będzie twoim dzieciom, a potem ich dzieciom odnaleźć miłość.

Hong przerwała i patrzyła na dziewczynę całkowicie przejrzystymi oczami, przypominającymi kule śniegowe.

– Nienawidzisz mnie – odezwała się Theresa, odrywając oczy od kryształowego spojrzenia Hong. – Ty też mnie nienawidzisz. Rozumiem to. Naprawdę.

– Wręcz przeciwnie! – odparła Hong, prostując się. – Zeszłej nocy śniły mi się ryby. Zobaczyłam twoje dziecko, zobaczyłam twoją twarz. Boisz się, Thereso, wiem o tym, ale przyjechałam, żeby ci powiedzieć, że nadal masz szansę. Masz dopiero jeden supeł, jedną chwilę słabości, twoja czerwona nić jest nadal mocna. Masz tak wiele, Thereso, obyś tylko tego nie straciła. Nie możesz się z nim związać, musisz spojrzeć w przód, ponad tym wszystkim.

– Ale ten ślub…

– Ślub? – powtórzyła Hong, a jej wargi zawisły na tym słowie.

– Nie wiedziałaś?

Rysy twarzy Hong powoli opadły. Nie wiedziała.

– Posłuchaj – zaczęła Theresa. – Doceniam, że przyjechałaś tu do mnie, żeby pogadać. Dużo to dla mnie znaczy, naprawdę, dobrze jest wiedzieć, że ci zależy. Ale bajka mnie przed tym nie uratuje. Chciałabym, żeby było to możliwe, ale nie jest. I nie chcę cię urazić, ale czy naprawdę myślisz, że niewidzialna czerwona nić mogłaby wyciągnąć mnie z tego całego gówna? Przepraszam. – Theresa potrząsnęła głową i podniosła rękę na znak skruchy. – Przepraszam, po prostu wydaje mi się, że to bardzo ładna historia i cieszę się, że ją usłyszałam, ale czy ta czerwona nić faktycznie coś kiedyś dla kogoś zrobiła?

Hong podniosła wzrok, a przez jej twarz przemknęło coś intensywnego i namacalnego, jakby nagły przebłysk geniuszu.

– Mam dla ciebie jeszcze jedną opowieść – powiedziała Hong i ponownie się pochyliła, a jej policzki rozszerzyły się w uśmiechu. Podniosła otwartą dłoń. – Jeszcze tylko jedna – powiedziała – i odpowiem na twoje pytanie.

*

Hong

Widzę w jej oczach, że chce być sama. Córka Bohaia siedzi w piżamie. Piżama jest zielona i uszyta z błyszczącego materiału, który wydaje się niewygodny do spania. Ale dziewczyna wysłucha mnie, dlatego że jestem stara i że ją o to poprosiłam. Nie będę marnować jej czasu. Opowiem jej najlepszą historię, jaką znam.

1900

GUANGDONG, CHINY

Ta podróż była nie do pomyślenia.

Wszyscy mi powtarzali, że nie dam rady. Mówili, że zostanę porwana, poddana torturom i zgwałcona. Że nikt nie zlituje się nad córką boksera, nad żoną boksera. A nawet jeśli jakimś cudem pojawi się żołnierz z zaświatów, który będzie mnie prowadził od świtu do nocy i znajdował kawałek ziemi, na którym mogłabym odpocząć, to i tak na pewno umrę z głodu – wyschnę jak skórka cytryny w sierpniowym słońcu.

Podróżowałam przez sześćdziesiąt dni, a głos Shena dźwięczał mi w uszach, wbijał się w podeszwy stóp, moja czerwona nić ciągnęła mnie naprzód. Jakby przypuszczając, że zginie, pozostawił mi jedno nazwisko – nazwisko jego jedynego brata, który mieszkał w prowincji Guangdong, w miejscu, w którym nigdy dotąd nie byłam i którego mowa była jakby drwiną w moich uszach, plątaniną dźwięków znajdujących się poza moim zasięgiem. Tej nocy, kiedy zaatakowały wojska interwencyjne, rozsadzając mury swoimi ciężkimi armatami, kiedy krzyki mężczyzn rozbrzmiewały jak wystrzały fajerwerków, Shen wymógł na mnie, żebym zapamiętała nazwisko jego brata, kazał mi obiecać, że jeśli coś pójdzie nie tak, odnajdę jego rodzinę na południu. I tak zrobiłam. Nawet jeśli nie dla własnego ocalenia, to dla niego – chciałam przekazać jedynym krewnym Shena wiadomość o jego odejściu, żeby dusza mojego męża mogła znaleźć wreszcie spokój.

Szłam przez sześćdziesiąt dni, a z każdym tygodniem zmieniał się krajobraz wokół mnie. Przez cały czas zachowywałam milczenie i pozwalałam sobie tylko na jeden wyjątek, na jedno pytanie, które zadawałam, kiedy poczułam, że nadszedł na to czas. Jaki mamy dzisiaj dzień? – pytałam kogoś nieznajomego – zawsze kobietę, matkę z dzieckiem, dziewczynę z niewielkim tobołkiem na plecach. Wybierałam je z uwagą, szukając twarzy z guzkami na podbródkach, które są znakiem życzliwości, dobrą wróżbą. Wtorek, odpowiadały. Albo czwartek, albo sobota – i dopiero wtedy uświadamiałam sobie, jak wiele upłynęło czasu.

W szóstym tygodniu zmienił się klimat, spowolniło mnie to. Gorąco południa, żywioł ognia – zaczęłam odczuwać zmiany, przed którymi mnie ostrzegano. W ciągu dnia padało, a kiedy przestawało, w powietrzu zawisała wilgoć, która osiadała na ubraniu, a z mojego ciała unosił się cierpki zapach pleśni. Suche, płaskie tereny północy ustąpiły polom ryżowym, które ciągnęły się wzdłuż dróg, zapadały się głęboko w ziemię i zbierały deszcz, a wyrastające z nich jasnozielone łodygi sięgały mi ponad talię. Na początku wydawało mi się to piękne, ta zmiana kolorów i zapachy świeżych pędów i nieznanych nawozów, ale kiedy zapadł zmrok, zmieniłam zdanie. Spanie na rozmiękłej ziemi było obrzydliwe, a moje lepkie ciało tęskniło za suchym, stwardniałym, wypalonym podczas letnich miesięcy podłożem.

Kobiety też się zmieniły. Stały się ciemniejsze i niższe, a ich oczy szersze i większe niż moje. Kiedy zbierałam się na odwagę, żeby spytać o dzień tygodnia, moje słowa wywoływały zmieszanie, dziwne, zlewające się dźwięki albo ciszę. Słuchałam, jak zmienia się język, próbując zrozumieć ile tylko się dało, i wiedziałam, że im mniej znajome wydaje mi się otoczenie, tym bardziej zbliżam się do celu – że już czas posłużyć się kartką, na której Shen wypisał mi małymi, zdecydowanymi literami nazwisko swojego brata i jego adres. Zaczęłam pokazywać tę kartkę, na początku nieśmiało, co spotkało się z lekceważeniem, potem trochę odważniej, z lepką rozpaczą, która przeciekała mi przez palce, kiedy wyciągałam rękę z adresem i błagałam o pomoc.

To był mężczyzna. Stary, pomarszczony mężczyzna z jednym okiem opadającym niżej od drugiego. Spojrzał na kartkę, potem na mnie, a jego zdrowe oko się zwęziło. Przez dłuższy czas patrzył mi w oczy, gryząc sobie usta, w których brakowało już prawie wszystkich zębów. W końcu wskazał na prawo, na szeroką drogę, która prowadziła do jakichś zabudowań. Wycharczał coś, popchnął mnie w tamtym kierunku, a ja chyba pobiegłam, ośmielona jego odpowiedzią, z kartką trzepoczącą w ręku i zaczęłam szukać domu z trzema dużymi mosiężnymi dzwonkami zawieszonymi nad framugą drzwi, który opisał mi Shen.

Kiedy po raz pierwszy stanęłam przed domem jego brata, moje kolana były słabe jak poluzowane zawiasy, a oddech krótki i rozgrzany od wysiłku. Spojrzałam na budynek i pomyślałam, że ten starszy mężczyzna musiał się pomylić. Był to najwspanialszy dom, jaki kiedykolwiek widziałam, większy niż byłabym w stanie narysować i piękniejszy niż mogłabym sobie wyobrazić. Wznosił się na dwa potężne piętra, jego zaokrąglone okna były obramowane złotem, szerokie dachówki gładko pomalowane na czerwono, a dzwonki dokładnie takie, jak opisywał Shen. Zaczekałam na ulicy, aż pojawi się kolejny przechodzień – tym razem była to kobieta, która pokiwała głową, kiedy przeczytała adres na mojej kartce. Tak, rzeczywiście stałam przed domem przedsiębiorczych Leongów – szlachetnego Leong Fu z północy. Kobieta popatrzyła na mnie w taki sposób, że nagle poczułam wielki wstyd. Spojrzałam na siebie jej oczami – zobaczyłam, jak wyglądam, jak bardzo śmierdzę, jak próbuję się porozumieć przy pomocy chrapliwych dźwięków, jakbym była dzikim zwierzęciem. Natychmiast dotarło do mnie, gdzie się znajduję, i przytłoczyła mnie myśl o moim nadchodzącym zadaniu.

Przypomniałam sobie o drewnianym grzebieniu, który miałam na dnie plecaka. Przykucnęłam na piaszczystej drodze i prawie upadłam, bo z głodu, ze zmęczenia i z gorąca zaczęło mi się kręcić w głowie. Oparłam się na prawej ręce, a lewą sięgnęłam na dno plecaka, żeby wymacać tępe zęby grzebienia. I na przekór zszarganym ubraniom i zapachowi rdzy i świń, który przylgnął mi do skóry, uczesałam sobie włosy.

Powoli, krok za krokiem, podeszłam do drzwi frontowych, a mój żołądek coraz bardziej się kurczył. Czułam, jak sztywnieje pod moim rozkołatanym sercem. Przez całe sześćdziesiąt dni nogi niosły mnie przez kraj rozdzierany wojną i przemocą, a jednak te ostatnie kroki okazały się najbardziej niepewne. Zapukałam w drewniane drzwi, a kostki moich palców z każdym uderzeniem stawały się coraz bielsze.

Usłyszałam kroki, a potem dźwięk przekręcanej gałki. Uświadomiłam sobie, że wstrzymałam oddech. Szerokie drzwi otworzyły się i stanęła w nich młoda dziewczyna w stroju służącej. Spojrzała na mnie, ale wyraz jej twarzy się nie zmienił.

– Dzień dobry – powiedziałam z wysiłkiem po kantońsku, wygładzając dłońmi spodnie po bokach, i wyrecytowałam to, czego nauczył mnie Shen. – Nazywam się Hong. Chciałabym widzieć się z Leong Fu.

Dopiero teraz wyraz twarzy dziewczyny uległ zmianie. Uniosła brwi ze zdziwieniem.

– Leong Fu? – zapytała, a potem wypowiedziała jeszcze jakieś słowa, które zapadały się pod ciężarem trudnych samogłosek.

– Hong – powtórzyłam swoje imię i wskazałam na siebie. Słowa zaczęły mi uciekać, a myśli zachodzić mgłą. – Żona. Leong Shen. Brat Shen… – Dziewczyna przerwała mi uniesieniem ręki. Zaczęła zamykać drzwi, skłaniając delikatnie głowę, ale wtedy usłyszałam inny głos.

To było pytanie, po którym nastąpił odgłos kroków. Szczupła ręka powstrzymała zamykające się drzwi i z powrotem je otworzyła. W drzwiach stanęła druga kobieta.

Była śliczna. Miała pełne wdzięku ramiona, zgięte niczym gałęzie kwitnącej wiśni. Smukłe kości szyi i obojczyka były pięknie zaznaczone. Miała na sobie długą lawendową suknię, która spływała z jej ramion i była tak wysoka jak ja, ale poza tym inna pod każdym względem. W miejscu, w którym moje policzki były pulchne i miękkie, co dodatkowo zmniejszało moje i tak już wąskie oczy i zaokrąglało twarz, ta kobieta miała regularną, napiętą skórę, jakby wygładzoną deszczami południa, obmytą mlekiem i natartą perłami. Miała cerę o ciemniejszym odcieniu niż moja, barwą przypominała wilgotny piasek i tworzyła złudzenie cieni i kątów, rozciągając się na jej szerokim czole. A ono z kolei było oznaką zamożności.

Na chwilę zapomniałam, po co w ogóle tam przyszłam.

Kobieta wypowiedziała imię Shena. Jej oczy były szeroko otwarte jak u dziecka.

– Tak – odpowiedziałam w swoim ojczystym języku mandaryńskim, ale nie rozpoznałam własnego głosu. Stałam w milczeniu i patrzyłam tej kobiecie w oczy, a wszystko, co planowałam powiedzieć, uciekało mi z głowy i spadało na ziemię. Czułam w sobie pustkę.

– Kim jesteś? – zapytała powoli kobieta, a potem powtórzyła to po mandaryńsku, powoli i nienaturalnie. – Jak się nazywasz?

– Nazywam się – próbowałam sobie przypomnieć – Hong. – Z trudem wymawiałam słowa, a kobieta łagodnie kiwała głową.

– Pochodzę z Szantungu. Podróżowałam przez wiele dni bez wody i odpoczynku, żeby przynieść waszej rodzinie wieści o Shenie. – Przerwałam i zobaczyłam za nią długi, ciemny stół. Na środku ustawiono złote kwiaty. Z trudem nabrałam powietrza.

– Shen był moim mężem. Wzięliśmy ślub przed rewolucją. – Wyciągnęłam rękę, żeby pokazać jej srebrną obrączkę na palcu. – Shen zginął na wojnie – powiedziałam, a słowa te zabrzmiały jak recytowany tysiące razy wiersz. Ćwiczyłam je sobie w myślach od początku podróży. W decydującym momencie musiałam zachować spokój.

Kobieta przybrała teraz łagodniejszy wyraz twarzy. Oderwała ręce od drzwi. Złączyła koniuszki palców.

– Jestem Lin – powiedziała – żona Leonga Fu. Czekaliśmy na wieści o Shenie i oto nadeszły. Proszę. – Dźwięki mojego języka w jej ustach, łamane i trudne do zrozumienia, sprawiły, że gwałtownie zapragnęłam, żeby mówiła po kantońsku, żebym usłyszała głos pasujący do jej twarzy.

Lin otworzyła szerzej drewniane drzwi. Przeszłam przez próg i nagle poczułam się, jakby zapanowała wiosna. Wewnątrz domu podłogi były przyjemnie chłodne. Szerokimi korytarzami płynęło czyste powietrze. Za frontowymi drzwiami stał długi, ciemny stół, który zauważyłam już wcześniej, będąc jeszcze na zewnątrz. Lin wyjaśniła mi na migi, że spotkamy się przy nim, kiedy będę wykąpana i przebrana, po czym odwróciła się do służącej, i wydała jej kilka szybkich poleceń i odeszła w głąb korytarza.

Służąca poprowadziła mnie naprzeciwległym korytarzem do niedużej łazienki, do której światło wpadało przez małe okna zasłonięte cienkim, białym papierem. Napełniła wannę parującą wodą, która pachniała różami. Zawiesiła koszulę i spodnie koloru ziemi na drewnianym krześle i zamknęła za sobą drzwi.

Byłam tak zmęczona, tak obciążona nadmiarem emocji i odbytą podróżą, że ledwo do mnie docierało, gdzie jestem i jak się tam znalazłam. Szybko się rozebrałam, pragnąc poczuć się znowu czysta. Zanurzyłam się w głębokiej wannie, a gorąca woda zaczęła zbierać brud z mojego ciała i wirować wokół mnie odcieniami brązu i czerwieni. Na podstawce obok wanny leżał kwadratowy kawałek mydła – zaczęłam pocierać nim ciało, wmasowywać jego gładkie brzegi w plecy, ramiona i uda. Wstrzymałam oddech i zanurzyłam się w wodzie. Zamknęłam oczy i pomyślałam, że mogłabym się już nie wynurzać.

Pomyślałam też o bawełnianych pantoflach, które dziewczyna dla mnie przyniosła, a potem o butach, w których tu przyszłam. Zostawiłam je przed drzwiami frontowymi. Podczas ostatnich trzystu kilometrów bok prawego buta był przywiązany do mojej stopy kawałkiem sznurka. Nauczyłam się chodzić tak, żeby lekko utykać, ciągnąc prawą stopę za sobą i wzbijając podeszwą kurz na wiejskich drogach, bo bałam się, że sznurek może pęknąć. Nikt nie zatrzymał się, żeby mi pomóc. Ani jeden człowiek. W pewnym sensie mieli rację – nikt nie ulitował się nad brudną żoną boksera. Ale nie zostałam porwana, poddana torturom ani zgwałcona. I za to byłam wdzięczna. Wynurzyłam się, żeby zaczerpnąć powietrza.

Wstałam, a woda zaczęła ściekać po moim nagim ciele. Brud, jaki ze mnie zszedł, przywarł miejscami do boków wanny. Później to umyję