Strona główna » Biznes, rozwój, prawo » Do urn obywatele!

Do urn obywatele!

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65853-85-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Do urn obywatele!

Thomas Piketty w zamieszczonych w tym tomie esejach przedstawia nie tylko bilans rządów Nicolasa Sarkozy’ego i François Hollande’a, ale przede wszystkim rozwija swoje poglądy na temat aktualnych palących spraw dotyczących zarówno gospodarki, jak i polityki europejskiej czy międzynarodowej.

Książka jest również zapisem rozmaitych dyskusji na temat nierówności, jakie autor prowadził po światowym sukcesie swojego największego dzieła: Kapitał w XXI wieku.

Z rozważań Piketty’ego wyłania się przeświadczenie, że kwestii ekonomicznych nie należy pozostawiać wyłącznie ekspertom. Są to bowiem zagadnienia, na temat których każdy z nas powinien wyrobić sobie własną opinię.

Polecane książki

Opowiadanie oparte na motywach scenariusza serialu „07 zgłoś się”. Z pewnością przypomni przygody przystojnego porucznika Borewicza, przed którym drżał świat przestępczy PRL-u....
„Pixel” węgierskiej pisarki Krisztiny Tóth to jeden z najbardziej oryginalnych przykładów współczesnej prozy węgierskiej. Książka jest zbiorem krótkich, pozornie odrębnych opowiadań, w których w sposób ciekawy, miejscami wzruszający, zaskakująco trafnie opisane są perypetie zwykłych ludzi. Składa si...
Kiedy rodzina siedemnastoletniej Zary umiera w drastycznych okolicznościach, dziewczyna wie, że musi uciekać. Ucieczki to coś, w czym jest dobra. Mikołaj to młody chłopak, który mieszka w drewnianej chatce w centrum lasu. Natrafienie na ekscentryczną Zarę w okamgnieniu burzy jego spokój. Mikołaj po...
„Na zakrętach życia” to zbór opowiadań sentymentalnych, pełnych wydarzeń, refleksji i przeżyć, zmieniającymi życie z dnia na dzień. Autorka opowiada nam historie prawdziwe, wzięte z życia, osadzone w realiach codzienności i nieznacznie ubarwione fikcją literacką. Prezentuje życie jako drogę pełną „z...
Polski debiut Sorena Gaugera, Kanadyjczyka zamieszkałego w Krakowie, prezentuje Lynchowską z ducha podszewkę układnego, ustabilizowanego świata. Pierwsze opowiadania z książki Nie to / nie tamto to świat wystylizowany na idealną rzeczywistość z anglosaskich wyobrażeń – włosy zaczesane w tył, łag...
Miranda postanawia napisać powieść erotyczną. Opuszcza Los Angeles i zatrzymuje się w odludnej posiadłości, której właścicielem jest przystojny Damien. Niepostrzeżenie bohater jej książki w scenach erotycznych coraz bardziej upodabnia się do Damiena…...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Thomas Piketty

Thomas Piketty

Do urn, obywatele! Kroniki 2012 – 2016

Warszawa 2018

Tytuł oryginału: Aux urnes, citoyens! Chroniques 2012 – 2016

Copyright © by Les Liens qui Libèrent, 2016

Published by special arrangement with Les Liens qui Libèrent in conjunction with their duly appointment agent and co-agent L’Autre Agence and Renata de La Chapelle Agency.

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2018

Wszystkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.

Żaden fragment tej książki nie może być bez pisemnej zgody wydawcy kopiowany lub przekazywany w jakiejkolwiek formie lub za pomocą jakichkolwiek środków elektronicznych lub mechanicznych, w tym za pomocą kserokopii, systemów rejestrujących lub przez jakikolwiek system przechowywania i przekazywania informacji.

Wydanie I

ISBN 978-83-65853-85-1

Supported by a grant from the Open Society Foundations.

Książka ukazuje się przy wsparciu Open Society Foundations.

konwersja.virtualo.pl

Przedmowa

wrzesień 2016

Książka stanowi zbiór moich comiesięcznych felietonów publikowanych od stycznia 2012 do października 2015 roku w „Libération”, a od listopada 2015 do lipca 2016 w „Le Monde”. Tekstów nie poprawiałem, żadnego nie napisałem na nowo1. Niektóre z nich zestarzały się bardziej niż inne, w niektórych zdarzają się powtórzenia, mam jednak nadzieję, że wyrozumiały czytelnik znajdzie w nich parę spraw godnych refleksji i zaangażowania.

Najbliższy rok będzie dla Francji bardzo istotny pod względem wyborczym – jesienią 2016 roku odbędą się prawybory w co najmniej trzech partiach (na prawicy, lewicy i u ekologów), a wios-ną 2017 roku – wybory prezydenckie i parlamentarne. Sporo miejsca w tej książce zajmują podsumowania dość bladych kadencji Sarkozy’ego i Hollande’a. Unikając typowo francuskiego zafiksowania na kwestiach okołoprezydenckich, gros miejsca poświęcam sprawom europejskim i międzynarodowym. Po wydaniu w 2013 roku Kapitału w XXI wieku miałem okazję brać udział w debatach na temat rosnących nierówności w wielu krajach na świecie, od Meksyku przez Republikę Południowej Afryki, Brazylię, kraje Bliskiego Wschodu i Chiny po Indie. Wiele z moich tekstów opiera się na toczonych przy tej okazji dyskusjach ze studentami, aktywistami, czytelnikami, autorami, działaczami społeczeństwa obywatelskiego i postaciami ze świata ekonomii, kultury i polityki.

We Francji jak wszędzie na świecie zaangażowania politycznego nie da się sprowadzić do samych wyborów. Demokracja opiera się przede wszystkim na nieustannej konfrontacji idei, odmowie przyjmowania pewników i nieustępliwym kwestionowaniu pozycji dominacji i władzy. Zagadnienia ekonomiczne to nie kwestie techniczne, które lepiej pozostawić wąskiej kaście ekspertów. Są to problemy polityczne sensu stricto, z którymi każdy powinien się zapoznać, żeby wyrobić sobie własne, niezależne zdanie. Nie ma czegoś takiego jak prawa ekonomiczne. Istnieje natomiast pewien całokształt historycznych doświadczeń i trajektorii spinających wymiar narodowy z globalnym, które kształtowały się dzięki otwieraniu się nieprzewidzianych możliwości w warunkach niestabilnej i niedoskonałej instytucjonalnej prowizorki. Ludzkie społeczeństwa odwołują się do tych doświadczeń, aby wybierać lub wymyślać różne sposoby organizowania i regulowania stosunków własności i relacji społecznych. Jestem przekonany, że demokratyzacja wiedzy ekonomicznej i historycznej i badania w obszarze nauk społecznych przyczynią się do zmiany stosunku sił i demokratyzacji społeczeństw jako całości. Zawsze jest jakaś alternatywa – to pierwsza niewątpliwa lekcja wynikająca z historycznego i politycznego spojrzenia na gospodarkę. Szczególnie istotnym przykładem jest tu kwestia zadłużenia publicznego. Dziś próbuje się nam wmówić, że Grecy i inni południowi Europejczycy nie mają innego wyjścia i muszą przez dziesięciolecia zwracać gigantyczne nadwyżki budżetowe, podczas gdy w latach 50. XX wieku Europa mogła się odbudować dzięki anulowaniu zadłużenia z przeszłości. Skorzystały na tym przede wszystkim Niemcy i Francja, które mogły swoje pieniądze inwestować we wzrost gospodarczy i w przyszłość.

Liczne spotkania utwierdziły mnie w przekonaniu, że nierówności wywoływane przez zglobalizowany i zderegulowany kapitalizm nie mają zbyt wiele wspólnego z zasługami i efektywnością, na które powołują się beneficjenci systemu. W nieskończonej liczbie kombinacji dzisiejsza nierówność łączy dawne zaszłości, takie jak następstwa czystej dominacji społecznej czy dyskryminacji rasowej i społecznej, z nowszymi elementami, takimi jak sakralizowanie własności prywatnej czy stygmatyzacja tych, którym się nie powiodło – w obu przypadkach bywa z tym jeszcze gorzej niż na wcześniejszych etapach globalizacji. A to wszystko w okolicznościach, kiedy postępy wiedzy i technologii, a także różnorodność i inwencja na gruncie kultury mogłyby otworzyć drogę dla bezprecedensowego postępu o charakterze społecznym. Niestety przy braku adekwatnych uregulowań ekonomicznych i finansowych wzrost nierówności wiąże się z ogromnym ryzykiem pogłębiania się tożsamościowego zacietrzewienia i zamykania się w narodowych granicach, co dotyczy zarówno państw rozwiniętych, jak i ubogich i rozwijających się.

Jeśli pokusić się o podsumowanie okresu 2012 – 2016, to z pewnością najbardziej dramatycznym wydarzeniem okaże się wojna w Syrii i Iraku, która zdestabilizowała cały Bliski Wschód, przy okazji radykalnie (i zapewne nieodwracalnie) podając w wątpliwość regionalny system granic narzucony przez potęgi kolonialne umową Sykesa – Picota z 1916 roku. Pochodzenie tych konfliktów jest złożone i ma związek zarówno z zadawnionymi antagonizmami religijnymi, jak i z bardziej współczesnymi trudnościami w konstruowaniu państwa. Jest jednak oczywiste, że decydującą rolę odegrały zachodnie interwencje w ciągu ostatnich dziesięcioleci, zwłaszcza dwie wojny w Iraku w latach 1990 – 1991 i 2003 – 2011. W dłuższej perspektywie uderza natomiast, że Bliski Wschód (w ten sposób określać będziemy region rozciągający się od Egiptu po Iran i obejmujący też Syrię, Irak i Półwysep Arabski, zamieszkany w sumie przez blisko 300 milionów mieszkańców) stanowi nie tylko najbardziej niestabilny region świata, ale i naznaczony największymi nierównościami. Biorąc pod uwagę niesłychaną koncentrację zasobów naftowych na praktycznie niezamieszkanych terytoriach (nierówności terytorialne były wszak przesłanką dla próby zajęcia Kuwejtu przez Irak w 1990 roku), można oszacować, że do 10 % najbardziej uprzywilejowanych osób żyjących w regionie należy 60 – 70 % dochodu. To więcej niż w państwach cechujących się największymi nierównościami na świecie (w Brazylii i RPA do najlepiej sytuowanych 10 % trafia 50 – 60 % dochodu, w Stanach Zjednoczonych koło 50 %). To także znacznie więcej niż w Europie (30 – 40 %, podczas gdy ledwie sto lat temu było to 50 %, zanim wojny i państwowa polityka socjalna i fiskalna nie wyrównały warunków).

Warto także zauważyć, że w regionach świata najsilniej naznaczonych nierównościami część z nich wywodzi się z historycznego obciążenia dyskryminacją rasową (jest to oczywiste w odniesieniu do Afryki Południowej i Stanów Zjednoczonych, ale też Brazylii, gdzie w momencie abolicji w 1887 roku żyło 30 % niewolników), ale nie stosuje się to do krajów Bliskiego Wschodu. W tym regionie gigantyczne nierówności mają znacznie bardziej „nowoczesny” rodowód, ściśle związany ze współczesnym kształtem kapitalizmu, gdzie kluczową rolę odgrywa ropa naftowa i suwerenne fundusze finansowe (oraz oczywiście kolonialny system granic wytyczonych raczej arbitralnie i nadzorowanych przez zachodnie wojska).

Jeśli dodać do tego dyskryminację na rynku pracy (oraz niekiedy dyskryminację ze względu na sposób ubierania się), jakiej na ogromną skalę doświadczają w Europie osoby należące do populacji o arabsko-muzułmańskich korzeniach, a także fakt, że drobna, bierna i zradykalizowana część tej młodzieży usiłuje obecnie zaimportować bliskowschodnie konflikty na grunt europejski, ukaże nam się wybuchowy koktajl. Ani we Francji, ani w Europie rozwiązaniem nie będzie na pewno dodatkowa warstwa stygmatyzacji, jaką usiłowano wprowadzić przy okazji smutnej awantury o burkini (wszystko można bowiem wyrazić, nosząc minispódniczki, plisowane spódnice, T-shirty z rockowym bądź rewolucyjnym nadrukiem lub farbując włosy, wszystko poza przekonaniami religijnymi? to w oczywisty sposób bez sensu), lecz raczej ułatwianie dostępu do kształcenia i zatrudnienia. Należy też wreszcie przeciąć korupcyjne relacje z emirami i zacząć więcej uwagi poświęcać zrównoważonemu rozwojowi regionu.

Rozwiązaniem w regionie Bliskiego Wschodu na pewno nie będzie zmasowana inwazja na terytorium sąsiada, trzeba się raczej otworzyć na spokojną debatę o systemie granic i rozwijaniu regionalnych form politycznej integracji i redystrybucji. Konkretnie mówiąc – dzisiejszy Egipt znajduje się na krawędzi finansowej zapaści i ryzykuje, że Międzynarodowy Fundusz Walutowy narzuci mu niszczycielski reżim budżetowy, choć kwestią priorytetową powinno być inwestowanie w młodzież, która dziś ma przed sobą niszczejącą infrastrukturę publiczną i system edukacji w dość opłakanym stanie. Jest to kraj liczący 90 milionów mieszkańców, któremu grozi nowa społeczna i polityczna erupcja. Kilka lat temu kraje Zachodu doprowadziły do unieważnienia pierwszych prawdziwie demokratycznych wyborów, które tam przeprowadzono, inkasując przy okazji kilka miliardów za sprzedaż broni nowemu reżimowi opartemu na armii. Egipt z pewnością będzie się starał wyżebrać kolejną pożyczkę u niedalekich sąsiadów – Arabii Saudyjskiej czy Emiratów, którzy co prawda sami nie wiedzą, co robić z górami posiadanych pieniędzy, ale to nie znaczy, że będą gotowi łatwo się z nimi rozstać. Któregoś dnia jednak tego rodzaju redystrybucja na bazie solidarności będzie musiała na Bliskim Wschodzie dojść do skutku. Powinno się to odbywać w bardziej demokratycznych i przewidywalnych ramach, przypominających europejskie fundusze regionalne, które choć dalekie od doskonałości, w tym regionie przyczyniłyby się do zmniejszenia frustracji.

Z tego punktu widzenia można powiedzieć, że brexit (a przynajmniej fakt, że 52 % Brytyjczyków zagłosowało za opuszczeniem Unii Europejskiej, gdyż sam brexit wciąż jest jeszcze daleko przed nami) to drugie najbardziej znaczące wydarzenie okresu 2012 – 2016, choć bez wątpienia mniej dramatyczne niż wojna w Syrii i Iraku. Brexit nie tylko oznacza druzgoczącą porażkę Unii Europejskiej. Chodzi tu również o smutny znak dla wszystkich regionów na świecie, gdzie bardziej niż kiedykolwiek potrzeba takich lub innych oryginalnych i funkcjonalnych form regionalnej integracji politycznej. Sukces Unii Europejskiej mógłby stanowić inspirację dla lepiej zintegrowanej Ligi Arabskiej, a także dla przyszłych regionalnych związków politycznych w Ameryce Południowej, Afryce czy Azji – związków, które mogłyby zarazem odgrywać centralną rolę w debacie na temat wyzwań i redystrybucji na realną skalę całego świata, z oczywistą kwestią zmian klimatycznych na czele. Natomiast porażka Unii Europejskiej, z której zapytani o zdanie obywatele chcieliby wyjść jak najszybciej, może co najwyżej umocnić sceptycyzm wobec przekraczania ograniczeń państwa narodowego i wzmacniać politykę tożsamości oraz tendencje nacjonalistyczne na całym świecie.

Oto właściwy paradoks. Kraje całego świata bardziej niż kiedykolwiek są świadome, że potrzebują układów i traktatów międzynarodowych, które zabezpieczyłyby je rozwojowo, regulując przede wszystkim swobodny przepływ towarów, usług i kapitału (w mniejszym stopniu ludzi). Sama Wielka Brytania będzie się zresztą starała wynegocjować z krajami Unii Europejskiej jak najlepsze dla siebie warunki. Ale jednocześnie nie udaje nam się wytyczyć przestrzeni demokratycznej debaty, która umożliwiłaby publiczne omawianie treści takich uregulowań, nie ma kolektywnych i ponadnarodowych mechanizmów podejmowania decyzji, które pozwalałyby uwzględnić interesy i różnych narodów, i różnych klas społecznych, które dziś czują się bezustannie poświęcane na rzecz interesów najbogatszych i najbardziej mobilnych. Głosowanie za brexitem było nie tylko konsekwencją rosnącej ksenofobii starzejącego się angielskiego elektoratu i słabej partycypacji młodych w referendum. Odzwierciedla ono głębokie zmęczenie w obliczu niezdolności Unii Europejskiej do zdemokratyzowania samej siebie i do wzięcia pod uwagę tych, którzy tego najbardziej potrzebują.

Kolejni następujący po sobie niemieccy i francuscy decydenci od 2008 roku niosą ciężar ogromnej odpowiedzialności: obiektywnie rzecz biorąc, to ich katastrofalne zarządzanie kryzysem strefy euro dało impuls do ucieczki z tej piekielnej machiny. Egoistyczne i krótkowzroczne zarządzanie kryzysem z grubsza sprowadzało się do chowania się za niezwykle niskimi stopami procentowymi ich własnych krajów i blokowania południa Europy w próbach istotnej restrukturyzacji zadłużenia publicznego, co zresztą trwa do dziś. Udał im się niezwykły wyczyn: przekształcenie kryzysu wywodzącego się z prywatnego amerykańskiego sektora finansowego w trwały europejski kryzys finansów publicznych i to w sytuacji, gdy dług publiczny krajów strefy euro wcale nie był wyższy niż dług Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii czy Japonii w przeddzień kryzysu z 2008 roku!

Mimo wszystko chciałbym zakończyć tę przedmowę nutą optymizmu, gdyż w gruncie rzeczy wszystko to jest odwracalne, a najważniejszym zadaniem jest publiczna debata o tym, co powinno nastąpić. Mój optymizm płynie zwłaszcza z przekonania, że mężczyźni i kobiety mają niewyczerpane zdolności do współpracy i tworzenia, aczkolwiek z rzadka tylko fundują sobie dobre instytucje. Mężczyźni i kobiety są dobrzy. To instytucje są złe i powinno się je ulepszać. Wciąż należy mieć nadzieję, gdyż nie ma nic naturalnego czy immanentnego w tym, że solidarność jest lub jej nie ma: wszystko zależy od instytucjonalnych kompromisów, które się wypracuje. Żadne prawo naturalne nie nakazuje mieszkańcom Île-de-France czy Bawarii solidaryzować się raczej z ludźmi z regionu Berry czy Saksonii niż z Grekami albo Katalończykami. To tworzące wspólnotę instytucje – instytucje polityczne, przepisy wyborcze, systemy socjalne i fiskalne, infrastruktura publiczna i edukacja – otwierają lub zamykają drzwi dla solidarności.

Ryzykując, że zanudzę czytelnika, który znajdzie te same koncepcje i idee w zebranych tu felietonach, raz jeszcze podkreślę, że demokratyczna przebudowa instytucji europejskich pozwoli poszerzać solidarność i wdrażać skuteczniejsze strategie rozwojowe dla naszego kontynentu. Mówiąc ściślej, rady głów państw i ministrów finansów, które w Europie od dziesięcioleci pełnią funkcję zarządu, to maszynerie pozwalające ustawiać narodowe interesy przeciwko sobie i niedopuszczające do gorącej, pełnej spięć publicznej debaty przy podejmowaniu ważnych decyzji. Najbardziej obiecującą instytucją jest Parlament Europejski, tyle że pozostaje zbyt ekstraterytorialny i zupełnie pomija parlamenty krajowe, które jednak mimo wszystkich swych niedoskonałości pozostają fundamentem dwudziestowiecznej demokracji i państwa socjalnego. W taki czy inny sposób rozwiązaniem powinno być większe zaangażowanie parlamentów narodowych, choćby przez utworzenie Izby Parlamentarnej strefy euro składającej się z posłów do krajowych parlamentów z uwzględnieniem liczby ludności i ugrupowań politycznych. Prawdziwą demokratyczną suwerenność w Europie można byłoby wówczas oprzeć na suwerenności parlamentów krajowych, co dałoby mocne demokratyczne uprawomocnienie, pozwalające przyjąć tak potrzebne dziś rozwiązania socjalne, fiskalne i budżetowe. Możliwe jest wiele dodatkowych rozwiązań, ale jedno jest pewne: należy zrobić wszystko, by kandydaci we wszystkich przyszłych prawyborach i wyborach czuli się zobowiązani jasno wypowiedzieć się w tych sprawach. Nie wystarczy skarżyć się na obecny kształt Europy: trzeba wyłożyć na stół precyzyjne propozycje reform, a następnie wspólnie je rozpatrzeć i wypracować najlepszy z możliwych kompromisów.

Aby wprowadzić jeszcze jedną nutę optymizmu, chciałbym zaznaczyć, że zasadniczo nie odczuwam żadnej nostalgii za czarodziejskim światem „wspaniałego trzydziestolecia” (któremu towarzyszyła wielowymiarowa dyskryminacja i nierówności, głównie patriarchalne i postkolonialne). Nie podpisuję się także pod fałszywym przekonaniem, że pojawienie się w latach 80. i 90. XX wieku neoliberalizmu raz na zawsze zablokowało świetlany marsz społecznego postępu. Mimo trudności powolny proces konstruowania europejskiego państwa socjalnego wciąż trwa na kilku przynajmniej frontach od lat 90. We Francji wypracowano na przykład powszechne ubezpieczenie zdrowotne (wcześniej panował tu pokawałkowany i nieczytelny system, jaki dziś niestety wciąż obserwujemy w obszarze emerytur), w Wielkiej Brytanii i w Niemczech wprowadzono minimalne wynagrodzenie (choć częściowo oznaczało to niestety spadek uzwiązkowienia), we Francji wprowadzono miejsca pracownicze w decyzyjnych organach wewnętrznych, niebawem można się tego spodziewać także w Wielkiej Brytanii (niemniej rozwiązania te nie są imponujące w porównaniu choćby z systemami funkcjonującymi od dziesięcioleci w Niemczech i Szwecji, choć i tam przydałoby się je ulepszyć), w wielu krajach europejskich wprowadzono reguły anonimizacji, które pozwalają w toku edukacji zapewniać możliwie jak największą równość (choć niestety brak przejrzystości i demokratycznej dyskusji wokół tych mechanizmów woła o pomstę do nieba). Debaty będą się nadal toczyć, a konkretne decyzje zależeć będą przede wszystkim od zdolności obywateli – i różnych grup społecznych – do walki, do wychodzenia poza granice dotychczasowych doświadczeń i poza krótkowzroczne egoizmy. W każdym razie końca historii jeszcze nie widać.

Progresywna powszechna składka socjalna a społeczny VAT

„Libération”, 17 stycznia 2012

Wszystko wskazuje na to, że rząd się przygotowuje, żeby na jutrzejszym szczycie społecznym ogłosić masowy transfer składek społecznych w kierunku swoistej hybrydy łączącej cechy VAT i powszechnej składki socjalnej (CSG – contribution sociale généralisée). Jeśli zapadnie decyzja, by przyjąć scenariusz szeroko prezentowany w listopadzie przez MEDEF2, reforma mogłaby oznaczać przesunięcia prawie 50 miliardów składek płaconych przez pracodawcę w VAT (co miałoby obniżyć koszty pracy) i ponad 20 miliardów euro składek odprowadzanych przez pracownika do CSG (co podniosłoby wynagrodzenia netto na kilka miesięcy przed wyborami i pozwoliłoby łatwiej przełknąć gorzką pigułkę wzrostu VAT). W obliczu takiego posunięcia na ostatnią chwilę lewica nie powinna zadowalać się krytykowaniem niestrudzonej nadaktywności prezydenta, który zarazem jest kandydatem3 i będzie gotowy na wszystko, by zachować swój stołek. Reforma finansowania osłon społecznych jest istotną kwestią. Opozycja powinna wykorzystać tę okazję i zdystansować się od fiskalnego zamieszania ostatnich dwóch tygodni i pokazać Francji, że jest gotowa przejąć stery rządów. W tym celu powinna sformułować szczegółowe kontrpropozycje, które byłyby i bardziej sprawiedliwe, i bardziej efektywne niż propozycja prawicy.

O co konkretnie chodzi? Nasz system osłon społecznych opiera się zbyt mocno na kontrybucjach społecznych ściąganych od samych wynagrodzeń. Jest to może zasadne w przypadku finansowania dochodów zastępczych (emerytury, zasiłki dla bezrobotnych), ale do francuskiej specyfiki należy wykorzystywanie składek również do finansowania wydatków społecznych takich jak ubezpieczenie zdrowotne czy polityka rodzinna. Częściowo rozwiązano ten problem w odniesieniu do składek chorobowych i rodzinnych, stopniowo od 1990 roku zastępując je CSG, daniną, która ma tę zaletę, że nalicza się ją od wszystkich dochodów, co przekłada się na bardzo wysokie wpływy: prawie 12,5 miliarda euro za punkt procentowy (5,5 miliarda od wynagrodzeń w sektorze prywatnym, 2 od wynagrodzeń w sektorze publicznym, 1 miliard od dochodów poza wynagrodzeniami, 3 od dochodów zastępczych i 1 miliard od dochodów generowanych przez własność: odsetek, dywidend czy czynszów), co pozwoliło zmniejszyć presję wywieraną na pracowników4. Nic natomiast nie zmieniło się w odniesieniu do największego kawałka tortu, to znaczy składek odprowadzanych przez pracodawcę. Obecnie składki płacone przez pracodawców wynoszą 12,8 % na ubezpieczenie chorobowe i 5,4 % na składkę rodzinną, a więc 18,2 % wynagrodzenia brutto (ponad 20 %, jeśli dodać do tego rozmaite obciążenia wprowadzane, by sfinansować budowę, dokształcanie i tym podobne, które nie mają żadnego powodu wynikać wyłącznie z wynagrodzeń). Wyobrażenie, że taką masę składek (ponad 110 miliardów euro, dwa razy więcej niż wpływy z tytułu podatku dochodowego!) da się przesunąć w stronę VAT, jest oderwane od rzeczywistości. Poza zwyczajowymi argumentami o niesprawiedliwości takiego rozwiązania warto podkreślić, że obszar wpływów z VAT jest bardzo wąski (mniej niż 6 miliardów euro za punkt dla podstawowej stawki VAT, a więc dwa razy mniej niż CSG), co często tłumaczy się istnieniem pomniejszonych stawek (kosztownych i niezbyt efektywnych z punktu widzenia zakładanego celu), ale i tym, że wielu konsumentów VAT-u nie płaci (dotyczy to przede wszystkim nieruchomości i finansów), a najlepiej sytuowani konsumują zaledwie część swoich dochodów.

W górnolotnym scenariuszu MEDEF-u należałoby podnieść podstawową stawkę VAT do 25 % (a obniżoną do 12 %), co sfinansowałoby przeniesienie 2,1 punktu procentowego składki chorobowej i 5,4 punktu składki rodzinnej, a więc 7,5 punktu składki odprowadzanej przez pracodawcę. Aby przesunąć całość 18,2 punktu, należałoby podnieść VAT do ponad 35 %! Cios w siłę nabywczą byłby tym dotkliwszy, że VAT jak wszystkie podatki pośrednie jest ślepy na to, jak się rozkłada, i nie pozwala osłaniać najniższych dochodów. Społeczny VAT po prostu nie radzi sobie z tym wyzwaniem. CSG to potencjalnie znacznie lepsze narzędzie do przeprowadzenia reformy wymiaru składek płaconych przez pracodawcę. Pod dwoma jednakże warunkami.

Po pierwsze, należy prawnie zobowiązać pracodawców do podniesienia wynagrodzeń brutto dla wszystkich już zatrudnionych o sumę równoważną spadkowi wartości składek. Obniżka kosztów pracy – dla danego wynagrodzenia brutto – będzie miała zastosowanie w przypadku nowo zatrudnionych i podwyżek, ale nie może się odbywać kosztem tych, którzy już pracują! Po drugie, należy stworzyć rzeczywiście progresywny CSG. Zbyt długo omijano ten problem, klecąc prowizoryczne mechanizmy ad hoc dla niskich wynagrodzeń: emerytury i zasiłki dla bezrobotnych poniżej pewnego progu są zwolnione z CSG lub opodatkowane na niższej stopie, a przy niskich wynagrodzeniach połowa lub trzy czwarte CSG podlega zwrotowi części zaliczek (z rocznym opóźnieniem). Potrzebna jest tymczasem progresywna tabela stosująca się do wszystkich form dochodowych w jednakowy sposób. Na przykład, aby uzyskać wpływ w wysokości 12 miliardów euro, można albo opodatkować wszystkie dochody na poziomie 1 %, albo zastosować progresywne stawki idące od 0 % dla miesięcznych dochodów niższych niż 2000 euro brutto, przez 1 % dla miesięcznych dochodów brutto od 2000 do 4500 euro, do 2 % dla dochodów wyższych niż 4500 euro. Dzięki temu, że pozwala pogodzić efektywność poboru i sprawiedliwość w rozłożeniu ciężaru, progresywny CSG stanowi jedyny wiarygodny substytut dla społecznego VAT-u.

Różnice między Francją a Niemcami

„Libération”, 14 lutego 2012

Dane z 2011 roku wskazują na pogarszanie się sytuacji. Niepokojący deficyt handlowy Francji przekroczył już 70 miliardów euro (to ponad 3 % francuskiego PKB), za to kolosalna niemiecka nadwyżka wzrosła do 160 miliardów euro (ponad 6 % niemieckiego PKB). Od 1950 roku deficyt francuski nigdy nie osiągnął takich rozmiarów (poprzedni rekord w latach 1980 – 1982 wynosił 2 % PKB). I znowu – nigdy od 1950 roku niemiecka nadwyżka nie była tak wielka (dla przypomnienia: nadwyżka handlowa Chin wynosi 3 %).

Jeszcze w 2002 roku, kiedy do władzy powróciła prawica, oba kraje miały porównywalne nadwyżki (2 % PKB), podobny poziom bezrobocia (8 %), deficyt publiczny na podobnym poziomie (2 % PKB). W okresie 1980 – 2010 uśredniony bilans handlowy Francji był zrównoważony. Dziś tymczasem stopa bezrobocia we Francji sięga 10 % (6 % w Niemczech), a deficyt budżetowy – 5 % PKB (po drugiej stronie Renu to 1 %).

Prawica, która bardzo lubi się przedstawiać jako dobry zarządca, od dziesięciu lat niepodzielnie sprawuje władzę we Francji. Prawda wygląda tak, że bilans ekonomiczny tych rządów jest katastrofalny. Aparat produkcji jest w opłakanym stanie, kształcenie i innowacyjność musiały ustąpić miejsca humorystycznym dopłatom do nadgodzin, a ponadto obserwujemy marnotrawienie publicznych pieniędzy na niespotykaną skalę, włącznie z bezsensownymi podatkowymi prezentami ofiarowanymi… darczyńcom UMP5. Podatek solidarnościowy od fortuny (ISF) przyniesie więc w roku 2012 dwakroć mniej pieniędzy niż w 2007, mimo że majątki powiększyły się o 30 %, a mówimy tu o okresie szalejącego kryzysu finansów publicznych. A ponieważ zwyczajowe wymówki już nie działają („To wina poprzedniego rządu!”), władza rzuca ludowi na żer bezrobotnych (prawie pięć milionów zarejestrowanych, kolejny rekord) oraz imigrantów. Jeśli dodać do tego, że trafił nam się prezydent konfabulant, który zajmuje się głoszeniem jawnych kłamstw wobec dziesiątków milionów Francuzów, nasuwa się jeden wniosek: wymiana polityczna stała się kwestią publicznej higieny.

Tak niepokojąca sytuacja gospodarcza wymaga od lewicy śmiałości i wyobraźni. Przede wszystkim lewica powinna podnieść tę kwestię na szczeblu polityki europejskiej. Niemcy mają swój udział w odpowiedzialności za tak ogromne różnice w wynikach obu krajów. Nadmiernie ograniczając swój popyt wewnętrzny (po drugiej stronie Renu udział wynagrodzeń w PKB spadł od 2002 roku do dziś o 5 %), Berlin rozgrywa strategię, której nie da się utrzymać na poziomie całej Unii Europejskiej. Z nadwyżką handlową rzędu 6 % PKB rocznie Niemcy będą w stanie w ciągu pięciu lat wykupić cały upłynniony indeks CAC406 lub wszystkie nieruchomości Paryża (każde warte jakieś 800 miliardów euro). Niemcy nie potrzebują takich rezerw! A unia monetarna nie może funkcjonować przy takiej nierównowadze. Francja i Niemcy potrzebują za to silnej i zjednoczonej Europy, która pozwoli odzyskać kontrolę nad rozszalałym globalnym kapitalizmem finansowym. Do tego potrzeba nowego traktatu europejskiego, opartego na strategii prowzrostowej, uwspólnionym długu publicznym oraz unii narodowych parlamentów tych krajów, które zechcą zrobić taki krok naprzód. Niemcy, bardziej od nas zaawansowane w myśleniu o uniach politycznych, powinny zrozumieć tę kwestię i pewnie zrozumieją.

Francja także ponosi odpowiedzialność za zróżnicowanie na linii Francja – Niemcy. Trzeba oddać François Hollande’owi, że w tej kampanii powiedział, skąd weźmie dodatkowe 30 miliardów euro z poborów podatkowych, które pozwolą przywrócić równowagę naszych finansów publicznych – niestety, na razie w jego programie niemal nieobecne są projekty strukturalnych reform. Finansowanie naszych osłon socjalnych w nadmiernym stopniu opiera się na pracy, poza tym powinno zostać głęboko zreformowane. Z grubsza rzecz biorąc, na 40 punktów procentowych składek odprowadzanych przez pracodawcę od wynagrodzenia brutto ledwie połowa da się uzasadnić (składki emerytalne i na wypadek bezrobocia), reszta zaś (chorobowe, rodzinne, edukacyjne, budowlane…) powinna opierać się na szerzej definiowanych podstawach opodatkowania. Dobrym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie naprawdę progresywnej składki CSG, która byłaby zarazem bardziej sprawiedliwa i skuteczniejsza niż społeczny VAT. W szerszej perspektywie natomiast należałoby pilnie uprościć i zmodernizować nasz system podatkowy, który jest archaiczny, złożony i z punktu widzenia działalności gospodarczej nieprzewidywalny. Jesteśmy na przykład jedynym krajem, który nie przeszedł jeszcze na pobór podatków u źródła7. Tymczasem odpowiedzialny w kampanii Hollande’a za kwestie fiskalne Jérôme Cahuzac z dumą wyjaśniał ostatnio, że w ciągu pierwszej kadencji nic nie da się zrobić, gdyż tego rodzaju reforma wymaga kilku pięcioletnich mandatów… tymczasem wszystkie sąsiadujące z Francją kraje potrafiły ją przeprowadzić w ciągu roku i to w epoce, kiedy jeszcze nie było mowy o informatyzacji! To wszystko nie odpowiada powadze sytuacji. Przykłady można by mnożyć. Jeśli chodzi o emerytury, należałoby spłaszczyć całość systemu, ujednolicając różne systemy emerytalne, tak by skonsolidować i zdynamizować złożone trajektorie zawodowe, a także wprowadzić indywidualne konta uprawnień do kształcenia ustawicznego8. Wymiana polityczna nie powinna następować z automatu.

Uniwersytety: kłamstwa Sarkozy’ego

„Libération”, 13 marca 2012

Jeśli chodzi o najbardziej bezwstydne kłamstwa kończącej się właśnie pięcioletniej kadencji prezydenta, specjalne miejsce zajmuje szkolnictwo wyższe i nauka. „Priorytet wśród priorytetów”, „narodowa racja”, „bezprecedensowe nakłady finansowe”… nigdy nie brakowało superlatyw, gdy chodziło o wyjaśnianie krajowi i przekonywanie mediów, że dla władzy dzierżącej stery Francji inwestycje w kapitał ludzki stanowią centralną oś polityki. A jednak uniwersytety ciągle demonstrują i wyraźnie przygotowują się do głosowania przeciwko Sarkozy’emu. Kto więc ma rację? Czy nauczyciele akademiccy i badacze są niepoprawnymi lewakami, niewdzięcznikami niezdolnymi do przyznania, że prawica nareszcie prowadzi jakąś pozytywną działalność i przyznaje im dodatkowe środki? Czy to raczej Sarkozy znowu kłamał z taką pewnością siebie, że wielu obserwatorów dało się na to nabrać? Prawda wymaga, by przyznać, że kolejny raz mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem, przypadkiem prezydenta konfabulanta.

Wróćmy do wątku ustaw o finansowaniu i dokumentów budżetowych. W 2012 roku całkowity budżet na naukę i szkolnictwo wyższe będzie wynosił 25,4 miliarda euro (czyli nieco więcej niż 1,2 % PKB). Z tej sumy połowa pójdzie na dydaktykę i badania uniwersyteckie (12,5 miliarda euro). Jest to cała suma, która dotrze do uniwersytetów i różnych szkół oraz instytutów bez względu na to, jakim resortom podlegają. Druga połowa pójdzie na wsparcie dla studentów (2,2 miliarda) i do rozmaitych organów badawczych: CNRS, ANR, Inra, Inserm, a także na badania kosmiczne, nuklearne i tak dalej (10,7 miliarda).

W 2007 roku podział środków był dość podobny, a całkowity budżet na naukę i szkolnictwo wyższe wynosił 21,3 miliarda euro, z czego 10,7 miliarda przeznaczone było na szkolnictwo wyższe i badania uniwersyteckie. W ciągu pięciu lat nastąpił więc wzrost całej sumy o 19,2 %, a części idącej do uniwersytetów i szkół – o 16,8 %. Należy oczywiście uwzględnić inflację, która od stycznia 2007 roku do stycznia 2012 roku wyniosła 9,7 %. Realny wzrost sięga więc ledwie 7 – 8 % na przestrzeni pięciu lat, czyli nieco tylko więcej niż 1 % rocznie. Można pocieszać się konstatacją, że jest to bądź co bądź ciągle trochę więcej niż wzrost PKB za ten okres. Jeśli jednak dodać, że liczba studentów zwiększyła się przez ten czas o 5 % (z 2,2 miliona do 2,3 miliona), wniosek jest oczywisty. A w kadencji 2007 – 2012, mimo rozlicznych deklaracji, inwestycje w kapitał ludzki we Francji stały praktycznie w miejscu. Sporadycznie pojawiające się nowe środki skądinąd skupione były tylko w niektórych obszarach strategicznych i wydatkowane w formie coraz bardziej skomplikowanych i zbiurokratyzowanych przetargów (inflacja liczby skrótowców zdecydowanie przekroczyła inflację budżetową: Pres, Labex, Idex, Equipex…). Przy okazji zaczęto tworzyć gigantyczne, niedające się zarządzać struktury (inwestycje w Paryżu obejmują po 100 000 – 150 000 studentów każda, podczas gdy Harvard, Stanford czy MIT zadowalają się niespełna 40 000 studentów. Naprawdę ktoś sobie wyobrażał, że pozwoli się nam to wspiąć trzy razy wyżej w rankingach uczelni?). Nic więc dziwnego, że budżety podstawowe w istocie po prostu zmalały. Nie dziwi też, że akademicy, którzy a priori potrafią liczyć, którzy widzą, jak wszędzie wokół nich zmniejszają się zdolności kredytowe i znikają miejsca pracy i którzy nierzadko podjęli decyzję o powrocie z dużo bardziej szczodrych dla nich krajów (lub o tym, by jednak nie wyjeżdżać), mają zdecydowanie dość wyzywania ich od niewdzięczników i bananowej młodzieży.

W każdym razie jedno jest pewne: ten typ prezydentury nie pozwoli nam nadrobić zapóźnienia względem państw najbardziej rozwiniętych. Doliczając środki organizacji badawczych do środków na studentów (co samo w sobie jest wątpliwe), z ledwością dochodzimy we Francji do kwot rzędu 10 000 euro na studenta, podczas gdy Stany Zjednoczone wydają ponad 30 000 euro. W takim tempie zasypanie tej przepaści zajmie nam kilka stuleci! Nie dajmy się zwieść: to właśnie inwestycje w kampusy uniwersyteckie pozwoliły Stanom Zjednoczonym zachować ekonomiczną przewagę i wpływy intelektualne oraz kulturalne mimo coraz bardziej oczywistych defektów tamtejszego modelu społeczno-politycznego, który generuje gigantyczne nierówności. Aby Francja znalazła swoje miejsce w XXI wieku, powinniśmy wreszcie postawić na kapitał ludzki i ustalić jasne priorytety budżetowe. Wystarczy 6 miliardów euro, aby zwiększyć o 50 % środki na wszystkie uniwersytety i szkoły, a to przygotuje nas na wyzwania przyszłości znacznie skuteczniej niż wydawanie co roku 6 miliardów euro na subwencjonowanie nadgodzin lub tracenie 6 miliardów z tytułu zwolnień z podatku solidarnościowego od fortuny czy z podatku od spadków i darowizn. Czas najwyższy, by w kampanii wyborczej podjęto tę kwestię i by kandydaci złożyli konkretne deklaracje.

Sarkozystowska pustka

„Libération”, 9 kwietnia 2012

W programie ujawnionym przez kandydata Sarkozy’ego 5 kwietnia najbardziej uderza pustka. Istna próżnia kosmiczna. Ogólnie jeśli chodzi o makroekonomiczny klincz, to mamy do czynienia jak gdyby z kopiuj – wklej z François Hollande’a. W dokumentach opublikowanych w styczniu na stronach kampanii kandydat socjalistów zapowiedział, jak będzie ewoluować trajektoria wydatków i przychodów, która pozwoli zredukować deficyt z 4,5 % PKB w 2012 roku do 0 % w 2017 roku, zadłużenie zaś z 88,7 % do 80,2 % PKB. Trzy miesiące później, po dogłębnej refleksji wspieranej przez cały aparat państwowy, urzędujący prezydent przedstawił trajektorię, która pozwoli zredukować deficyt z 4,4 % PKB w 2012 roku, a nawet osiągnąć nadwyżkę 0,5 % w 2017 roku, natomiast dług publiczny zmniejszyć z 89,2 % do 80,2 %. W planie Hollande’a obniżenie deficytu o 4,5 % miało nastąpić dzięki obniżce wydatków o 2,7 punktu procentowego i podwyżce wpływów podatkowych o 1,8 punktu. U Sarkozy’ego redukcja deficytu o 4,9 punktu zakładała 3,7 punktu obniżki wydatków i zwiększenia wpływów z podatków o 1,2 punktu. Innymi słowy, u Hollande’a poważna jedna trzecia wysiłku koncentruje się na zwiększaniu wpływów, podczas gdy u Sarkozy’ego sprowadza się to do małej jednej czwartej. W rzeczywistości rozziew ten nie ma wielkiego znaczenia, biorąc pod uwagę, że tego typu obliczenia zawsze są mocno niepewne. Obaj kandydaci skupiają się przede wszystkim na tym, by wydatki rosły wolniej niż PKB. Prawdziwa różnica tkwi w tym, że Hollande przy wszystkich swoich niedostatkach dość jasno komunikuje, skąd weźmie dodatkowe wpływy do budżetu (podatek od fortuny, od dochodów kapitałowych, spadków i tak dalej), natomiast ustępujący prezydent robi wszystko, by zamaskować swój antyspołeczny program fiskalny (opodatkowanie ubezpieczeń wzajemnych, VAT, zamrożenie tabeli wynagrodzeń i tak dalej).

Jeśli przyjrzeć się szczegółom rozwiązań ogłoszonych 5