Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Długa chwila ciszy

Długa chwila ciszy

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-591-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Długa chwila ciszy

"Thriller o tajnej organizacji żydowskiej wymierzającej sprawiedliwość nazistom. „Dzieło mistrza gatunku! Wyraziste postaci, emocje, element zaskoczenia. Prawdziwa rewelacja!” - Jury Nagrody Boulevard de l'imaginaire Stanisław Kervyn, egocentryczny biznesmen seksoholik, od wielu lat próbuje odkryć prawdę na temat śmierci ojca, zamordowanego w Kairze w 1954 roku w zamachu, w którym zginęło czterdzieści osób. Nathan Katz, żydowski imigrant ocalały z obozu koncentracyjnego, po przybyciu do Nowego Jorku zostaje zwerbowany przez organizację, która tropi nazistowskich przestępców z czasów wojny i wymierza im sprawiedliwość. Jaka tajemnica łączy tych dwóch mężczyzn?"

Polecane książki

"Widma czasu 2014" Anny Kiesewetter w naturalny sposób stanowią klamrę z jej pierwszym tomikiem pt. "Zaułek Upadłych Aniołów", wydanym w 2005 roku, ale zawierającym teksty z lat 1968 – 1988. Czyli zawiera te same symbole, te same odniesienia, tylko dwadzieścia pięć lat później. Między  dwoma tomikam...
Dobry negocjator to ktoś, kto potrafi rozwiązywać złożone problemy i osiągać twarde rezultaty, nie wytaczając ciężkiej artylerii. Robert Mayer sprawnie i z gracją wprowadzi cię na drogę dobrych negocjacji. Odkryje przed tobą potężne narzędzia negocjatora, korzystając z: - najnowszej wiedzy w dziedzi...
Tytuł tomiku pochodzi od jednego z wierszy, a skoro został on wyróżniony w ten sposób przez samego autora, warto pójść tym tropem, tropem słów, i potraktować go jak przewodnika. Dobro, pasje, marzenia, miłość… – to nie tylko pojedyncze, oderwane od siebie wyrazy, ale także obrazy, które poeta ...
Jeszcze nigdy Aman nie potrzebował przyjaciela tak bardzo, jak teraz. I oto na afgańskiej pustyni, przed jaskinią, w której chłopiec mieszka z mamą, zjawia się czworonożny gość. Mała, łaciata spanielka zostaje towarzyszką zabaw Amana, a wkrótce staje się jego najwierniejszym przyjacielem. Suczka ...
Medical Law jest pierwszym handbookiem z zakresu prawa medycznego wydanym w Europie Środkowo-Wschodniej. Wyróżnia go na tle dostępnych zagranicznych podręczników i opracowań zbiorowych z zakresu prawa medycznego kompleksowy i systemowy charakter, a zarazem przystępność i praktyczne walory. Medical L...
Autorka jako pierwsza z polskich badaczek dziejów nowożytnych, bazując na źródłach anglo­ję­zycznych, odważyła się zmierzyć z trudną i dotąd w nikłym stopniu rozpoznaną w polskiej historiografii pro­blematyką. […] Mogę z satysfakcją stwierdzić, że […] uczyniła to znakomicie. Opiniowana praca stanowi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Paul Colize

Tytuł oryginału:

UN LONG MOMENT DE SILENCE

Copyright © SL Publications, 2013

Published by arrangement with Agence littéraire Astier-Pécher and Renata de La Chapelle Agency.

ALL RIGHTS RESERVED

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Aneta Iwan, Anna Just

ISBN: 978-83-7999-591-2

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Prolog

Rozbrzmiewa dzwonek telefonu. Jej kroki odzywają się w korytarzu. Wchodzi do pokoju, uśmiecha się do mnie, odbiera.

Mówi do niej jakiś mężczyzna. Rozróżniam niektóre sylaby, nie pojmując ich sensu. Głos jest poważny. Ona słucha. Zapada cisza. Podnoszę wzrok. Patrzy na mnie z wyrazem twarzy, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widziałem. Wypowiada jedno słowo.  N i e.  Słowo, które będzie powtarzała niczym umierające echo.

Opiera się plecami o ścianę, wpatruje we mnie oczami, które mnie przerażają.

Mężczyzna się rozłączył. Osuwa się na podłogę. Słuchawka wypada jej z dłoni, zaczyna równomiernie huśtać się w powietrzu.

Siedzi na podłodze nieruchoma. Nie wiem, co robić. Ogarnia mnie nieznane uczucie. Mam ochotę płakać, umknąć przed zalewającymi mnie emocjami nie do opisania.

Bezsilny odwracam wzrok i dalej układam drewniane klocki.

Część pierwsza

„Jeśli nie wierzymy ofiarom,

katom wszystko jest dozwolone”.

SOAZIG AARON

1Rzeź w Kairze

W dniu 21 sierpnia 1954 roku douglas DC-6 należący do linii lotniczych KLM, które zapewniały połączenie między Amsterdamem a Kairem, wylądował w egipskiej stolicy o godzinie czternastej osiemnaście z czterdziestoma sześcioma pasażerami oraz pięcioma członkami załogi na pokładzie.

Zaraz po przylocie pasażerowie zostali skierowani do budynku lotniska, gdzie okazali paszporty i dopełnili formalności. Następnie udali się do hali odbioru bagaży po walizki.

Większość stała skupiona wokół punktu odbioru, kiedy czarny peugeot 203 sforsował służbowy wjazd na lotnisko, z dużą prędkością pokonał odcinek drogi i zatrzymał się na wysokości terminalu.

Z samochodu wysiedli trzej mężczyźni w kominiarkach uzbrojeni w pistolety maszynowe i z zimną krwią zastrzelili trzymających straż policjantów. Weszli do budynku lotniska, rozproszyli się po hali i otworzyli ogień do pasażerów. Kilkakrotnie przeładowywali broń, by kontynuować zabójczy ostrzał.

Potem rzucili w kilku kierunkach granaty dymne i wrócili do auta, gdzie czekał na nich czwarty wspólnik.

Atak trwał niecałe pięć minut.

Radiowozy policyjne oraz karetki pogotowia prędko dotarły na miejsce. Straty w ludziach okazały się bardzo duże. Siedemnaście osób poniosło śmierć podczas ataku, dwadzieścia trzy były ranne, w tym kilka poważnie. Cztery zmarły w następnych dniach. Ocalali zawdzięczali życie temu, że po pierwszych strzałach rzucili się na ziemię.

Mordercy rozpłynęli się w powietrzu i nigdy nie zostali złapani. Ich pojazd odnaleziono kilka dni później spalony na pustkowiu na peryferiach Kairu. Opis napastników dostarczony przez świadków nie pozwolił na ich zidentyfikowanie.

Eksperci od balistyki ustalili, że sprawcy korzystali z francuskich karabinów maszynowych MAT 49. Granaty, Nebelhandgranate 41, były niemieckim sprzętem wykorzystywanym w czasie drugiej wojny światowej i pochodziły z nieznanego źródła.

Do ataku nikt się nie przyznał, co przynajmniej początkowo pozwoliło wyeliminować akt terroryzmu czy zamach polityczny. Dwadzieścia jeden ofiar – szesnastu mężczyzn i pięć kobiet – reprezentowało osiem różnych narodowości: siedem osób z Egiptu, sześć z Holandii, dwie z Danii, dwie z Francji, po jednej z Belgii, Hiszpanii, Republiki Federalnej Niemiec i Stanów Zjednoczonych.

Śledztwo, prowadzone wspólnie przez policję egipską, holenderską, angielską, francuską i amerykańską, zakończyło się trzema możliwymi wyjaśnieniami.

Pierwsze wskazywało Braci Muzułmanów, postępowców, dawnych wafdystów, lewicowców i komunistów walczących przeciw reżimowi, aby uzyskać uchylenie traktatu między Anglią i Egiptem, który właśnie został uchwalony i wszedł w życie.

Ta hipoteza została jednak odrzucona ze względu na naturę ataku, dobór ofiar, a także na to, że w kolejnych tygodniach nie nastąpiły żadne podobne akcje.

Służby amerykańskie skłaniały się w swoim dochodzeniu ku teorii „jednego trupa”: jeden człowiek rzeczywiście stanowił cel, reszta zabitych posłużyła tylko do odwrócenia uwagi. Śledczy doszli do wniosku, że prawdziwym obiektem ataku był obywatel amerykański. Chodziło mianowicie o Edwarda Stantona, fizyka, którego badania mogły zaniepokoić pewne obce potęgi.

Funkcjonariusze Sûreté, francuskiej policji kryminalnej, skłaniali się ku innej teorii. Według nich napastnicy posiadali jedynie niedokładny opis ofiary. Ich rozumowanie opierało się na fakcie, że większość strzałów trafiła mężczyzn.

Pomijając wszystko inne, śledczy zgadzali się, że atak nie był improwizacją. Wiele przemawiało za tym, iż operacja została szczegółowo przygotowana.

Poza tym sprawcy musieli korzystać z pomocy kogoś z kierownictwa lotniska, a także w innych instancjach władzy. Obwiniana organizacja miała strukturę hierarchiczną, a sposób przeprowadzenia ataku pozwalał przypuszczać, iż była to grupa paramilitarna albo że jej członkowie przeszli przeszkolenie do walki partyzanckiej.

Wspólne wysiłki nie pozwoliły jednak dokonać żadnych aresztowań.

Wiele rodzin zabitych wyznaczyło osoby, które rozpoczęły prywatne dochodzenia. Poza kilkoma fantastycznymi teoriami żadne z nich nie przyniosło odpowiedzi na pytanie o motyw zbrodni czy tożsamość zabójców.

Niektórzy dziennikarze śledczy również zajmowali się tą sprawą − bez większego sukcesu.

Dochodzenie ostatecznie zamknięto w marcu 1961 roku.

Wydarzenie to zapisało się w ludzkiej pamięci jako Rzeź w Kairze.

2Jak tylko zamkną się za mną drzwi

Makijażystka oznajmia mi, że skończyła.

Zerkam w lustro. Poza szminką, która nadaje mi wygląd starego transwestyty, nie widzę wielkiej różnicy. Ciągle mam te same szaroniebieskie oczy, garbaty nos mojej matki, posturę ojca oraz jego dołeczek w podbródku.

Żadne z rodziców nie przekazało mi w spadku rezerwy, którą wielu ludzi uznaje za chłód lub lekceważenie. Ci, którzy mnie znają, żałują, że jednak nie jest ani tym, ani tym.

Dzięki przychylności natury uniknąłem łysienia, widocznego zużycia rysów twarzy, problemów z erekcją i tycia, problemów, które nękają większość mężczyzn w moim wieku.

Pierre wchodzi do garderoby.

– Chodź, Stan, już czas.

Mimo relatywnie sporego doświadczenia w tego rodzaju występach wydaje się bardziej zestresowany niż ja.

Wchodzę na plan i zajmuję miejsce w fotelu, który wskazuje mi reżyser. Pokazał mi scenariusz programu, wchodzę jako ostatni.

Pozostali goście już się usadowili. To znani autorzy nastawieni na inteligenckie media. Pierre tłumaczył mi, co to za jedni, jak przebiegały ich kariery, co napisali, ale nie słuchałem. Wisi mi to. Zrozumiałem z tego, że uprawiamy ten sam sport, tyle że ja gram w niższej lidze.

Prezenter, Jean-Paul Joubert zwany JPJ, wita mnie, ściska mi dłoń. Oczy mu błyszczą. Jest zrelaksowany, pewny siebie, nie boi się o wskaźniki oglądalności.

Studio się rozświetla. Joubert przywołuje na twarz promienny uśmiech, wita telewidzów i przedstawia swoich dzisiejszych gości: Dominique’a Garniera, Michela Laclosa, Stanisława Kervyna.

Dominique Garnier ma na sobie bufiaste spodnie do pół łydki, długie siwe włosy spięte w kucyk i okulary lenonki. Jego książka opowiada o klasach średnich i ich przewidywanym zaniku.

Do niego skierowane jest pierwsze pytanie. Nie pojmuję jego treści, ale on od razu zaczyna mówić. Jego odpowiedzi nie rozumiem tym bardziej.

Stojący poza planem Pierre unosi w górę kciuk, by mi pokazać, że wszystko pójdzie dobrze. Odpowiadam mu spuszczeniem powiek.

Garnier plącze się we własnym żargonie i zaczyna się pocić. Czas próby rozciąga się na ponad dziesięć minut.

Michel Laclos napisał entą biografię François Mitteranda, kładąc szczególny nacisk na stan zdrowia byłego prezydenta. Kolor jego nosa zdradza uzależnienie od taniego czerwonego wina. Podwójny podbródek znika mu w golfie swetra, całość uzupełniają tłuste czarne włosy.

Joubert wystrzeliwuje w jego kierunku salwę pytań na temat stanu zdrowia prezydenta u progu drugiej kadencji.

Czy François Mitterand okłamał Francuzów?

Laclos potwierdza.

Kamera obraca się o kilka stopni. Unoszę głowę, Joubert taksuje mnie spojrzeniem.

– Stanisław Kervyn, dobry wieczór. Stanisław, ponieważ pana matka była Polką, i Kervyn, bo ojciec był Belgiem, czy tak?

– Tak jest.

Nie popisuję się zachwyconym uśmiechem, jak zrobili tamci bufoni, nie jestem jakimś cyrkowym dziwadłem.

– Pan również jest Belgiem, ma pan pięćdziesiąt osiem lat i mieszka w Brukseli.

– Zgadza się.

– Zapomniana ofiara to pana pierwsza książka. Jest to dokument o Rzezi w Kairze, strzelaninie, która miała miejsce w sierpniu 1954 roku na kairskim lotnisku i w której śmierć poniosło dwadzieścia jeden osób, a niemal trzydzieści zostało rannych. Dlaczego napisał pan tę książkę?

Robię pełną namysłu minę.

Kiedy ostatnio ktoś zadał mi to pytanie, o mało nie doszło do rękoczynów. Dyskusja toczyła się u dalekich znajomych, facet był zalany i oskarżył mnie o chęć wyrobienia sobie nazwiska poprzez uciekanie się do taniej sensacji. Kilka dobrych dusz powstrzymało mnie przed wepchnięciem mu tych sarkastycznych uwag z powrotem do gardła.

– Mój ojciec był jedną z ofiar.

Pochyla się w moją stronę z enigmatycznym wyrazem twarzy.

– Nie znał pan ojca, miał pan niespełna rok, kiedy został zabity. Dlaczego więc czekał pan tyle lat z napisaniem tej książki?

Wciskam się głębiej w fotel, pięści pod stołem mam zaciśnięte.

– Zacząłem o niej myśleć, kiedy miałem jakieś dziesięć lat. Pewnego dnia naszła mnie ochota, by ją napisać.

– Wydaje mi się, że pojawienie się Internetu zmieniło sytuację? Nie wychodząc z domu, mógł pan zebrać mnóstwo informacji, których gromadzenie w przeciwnym razie zajęłoby panu całe życie.

Cholerny Pierre. Wprowadził gościa w temat. A wiedział, że Joubert będzie zadawał pytania i sam sobie na nie odpowiadał.

– Tak, to mi pomogło.

To była tylko część prawdy. Czy muszę się usprawiedliwiać? Nie wspomnę ani o tamtym wieczorze w grudniu 1989 roku, ani o tamtych słowach, które wzbudziły we mnie wątpliwości.

„Tak bardzo żałuję”.

Spłodzenie tej książki pozwoliło mi ukoić gniew.

– Kilkakrotnie jeździł pan do Egiptu, do Holandii, Anglii i innych krajów, rozmawiał pan z dziesiątkami świadków oraz z niektórymi członkami rodzin ofiar.

– To prawda, podróżowałem.

– To więcej niż tylko hołd złożony pańskiemu ojcu, przeprowadził pan prawdziwe śledztwo. Czego pan szukał?

Brzydzi mnie jego podstępny uśmieszek oraz nachalne pytania.

Kątem oka dostrzegam Laclosa, który przysypia. Ma gdzieś Rzeź w Kairze i śmierć mojego ojca, tak jak ja mam gdzieś nowotwór Mitteranda.

– Chciałem zrozumieć, co zaszło. Zidentyfikowanie zabójców nie było moim celem, w tej chwili już nie żyją.

Czas dopełnił dzieła. Skończywszy książkę, przewróciłem kartę.

Joubert znów szarżuje.

– W książce czytamy, że zapoznał się pan z życiem każdej z dwudziestu jeden ofiar. Czego się pan dowiedział?

Z czterdziestu czterech.

Nie czytał mojej książki, jak większość dziennikarzy. Zapoznałem się także z życiem osób ranionych. Sprawdziłem wszystko od a do zet, ale nie znalazłem nic szczególnego. Większość ofiar to byli zwykli ludzie, którzy przylecieli do Kairu w sprawach biznesowych, inżynierowie, technicy, bankierzy, ubezpieczyciele.

Przez jakiś czas szukałem podejrzanych połączeń pomiędzy ofiarami. Rozważałem hipotezę, wedle której celem nie była jedna osoba, a kilku ludzi.

Moje dochodzenie okazało się jednak bezużyteczne. Najbardziej zastanawiającym zbiegiem okoliczności, jaki udało mi się odkryć, było to, iż trzej Egipcjanie nadali swoim latoroślom imię Muhammad.

Poza tym Niemiec świętował tego dnia swoje dwudzieste dziewiąte urodziny, a dwóch Holendrów skończyło studia na tej samej haskiej uczelni, choć w różnym czasie.

– Szczerze mówiąc, niewiele.

Joubert się upiera.

– Niewiele, ale czegoś jednak pan się dowiedział. Na temat tego ataku wysnuto liczne teorie. Która panu wydaje się najbardziej prawdopodobna?

Muszę rzucić mu kość do obgryzienia, jeśli chcę, żeby się odczepił.

– Wyeliminowałem tę o naukowcu zlikwidowanym przez obce państwo. Jego badania nie były ani tajne, ani znaczące. Trwała zimna wojna, królowała paranoja.

Wysuwana przez niektórych hipoteza o niedokładnie opisanym celu również nie trzymała się kupy. Akcja została skrupulatnie przygotowana. Chodziło im o osobę, która zarezerwowała bilet z kilkudniowym, jeśli nie kilkutygodniowym wyprzedzeniem.

Dominique Garnier zerka na zegarek. Laclos na wpół śpi. Powinienem był odmówić udziału w tym programie. Ten wywiad to monumentalna klęska.

Joubert rozkłada ramiona.

– Co jeszcze może nam pan powiedzieć, nie wyjawiając treści książki?

Szantaż rozpoczęty. Albo powiem coś więcej, albo on zjedzie i zniszczy moją publikację.

Pierre krzywi się za kamerami.

Improwizuję.

– Teoria „jednego trupa” wydaje mi się najbardziej wiarygodna. Jeden z mężczyzn stanowił cel, zaś przypadkowe straty w ludziach służyły wyłącznie zatarciu śladów. Proszę nie pytać, kto był celem, bo tego nie wiem.

– Mężczyzna? Dlaczego nie kobieta?

Mam ochotę mu powiedzieć, żebyśmy już dali sobie spokój.

Ci, którzy wciąż jeszcze tkwią przed ekranami telewizorów, czekają na pornosa o północy. Całkowicie gdzieś mają moją historię i te dawno zapomniane trupy.

– Większość z nich towarzyszyła swoim mężom.

– Możemy z tego wywnioskować, że ów mężczyzna stanowił dla kogoś lub dla czegoś poważne zagrożenie albo że był to akt zemsty czy odwetu. I w tym miejscu na scenę wkracza tajemniczy Jacques Maquet.

– Jeden z tropów rzeczywiście wiedzie do pasażera nazwiskiem Jacques Maquet. Podróżował samotnie, a bilet zarezerwował dwa miesiące wcześniej.

Jego przeszłość była zagmatwana, zgromadziłem różniące się między sobą wersje.

– Czego się pan o nim dowiedział?

– Był oficerem Legii Cudzoziemskiej. Zaciągnął się w 1939 roku, a zwolniony został kilka tygodni przed atakiem, po tym, jak raniono go pod Dien Bien Phu. Miał około czterdziestu lat.

Joubert podnosi głowę, spogląda prosto w kamerę, trzepocze powiekami. Okładka mojej książki na krótko pojawia się na ekranie.

Pierre musi być w siódmym niebie. Wydawcy myślą wyłącznie o zyskach.

– Dziękuję. Zapomniana ofiara Stanisława Kervyna ukazała się nakładem wydawnictwa Balmont. A z państwem zobaczę się ponownie w przyszłą sobotę w nowym odcinku Spotkań literackich.

Napisy końcowe śmigają po ekranie.

Ludzie wstają, gratulują sobie nawzajem, z tuzin osób wspina się na plan.

Pierre spieszy w moją stronę.

– Nieźle sobie poradziłeś. Mogłeś trochę się uśmiechnąć, ale to szczegół.

– Na Boże Narodzenie, obiecuję.

Garnier z kolei podchodzi, aby uścisnąć mi dłoń i wręczyć swoją książkę.

– Dobrze pan wypadł, panie Kervyn, przynajmniej jak na pierwszy raz. Powodzenia z książką.

Pierre wyciąga egzemplarz ze swojej torby i podaje Garnierowi.

– Wymiana dóbr dokonana.

Garnier żegna się z nami, odchodzi i rzuca się na Laclosa.

Wznoszę oczy do nieba.

– Co za dupek, nikt nie zrozumiał ani słowa z tego, co wygadywał.

Pierre się uśmiecha.

– Jesteś surowy, mnie bardzo się podoba to, co robi. Idź zmyć makijaż, skoczymy na szybkiego drinka, a potem cię puszczę.

Ruszam w kierunku zaplecza. Jakaś kobieta wychodzi mi naprzeciw. Jest rozgorączkowana, co wcale nie dziwi, w tym środowisku wszyscy zdają się żyć w nieustającym stanie skrajnego podniecenia.

– Panie Kervyn, był telefon do pana.

– Do mnie?

– Od telewidza, który śledził program, twierdzi, że ma informacje na temat pańskiej historii. Próbowaliśmy dowiedzieć się więcej, ale chciał rozmawiać tylko z panem. Proszę za mną.

Przemierzamy długi korytarz. Różnica między nieskazitelnym wyglądem planu a bałaganem, jaki panuje w biurach, jest zaskakująca.

Docieramy na inny plan, gdzie pomimo później pory uwija się z tuzin osób. Na uszach mają słuchawki, a przed ustami mikrofony, niektórzy mówią coś półgłosem.

Kobieta zatrzymuje się przed biurem zajmowanym przez korpulentnego mężczyznę koło czterdziestki.

– Przedstawiam panu Aleksa.

Mężczyzna podaje mi wiotką dłoń.

– Dobry wieczór, panie Kervyn. Odebrałem telefon dopiero co, w czasie emisji. To było trochę dziwaczne, miałem wrażenie, że ten dżentelmen szuka słów. Powiedział mi, że wie coś na temat historii, o której pan mówił. Próbowałem go wypytać, ale nie chciał rozmawiać z nikim poza panem. Nie wiem, czy to coś ważnego, takie rzeczy zdarzają nam się dość często.

Pierre mnie ostrzegał. Ten rodzaj książek to manna z nieba dla paranoików, amatorów teorii spiskowych i tym podobnych.

– Chciał, żebym mu dał numer pańskiej komórki. Odparłem, że do tego musiałby się przedstawić, ale odmówił. Dzwonił z numeru zastrzeżonego. Kiedy nalegał, powiedziałem mu, że zapytam pana o zgodę i że musi po prostu zadzwonić do mnie ponownie później, mam dziś całonocny dyżur.

– Dobrze pan zrobił.

– To pańska decyzja. Jeśli znów zadzwoni, mam mu dać pana numer?

Nie mam najmniejszej ochoty faszerować się urojeniami jakiegoś świrusa. Z drugiej strony przyzwyczaiłem się nigdy nie zaniedbywać żadnego tropu. Podążałem za najdrobniejszymi wskazówkami, zawędrowałem w dziesiątki ślepych zaułków, zakopałem się w błocie bocznych dróżek. Poświęciłem całe godziny na próżne poszukiwanie igły w stogu siana.

Ale to było przedtem.

Zanim napisałem tę książkę, aby uwolnić się od tego, co mnie przytłaczało.

– Jeśli zadzwoni, proszę spróbować wyciągnąć z niego coś więcej. Jeżeli uzna pan, że gra jest warta świeczki, niech pan zatelefonuje do mojego wydawcy.

– W porządku.

Kieruję się do wyjścia.

Będąc już na korytarzu, robię w tył zwrot i wracam do Aleksa.

Rzuca mi pytające spojrzenie.

Wyciągam w jego stronę swoją wizytówkę.

– Jeśli naprawdę będzie nalegał, niech pan mu przekaże mój numer.

Bierze ją i opiera o przyciski klawiatury numerycznej.

Wychodzę z biura.

Już żałuję, że dałem mu wizytówkę. Podjąłem decyzję, żeby z tym skończyć, by postawić ostatnią kropkę w tym obsesyjnym dochodzeniu, by przegnać stare demony i ponownie zacząć żyć.

Mniejsza z tym, znam ten typ człowieka: ciśnie wizytówkę do kosza, jak tylko zamkną się za mną drzwi.

3Zapomnieć o własnym cierpieniu

Budzę się gwałtownie.

Jest szósta rano. Mięśnie karku mam napięte niczym struny pianina. Przeszywający ból pulsuje mi w prawej skroni, obejmuje oko, promieniuje na tył czaszki. Rwanie sięga aż do klatki piersiowej. Uczucie mrowienia spływa mi po ramionach, rozpraszając się aż po koniuszki palców.

Oczy mam zamknięte. Wyciągam rękę, po omacku szukam metalowego pudełeczka leżącego na szafce nocnej. Już sam jego dotyk mnie uspokaja.

Zabrałem je z hotelu, gdy byłem przed laty na konferencji. Zawierało miętówki. Włożyłem do niego imitrex i przywłaszczyłem je sobie. Od tamtego czasu łączy nas głęboka więź. Obecność pudełeczka jest dla mnie kojąca, jego zniknięcie mnie przeraża.

Kciukiem naciskam środek przykrywki. Wyczekuję wyzwalającego dźwięku, pstryknięcia zwiastującego moje ozdrowienie.

Połykam tabletkę imitreksu i wyciągam się na plecach. Wciągam głęboko powietrze, a potem pozwalam mu wydostać się z płuc.

Błogosławię wynalazcy sumatryptanu. Przed jego pojawieniem się mogłem łagodzić migreny jedynie zwykłymi środkami przeciwbólowymi, kilkoma lekami przeciwzapalnymi albo potężnymi dawkami ergotaminy.

Migreny – to nie daje pełnego obrazu.

Zdarzało mi się wegetować trzy dni pod rząd w stanie przypominającym śpiączkę − oczy zaczerwienione, myśli zmętniałe, mowa bełkotliwa, szum w uszach. Mdłości nawiedzały mnie w regularnych odstępach. Światło i hałas zmuszały mnie do chowania się przez długie minuty w toalecie lub w ciemnych zakątkach domu.

Jak większość cierpiących na migreny, miałem za sobą długi bieg z przeszkodami: neurolodzy, homeopaci, akupunkturzyści, hipnotyzerzy, tajemniczy znachorzy, handlarze nadziei. Zdarli ze mnie kupę forsy, nie zapewniając ulgi.

Skoro nie było lekarstwa, znalazłem sobie sposób na uśmierzanie bólu. Idąc za przykładem Kennedy’ego, odkryłem, że nie ma nic lepszego niż porządne bzykanko na ulżenie obolałej głowie. Ta konstatacja leży u podstaw mojego uzależnienia od częstych, krótkich i intensywnych stosunków. Pieprzenie to dla mnie technika terapeutyczna w takim samym stopniu jak osteopatia czaszkowa albo refleksologia.

Rodzaj relacji, jakie utrzymuję z partnerkami, jest tego konsekwencją. Długie wstępy i zmysłowe pieszczoty są wykluczone z mojego repertuaru. Pasywne poszukiwaczki przyjemności i nieśmiałe cnotki mnie drażnią. Kobiety sentymentalne, czekające na czułe słówka, sprawiają, że wiotczeję.

Chcę kobiet uległych, zgodnych, nienasyconych, gotowych przychylić się do mojej woli. W każdej drzemie pragnienie zaspokojenia niewyjawionych fantazji. Ja ofiarowuję im taką możliwość. Gdy znikną ostatnie tabu, poddają się. Użycie siły oraz szykanowanie nie odstraszają ich. Zgadzają się, wręcz dążą do tego, bym całkowicie wypełnił otwory, w które wyposażyła je natura. Nasze uściski są gwałtowne, wymiana zdań – brutalna.

Nie hamują moich pragnień, lecz podtrzymują je i podsycają, gestem czy słowem: liż mnie, pieprz mnie, bierz mnie, uderz mnie.

Pieprzę je, by wyleczyć ból, który mnie trawi.

Tracę je gdzieś po drodze. Po paru podejściach wycofują się, nazywają mnie potworem, zboczeńcem, wykolejeńcem. Te, które przekraczają próg, dają się ponieść swoim skłonnościom, czasem je odkrywają dzięki próbom, którym je poddaję.

Kiedy przygoda wykracza poza łóżko, klimat naszej relacji zmienia się bardzo szybko. Najmniejszy powód do niezgody prowadzi do konfrontacji, przekształca się w konflikt. Atmosfera jest stale napięta. Rzucamy sobie wyzwania, spychamy się ku naszym ostatnim szańcom. Szybko kończy się to rozstaniem.

Potwierdza to moje katastrofalne małżeństwo. Po ośmiu latach kłótni żona odeszła, zostawiając syna, którego mi dała.

Jest teraz żonaty. Rzadko go widuję. Dzielą nas spory.

Po zdradzie żony zebrałem sobie grupkę okazjonalnych frywolnych kochanek, gotowych dostosować się do moich potrzeb.

Większość z nich to mężatki, które mają dość swoich cherlawych małżonków albo leniwych kochanków, z którymi w najlepszym wypadku mogą liczyć na pozycję misjonarską i od czasu do czasu na stosunek od tyłu.

Te kobiety nie gonią za czułością, nie oczekują kwiatów ani komplementów, nie liczą na przejawy empatii czy współczucia. Chcą, żeby je przelecieć, chcą poczuć, że żyją. Chcą śliny, spermy i łez.

Nie spotykam się z nimi, żeby je kochać, i nie pragnę, aby one mnie kochały. Chcę je pieprzyć. Po prostu pieprzyć. Pieprzyć, żeby zapomnieć o własnym cierpieniu.

4A Nowy Jork adoptował jego

Nathan Katz przybył do Nowego Jorku ciepłym rankiem w lecie 1948 roku, na kilka dni przed swoimi osiemnastymi urodzinami.

Odkąd amerykański Kongres przyjął ustawę dotyczącą uchodźców, tysiące europejskich imigrantów lądowało co tydzień w wielkich miastach Stanów Zjednoczonych.

Byli wśród nich liczni ocalali z obozów koncentracyjnych, ale także mieszkańcy Europy Wschodniej przesiedleni w wyniku przesunięcia granic, które miało miejsce w roku 1945. Wiele tysięcy Polaków, Ukraińców, Rumunów, Węgrów i mieszkańców Jugosławii odmówiło powrotu w swoje rodzinne strony. Doświadczyli tam nazistowskiej dyktatury, śmierci najbliższych i poniżenia. Poza tym większość lękała się reżimu komunistycznego.

Czekając, aż władze państw alianckich zastanowią się nad ich losem i znajdą rozwiązanie dla ich sytuacji, od czasu zakończenia wojny mieszkali w obozach lub ośrodkach dla uchodźców w miastach. Większość z nich stanowiły dawne nazistowskie obozy koncentracyjne, obecnie wyzwolone, w Niemczech, Włoszech i Austrii.

Warunki pozostawały wątpliwe, lecz wielu żyło nadzieją odnalezienia członków rodziny. Audycje w publicznym radiu regularnie rozpowszechniały listy ocalałych wraz z miejscem, gdzie się znajdują. Niektóre gazety publikowały zrobione w tych obozach zdjęcia osób trzymających w dłoniach tabliczki z nazwiskiem.

Dla Nathana i jego ojca, którzy od 1945 roku pozostawali w obozie w Feldafingu niedaleko Monachium, oczekiwanie okazało się próżne, a nadzieje zakończyły się rozczarowaniem.

W maju 1948 roku, po tym jak Stany Zjednoczone uznały niepodległość Izraela i wprowadziły nowe przepisy do amerykańskiego prawa, los w końcu się do nich uśmiechnął. Bernard Katz, ojciec Nathana, otrzymał list od dalekiego krewnego zamieszkałego w Nowym Jorku od zakończenia pierwszej wojny światowej.

Zgodnie z wymogami prawa jego daleki kuzyn, Alexandre Katz, gwarantował, że na miejscu czeka na nich zakwaterowanie oraz praca. Bernard Katz natychmiast złożył podanie o wizę.

Z początkiem lipca opuścili obóz w Feldafingu i pociągiem udali się do Hamburga, gdzie weszli na pokład statku pasażerskiego MS Italia, na którym władze znalazły im miejsce na międzypokładziu.

Dziesięć dni później włożyli najładniejsze ubrania, jakie mieli, by powitać Statuę Wolności i postawić stopę na Ellis Island.

Alexandre Katz miał piekarnię w dzielnicy Williamsburg. Czekając nadejścia lepszych dni, znalazł dla nich pokój na ostatnim piętrze budynku z czerwonych cegieł na rogu Rutledge Street i Harrison Avenue. Pomieszczenie nie miało więcej niż trzy na cztery metry kwadratowe, jedyne okno wychodziło na wewnętrzny dziedziniec i ledwie odrobina światła dziennego wpadała do środka, lecz od razu poczuli się u siebie.

W następnym tygodniu ojciec Nathana rozpoczął pracę. Powrócił do zawodu hydraulika u przyjaciela Alexandre’a. Człowiek ten zaoferował mu pensję w wysokości czterdziestu dolarów tygodniowo, co było kwotą niewystarczającą na mieszkanie i wyżywienie dla dwóch osób, ale lokalna społeczność pomogła im, zapewniając ubrania, wiktuały oraz artykuły pierwszej potrzeby.

Od końca 1945 roku Nathan podjął naukę w Feldafingu. W obozie mieszkały cztery tysiące osób i powołano do istnienia szkołę. Nauczyciele przybyli z Palestyny i Stanów Zjednoczonych.

W Stanach na początku sierpnia Nathan złożył wizytę w Brooklyn College i wypełnił formularz zgłoszeniowy. Dobra znajomość angielskiego i żywa inteligencja sprawiły, że spełnił kryteria przyjęcia.

Ponieważ rok akademicki rozpoczynał się w połowie września, Nathan wykorzystał pozostający mu czas, pomagając Alexandre’owi i zarabiając parę dodatkowych dolarów.

Ten ostatni zaprzągł go do roboty w piekarni. Wcześnie rano miał za zadanie ułożyć towar na wystawach, dostarczyć kilka zamówień w okolicy oraz posprzątać w sklepie.

Skończywszy pracę, spędzał resztę dnia na przemierzaniu Brooklynu od północnych do południowych krańców i ze wschodu na zachód, odkrywając poczucie wolności, które dotychczas było mu nieznane.

Przechadzał się bez celu, oddychał słodkim powietrzem, pozwalał słońcu ogrzewać swoją skórę. Nie wiedział, gdzie kierować spojrzenie, tak bardzo ożywione wydawało mu się nowojorskie życie.

Ludzie, których mijał, przyglądali mu się, dziewczęta wybuchały śmiechem i odwracały się za nim, bo jego połatane ubrania oraz jasne oczy przyciągały wzrok.

Od czasu swych pierwszych doświadczeń z pewnego burzowego wieczoru w bibliotece w Feldafingu miał świadomość, że dziewczyny w jego wieku nie są niewrażliwe na jego urok. Po pięknej, sprytnej Judith przyszły inne i każda się do niego przywiązała.

Skoro odnalezienie bliskich okazywało się niemożliwe, wielu ludzi w obozach łączyło się w pary. Nie było miesiąca, by nie świętowano narodzin. Niektóre dojrzałe kobiety, które zostały same, szukały ulgi w cierpieniu w krótkotrwałych związkach i nie siliły się na ostrożność, czyniąc Nathanowi awanse.

Nathan lubił włóczyć się po Południowym Brooklynie, małej dzielnicy położonej pomiędzy Czternastą Ulicą a Piątą Aleją, graniczącej z jednej strony z dzielnicą włoską, z drugiej – z pierwszymi sklepikami dzielnicy skandynawskiej.

Podobały mu się okolice Flatbush Avenue i pobudzająca atmosfera nasycona silną wonią słonej wody. Czerpał przyjemność z przemierzania wysadzanych sykomorami ulic, które ciągnęły się wzdłuż Prospect Parku, gdzie mógł podziwiać wielkie zamożne domy ozdobione stiukami i drewnem.

Na ulicach handlowych przystawał przy kramach, starał się nawiązać kontakt ze sprzedawcą, wypytywał go o pochodzenie, historię, wystawiany towar, chciał poznać nazwy przyrządów, owoców czy warzyw w jego ojczystym języku. Głód odkrywcy pozwolił mu nauczyć się podstaw włoskiego, szwedzkiego oraz hiszpańskiego.

W porze lunchu kupował kanapkę z pastrami i korniszonami oraz pierwsze popołudniowe wydanie Posta i pożerał jedno i drugie na stopniach jakiegoś budynku lub rozciągnięty na parkowym trawniku.

Kiedy tylko miał możliwość, przyłączał się do obchodzonych w dzielnicy świąt. Trzymał się z tyłu i patrzył, jak uczestnicy tańczą i śpiewają, obserwował dzieci bawiące się ostatnią rynkową nowością, stożkiem, w który się dmuchało, by powstały gigantyczne wielokolorowe bańki mydlane. Cieszyła go radość życia tych ludzi, nie potrafił jednak sam zanurzyć się w beztroskiej atmosferze królującej wokół niego.

Pod wieczór wracał do ojca.

Zaplecze piekarni stanowiło miejsce spotkań z rodziną i przyjaciółmi. Nieraz ponad dwadzieścia osób gromadziło się wokół stołu, by wspólnie raczyć się herbatą z mlekiem i cynamonowymi ciastkami. Kolejno wszyscy rozpamiętywali swoje doświadczenia, wspominali zmarłych. Następnie wymieniali się najświeższymi zasłyszanymi informacjami na temat sytuacji w Izraelu.

W pewne wieczory opanowywał go pesymizm. Zawieszenie broni trwało od połowy lipca, lecz wszyscy przewidywali, że wznowienie działań jest nieuniknione. Nathan niejednokrotnie zastanawiał się nad wyjazdem do Izraela, by wziąć udział w walce, jak przed nim zrobiły tysiące cywilów.

Wielu go do tego zachęcało, ale ojciec go odwodził.

Kiedy indziej ogarniała ich euforia. Lipcowa kampania dziesięciodniowa okazała się sukcesem, każdego dnia z czterech stron świata ściągali nowi chętni do walki, aby zasilić oddziały i wzmocnić armię. Dostawy broni ciężkiej oraz pochodzących z Czechosłowacji samolotów nie ustawały. CaHaL, armia Izraela, była teraz niepokonana i ostateczne zwycięstwo musiało przypaść właśnie jej.

Gdy nastał koniec lata, Nathan doznał uczucia, że jego życie się zmieniło.

Wiedział, że pewne obrazy z przeszłości na zawsze zapisały się w jego pamięci i będą go nawiedzać po ostatni dzień życia, ale tych kilka tygodni przerwy pozwoliło mu sądzić, że nowy początek jest możliwy.

Adoptował Nowy Jork, a Nowy Jork adoptował jego.

5Tamtego dnia

Rozchylam powieki, zerkam na budzik. Upłynęły dwie godziny, musiałem znów zasnąć.

Ból złagodniał, ale w karku wciąż czuję napięcie. Ciepły prysznic i mocna kawa położą temu kres.

Było już po trzeciej, kiedy wróciłem z Paryża. Brak snu jest czynnikiem wywołującym migreny. Jego nadmiar również. Tak samo jak hałas, zimno, czekolada, wędzone ryby, pełnie księżyca i cała masa innych rzeczy. Prościej byłoby wymienić to, co ich nie powoduje.

Siadam na brzegu łóżka.

Ujmuję głowę w dłonie i masuję sobie oczy przez powieki. Kolorowe plamki eksplodują mi w głowie, znikają, wyłaniają się ponownie.

Idę na dół po schodach z na wpół zamkniętymi oczami, docieram do salonu. Słońce oświetla ogród. Wychodzę przez drzwi balkonowe, ryzykuję kilka kroków po tarasie. Oddycham głęboko i szeroko otwieram oczy. Rozbłysk słońca utrwala się na moich siatkówkach. Czekam kilka chwil, aż palące doznanie zniknie.

Mój kot wyłania się z krzaka. Rzuca mi się na spotkanie i ociera o kostki.

Niedziela zapowiada się jak każda inna. Skoro już pozbyłem się bólu głowy, pojadę na śniadanie do Sablon, na brukselskie stare miasto. Spotkam tam doświadczonych hulaków, którzy wynurzywszy się z nocnego pijaństwa, zaczną opowiadać sobie nawzajem o swoich wyczynach. Ich historie nie różnią się jedne od drugich: po posiłku w niemożliwie drogiej restauracji wszyscy pili aż do świtu i przelecieli najpiękniejsze dziewczyny w stolicy.

Pójdę na stary plac targowy. Posłucham wrzawy nawoływań handlarzy, kupię płytę CD, której nigdy nie przesłucham, albo książkę, której nie przeczytam. Jeśli uda mi się znaleźć miejsce, zjem zupę cebulową w jednym z lokalików przy placu.

Dziś po południu wsiądę na rower i wybiorę się na przejażdżkę alejkami parku Cambre albo po lesie Soignes.

Wracam do kuchni. Przygotowuję sobie kawę, sprawdzając iPhone’a.

Czeka na mnie siedemnaście maili.

Przeglądam je pospiesznie, od razu kasując. Większość to kopie kopii kopii wiadomości wymienianych przez uczestników spotkań, w których nie brałem udziału. Umieszczenie mnie w polu „do wiadomości” służy im za asekurację. Wydaje im się, że ta strategia gwarantuje im moje poparcie albo zwalnia ich od odpowiedzialności.

Prawdą jest, że w kwestii pracy nieźle się urządziłem.

Moja kariera szkolna była jednakowoż porażką. Nauki pobierałem od września 1959 do czerwca 1971 roku. W przeciwieństwie do mojego starszego brata nie spędziłem lat sześćdziesiątych z książką do matmy w ręku.

Z trójcy: seks, narkotyki i rock’n’roll, preferowałem to pierwsze. Narkotyki przyprawiały mnie o mdłości, a od rocka wolałem muzykę klasyczną, moja matka słuchała Szopena od świtu do nocy.

W 1960 roku rozwód nie był formalnością, jaką stał się dzisiaj. Rzadko spotykało się dzieci rozwodników. W szkołach katolickich nauczyciele traktowali je niczym trędowatych, chore dzieciaki, które cuchnęły siarką i cudzołóstwem.

Dzieci wdów niepokoiły ich jeszcze bardziej. Te małe demony musiały popełnić mnóstwo grzechów śmiertelnych, skoro Pan zabrał ich ojca do siebie.

Ogólnie rzecz biorąc, nie mówiłem o śmierci ojca ani w domu, ani w szkole, nigdzie. Prowadzący zajęcia znali moją sytuację, ale nie ośmielali się o niej wspominać, jakby chodziło o wstydliwą chorobę.

Kiedy ktoś opowiadał o zawodzie swojego ojca i pytał, czym zajmuje się mój, unikałem odpowiedzi na pytanie albo kłamałem. Ludzie w większości nie zauważali jego nieobecności, nawet gdy przychodzili do nas do domu. Sądzili, że pracuje albo wyjechał.

Od czasu do czasu zdarzali się bardziej ciekawscy. Wypytywali mnie, chcieli wiedzieć, dlaczego nigdy go nie ma. Nie odpowiadałem.

Jeśli naciskali, dostawali pięścią w twarz.

Stopniowo jednak wieść się rozeszła. Nie uniknąłem ani pełnego hipokryzji współczucia, ani kręgu przygłupów, którzy tańczyli dookoła mnie, wyśpiewując: „Kervyn nie ma ojca, Kervyn nie ma ojca”, do czego pozostałym brakowało jaj.

Przyjmowałem stoicką postawę, udawałem, że jestem gdzie indziej. Kątem oka śledziłem prowodyra. Gdy odezwał się dzwonek i marionetki rozproszyły się po dziedzińcu, zabierałem się za niego. Chwytałem go za włosy, zaciągałem do toalet i wyrównywałem rachunki bez udziału świadków. Rzadko kiedy powracał do swych wyskoków.

Ponieważ musiałem tłuc głąbów tego rodzaju, nabrałem pewnej sprawności w walce ulicznej. Nauczyłem się, że bardziej opłaca się uderzyć pierwszemu, mocno i bez zwłoki, by wywrzeć odpowiednie wrażenie. Najlepiej w nos, widok krwi niejednego oszałamia.

Porządny kopniak w jaja również daje pożądane efekty. Wymierzony jako ostrzeżenie, tłumi złe intencje i zapewnia sprzymierzeńców.

Jeżeli przeciwnik jest twardy, najlepiej pozwolić mu się zadyszeć i unikać ciosów, czekając, aż się odsłoni.

Nauczyciele poza wszczynaniem bójek zarzucali mi brak poszanowania dla ustalonych zasad, wagary, pałętanie się po szkole żeńskiej oraz brak satysfakcjonujących wyników.

Niejednokrotnie wzywali matkę, aby poskarżyć się na moje zachowanie, ale ona nigdy się nie stawiała. Popadłszy w desperację, część nauczycieli oceniła, że nie osiągnę w życiu niczego szczególnego, druga część – że w ogóle niczego nie osiągnę.

W 1972 roku, gdy przerwałem naukę, obijałem się przez kilka miesięcy, następnie odbyłem służbę wojskową w Düren w Niemczech, gdzie niesubordynacja zapewniła mi parę dni pudła.

Po powrocie zacząłem pracować. Byłem kelnerem w kawiarni, malarzem pokojowym. Dostarczałem chleb i sprzedawałem używane samochody.

Nadal mieszkałem w domu rodzinnym, bo pensja nie pozwalała mi się uniezależnić. Przerobiłem kawalerkę na ostatnim piętrze, przyłączając do niej pokój mojego brata, który wyjechał do Zairu, ożeniwszy się z największą idiotką, jaką dane mi było spotkać.

W 1982 roku kupiłem sobie Commodore 64, żeby wypełnić czymś wieczory bez seksu. Na początku spędziłem wiele godzin wgapiony w kursor migający na monochromatycznym ekranie, bo nie wiedziałem, co robić.

Trzy miesiące później opanowałem język programowania BASIC.

Następnie zaznajomiłem się z Forthem, Pascalem i Logo, wreszcie wziąłem się za Fortrana. Nie próbowałem zrozumieć, jak używać programów, chciałem zgłębić metodę, według której twórcy je opracowali.

Zabawiałem się hakowaniem gier komputerowych. Kiedy pojawiły się pierwsze PC, zainteresowałem się rodzącymi się właśnie sieciami komputerowymi. Ogromną przyjemność sprawiało mi wyszukiwanie luk w zabezpieczeniach.

We wrześniu 1984 roku wkroczyłem do dużego banku, by powiadomić kierownictwo o wadach używanego przez bank systemu i zaoferować swoje usługi. Kadrowy roześmiał mi się w twarz. Nie miałem żadnych referencji, żadnego dyplomu, żadnego doświadczenia poza sprzedażą wątpliwej jakości samochodów. A dodatkowo do ich sieci nie dało się włamać.

Kilka tygodni później wszedłem do ich systemu i przelałem ćwierć miliona franków na swoje konto osobiste. Nazajutrz po raz drugi zjawiłem się w recepcji. Oznajmiłem, że nazywam się Stanisław Kervyn, że ukradłem im dwieście pięćdziesiąt tysięcy i że życzę sobie rozmawiać z dyrektorem.

Nie czekałem dłużej niż dziesięć minut.

Tak jak się spodziewałem, nie wnieśli skargi; ucierpiałaby na tym reputacja banku. Zaproponowali mi etat, i to od zaraz. Miałem na tyle przytomności umysłu, by odrzucić ich ofertę, a zamiast tego zaoferować swoje usługi jako zewnętrzny konsultant.

Założyłem spółkę, za wspólnika biorąc sobie kogoś o zapatrywaniach podobnych do moich, na imię miał Thierry, kompletnie szalony geniusz informatyczny. Przypominał Serge’a Gainsbourga, tyle że gorzej wychowanego. Jego wygląd nie pasował zbyt dobrze do kręgów finansjery, to nie przeszkadzało nam jednak w podpisywaniu kontraktów na prawo i lewo.

Dwa lata później zginął na autostradzie dzień przed Wigilią, w wypadku samochodowym spowodowanym przez pijanego kierowcę. Prawdę powiedziawszy, obaj kierowcy byli pijani.

Obecnie prowadzę firmę, która zatrudnia prawie trzysta osób w ośmiu filiach w Europie, Azji i Stanach Zjednoczonych. Nie udaje mi się nadążać za rozwojem rynku, nowe pokolenia maniaków komputerowych mnie wykończyły, niewiele brakuje, bym całkiem wypadł z gry.

Przypadkiem otoczyłem się najlepszymi specjalistami. Rzadko mnie widują. Czasami przemawiam na konferencjach, jeśli nie da się tego uniknąć. Moje wystąpienia zwykle nie trwają dłużej niż dziesięć minut. Zdarza mi się również zamanifestować swoją obecność przy zawieraniu dużego kontraktu.

A poza tym zadowalam się kierowaniem firmą na odległość. Moja praca polega głównie na dyrygowaniu zatrudnianymi przeze mnie gwiazdorami o wybujałym ego, rozstrzyganiu ich sprzeczek rodem z piaskownicy i kasowaniu maili, które mi przysyłają.

Odkładam telefon, łykam kawę i wchodzę na piętro, żeby wziąć prysznic. Ostatnie podrygi bólu odzywają się wśród ulotnego poczucia błogości, które następuje po ataku migreny.

Słyszę dzwonek telefonu, gdy wychodzę z kabiny.

Współpracownicy rzadko do mnie telefonują, wiedzą, że tego nie znoszę, szczególnie w niedziele. Kobiety, z którymi się spotykam, nie dzwonią, co najwyżej zostawiają wiadomość. Owijam się w pasie ręcznikiem, schodzę z powrotem do salonu.

Spoglądam na ekran.

Numer prywatny.

Odbieram.

– Stanisław Kervyn.

Odpowiada mi cichy poświst.

Jeszcze raz.

– Stanisław Kervyn, słucham.

Słyszę oddech.

– Pan Kervyn?

Poznaję, że głos należy do starego mężczyzny. Mówi wolno i monotonnie.

– To ja.

– Dzwoniłem wczoraj wieczorem do telewizji.

Wychwytuję ślad obcego akcentu.

– Mówili mi.

– Muszę z panem porozmawiać.

– Słucham pana.

Robi pauzę, odzyskuje oddech.

– Nie przez telefon, chciałbym się z panem spotkać.

– O co chodzi?

– Widziałem program. Wiem pewne rzeczy na temat śmierci pańskiego ojca.

– No to niech pan mówi, co pan wie.

Wydaje się u kresu sił.

– Byłem tam w czasie ataku.

Przesuwam ręką po karku.

– W takim razie muszę pana znać, spotkałem się ze wszystkimi żyjącymi świadkami ataku. Którym z nich pan jest?

Po moim pytaniu następuje długa cisza.

– Nie zna mnie pan. Proszę mnie odwiedzić, mieszkam w Lyonie.

Mój kot owija mi się wokół kostek.

– W Lyonie? Nie wybieram się do Lyonu, jestem zajęty. Jeśli pan coś wie, proszę mi powiedzieć i skończmy z tym.

Chwyta go kaszel.

Ten gość długo już nie pociągnie.

– Muszę z panem porozmawiać. Byłem jednym z napastników, którzy uderzyli tamtego dnia.

6Przykro mi

Każda podróż, którą odbywam na pokładzie TGV, przenosi mnie w czasie do pewnego czerwcowego popołudnia gdzieś na początku XXI wieku.

Jechałem do Montchanin, zabitej dechami dziury w podupadłej okolicy, na krótkie wystąpienie podczas zebrania stowarzyszenia bankierów.

Organizator, urodzony strateg, wykalkulował, że dworzec kolejowy w Montchanin będzie punktem, do którego najprędzej dostaną się uczestnicy z czterech stron Europy.

Nie przewidział tylko, że zanudzą się tam na śmierć.

Naprzeciw mnie siedziała kobieta. Dobrze pod czterdziestkę, brunetka, okulary w szylkretowych oprawkach i poważny wyraz twarzy. Położyła na stoliku swojego laptopa i waliła w klawisze, jakby zależało od tego jej życie.

Obserwowałem ją.

Od czasu do czasu unosiła głowę.

Ja jednak nie spuszczałem oczu. Nadal jej się przyglądałem, niewzruszony.

Skoro jej próby onieśmielenia mnie okazały się nieskuteczne, zamknęła komputer i zwróciła się do mnie z cieniem irytacji:

– Mogę coś dla pana zrobić?

Odczekałem kilka chwil, nim odpowiedziałem:

– Owszem, mam pewien pomysł, ale może pani być zszokowana.

Perspektywa zarobienia policzka nigdy mnie nie zniechęcała. Rzadko dochodziło do takiego zakończenia i choć poniosłem już niezliczone klęski, wcale to nie pomniejszało mojego zapału.

Większość mężczyzn marzy o tajemnych schadzkach, burzliwych związkach czy jednorazowych przygodach, jednak niewielu ośmiela się podjąć inicjatywę. Duża część kobiet śni o tym samym, lecz mężczyźni w ich otoczeniu to tchórze, defetyści, niezdolni czytać w ich myślach, przerażeni wizją policzka.

Gdy chodzi o pieprzenie, nie wystarczy marzyć, trzeba się odważyć, a miłość własną należy zostawić w szatni.

Zmierzyła mnie wrogim spojrzeniem, rozdarta między urazą a pogardą.

Nie wiedząc, którą opcję wybrać, podniosła się.

– Napiję się kawy.

Inni by się poddali.

Ja wstałem razem z nią.

– Dobry pomysł.

Przeszliśmy do wagonu restauracyjnego. Postawiłem jej kawę i zamieniliśmy kilka banalnych zdań. Pracowała jako przedstawicielka medyczna dla niemieckiego laboratorium farmaceutycznego i była w drodze na seminarium o antybiotykach w Lyonie.

Po wymianie uprzejmości wyznałem jej w dość otwartych słowach, że mam ochotę ją przelecieć.

Jednym haustem przełknęła resztę kawy.

– W porządku, ale najpierw muszę wypalić papierosa i wypić szklaneczkę.

W pociągach nie obowiązywał jeszcze zakaz palenia. Zapaliła, podczas gdy ja poszedłem po buteleczkę whisky dla niej.

Opróżniła ją duszkiem.

Kiedy wracaliśmy na swoje miejsca, wsunęła się do jednej z toalet, wciągnęła mnie do środka i zamknęła drzwi.

Bez jednego słowa uklęknęła i rozpięła mi spodnie rozgorączkowanymi palcami. Szybkim gestem zsunęła mi bieliznę i łapczywie wzięła mnie do ust. Chwyciłem ją za włosy, by nadawać jej rytm. Podczas gdy się tym zajmowała, wsunęła dłoń między nogi i zaczęła się pieścić. Nie byłem daleki od eksplozji, kiedy się wyprostowała i odwróciła.

Ułożyła dłonie po obu stronach umywaleczki, nogi rozsunięte, tyłek wypięty. Jej odbicie w lustrze prowokowało, patrzyła wyniośle z podbródkiem uniesionym wyzywająco. Posuwistym krokiem wcisnąłem się w ten kąt. Uniosłem jej sukienkę aż do talii. Nie kłopotałem się zdejmowaniem jej majtek, rozerwałem tkaninę, by odsłonić szparkę. Ugiąłem kolana i wszedłem w nią jednym ruchem.

Z dłońmi na jej biodrach wykonywałem energiczne pchnięcia. Wydawała z siebie krótkie jęki, a potem znieruchomiała, oddychając urywanie przez otwarte usta, z zamkniętymi oczami. Przyspieszyłem ruchy i skończyłem w niej z chrapliwym pomrukiem.

Poprawiliśmy ubrania i wróciliśmy na swoje miejsca. Niektórzy pasażerowie domyślili się naszej przygody. Usiadła i nadal mi się przyglądała, w ciszy, z półuśmiechem na ustach.

Kiedy zbliżaliśmy się do Montchanin, nachyliła się do mnie, zbliżyła usta do mojego ucha.

– Pieprzysz jak dziki zwierz.

Nie odpowiedziałem.

Podniosłem się, wziąłem walizkę i wysiadłem. Nigdy już jej nie widziałem. Uciekło mi jej imię, ale wspomnienie pozostaje żywe.

Podobna okazja więcej się nie powtórzyła i nie powtórzy się w tym pociągu. Moja sąsiadka musi dobiegać osiemdziesiątki, czyta ostatniego Musso, mamrocząc pod nosem. Jej mąż śpi na siedzeniu naprzeciwko.

Wysiadam na dworcu Lyon Part-Dieu o szesnastej. Upał jest przytłaczający. Przemierzam budynek i wyłaniam się na placu. Zgodnie z ustaleniami powinien zadzwonić do mnie za piętnaście minut. Nie cierpię podchodów.

Jakiś wynędzniały człowiek przypada do mnie, by mi sprzedać brukowca, inny tłumaczy ze łzami w oczach, że potrzebuje drobnych. Przepędzam ich gestem.

Zaczynam wierzyć, że zrobiono mi dowcip, kiedy telefon się odzywa.

Numer ukryty.

– Słucham.

Z dalszego planu dociera do moich uszu jakieś syczenie.

– Jest pan w Lyonie?

– Zgodnie z planem. Gdzie pan jest?

Bierze oddech.

– Proszę wziąć taksówkę do szpitala Świętego Józefa, czwarte piętro, sala numer dziewiętnaście.

– Zanotowałem.

Sprawdzam plan miasta na komórce. Szpital Świętego Józefa znajduje się przy quai Claude-Bernard, nie ma sensu brać taksówki, dojdę tam na nogach w niecałe pół godziny.

Czerwcowe słońce jest nieubłagane.

Jestem cały mokry, kiedy docieram do szpitala, dużego bloku ze szkła i betonu. Architekt, który go zaprojektował, musi cierpieć na depresję. Fasada przyozdobiona jest mozaiką z czarnych, pomarańczowych i szarych płytek w okropnym guście.

Rozpoznaję znajomą woń śmierci i gówna, która utrzymuje się w szpitalach. Wchodzę na czwarte piętro i kieruję się w stronę dyżurki pielęgniarek. Wołam jedną z nich, podlotka, który studiuje jakąś kartę.

– Kto leży w sali numer dziewiętnaście?

Spogląda na mnie z wyższością. Nie powiedziałem jej „dzień dobry”, nie jest mi przykro, że zawracam jej głowę, nie umotywowałem swojego pytania.

Znam takie, pieprzyłem niejedną, biały fartuch i możliwość uśmiercania budzą w nich poczucie bezkarności i boskiej wszechmocy.

– Przepraszam. Tak, proszę pana?

– Kto leży w sali numer dziewiętnaście?

– Pastor Orwell, a dlaczego? Jest pan z rodziny?

Myślę, że chyba się przesłyszałem.

Pastor Orwell? To jakiś żart? Dałem się naciągnąć jakiemuś protestantowi? Wygłosi mi kazanie o przebaczeniu i będzie próbował mnie zawrócić na słuszną drogę?

– Nie jestem z rodziny. Co temu pastorowi dolega?

Mój tupet zbija ją z pantałyku. Uznaje, że jestem lekarzem, i powściąga arogancję.

– Rak oskrzeli. Pan Orwell od sześciu tygodni podlega leczeniu paliatywnemu.

– Dziękuję.

Wysuwam się na korytarz, odnajduję salę numer dziewiętnaście i popycham drzwi.

Rolety są opuszczone, pokój tonie w półmroku. Woń środków dezynfekujących i zimnego moczu chwyta mnie za gardło.

Robię krok do przodu.

W pomieszczeniu stoi łóżko, ale jest puste. Mężczyzna, chudy jak nieboszczyk, siedzi na wózku inwalidzkim niedaleko okna. Jego ciało niknie w ciemnym szlafroku, z którego wystają wynędzniałe ręce i nogi.

Moje oczy stopniowo przyzwyczajają się do ciemności. Rozróżniam pewne szczegóły: woreczek na mocz przyczepiony z boku wózka, na podłokietniku telefon komórkowy, starą nokię pierwszej generacji, tylko trochę mniejszą niż kasa fiskalna.

Twarz mężczyzny jest koścista, oczy wychodzą mu z orbit, kilka bladożółtych włosów dogorywa na czaszce.

Unosi rękę, wskazuje łóżko.

– Szafka nocna. Szuflada.

Jeśli znajdę tam Biblię, każę mu ją zeżreć.

W szufladzie jest dyktafon z poprzedniego wieku.

– Przycisk „play”.

Rozlega się jego drżący głos:

Nazywam się Carol Orwell. Urodziłem się w Londynie w 1932 roku. Mój ojciec był wojskowym. W 1946 wyjechałem z rodzicami do Kairu.

Każde kolejne zdanie kończy się kliknięciem, przerwą na odzyskanie oddechu, by móc kontynuować.

W jego stanie ta biografia musiała mu zająć całe godziny. Rozumiem już, dlaczego wyznaczył mi spotkanie dopiero po trzech dniach od tamtego telefonu.

Zostałem tam poddany pewnym naciskom, rzuciłem szkołę i przez pewien czas błądziłem. Obrałem złą drogę. Popełniłem kilka złych uczynków. Potrafiłem dobrze i szybko prowadzić samochód. Znałem miasto. Zostałem driverem… kierowcą. Woziłem zabijaków, rabusiów, włamywaczy.

Mam nadzieję, że oszczędzi mi długiej wersji.

Wszystko odbywało się przez telefon. Zlecali mi robotę. Wybierałem samochód. Ktoś kradł ten, którego potrzebowałem. Zabierałem ekipę w uzgodnione miejsce. Wysadzałem ich. Czekałem. Zgarniałem ich z powrotem. Właśnie tak się to odbyło w przypadku pańskiego ojca. Ci goście nie byli z Kairu. Było ich trzech. Pochodzili z zagranicy. Nie wiem skąd. Jeden mówił po angielsku. Między sobą rozmawiali po niemiecku. Myślałem, że robią napad. Nie wiedziałem. Później próbowali mnie zabić. Udało mi się uciec.

Śledzi nagranie, kiwając lekko głową, jakby potwierdzał własne słowa. Wargi mu drżą. Modli się.

Zapragnąłem odkupić winy. Na jednym zgromadzeniu doznałem duchowego przeżycia, narodziłem się na nowo. Billy Graham był ewangelikiem. Później się ochrzciłem. Rzuciłem wszystko i wyjechałem na trzy lata do szkoły biblijnej. Przez rok przyuczałem się w angielskim kościele. Zostałem kapelanem w szpitalu psychiatrycznym. W tych latach robiłem też kursy. Mechanikę samochodową. Higienę tropikalną. Lingwistykę. Ożeniłem się. Odbyłem roczny staż w kościele w Genewie. Byłem misjonarzem w Thonon. Powołałem do życia kościół. Na początku mieliśmy dwoje wiernych. Po czternastu latach wyjechałem do Nantes. Trzynaście lat posługi. Następnie przyjechałem do Lyonu. Dziś żyję w zgodzie z Bogiem. Zanim odejdę, chciałbym pogodzić się z ludźmi. I z sobą.

Ostatnie kliknięcie.

Powstrzymuję się, by go nie złapać i nie potrząsać nim tak długo, aż wypluje te swoje zdezelowane płuca. Mam gdzieś przejścia świętego człowieka. Nie mam dla niego żadnego współczucia. Jeśli ściągnął mnie tu, bym się litował nad jego losem i okazał mu miłosierdzie, to okrutnie się przeliczył.

– Kim byli ci ludzie?

Przesuwa językiem po wargach.

– Nie wiem. Otrzymałem wytyczne przez telefon. Odebrałem ich z dzielnicy koptyjskiej. Nie widziałem ich twarzy. Słyszałem tylko głosy.

Podnoszę głos.

– Odebrał ich pan, a potem czekał, podczas gdy oni masakrowali trzydzieści osób, następnie odstawił ich pan do hotelu, nie mając pojęcia, kim są ani czego chcą, czy tak?

Wargi drżą mu jeszcze mocniej.

– Minęło mnóstwo czasu. Bóg mi wybaczył.

– Mam gdzieś, że Bóg ci wybaczył. Moja matka by ci nie wybaczyła i ja też ci nie wybaczam.

Pielęgniarka wpada do sali.

Mężczyzna uspokaja ją gestem dłoni.

– Wszystko w porządku, siostro.

Kobieta rzuca mi pełne wyrzutu spojrzenie i zamyka drzwi.

– Po co kazałeś mi przyjechać, skoro nic nie wiesz?

– Coś wiem.

– Gadaj, byle szybko.

– Wiem, kto był ich celem.

Uczucie mrowienia wspina mi się po plecach, rozchodzi po karku.

– Kto to był?

– Nie znam jego nazwiska. Mieli jego zdjęcie w samochodzie. Zapamiętywali jego twarz w czasie jazdy.

Ściągam plecak, wyjmuję komputer. Zapisałem w wersji cyfrowej cały zestaw informacji, które zebrałem przez te wszystkie lata.

– Potrafiłbyś go rozpoznać?

– Tak myślę.

Otwieram folder „Kair”, szukam w nim folderu „Ofiary”, w którym znajduje się po kilka zdjęć każdego z zabitych. Klikam plik, który mnie interesuje. Pojawia się portret Jacques’a Maqueta, legionisty.

Odwracam ekran i podtykam mu przed twarz.

– To on, prawda?

Zakłada okulary, mruży oczy.

– Nie, to nie on.

– Jesteś pewny? Przypatrz się dobrze!

– To nie on.

Drugi jest Jan Verschuuren, jeden z Holendrów.

Potrząsa głową.

– Nie, tamten był starszy.

Hans Werner Jung, Niemiec, wypełnia cały ekran.

– Nie on.

Kontynuuję pokaz aż do ostatniego zdjęcia.

Nie rozpoznaje nikogo. Rozwiewa się nadzieja, że w końcu znalazłem początek tropu. Pozostaje mi jedynie zadzwonić na policję, żeby spędził ostatnie dni życia w ciupie, modląc się do Boga, który wszystko mu wybaczył.

Przygotowuję się do zamknięcia komputera.

Unosi rękę.

– Niech pan poczeka. Proszę pokazać mi ich jeszcze raz. To niełatwe. Na tamtym zdjęciu miał kapelusz.

Znów pokazuję mu całą serię, dorzucając kobiety i rannych, wszystko na próżno.

– Przykro mi, nie rozpoznaję go.

– Tego się spodziewałem. Czego ty chcesz? Dlaczego mnie tu ściągnąłeś?

Boi się, oczy ma rozbiegane.

Wypuszczam powietrze z płuc, wyłączam komputer. Wsuwam dłoń do kieszeni, szukam kontaktu z metalowym pudełeczkiem. Nie ma sensu więcej dręczyć tego faceta, tracę tylko czas.

Mam nadzieję, że nie będę musiał zostać w Lyonie na noc. Przy odrobinie szczęścia znajdę pociąg, który odchodzi jeszcze tego wieczoru, nawet jeśli będę musiał przesiąść się w Paryżu. To miasto mnie przytłacza, a ten umierający starzec doprowadza mnie do szału.

Nie wiem, czy powinienem na niego donieść, czy pozwolić mu zdechnąć. Jego zeznania, jeśli w ogóle by do nich doszło, niczego nie zmienią. Nikt już nie otworzy tych akt. To, co mi powiedział, nie nada się do niczego poza wzbogaceniem ewentualnego wznowienia mojej książki.

Po raz kolejny podnosi rękę.

– Kiedy wrócili do samochodu, mówili, że go dopadli.

– Przestań. Pokazałem ci wszystkie zdjęcia.

– Miał znak szczególny. Na podbródku. Dołeczek.

Nieruchomieję. Nie widział jednej z fotografii. Pomysł, by mu ją pokazać, nie przyszedł mi do głowy.

Ponownie otwieram komputer.

Przeszukuję inny folder. Klikam zdjęcie mojego ojca, jedno z ostatnich, jakie mu zrobiono. Ma na sobie garnitur i krawat. Było to na kilka dni przed jego wyprawą do Kairu, podczas przyjęcia u niego w firmie. Trochę za dużo wypił. Uśmiechał się, wzrok miał zamglony.

– To on?

Mruży oczy, przybliża twarz do ekranu, potem zdejmuje okulary. Wciąga długi haust powietrza, zapada się głębiej w wózku, oczy ma wytrzeszczone.

Zaciskam pięści.

– Nie mów mi, że tego człowieka chcieli zabić, ty draniu, to niemożliwe, to mój ojciec.

Patrzy na mnie przerażony.

Pokonany sięgam po ostatni argument.

– Mój ojciec nigdy nie nosił kapelusza.

Wargi mu drżą.

– Przykro mi.

7Ostateczny cios

Przemierzam szpitalny korytarz, wielkimi krokami zmierzam ku wyjściu z paskiem plecaka w jednej ręce, komputerem w drugiej. Ludzie na mój widok usuwają się z drogi, na ich twarzach maluje się niepokój.

Niczego więcej się nie dowiedziałem. Zamknął się w sobie jak ślimak w skorupie.