Strona główna » Obyczajowe i romanse » Do Lolelaj. Gejowska utopia

Do Lolelaj. Gejowska utopia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-88141-21-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Do Lolelaj. Gejowska utopia

Mateusz, znudzony jałowym życiem intelektualisty dziennikarz, rzuca się w wir rozpusty. Gdy trafia do Lolelaj, legendarnego warszawskiego klubu gejowskiego, odnajduje w nim swój prawdziwy dom.

Pełna ironii i humoru powieść  Bartosza Żurawieckiego to list miłosny do miejsca, gdzie w półmroku darkroomu zwyczajni geje stają się bogami, a każde, nawet najbardziej błahe wydarzenie – materiałem na anegdotę.

Czyż te nasze ploteczki, świńskie rozmówki, przelotne uniesienia, rutynowe seksy, pijackie zrywy, zaraźliwe depresje nie zasługują na to, by zostać spisane? Czy tylko heteropierdoły są tego godne? Czy dalej mamy dusić w sobie swoje małe dramaty i oddawać cześć Wielkim Narracjom, które przyniosły nam tyle cierpienia? Poza tym, kto powiedział, że w Lolelaj nie może się zdarzyć wielka miłość?

„Bardzo nieprzyzwoita książka! A przez to - również przez to - ogromnie zabawna i nostalgiczna. Śmiałem się, rozmyślając o przemijaniu.”

Piotr Kofta

„Wejdźcie do Lolelaj Bartka Żurawieckiego. To także mój świat.”

Maciej Nowak

„Książka lekka, dygresyjna, której żywiołem jest niespożyte gadanie. A przy tym daleka od skandalizowania i po prostu dowcipna.”

Juliusz Kurkiewicz, „Gazeta Wyborcza”

Bartosz Żurawiecki – krytyk filmowy, pisarz, dziennikarz, felietonista. Szef działu recenzji w miesięczniku „Kino”, autor powieści Trzech panów w łóżku, nie licząc kota, Ja, czyli 66 moich miłości i Nieobecni. Namiętny badacz portali randkowych. Prowadzi blog filmowy „Czego nie widać” (portal alekino+). Mieszka w Warszawie, Poznaniu i Berlinie.

 

Polecane książki

Kate Madison miała dwadzieścia dziewięć lat, gdy spadła na nią śmierć męża. Została sama z czwórką dzieci. Ciężko pracowała, by je wychować i zapewnić im wykształcenie. Teraz jest właścicielką wziętego nowojorskiego butiku, a dzieci są gotowe rozpocząć własne życie. I każde rzuca na szalę swój los –...
Historia o prawdziwej kobiecej przyjaźni i o tym, jak trudną sztuką jest pięknie żyć. Dorota jest mężatką i matką dwójki dzieci, którą przytłacza codzienność i nadmiar obowiązków. Czy znajdzie w sobie siły, by przebaczyć zdradę? Hanna to trzydziestopięcioletnia singielka, która pnie się po szczeb...
Poradnik do gry Ultimate Spider-Man zawiera bardzo szczegółowy opis przejścia wszystkich głównych misji tej stosunkowo wymagającej zręcznościówki, a także rady dotyczące pokonywania dodatkowych poziomów.Ultimate Spider-Man - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in....
  Uwagi o więzieniach, zapobieganiu występkom i wychowaniu młodzieży mają na celu przypomnieć i niejednokrotnie ocalić od zapomnienia dawno wydane prace z tego zakresu. Zostały one pomyślane jako uzupełnienie, uściślenie poglądów i propozycji, a także odkrycie nowych i przypomnienie dawnych koncepcj...
Precyzja tomu Spóźniony owoc radiofonizacji widoczna jest od pierwszego wiersza, w którym zarysowany zostaje charakter książki oraz relacji z czytelnikiem. Autor zaprasza do swojej poezji jako "widmowego domu", bo choć osadzona jest w rzeczywistości, to jednak przedstawiony w niej konkret istnieje w...
"Czwarty tom bestsellerowego cyklu „Złoty wiek” Cykl obejmuje cały XX w. i przedstawia losy kilku pokoleń rodu Lauritzenów. Lata 40. XX wieku. Szwecji jeszcze nie objęła pożoga II wojny światowej. Wojna rozdziera nie tylko Europę, lecz całą rodzinę Lauritzenów. Najstarszy syn Lauritza, Harald, jes...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Bartosz Żurawiecki

Projekt okładki i stron tytułowych: MAGDALENA MAMAJEK-MICHRedakcja: EWA KORCZEWSKAWspółpraca redaktorska i korekta: KLAUDIA STĘPIEŃŁamanie: KATARZYNA SZAFRANOWSKAZdjęcia na okładce:
© WUNDERFOOL/MOMENT/Getty Images
© OLGA KORNEEVA/Shutterstock.com
© DR FOTO/Shutterstock.comZdjęcie autora: © KRZYSZTOF PLEBANKIEWICZCopyright © 2017 Bartosz Żurawiecki
Copyright © 2017 for this edition by Wydawnictwo Szafa
All rights reservedISBN 978-83-88141-21-8WYDAWNICTWO SZAFAwydawnictwo@wydawnictwoszafa.plwww.wydawnictwoszafa.plwww.facebook.com/wydawnictwoszafaKonwersja:eLitera s.c.

Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza.

K. KAWAFIS

Chłopakom z LD

1.

Doszedłem do wniosku, że przez całe swoje dotychczasowe życie byłem stanowczo zbyt trzeźwy. Powiedziałem więc sobie, że tak dalej być nie może. Muszę zostać alkoholikiem, bo trzeźwość mnie zabija. Alkohol to zresztą jedyna używka, jaka wchodziła w grę. Papierosy nigdy mnie nie pociągały, narkotyki były zdecydowanie za drogie. Pozostawały procenty – w miarę tanie i łatwo dostępne.

Do tej pory udawałem konesera win, na których w gruncie rzeczy w ogóle się nie znałem, jednak problemy z refluksem sprawiły, że musiałem zweryfikować swój snobizm.

– Tylko ciężkie alkohole! – powiedział Marek, z zawodu lekarz, gdy podczas obowiązkowej gadki szmatki po stosunku zwierzyłem mu się z kłopotów gastrycznych. – Lekkie szybciej uszkadzają żołądek. No właśnie, masz taki podejrzany oddech.

Ale dobre chęci w przypadku alkoholizmu nie wystarczą. Trzeba mieć jeszcze predyspozycje i towarzystwo. Tak, towarzystwo, gdyż samotne picie do telewizora wydawało mi się zajęciem żałosnym i czczym. Nie zaszkodzi również wynieść z domu jakieś godne naśladowania wzorce, o co, wbrew pozorom, niełatwo. Mój ojciec, na przykład, pijał często, lecz bez przekonania. Ciężko, ponuro. Pił, jakby wypełniał kolejny trudny, a nieunikniony męski obowiązek patriotyczny. Nie został alkoholikiem, nie został nawet pijakiem, po prostu bywał od czasu do czasu pijany. Wracał do domu chwiejnym krokiem, coś tam bełkotał, matka uderzała w płacz, ja się chowałem do kąta, a potem następowały między moimi rodzicami ciche dni, banalne i kwaśne jak kac. Nie, stanowczo nie o to mi chodziło.

Chciałem w gruncie rzeczy dokonać niemożliwego – mieć uzależnienie i kontrolować uzależnienie. Raczej wyostrzyć sobie percepcję niż ją zamglić. Pić zamierzałem nie po to, żeby zapomnieć, chociaż miałem co zapominać. Pragnąłem pić, by ujrzeć świat z innej perspektywy i takim go zapamiętać. Nie, nie miałem żadnych natchnionych ambicji. Obca jest mi metafizyka rzeczy, brzydzą mnie wszystkie romantyczne mitologie związane z piciem. Nie, nie szukałem mądrych uzasadnień. Boga ni diabła. Chciałem tylko, żeby było jakoś tak inaczej.

Do trzydziestki byłem dupkiem, do czterdziestki loserem, przyszedł więc czas, by wziąć się za bary z kolejną przypadłością. Gdzieś tak bowiem w okolicach urodzin ocknąłem się ze świadomością, że dotąd nie za bardzo żyłem, gdyż ze wszech miar uzasadniona nienawiść do ludzkości pomyliła mi się z niechęcią do człowieka jako takiego. Miałem książki, miałem płyty, miałem nawet kasety wideo. Zagraciłem nimi swoje niewielkie mieszkanie, poustawiałem je wszerz i wzdłuż, w górę i na boki niczym barykady, które strzegły mnie – to znaczy tak sobie wyobrażałem, że mnie strzegą – przed atakami złego świata i dawały pocieszenie – to znaczy tak sobie wyobrażałem, że dają – w chwilach trudnych i znojnych. „Książka twoim najlepszym przyjacielem”. „Książka nigdy cię nie zawiedzie”. „I have my books to protect me”. Boże! Jacy jesteśmy durni, jacy naiwni! Stare konie, które wciąż wierzą w bajki opowiadane w podstawówce przez nauczycielki nauczania początkowego, te wieczne dziewice. Przed niczym mnie książki nie obroniły.

Tyle zmarnowanego czasu zajęło mi odkrycie, że te wszystkie powieścidła i filmidła, które tak hołubiłem, niczemu nie służą, albowiem jestem im kompletnie obojętny. Mój los gówno je obchodzi, gdyż zajęte są snuciem własnych historii. Zapatrzone w swą wspaniałość, nie potrafią dostrzec mnie i moich problemów. Nie spełniają więc moich oczekiwań lub też ja nie spełniam ich, bez różnicy. „Kto czyta, żyje podwójnie”. Idiotyzm! Kto czyta, nie żyje, bo nie ma czasu żyć, skoro czyta.

„Sensem czytania dużej liczby książek jest uświadomienie sobie mnogości alternatywnych celów, a sensem tego – stawanie się jaźnią autonomiczną” – napisano w jednej z ostatnich książek, które przeczytałem. „Mnogość alternatywnych celów” – pięknie to brzmi w teorii, ale jak do nich dojść, zwłaszcza że trudno iść jednocześnie w kilku różnych kierunkach naraz? A co do „jaźni autonomicznej”… Może i moja jaźń stała się autonomiczna, ale ta autonomia była płonna, jałowa, a przede wszystkim miałka. Migała jak kolorowe szkiełka, w których odbijały się różne promyczki i zajączki. Mogła bawić przez chwilkę, mogła nawet na moment oślepić, ale szybko gasła i okazywała się po prostu zbieraniną nic niewartych błyskotek, pożyczonych z „dużej liczby książek”. Bez sentymentu wyrzuciłem więc moją jaźń do pojemnika z odpadami plastikowymi.

Miałem kiedyś starszego ode mnie przyjaciela, który czytał wszystko, co mu wpadło w ręce i pieczołowicie gromadził zadrukowane strony. Któregoś dnia niespodziewanie zaczął rozdawać na prawo i lewo swój imponujący księgozbiór, tłumacząc to wykrytą niedawno alergią na kurz. Nie rozumiałem wtedy, dlaczego tak lekkomyślnie wyzbywa się wyszperanych żarliwie w antykwariatach bibliofilskich wydań i białych kruków. Aż przyszedł czas, że zrozumiałem. Zrozumiałem, że zupełnie bez sensu wzniosłem barykady, bo świat nie zamierzał mnie w żaden sposób atakować, gdyż mu na mnie nie zależało, nie przedstawiałem dla niego wartości nawet jako przeciwnik. Nigdy się więc nie dowiedział i już się nie dowie, że rzuciłem mu wyzwanie zza tych barykad. Co więcej, zrozumiałem także, że we własnym domu otaczają mnie wrogowie. No, może nie wrogowie, ale z pewnością nie przyjaciele. „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie…”. Owszem, gdyby bieda mnie przycisnęła, mógłbym spróbować sprzedać te wszystkie książki i filmy, ale, obawiam się, że zysk byłby z nich niewielki.

Czarę goryczy przelała niefortunna przygoda miłosna.

Przez pewien czas spotykałem się z ambitnym maturzystą, którego bardziej interesowała moja biblioteka niż moja osoba. Co gorsza, nawet w codziennych rozmowach posługiwał się cytatami z właśnie przeczytanej klasyki, a ja męczyłem się okrutnie, próbując odnaleźć w pamięci jakąś równie godną ripostę. Gdy jednak maturzysta zaczął używać słów typu „logos” i „kognitywny”, wiedziałem, że ten związek długo nie pociągnie.

A ja ostatecznie straciłem wiarę w logos i ratio. Pozostawała kwestia, jak powinienem zareagować na fakt, że zostałem tak haniebnie zdradzony przez kulturę i sztukę, które nie wzięły mnie do trójkąta? Co mogłem zrobić? Mogłem zacząć na przykład namiętnie gotować, jak to uczyniła moja przyjaciółka w depresji. Nie chciało mi się. Za dużo zachodu, za drogo, za modnie. Chodzić po górach? Dostałbym zadyszki jeszcze w dolinie. Postanowiłem więc pójść po linii najmniejszego oporu, a zatem zwrócić się ku alkoholowi i drugiemu człowiekowi. Trzeciemu, czwartemu, szesnastemu… Inaczej rzecz ujmując, postanowiłem wyjść wreszcie do ludzi, skoro oni nie zamierzali przyjść do mnie. Nie byłem pewien, czy wyjdzie mi to na dobre, ale z pewnością nie mogło mi to wyjść na gorsze. Nic już nie mogło wyjść mi na gorsze. To znaczy mogło, bo zawsze może, ale miałem nadzieję, że dzięki alkoholizmowi trzymać będę to gorsze w ryzach i na dystans.

2.

Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy trafiłem do Lolelaj. Najprawdopodobniej zaprowadził mnie tam około roku 2007 mój ówczesny narzeczony. Jeden z tych, którego imienia nie chcesz już pamiętać, choć jego obraz powraca czasami podczas desperacko onanistycznych nocy, gdy okazuje się, że bardziej od pornosów na men.com podnieca cię wspomnienie tego, czego pewnie nigdy nie było.

Mamy skłonność do przeceniania różnych pierwszych razów. Pierwszy dzień w szkole, pierwsze lanie, pierwsza masturbacja, pierwszy utracony ząb mleczny, pierwszy wyjazd za granicę… Ale co właściwie uznać za pierwszy raz? Istotny jest pierwszy pocałunek, ten nieporadny, z zaciśniętymi ustami, czy może dopiero taki z języczkiem? Liczy się pierwsze ocieractwo czy pierwsza penetracja? Pobyt na wsi u babci to pierwsze wakacje czy też chwalić się należy dopiero wycieczką do NRD? Ja większości swoich pierwszych razów nie pamiętam. Ani pierwszego dnia w szkole, ani pierwszego utraconego zęba mlecznego, ani pierwszego lania, ani pierwszego seksu, nawet pierwsza masturbacja zapodziała się gdzieś w mrokach dziejów. Pamiętam razy czwarte, siódme, może sto pięćdziesiąte dziewiąte. Nie pamiętam które.

Pamiętam za to, że Lolelaj zrobiła na mnie dobre wrażenie, w przeciwieństwie do innych polskich lokali branżowych, które ze swej mizantropijnej perspektywy postrzegałem jako pretensjonalne i nadęte. W 2007 roku nawet w Warszawie przybytki spod znaku tęczowej flagi dało się policzyć na palcach jednej ręki. W najstarszym z nich, mieszczącym się w piwnicy, zarówno wystrój wnętrza, jak i maniery personelu przetrwały nietknięte od lat dziewięćdziesiątych. Zbierali się tam głównie ojcowie rodzin, pod osłoną ciemności folgujący swej prawdziwej naturze, oraz weterani czasów przełomu ustrojowego, pionierzy rozpasania pierwszych lat III RP, w przepastnych darkroomach próbujący desperacko reaktywować jurność tamtej dekady. W innym z owych miejsc, bardziej dyskotekowym, przeciwnie, lansowali się hipsterzy, często nieposiadający jeszcze dowodów osobistych, którzy do użytkowników przybytku pierwszego spokojnie mogli zwracać się per „tatuśku” lub wręcz „dziadku”. Miejsce numer trzy okupowały z kolei gwiazdy zdyskwalifikowane w eliminacjach do różnych talent shows. Podczas niekończących się wieczorów karaoke starały się więc, z żałosnym skutkiem, przekonać publiczność, że są klonami Edyty Górniak czy Beyoncé. Na takim tle Lolelaj, gdzie przynajmniej na pierwszy rzut oka nikt nikogo nie udawał, jawiła się niczym epifania w krainie dewotów.

Potem jednak przez parę lat nie zaglądałem do Lolelaj z powodu kolejno: depresji, złamanej nogi, utraty pracy najpierw w jednym czasopiśmie, potem w drugim, kilku nieudanych związków oraz regularnych ucieczek z Warszawy, której nie pokochałem i gdzie nikt nie pokochał mnie, ani nawet nie próbował. Bezpowrotnie przepadły więc dla mnie niezliczone imprezy, interakcje, pijatyki i stosunki seksualne, które miały miejsce w Lolelaj. Nie tworzyłem jej mitów ani legend, przyszedłem na gotowe.

– Szkoda, że cię tu wcześniej nie było – powiedział do mnie Kacper, który pracował kiedyś w Lolelaj jako barman.

– Uważasz, że to były dobre czasy?

– Dobre czasy to zawsze te, które minęły.

W końcu wróciłem do Warszawy z kolejnej ucieczki, tym razem na dobre, i ku swemu zdumieniu polubiłem to miasto. Może polubiłem je właśnie dzięki Lolelaj? Może tylko dzięki Lolelaj? Ale i mojego drugiego tam razu nie pamiętam. Jaki splot okoliczności przywiódł mnie ponownie do tego miejsca?

Niewykluczone, że było na przykład tak:

– Nasze pokolenie jest stracone. Nie wyszumieliśmy się. Ja na przykład od razu wpadłem w pieluchy – powiedział do mnie z bezgranicznie smutnym wyrazem twarzy Stanisław, dziennikarz radiowy i krytyk teatralny, wysoko ceniony w kręgach drobnomieszczańskich miłośników Melpomeny.

Te pieluchy należało, rzecz jasna, rozumieć metaforycznie. Stanisław od ponad dwudziestu lat związany był z Janem, który parę miesięcy wcześniej habilitował się z chemii. Panowie nie mieli żadnych dzieci ani mieć ich nie zamierzali. Posiadali za to wspólne mieszkanie, kredyt we frankach, wspomnienia z wakacji i parę nieszczęśliwych miłości zaliczonych razem bądź osobno.

– Nie wyszalałem się… – powtórzył szeptem Stanisław, bliski płaczu.

– Nie mieliśmy gdzie szaleć – szepnąłem w odpowiedzi, bo i mnie coś chwyciło za gardło. – W latach dziewięćdziesiątych były tylko jakieś podejrzane speluny.

– I pomyśleć, że to ja przez pół roku chodziłem za Janem, prosiłem, błagałem, przekonywałem, żeby ze mną został, podczas gdy on bredził o jakichś dziewczynach, w których rzekomo się kocha. Chciałem stabilizacji, ciepła, miłości. I, kurwa, udało mi się! Jak teraz patrzę na to młode pokolenie hedonizmu i konsumpcji, które szlaja się od klubu do klubu… Biorą, co chcą. My tego nie mieliśmy.

– My byliśmy na dorobku.

– I się dorobiliśmy! Hemoroidów i kredytów!

– Co możemy teraz zrobić? Jakiej brzytwy się chwycić?

– Chodźmy do Shine! – Stanisławowi zaświeciły się oczy, bodaj po raz pierwszy od zeszłego stulecia. Shine to był właśnie ów warszawski klub dla nastoletnich hipsterów.

– Kochany, już dawno utraciliśmy blask – zgasiłem mego przyjaciela. – Ostatnio jeden małolat powiedział mi, że na Shine jestem stanowczo za stary. Zostaniemy tam wyśmiani jako dwaj zgrzybiali zboczeńcy.

– To gdzie się podziejemy?

I tak oto wylądowaliśmy w Lolelaj, chociaż Stanisław – to akurat pamiętam doskonale – marudził cały wieczór, że wokół same misie i staruchy, że nie ma żadnych fajnych dresów i innych kosiorków.

Kosiorkami nazywał Stanisław szczupłych, niemądrych i zakwitających dopiero chłopaczków. Czcił w ten sposób pamięć pewnego młodziana o nazwisku Kosiorek właśnie, w którym bujał się albo z którym się bujał naście lat temu.

Ale i kosiorki w końcu się zjawiły, bo w Lolelaj zjawiali się wszyscy, niezależnie od wieku. Najważniejsze jednak, że rozszumiały się wierzby płaczące, to znaczy rozszumieliśmy się my, którzy porzuciliśmy już wszelką nadzieję.

Zacząłem bywać w Lolelaj często, coraz częściej. Stanisław zresztą także. I mąż jego, Jan, również, gdyż po habilitacji mógł sobie dać spokój z teorią i liznąć wreszcie trochę praktyki.

Lolelaj mieściła się przy ulicy Wilkołaczej, tuż koło posterunku policji, co stanowiło lokalizację idealną, bliskość mundurowych odstraszała bowiem ewentualnych napastników, którzy chcieliby wpaść z wizytą i dać wycisk pedałom.

– Kiedyś policjanci zaglądali do nas po sąsiedzku – powiedział któregoś dnia Zbyszek, niekwestionowany władca Lolelaj, rozparty za tak zwanym barem dolnym. – Po pracy, rzecz jasna. Ale potem nastał nowy komendant i zabronił swoim podwładnym chodzić do knajp na Wilkołaczej. Służbista!

– Służbista-purysta – dodałem.

Wieść gminna niosła, że darkroom w Lolelaj sąsiaduje z celami więziennymi – pobudzało to wyobraźnię i stanowiło źródło licznych fantazji erotycznych. Co bardziej przedsiębiorczy erudyci chcieli nawet wywiercić dziurę w ścianie, by – jak u Geneta w Pieśni miłości – wymienić się z osadzonymi choćby dymem papierosowym. Inni nalegali, aby skoczyć na posterunek po akcesoria erotyczne, takie jak pałki, kajdanki i mundury. Niektórzy szukali w ciemnościach tajnego przejścia na drugą stronę. Razu pewnego Zbyszek, wysłuchawszy wszystkich tych bajań, kategorycznie oznajmił, że z komisariatem przez ścianę sąsiaduje nie darkroom, lecz toaleta.

Połączenie kibla z ciupą też początkowo zdawało się podniecające, nikt jednak nie podjął wątku skuwania kafelków w celu integracji z więźniami czy też strażnikami. Zwłaszcza, że chodziło o toaletę główną – tę, w której nie było pisuarów.

Znajdowały się one wyłącznie w toalecie małej, mieszczącej się przy wejściu do darkroomu. Korzystano z niej, gdy do większej była kolejka lub gdy rodziła się potrzeba, aby w sposób naturalny zademonstrować swe utensylia i zachęcić ewentualnych użytkowników do wzięcia ich pod uwagę.

Pewnego dnia dowiedziałem się z mediów, że tuż za ścianą, w owym komisariacie, który prowokował tyle seksualnych rojeń, działy się rzeczy straszne: znęcano się nad rowerzystami przyłapanymi z nadmiarem promili we krwi; gejom, którzy z jakichś powodów tam trafili, kazano się rozbierać do naga i kpiono z ich orientacji; kopano i bito tych, którym zarekwirowano jointa… To wszystko działo się zaledwie po drugiej stronie muru, gdy my tutaj trwaliśmy w kolejnym bachicznym transie. W Lolelaj czuliśmy się w pełni bezpieczni, odizolowani i chronieni bliskością mundurowych. Taka nasza mała Arkadia.

Lolelaj dzieliła się na trzy poziomy, które odpowiadały trzem – jakby to powiedzieć – poziomom egzystencji? Porządkom kosmicznym? Stanom istnienia? Od biedy dałoby się je ująć za pomocą marnej metafory Nieba, Ziemi i Piekła, choć – wbrew pionowej budowie Lolelaj i wąskiej talii lokalu – wszelka metafizyka brała tu w łeb, zdominowana przez horyzontalne rozkosze profanum. Przygodność, ironię, solidarność.

Wchodziło się z ulicy do jasno oświetlonego pomieszczenia, w którym za barem w kształcie podkowy siedzieli panowie (czasem, ale bardzo rzadko, także panie) i albo grzecznie milczeli, patrząc przed siebie wzrokiem wyrażającym rozpaczliwą nadzieję na podryw, albo prowadzili kulturalną rozmowę o podatkach, koncertach, mieszkaniach, wakacjach, urzędach, grantach, rowerach, samochodach i czworonogach. Lustra umieszczone po obu stronach baru pozwalały kontrolować własne oblicze i wyłapywać znaczące spojrzenia potencjalnych amatorów naszych wdzięków. Kręte schodki wiodły z tego pomieszczenia w górę, na pogrążoną w półmroku antresolę, gdzie stały fotele i stoliki. Tutaj umawiano się na romantyczne randki (nieliczne, powiedzmy sobie szczerze), tutaj też lądowali ci (nieliczni, powiedzmy sobie szczerze), którzy szukali na osobności chwili wytchnienia. Czasami i na antresoli, zwłaszcza w apogeum nocnej zabawy, gdy wszystkie zakamarki w dolnym barze były już zajęte, dochodziło do scen typu explicite, lecz – mimo że w sumie było tu najwygodniej – mało komu chciało się pielgrzymować wysoko niczym na Jasną Górę. Bywało, że jakiś snob albo inny moralista, który trafił do Lolelaj przez przypadek, wdrapywał się tam zniesmaczony powszechną sodomką i patrzył z odrazą na te wszystkie żałosne w jego mniemaniu spektakle rozgrywające się w niżej położonych częściach lokalu.

Gdy wychyliłeś się przez barierkę, widziałeś w całej okazałości bar na parterze, oddzielony od antresoli szpalerem papierowych flag. Było ich ze dwadzieścia. Kiedyś próbowaliśmy zgadywać, jakie kraje reprezentują, ale nasza wiedza z zakresu weksylologii okazała się dość słaba. Na pewno wisiały tam flagi: Polski, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Norwegii, USA, Izraela, Niemiec, Unii Europejskiej i, rzecz jasna, flaga tęczowa. Symbole Argentyny i Ekwadoru, umieszczone jeden przy drugim (ich przynależność państwową ujawnili nam obywatele tych krajów, którzy przypadkiem odwiedzili Lolelaj), oblepiały się nawzajem, pchane ku sobie podmuchem idącym od drzwi, gdy kolejni goście przekraczali progi lokalu. Inne flagi, zawieszone w przyzwoitych od siebie odległościach, łopotały samotnie i niemrawo, jakby bez przekonania próbowały nam przypomnieć, że istnieje coś takiego jak duma narodowa, w tym miejscu, które wszystkich w rozkoszny sposób homogenizowało. No homogenizowało mężczyzn odpowiedniej orientacji, nie tyle nawet seksualnej, ile mentalnej.

Dla mnie flagi te wyznaczały granicę między tym, co nudne, a tym, co intrygujące (nawet jeśli na parterze jeszcze nieco skrępowane i skromne). Nigdy nie uznałem antresoli za integralną część lokalu, widziałem ją raczej jako niepotrzebną narośl na jego wysmukłym, ale krzepkim ciele – dotarłem tam może ze trzy, cztery razy, gdy chciałem oderwać się na chwilę od rozbawionego towarzystwa.

– O! Ktoś zajebał flagę Grecji – zaklął Zbyszek pewnej wyjątkowo spokojnej nocy, robiąc z nudów obchód lokalu. I była to największa, do dzisiaj niewyjaśniona tajemnica związana z tą częścią Lolelaj.

Na parterze rządził Jacuś zwany Cmokiem (pewnie dlatego że nic, tylko go całować), wyglądający uparcie i niezmiennie na dwadzieścia lat. Miał liczne grono wielbicieli, którym czasami pozwalał wchodzić za bar. Jedni próbowali skraść mu buziaka, inni obdarzali go odważniejszymi pieszczotami. Jacuś zawsze jednak zachowywał trzeźwość, dystans i godną postawę, charakteryzującą wyłącznie najbardziej profesjonalnych barmanów. Nigdy nie flirtował z klientami, choć niejeden próbował zdobyć jego serce lub przynajmniej jakiś inny narząd. I ja, oczywiście, do niego startowałem, lecz odbijałem się od ściany jego zawodowej kindersztuby. Podawał mi rękę na powitanie, ucinaliśmy sobie jakiś small talk i tyle było między nami tej zażyłości. Ale pewnego dnia wyznał mi nieoczekiwanie, że posiada w domu cały skromny komplet trzech książek, które zdarzyło mi się popełnić, gdy miałem jeszcze jakieś ambicje zawodowe.

– Ojej – z wrażenia osunąłem się po ścianie – i tę o homoseksualnych kosmitach z Urana też masz? To chyba będę musiał złożyć na każdym egzemplarzu autograf albo jakoś inaczej się odcisnąć.

– Może kiedyś – odparł chłodno, nie podejmując flirtu. – Jestem właśnie w trakcie przeprowadzki.

– A dokąd się przeprowadzasz?

– Do męża.

– Ach… Monogamia może być przyczyną wielu groźnych chorób – westchnąłem, tracąc ostatecznie nadzieję na romans po godzinach pracy.

Miał za to Cmok wielkiego ptaka. To znaczy ogromny tatuaż na plecach, przedstawiający bodaj orła w ornamentach, ciągnący się od wzniesień karku aż do przełęczy między pośladkami. Niekiedy, nagabywany przez rozochoconych gości, niechętnie i tylko przez krótką chwilę demonstrował swoje dzieło sztuki.

Latem Cmok pracował w podkoszulku na ramiączkach, odsłaniającym nie tylko fragmenty tatuażu, lecz także porośniętą równo przystrzyżonym (niczym trawnik kosiarką) włosem pierś. Niewątpliwie owe odsłonięcia pobudzały pewne pragnienia, które nigdy jednak – przynajmniej w moim przypadku – nie zostały zaspokojone. Ale przecież nie można się zaspokoić tak od progu, trzeba zejść niżej.

Niżej zaś, tymi samymi schodkami, co na antresolę, schodziło się tam, gdzie niejeden odnalazł porzuconą przez innych nadzieję. Pamiętam do dzisiaj, że pokonywaniu kolejnych stopni towarzyszyło gilgotanie w brzuchu, owe tak chętnie przywoływane na kartach powieści dla nastolatków motylki („Na na na na, motylem jestem…”). Gdyby nie kręta zdradliwość schodów, grożąca bolesnym upadkiem, zbiegałbym po nich lekko i w pośpiechu niczym heroiny dawnych romansów, wypadające z pałacu i wpadające w objęcia ukochanego, powracającego z dalekiej podróży lub z pola srogiej bitwy. Stawiałem kroki ostrożnie i ciężko, za to „z sercem pełnym nadziei, tęsknot, przeczuć i drżeń”, niecierpliwie pragnąc ujrzeć „widok znajomy ten”, czyli dolny bar – w zależności od dnia i godziny albo jeszcze pusty, albo wypełniony tak, że ledwo można się było dopchać do kontuaru.

Gdy pokonałeś ostatni schodek, mogłeś wreszcie podnieść wzrok. Widziałeś stamtąd tylko skrawek baru z dwoma wysokimi stołkami, leżącymi na ladzie ulotkami nawołującymi do uprawiania bezpiecznego seksu, sziszą, którą sprezentowała Lolelaj para wiernych bywalców, ale z której rzadko ktokolwiek korzystał (tak jakby jej egzotyczne pochodzenie nie pasowało do swojskiej atmosfery lokalu), oraz z fragmentem czerwonej ściany zamykającym perspektywę. Ci, którzy siedzieli z brzegu, natychmiast rzucali na ciebie zachłanne spojrzenia, mając nadzieję, że oto niebiosa zesłały jakiś świeży towar. Jeśli nie spełniałeś standardów świeżości, odwracali wzrok z wyraźnym rozczarowaniem. Chyba że byli to akurat twoi znajomi. Wtedy machali do ciebie radośnie lub wręcz wyciągali w twoją stronę ramiona, wykrzykując wzmocnionymi przez alkohol głosami imię twe. Ty zaś z półmroku schodów wkraczałeś w jaskrawość baru, gdzie zawołaniem „Witaj, piękny!” i pocałunkiem w usta wyciskanym nad kontuarem przyjmował cię król Zbyszek. Po czym brał od ciebie okrycie wierzchnie, zanosił je do szatni i nalewał ci to, co zawsze, chyba że wyjątkowo chciałeś czegoś innego.

Moje zapuszczanie korzeni w Lolelaj zbiegło się w czasie z pierwszą fazą łykania antydepresantów. Z tym pięknym okresem, gdy lekarstwo jeszcze nie działa, jeszcze nie hamuje jak trzeba wychwytu zwrotnego serotoniny, ale pojawiają się za to efekty uboczne: bezsenność, a zwłaszcza – brak popędu seksualnego. Czujesz się tak, jakby ktoś wyssał z twego organizmu całą chuć, zostawiając puste miejsce na agape lub inną nirwanę. Patrzysz na ludzi wzrokiem jasnym i przejrzystym, nawet jeśli cokolwiek ociężałym z powodu zawartych w tabletkach substancji chemicznych. I kochasz swych braci. Albo przynajmniej ich nie pożądasz. Jesteś wolny. To znaczy wydaje ci się, że jesteś absolutnie, bezgranicznie wolny. Nie trapią cię żadne ciemne pragnienia ani głębokie myśli. Jesteś powierzchowny, lecz tak właśnie ma być, bo szczęście leży na powierzchni i ty zaraz po nie sięgniesz.

Niestety, jest to stan przejściowy. Kończy się po jakichś dwóch tygodniach, gdy lek wreszcie zaczyna czynić swą powinność. Wraca ci witalność, podnosi się libido, stajesz się wesoły, energiczny, aktywny, zadowolony z życia. Ale wolność znika bezpowrotnie. Bye, bye cudowny świecie bez żądz, to był tylko przelotny romans!

U zarania kuracji siedziałem więc przy dolnym barze Lolelaj i z łagodnym uśmiechem na twarzy błogosławiłem w duchu wszystkim dookoła: zarówno rozgadanym ciotkom, jak i jebakom in spe, którzy niecierpliwie krążyli między darkroomem a salą konsumpcyjną. Czasami moje spojrzenie przenosiło się na stojący w rogu telewizor, na którym nieprzerwanie szły filmy bezkostiumowe – jeden za drugim – tyle że z wyłączoną fonią. Analizowałem kompozycję kadru, rekonstruowałem przebieg fabuły, dumałem nad funkcją montażu, zastanawiałem się nad różnicami między pornosami amerykańskimi a europejskimi… Gdy znudziło mnie śledzenie akcji, zahaczałem wzrokiem o lustro wiszące nad barem, by zweryfikować swój wygląd (nie jest jeszcze taki najgorszy). Patrzyłem w swe odbicie i wiedziałem, że jestem tu, gdzie być powinienem. Wreszcie otaczały mnie istoty żywe i lubieżne, pijane i hałaśliwe, kapryśne i pobudzone.

I tak drink za drinkiem wrastałem w to nieświęte sanktuarium. A im bardziej wrastałem, tym bardziej odrywałem się od mojego dotychczasowego życia, które stawało się coraz mniej istotne, coraz bardziej drugorzędne. Wręcz podrzędne.

Zajmowałem w Lolelaj wolny stołek albo, jeśli było dużo ludzi, stawałem w jakimś kącie, i z czułością przyglądałem się drobiazgom, które urozmaicały wystrój baru: malutkiej statuetce chłopca z wielkim sterczącym chujem, nakryciom głowy leżącym na półkach między butelkami z alkoholem, podarowanym Zbyszkowi przez gości, którzy przywozili je z egzotycznych podróży, swojskim kapeluszom przytwierdzonym do sufitu rondem do góry i zegarowi, którego wskazówki biegły w przeciwną stronę niż normalnie. „Posuwają się do tyłu” – zwykł rubasznie żartować Zbyszek.

Zbyszek uwielbiał pieprzne żarciki i dwuznaczne aluzje, którymi wymieniał się z gośćmi. Miał też w zwyczaju smyrać i macać przez ubranie rozmaite części ciała bywalców, zwłaszcza te płciowe, rzucając przy tym namiętny, podnoszący na ciele i duchu komplement. „Oj, Mateuszu, królestwo za twego konia” – rzekł pewnego razu, kładąc rękę na mym rumaku. „Na razie poproszę o kolejnego drinka, a potem może dam się osiodłać” – odparłem. „Na zdrowie! Za udany galop!” – nalał mi wódki z colą i postawił na ladzie. Zawsze dostawałem od Zbyszka przynajmniej jedną kolejkę gratis.

Przy całej swej serdeczności i frywolności Zbyszek potrafił być również stanowczy i bezceremonialny. Wystawiał za drzwi tych, którzy za dużo wypili i zaczynali dokazywać. Docinał bezlitośnie podstarzałym frustratom, natrętnie czepiającym się młodzianów w nadziei na ich przychylność. „Łapy precz i paszoł won!” – potrafił powiedzieć do jakiegoś smętnego ochlapusa, który uwiesił się na nastoletnim Białorusinie, oszołomionym rozpustnym życiem na obczyźnie. „Molestujesz go jak Łukaszenka. Żałosne!”

Legendy krążące po lokalu głosiły wręcz, że przed objęciem Lolelaj Zbyszek pracował w jednostkach specjalnych albo innych służbach mundurowych. Bo też przypominał on misia – ciepły, pluszowy, ale gdy machnął łapą, to od razu stawało się na baczność. Kiedyś byłem świadkiem, jak wyrzucił z lokalu znanego poetę, który po pijaku straszył gości, wykrzykując im znienacka do ucha fragmenty swoich wierszy. Innym razem pogonił słynnego prezentera pogody, który zaczął puszyć się i miotać, obrażając tych, którzy go nie rozpoznali. Na nic zdawały się prośby, groźby, przeprosiny, błagania i lamenty. Zbyszek nie zważał na tytuły i statusy społeczne. Pod pewnymi względami Lolelaj stanowiła idealny przykład demokracji autorytarnej.

Pewnej ciepłej letniej nocy, gdy wylaliśmy się tłumnie z lokalu na zewnątrz (w środku panował okropny zaduch, bo nie było klimatyzacji) i zaśmiewaliśmy się do łez z marnych dowcipów pod dwiema tujami, które przyozdabiały wejście, Zbyszek stanął na progu, podparł się pod boki i oznajmił:

– Wracać mi do środka albo wynocha do domu! Sąsiedzi z góry grożą, że będą lać na was wrzątek.

Następnie wziął głęboki oddech i scenicznym szeptem wyrzucił z siebie w uliczną przestrzeń:

– Cały świat mnie podziwia, że wciąż jeszcze nie stałem się homofobem. Z taką, pożal się Boże, klientelą!

Podkuliliśmy ogony i posłusznie podreptaliśmy z powrotem do środka.

Kiedyś Karol, zwany też Jego Świątobliwością, bo kilka lat wcześniej uciekł z seminarium duchownego, podsunął Zbyszkowi pod nos swojego iPhone’a.

– Zobacz, twój wielbiciel znowu zamieścił ogłoszenie na gejowie: „Drogi kierowniku Lolelaj, daj mi wreszcie jakiś znak, czy jesteś wolny, bo chciałbym, żebyś nalał piwo tylko dla mnie. Z pianką. Wielki całus”.

– Marna poezja! – prychnął pogardliwie Zbyszek. – Niech napisze wprost, że chce mi obciągnąć albo postawić kolację ze świecami, a nie snuje anonimowo jakieś poematy.

– A myślisz, że który to? – Jego Świątobliwość rozejrzał się podniecony po zatłoczonej sali.

– Pojęcia nie mam! Poetów tutaj dostatek, tylko jak przychodzi co do czego, to im nie staje metafory. I jaki ja mam mu dać znak? Znak drogowy sobie jakiś wywiesić, że droga wolna? Poza tym ja tu pracuję, nie mam czasu na lirykę.

Wieczór zaczynał się na dobre, gdy Zbyszek włączał tęczową kulę, która kręciła się nad naszymi głowami, i zapalał patriotycznie biało-czerwony napis: SEX IN PROGRESS. Do dwudziestej trzeciej było w całym lokalu dość pusto, jednak po tej godzinie, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, drzwi wejściowe właściwie się nie zamykały. Jeden po drugim napływali klienci. Pardon, goście.

– Klientów to ma prostytutka. Ty jesteś gościem Lolelaj – powiedział mi kiedyś wyszczekany Dominik, jeden z nagich barmanów.

Nadzy barmani stanowili wizytówkę Lolelaj. Pojawiali się w każdy weekend i pomagali Zbyszkowi w dolnym barze. Zgodnie z umową o dzieło i zakresem obowiązków służbowych stopniowo zrzucali z siebie kolejne części garderoby, by – właśnie w okolicach dwudziestej trzeciej – obnażyć się kompletnie. Niektórzy nie wytrzymywali napięcia i ściągali majtki wcześniej.

Nagich barmanów przewinęło się przez Lolelaj całkiem sporo; dla niektórych był to jednorazowy epizod, inni pracowali regularnie, przynajmniej raz w miesiącu. Rozebrani młodzieńcy przyciągali, rzecz jasna, największą publikę, toteż w piątki i soboty dolny bar przypominał oblężoną twierdzę. Goście, którzy po raz pierwszy znaleźli się w Lolelaj, stawali na palcach, żeby dojrzeć to, co skryte za kontuarem. Ale dla stałych bywalców widok krągłości i wypukłości nagich barmanów (żaden z nich nie reprezentował ideału apollińskiego) stał się czymś tak naturalnym i oczywistym jak widok prezentera telewizyjnych wiadomości ubranego w garnitur i krawat. Tak jak tamten nigdy nie pojawiłby się na wizji goły (a szkoda!), tak samo trudno było sobie wyobrazić, by w weekendową noc mogło zabraknąć w Lolelaj rozebranego do cna młodzieńca nalewającego piwo. W ślady nagiego barmana szło zresztą wielu gości, którzy ochoczo zrzucali z siebie, co popadło, aż zostawali au naturel. Kto się obnażył całkowicie, ten pił za darmo.

Jednak gdy którejś piątkowej nocy zabrałem do Lolelaj swego duńskiego znajomego, patrzył on na to zbiorowisko golasów jak zaczarowany.

– U nas byłoby to niemożliwe – zauważył. – Ze względów sanitarnych.

Pomyślałem sobie wtedy, że w krajach słynących z tolerancji, tych, w których kwestie seksu i ciała rozwiązano racjonalnie i w duchu społecznej zgody, z wyraźnym podziałem praw i obowiązków, jakaś część wolności została jednak zgubiona. W Polsce wlepiano mandaty kobietom opalającym się topless, wsadzano do więzień palaczy marihuany, całujących się na ulicy chłopców zabierano na przesłuchanie (o ile nie zostali wcześniej pobici przez dresiarzy), politycy obrażali mniejszości, a parady gejowskie oskarżano o niemoralność. Ale tutaj, w tej piwnicy, dokąd nie docierali nawet policjanci z sąsiedniego komisariatu, każdy mógł poczuć się całkowicie wolny. No każdy mężczyzna. No każdy mężczyzna homoseksualny.

Oprócz wyszczekanego Dominika jako nagi barman pracował też jego chłopak, blondynek Adrian, dużo łagodniejszy w słowach i obejściu. Po zdjęciu warstwy wierzchniej przypominał rozkosznego putta z uroczo wystającą pupcią. Młodzieńcy poznali się zresztą w Lolelaj – zakochali się w sobie i odtąd dzielili nie tylko życie, ale i pracę w miejscu pierwszej randki. Taka romantyczność.

– Co studiujesz? – zapytałem kiedyś Adrianka.

– Technologie odnawialne.

– A nie chciałbyś i mnie odnowić za pomocą jakiejś swojej technologii? – przegiąłem się zalotnie.

– Mogę cię jedynie odnowić w Duchu Świętym – odparł. – Bo odnowy biologiczne zarezerwowane mam dla Dominika.

– Gdybyście potrzebowali trzeciego do Trójcy Świętej…

– Damy znać. Amen! Alleluja!

Był też wśród nagich barmanów Petr, gęsto owłosiony miś, pół Czech, pół Rom, a w sumie Polak, który uśmiechał się tajemniczo i patrzył na mnie swymi czarnymi ślepiami tak, że od razu przypominały mi się romanse cygańskie. Ale jakoś nigdy nie zaśpiewaliśmy razem Wertyńskiego, chociaż szkoda.

Tak jak domowe imprezy kończą się przeważnie w kuchni, tak samo noce w Lolelaj stopniowo przenosiły się do darkroomu. Proszę jednak nie ulegać pochopnie prostym skojarzeniom. Darkroom służył przede wszystkim za palarnię, a że spora części gości, w tym wielu moich znajomych, paliła, siłą rzeczy i ja za nimi tam podążałem, choć należałem do niepalącej mniejszości. Mógłbym, owszem, zostać przy barze, ale odciąć się od darkroomu to jak odciąć się od jądra wydarzeń. Tutaj bowiem, w półmroku pomalowanych na czarno ceglanych ścian, w okolicach slingu, który rzadko bywał wykorzystywany do celów seksualnych, często służył natomiast rozbawionym gościom za huśtawkę, przy akompaniamencie jęków i przyspieszonych oddechów osób zabawiających się w trzech położonych w głębi kabinach dochodziło do najdowcipniejszych rozmów i najbardziej intymnych zwierzeń. Wdychałem je razem z gryzącym i śmierdzącym dymem papierosowym, który wsiąkał w moje ubranie (po powrocie z klubu od razu wrzucałem je do pralki), ale bez którego nie poznałbym tylu intrygujących lub irytujących osób i nie wysłuchał tylu nieoczekiwanych wyznań – od miłosnych szeptów po historie czyichś tragedii i śmierci.

W najdalszej części darkroomu mieściła się sala, ochrzczona przez Kacpra, nie wiedzieć czemu, imieniem Catherine Deneuve. Bywała często pusta, chodziło się więc do niej, gdy chciało się pobyć przez chwilę sam na sam ze swoim myślami. I tak oto zapadałeś w stary, skrzypiący fotel kinowy i wgapiałeś się w ekran, na którym dokazywała naga radosna brać. Oczywiście zawsze istniało ryzyko, że pojawi się jakiś natręt, który będzie się domagał, abyś zajął się jego pilną erekcją. Niekiedy nawet ulegałeś tej presji. Częściej jednak udawano się tam na milczenie, względnie dyskretne spowiedzi, szepty niczym w konfesjonale, sekretne terapie, w których gej gejowi pomagał, jak potrafił, oczekując w zamian również paru słów otuchy.

Wreszcie muzyka – także bez niej Lole nie byłaby Laj. Zbyszek tolerował wyłącznie muzykę, która powstała przed rokiem 2000, o ile więc na górze u Cmoka dało się czasami usłyszeć jakiś w miarę współczesny hit, o tyle dolny bar miał swoją niezmienną, powtarzaną co wieczór listę przebojów, na którą składały się głównie stare polskie szlagiery. Da capo al fine śpiewały gwiazdy takie jak: Violetta Villas, Zdzisława Sośnicka, Anna Jantar, Alicja Majewska („Być kobietą, być kobietą…”), Irena Jarocka, Maryla Rodowicz, Kora z Maanamem, Alibabki („Przeleć mnie!”, a jakże!), z zagranicznych: Helena Vondráčková („To będzie dluha noc”), Gloria Gaynor („I will survive!”), Dana International („Viva la Diva!” – każdy z bywalców myślał oczywiście, że to o nim)… Co noc obowiązkowo odegrane musiały zostać dwa hymny Lolelaj: Bubliczki w wykonaniu Beaty Rybotyckiej („Dwóch chłopców, trzy wódki i idą precz smutki”) oraz Ireny Santor Najpiękniejsze warszawianki to przyjezdne (w Lolelaj jeden delikwent na dziesięciu był rodowitym warszawiakiem. Zbyszek pochodził z Kalisza, Cmok z Pomorza, a właściciel lokalu mieszkał w Niemczech i z rzadka wizytował swe włości). Po kilku głębszych śpiewali te piosenki wszyscy, każdy tak jak umiał lub nie umiał, a niektórzy celowo przekręcali znane na pamięć słowa: „Jeszcze się tam żagiel bieli chłopców, którzy obciągnęli” albo „Zapadła noc głucha, ktoś kogoś wyrucha”.

– Mogliby wreszcie zmienić repertuar – zauważył Stanisław po jakichś czterech latach bywania w Lolelaj.

Rychło w czas!

3.

Te cztery lata wcześniej, kiedy po raz pierwszy odwiedziliśmy Lolelaj, Stanisław opowiadał mi o pogrzebie swego znajomego-samobójcy, który wyskoczył z okna miesiąc po tym, jak jego matka zmarła na raka. Tanatos pchał się wszędzie tam, gdzie dokazywał Eros.

Trąciłem Stanisława w ramię, bo wszedł właśnie jakiś kosiorek. Chłopiec był, jak na mój gust, stanowczo za wysoki. Miał rzadkie blond włosy i krzywe zęby, które odsłonił, śmiejąc się do nas, nie wiem – zalotnie czy szyderczo.

– O Jezu! – jęknął Stanisław, przerywając w pół zdania opis konduktu pogrzebowego.

– Uspokój się, trafi ci się coś lepszego.

– Mnie już nic lepszego się nie trafi – odrzekł ponuro Stanisław, drapiąc się w swój czterodniowy zarost. – Niedawno zakochałem się nieszczęśliwie w heteryku. Muszę go z siebie wybić klinem.

Obrzuciłem młodzieńca krytycznym spojrzeniem.

– Nie wygląda na takiego, który miałby imponujący klin – zauważyłem z przekąsem.

Młodzieniec tymczasem zbliżył się do nas z piwem w ręku i znowu zaśmiał się głupkowato.

– Hola! – zagadnął po hiszpańsku.

– Cześć! – odpowiedzieliśmy w duecie po polsku.

– Jestem Artur, nice to meet you. A ile wy właściwie macie lat?

– Razem czy osobno?

– Ha ha, funny! Osobno.

– I tak stanowczo za dużo – odparłem.

– D’accord… – Chłopiec najwyraźniej uwielbiał wtrącać do swoich wypowiedzi frazy ze wszystkich języków świata. – Nie lubię młodych, więc chciałbym mieć z tobą Spaß – szepnął mi do ucha konfidencjonalnie, a następnie posłał świdrujące spojrzenie swych błękitnych oczu.

Oczy miał najładniejsze ze wszystkiego, powiedziałbym nawet, że stwarzały pozory jakiegoś życia wewnętrznego. Stanisław zauważył to spojrzenie i posmutniał.

– Jest twój – westchnął. – A ja znowu na aucie i z nieszczęśliwą miłością na koncie.

I rzeczywiście. Kilka drinków później wylądowałem z Arturem w jednej z kabin. Jak przewidziałem, mój absztyfikant klin miał raczej mizerny, ale nadrabiał warsztatem. Oznajmił mi, że tak naprawdę jest dziwką, która puszcza się ze starszymi facetami za pieniądze. Zanim jednak zacząłem liczyć w myślach straty, zapewnił, że obsłuży mnie za darmo, bo mu się spodobałem.

– A mojego kolegę też obsłużysz? – zapytałem altruistycznie.

– Jego tylko za cash. I am your whore – odparł i namiętnie ugryzł mnie w lewy sutek, aż pisnąłem z bólu.

I tak oto wyglądał mój pierwszy seks w Lolelaj (jeśli się już tak upieracie przy pierwszym razach). Dostałem gratis od męskiej prostytutki.

Ale wróć! To nie mogło tak wyglądać, przynajmniej nie wtedy. Przecież przyszedłem do Lolelaj u zarania kuracji antydepresyjnej, gdy na dwa tygodnie opuścił mnie popęd seksualny, więc z dobrotliwym uśmiechem przyglądałem się krążącym po lokalu panom w rui. Historia z prostytutem musiała zdarzyć się kiedy indziej i w innych okolicznościach.

A wtedy mogło być tak:

Siedziałem ze Stanisławem, ten zaś opowiadał mi o pogrzebie swego znajomego-samobójcy, który wyskoczył z okna zaledwie miesiąc po tym, jak jego matka zmarła na raka. Zbyszek kręcił się za barem i chociaż poznaliśmy go dopiero tego wieczoru, traktował nas jak starych znajomych i co chwila domagał się, by dać mu buzi. Miałem już dość funeralnych klimatów Stanisława, postanowiłem więc zmienić temat.

– Weekend spędziłem w Berlinie i wyobraźcie sobie, że nie było gdzie się napić wieczorem, bo we wszystkich, dosłownie we wszystkich knajpach pedalskich oglądano jakiś ważny mecz. Pielgrzymowałem od jednej do drugiej, bez skutku. Gdy wreszcie dotarłem do takiej chilloutowej, w której nie wisiała plazma, i z nadzieją w sercu otworzyłem drzwi, okazało się, że w nastawionym na cały regulator radiu internetowym trwa transmisja tej kopaniny. Musiałem kupić wino w Kaiserze i napić się samotnie w hotelu. Wyobrażacie to sobie? W Berlinie! Das ist keine Deutschland!

– Może dawali specjalną transmisję na żywo z szatni i pryszniców? – rozmarzył się Zbyszek i zastygł z butelką Żubrówki w dłoni, bo akurat nalewał mi kolejnego drinka.

– Pedalstwo schodzi na psy – zawyrokował Stanisław. – Wszędzie, na całym świecie!

Uniwersalność tej sytuacji podkreślił szerokim gestem, aż przewrócił stojącą na kontuarze szklankę od piwa, na szczęście pustą.

– Pedalstwo nie ma już nic do zaproponowania, stało się małą, wulgarną kopią normalności – kontynuował. – Na każdym kroku bandy monogamicznych bankrutów wyciągających łapy po obrączki. Imitują całe zło heterokultury i cieszą się, jak ich się za to chwali. Mecze, kurwa, małżeństwa, dzieci! I piwo. Zawsze tylko piwo, wszędzie piwo. Ten napój tatusiów. Whisky poproszę! Podwójną! – zawołał do Zbyszka.

Zdziwił mnie nieco ów wywód, gdyż – pomijając już prywatną biografię Stanisława – w kwestiach służbowych miał on przecież gust raczej konserwatywny. Niechętnie patrzył na wszelkie eksperymenty, lekceważąco wyrażał się o szamanach w rodzaju Lupy czy Warlikowskiego. Najbardziej lubił porządny klasyczny teatr oparty na solidnym aktorstwie i pięknej dykcji. Sam zresztą był kiedyś nominowany do tytułu Mistrza Mowy Polskiej. Z powodu tych upodobań egzaltowani młodzi teatrolodzy uważali go za reakcjonistę i naśmiewali się z jego audycji na fejsbukowej stronie „Słucham Stanisława L. dla beki”.

– Ale przecież sam mówiłeś, że podczas rozgrywek Euro świetnie się czułeś wśród tych wszystkich wesołych, nawalonych, zapewne heteroseksualnych kiboli – zauważyłem.