Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dobry troll

Dobry troll

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64682-64-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dobry troll

Ta książka może obrazić wszystkie twoje uczucia religijne. Przed lekturą skonsultuj się z księdzem lub katechetą!

 

Czuję się jakbym sam napisał tę książkę.
Marek Raczkowski, rysownik

Arcydzieło!
Rafał Werczyński, były szef komunikacji Pudelek.pl

Nie chcielibyście go spotkać na swojej drodze. On was zapewne też nie. Bezczelny, chamski, nielubiany. Zawzięty troll, którego największą pasją jest wkurzanie ludzi. Kłamie, manipuluje, krzywdzi i sieje chaos. A wszystko to wyłącznie dla zabawy. Ale czy na pewno? Choć trolling okazuje się być pokupnym towarem na rynku, a główny bohater odnosi zawrotny sukces medialny i staje się przedsiębiorcą oraz celebrytą, to nie wszystko idzie po jego myśli. Na świecie jest mnóstwo ludzi, którzy nie rozumieją żartów, co z czasem może doprowadzić do tragedii.

 

W swojej najnowszej powieści znany warszawski imprezowicz obnaża życie mieszczańskiej klasy średniej, udowadnia, że nasza planeta umiera oraz obnaża absurdy religii i prawdziwe oblicze Jana Pawła II, ale przede wszystkim bezczelnie wyszydza i piętnuje brak poczucia humoru naszego społeczeństwa. Czytając, trudno przestać się śmiać.

 

Jaś Kapela - poeta, pisarz i felietonista, członek zespołu Krytyki Politycznej, ostatnio pisze głównie o globalnym ociepleniu na stronie globalweatherstations.com, ale znacie go stąd, że zgłosił do prokuratury Rafała Ziemkiewicza za obrażanie papieża. Dobry troll to jego trzecia powieść.

Polecane książki

Publikacja stanowi kompleksowe opracowanie dotyczące instytucji biegłego w postępowaniu sądowym cywilnym i karnym. Autorki poza rozważaniami teoretycznymi wykorzystały także bogatą judykaturę Sądu Najwyższego oraz sądów powszechnych. Czytelnika może szczególnie zainteresować: - kompleksowe zapreze...
Ani złego słowa to nagradzana powieść o odmienności, imigracji i brutalności policji, ale także potędze słów i o tym, kto ma prawo mówić otwarcie o sobie i innych ludziach. Syn nigeryjskich imigrantów, Niru, wiedzie z pozoru idealne życie. Chodzi do kościoła, wierzy w Boga, jest wybitnym sportowcem,...
Od chwili wypadku samochodowego Arabella, sławna pianistka, przyzwyczaja się do nowego trybu życia. Z dala od ojca, który dotychczas organizował każdy jej dzień, wraca do zdrowia, korzystając z gościnności swojego dawnego znajomego. W pięknym domu Ethana Arabella znajduje spokój or...
Praktyczny poradnik o tym, jak założyć działalność gospodarczą, gdzie dokonać zgłoszenia firmy, jakie wypełnić dokumenty, wybrać opodatkowania itd....
„Wspomnienia z roku 1870” to utwór, jak podaje autor, powstały na bazie opowiadania pruskiego żołnierza. Wydany w 1894 roku. Józef Atanazy Rogosz (1844–1896) był polskim pisarzem, wydawcą i publicystą. Brał udział w walkach powstania styczniowego, po którym wyemigrował. Przebywał głównie we Włoszech...
Dziesięcioletnia Immy wraz z rodziną ucieka od nawału problemów do malutkiej angielskiej wioski – Cambridgeshire. Znajdują tam uroczy stary, wiejski dom – idealny, by zacząć w nim nowe życie. Jedynym niepokojącym akcentem jest stare, ciemne i dzikie drzewo morwy rosnące na tyłach ogrodu. Obawę wzbud...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jaś Kapela

Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę. Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną” […]. I stało się tak. A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre.

Księga Rodzaju

Wśród wyższych funkcjonariuszy partyjnych spotkałem wielu zdolnych i pracowitych ludzi. Byli oni inteligentni i oddani sprawie, ale żaden z nich chyba nie przypuszczał, że ich udział w rządzeniu Niemcami zostanie później poddany tak surowemu osądowi historii.

WALTER SCHELLENBERG,Wspomnienia

1

Jeszcze młodym płodem będąc, nienawidziłem świata i ludzi. Być może już wówczas przeczuwałem, co mnie spotka z ich strony.

Była ciepła sierpniowa noc. Jeffrey Sachs opuścił właśnie mieszkanie Jacka Kuronia, aby udać się do siedziby „Gazety Wyborczej” i spisać plan Balcerowicza, podczas gdy moja mama szczytowała wbita w meblościankę.

– SO-LI-DAR-NOŚĆ – krzyczała mama, sylabizując.

– Kto cię rucha? – szeptał jej do ucha mój ojciec, nie przestając jednocześnie wykonywać zamaszystych ruchów udami.

– SO-LI-DAR-NOŚĆ!

Po plecach ojca spływa pot. Oboje kompletnie spoceni i jeszcze bardziej szczęśliwi, jeszcze nie wiedzą, czym się skończy to niewinne spółkowanie. Stworzyli potwora. Doktor Frankenstein i jego dzielna kochanka, która z całych sił ściska okleinę paździerzowej płyty, choć czuje, że z każdym pchnięciem penisa i każdą zalewającą ją falą rozkoszy mebel traci na wytrzymałości.

– Ach, gdzie się podziały niegdysiejsze komody! – zacznie narzekać ojciec wiele lat później. – Gdzie te meble, których nie był w stanie naruszyć nie tylko ognisty wakacyjny seks, ale nawet cała kozacka orgia? Na takich komodach – wspomni ojciec, biadoląc nad powszechnym upadkiem obyczajów oraz jakości mebli kuchennych – jeśli stoły oraz łóżka były akurat zajęte przez kolegów wyższej rangi, można było zgwałcić pół okolicznej wioski, a człowiek miał pewność, że się nie rozpadną.

Na razie jednak rodzice korzystają z absencji babci, która jeszcze nie wie, że jej nieobecność zaowocuje wnukiem. Wnukiem, o którym zawsze marzyła i w imię którego torturowała rodziców, gdy przychodzili do nich goście mający własne pociechy.

– Felek jakoś potrafił zaciążyć Joankę. A ty co? Bezpłodny? – drwiła teatralnym szeptem, pochylając się ku mojemu ojcu nad stolikiem z ciastem drożdżowym i herbatą, do której prawie wpadł medalik z Matką Boską, zawsze noszony przez babcię na łańcuszku na szyi.

– Patrz, jak jej ładnie z brzuchem – zwracała się następnie do mojej matki. – Nie chciałabyś tak pięknie wyglądać?

Matka najpierw rozszarpywała babcię na strzępy, a następnie szczątki paliła na stosie, o ile wzrok mógł rozszarpywać na strzępy i palić na stosie.

– Przecież wiesz, mamo, że chcemy mieć dziecko, ale po prostu nie możemy sobie na razie na nie pozwolić.

– Pozwolić? A kto wam zabrania? – obruszała się babka, a rodzice zbywali ją milczeniem i zmieniali temat.

Z perspektywy czasu widzę, że babcia nie wiedziała, co mówi. Gdyby tylko umiała mnie przewidzieć, z pewnością dokonałaby na mnie postnatalnej aborcji młotkiem. Nie o takim wnuku marzyła. Nie na takiego wnuka miała nadzieję. Nie od dziś jednak wiadomo, że nadzieja matką głupich. Choć w moim wypadku – raczej wrednych.

Ojciec dymał moją matkę miarowo i stanowczo, niczym międzynarodowe korporacje polską gospodarkę. A następnie zlizywał jej pot z szyi i piersi, żeby ją jeszcze bardziej pobudzić. Dobrze pobudzoną gospodarkę dyma się najprzyjemniej. Matka już prawie umierała z rozkoszy, ale ojciec ciągle nie chciał skończyć. Skandowane przez moją matkę hasło „SO-LI-DAR-NOŚĆ” nie miało nic wspólnego z ordynarną krytyką polskiej transformacji, na jaką mogłoby w dzisiejszych okolicznościach wyglądać. Ojciec, zasłużony opozycjonista, chciał w ten symboliczny sposób jedynie poczuć się członkiem bezprecedensowego ruchu społecznego, któremu w pokojowy sposób udało się obalić autorytarny system i wprowadzić tak zwaną demokrację.

Członkiem „Solidarności” zresztą już był – teraz chce się poczuć Penisem. Wbijać się głęboko w konającą (z rozkoszy) Polskę Ludową. Być triumfującym dobrem. Wodospadem zwinnego nasienia, które wkrótce zapłodni ziemię. Tę ziemię. I będą na niej kwitnąć kościoły i supermarkety. I nastanie wolność, o którą tyle walczyliśmy. Ramię w ramię robotnicy z inteligentami, komuniści z wolnorynkowcami, hipisi z biznesmenami. Jarek Kaczyński z Donkiem Tuskiem. Anthony Macierewicz z Kingą Dunin. Wszyscy spotykali się na tych samych imprezach. Dziś nie spotykają się nawet w Sejmie, bo feminizm okazał się mieć mniejszą siłę rażenia niż samolot lądujący we mgle. Może dlatego, że emancypantki swych potencjalnych członków zabijają w aborcjach, in vitro oraz na oddziałach intensywnej terapii. Czyż to nie holokaust nienarodzonych feministek odpowiada za problemy z parytetami w polityce i radach nadzorczych?

Najwidoczniej feministyczna nazi-ideologia nie była jeszcze (a może już) dość popularna w latach antykomunistycznego przełomu, i moi rodzice, zamiast zrobić sobie aborcję, zdecydowali się urodzić dziecko. Zaczęli nawet rozmyślać nad ślubem kościelnym, ale ostatecznie uznali to za zbytnie zawracanie głowy. Poświęcić swój związek na ołtarzu ojczyzny przyszło im dopiero przed wyborami samorządowymi we wczesnych latach dziewięćdziesiątych, kiedy to ojciec zdecydował się kandydować.

– Tak bez ślubu do rady miasta? Urzędniczki podrywać? Jak to będzie wyglądać? – spytał jeden kolega w sztabie wyborczym.

Przekonał ojca. Dopiero z czasem okazało się, że prawda jest bardziej skomplikowana, ślub w niczym nie przeszkadza, a urzędniczki molestuje się najlepiej. Ale nie mówcie nikomu.

– SO-LI-DAR-NOŚĆ – krzyknęła matka po raz ostatni, a jej ciałem wstrząsnął orgazm potężny jak globalne ocieplenie.

Gdy zmęczeni, spoceni rodzice zalegają na dywanie, zaskakuje ich nagłe walenie w drzwi.

– Milicja? – odruchowo myśli ojciec, ale to nie jest milicja. Milicja nie nawiedzała obywateli o tak późnych porach. Nawet gdy obywatele byli niegrzeczni.

W drzwi walił oczywiście pan Władek, który pewnie już od dłuższego czasu czatował na korytarzu, chcąc wyczuć odpowiedni moment, żeby zapytać, czy nie mają pożyczyć trochę cukru, a przede wszystkim ujrzeć matkę w negliżu. Trudno mu się dziwić, matka była piękną kobietą. W przeciwieństwie do pana Władka, który nie tylko nie był kobietą, ale również był brzydki jak niemiecki goblin. Po moim urodzeniu okaże się, że dorównuję mu szpetotą, i stanie się to przedmiotem rodzinnej anegdoty: gdyby pan Władek nie wparował na miejsce poczęcia i nie gapił się na matkę z wybałuszonymi oczami i obleśnym uśmiechem, to może nie byłbym taki brzydki.

Nie wiem dlaczego, ale mnie to nigdy nie śmieszyło.

Z czasem zacznę podejrzewać, że coś jest na rzeczy. Niemożliwe, żeby ci ograniczeni mieszczanie byli moimi rodzicami. Muszę być adoptowany. Tak naprawdę jestem dzieckiem genialnego arystokraty i sprytnej prostytutki, którzy jednak mają ważniejsze rzeczy na głowie niż opieka nad dzieckiem i dlatego podrzucili mnie moim przybranym rodzicom. Ale nigdy nie znajdę na to dowodów.

O tym, że zostałem poczęty, gdy decydowały się losy wolnej Polski, dowiem się oczywiście o wiele później, podczas mocno zakrapianych świetnym czerwonym winem rodzinnych kolacji, gdy w którymś momencie rodzicom uda się połączyć fakty: oto kiedy uprawiali solidarnościowy seks, gdzieś w jakimś nieczynnym przedszkolu, w redakcji dopiero co powstałej gazety ważyły się losy ojczyzny. Wtedy nikt nie mógł podejrzewać, że jej kształt będzie zależał od kilku kartek zasmarowanych po nocy przez zmęczonego amerykańskiego ekonomistę oraz od bierności lokalnej władzy, która cieszyła się, że ktoś za nią tę koncepcyjną robotę wykonał i pozostaje tylko wdrażać zalecenia, aby rynek kwitł pięknie, a ludziom żyło się dostatniej.

Albo i nie.

2

Uroda matki w kontraście do mojej niezaprzeczalnej szpetoty budziła zdziwienie nie tylko bliższych i dalszych znajomych, ale również zupełnie obcych ludzi, którzy nieraz zaczepiali nas w drodze na spacer albo do sklepu.

– To pani dziecko? – Tak pewnie wyglądał mały Göring. Powodzenia.

– Ojcem był Jerzy Urban?

– O, gdzie pani kupiła taki kawał mięsa? Aaa, przepraszam.

– Musiała pani wiele nagrzeszyć…

– Wszyscy w domu zdrowi?

Niektórzy zwyczajnie mdleli.

Nic dziwnego, że matka miała tego dość:

– Nie, to nie jest moje dziecko, to tylko reklama aborcji.

Były to akurat czasy, gdy w Sejmie pracowano nad ustawą o planowaniu rodziny, która miała de facto zakazać przerywania ciąży w Polsce, więc większość ludzi chwytała żart. Choć nie wszystkich śmieszył.

Być może te oraz inne nieprzyjemności sprawiły, że rodzice oddali mnie na wychowanie babci. Bardziej prozaiczne wytłumaczenie głosi, że po prostu musieli skoncentrować się na pracy. Lata dziewięćdziesiąte to był w końcu czas zarabiania pieniążków.

– Wszystko chciano sprywatyzować, a przynajmniej chciała tego Unia Polityki Realnej – opowiadał mi kiedyś ojciec. – Może poza Belwederem, który Janusz Korwin-Mikke pragnął łaskawie oszczędzić. W końcu ktoś musiał być prezydentem (królem?) tej bananowej republiki. Prywatne sejm i senat to jest oczywiście pewien pomysł, który od czasu do czasu zresztą się pojawia. Przecież gdyby politycy musieli płacić za wynajmowanie krzesełek i biur w parlamencie, nie mówiąc o kosztach ogrzewania całej tej nieruchomości, to pewnie dobrze by się zastanowili, czy rzeczywiście pragną zostać posłami, czy może lepiej być wieczną pozaparlamentarną opozycją. Opozycją można być za darmo. No i tacy politycy, którzy musieliby za swoje zasiadanie w sejmie płacić, pewnie bardziej przykładaliby się do pracy. W końcu gdy za coś płacisz, to nie chcesz, żeby się zmarnowało. Jak masz karnet do teatru, to do niego chodzisz. Z sejmem pewnie byłoby tak samo.

– Chyba że masz tyle kasy, że masz karnety na wszystko i darmowe minuty do wszystkich – komentowałem złośliwie, gdyż lubiłem komentować złośliwie. – Skoro to taki świetny pomysł, to dlaczego nie spotkał się z powszechnym odzewem, a UPR zdobyła zaledwie trzy mandaty w sejmie pierwszej kadencji? – pytałem, udając zainteresowanie.

– Ludzie są tępi i nic nie rozumieją – tłumaczył mi ojciec. – Nie ostudziło to jednak zapału młodych konserwatywnych liberałów, przedstawili nawet projekt konstytucji, autorstwa Stanisława Michalkiewicza, skądinąd współzałożyciela UPR-u, znanego potem głównie z gromienia niecnych pomysłów Światowego Żydostwa na łamach Radia Maryja. Niestety, konstytucja, której pierwszy artykuł brzmiał „Polska jest Rzecząpospolitą”, również nie spotkała się z pozytywnym przyjęciem. Siedem długich lat trwało, nim udało się ustalić, że Polska nie jest rzeczą pospolitą, lecz dobrem wspólnym wszystkich obywateli.

– Oczywiście w międzyczasie zdążono już sporo tych wspólnych dóbr sprywatyzować – dodawałem.

– Polska może i jest dobrem wspólnym, ale lepiej, żeby polskie fabryki posiadał kapitał zagraniczny, jak uznano powszechnie w łamach sejmowych, nie bez podpowiedzi i wsparcia tegoż kapitału. Ale ja się z tym zgadzam. Faktem jest, że nie mieliśmy innego wyjścia, bo polskiego kapitału przecież wtedy nie było. Czego nie rozgrabili Niemcy i Sowieci, to rozkradli Żydzi i uciekli z tym do Izraela – reasumował ojciec.

Rodzice nie bardzo mieli co prywatyzować, bo posiadali tylko spółdzielcze mieszkanie, w który mieszkaliśmy razem z babcią, ale znali języki, byli wykształceni i wierzyli w kapitalizm. Niestety, nie mieli żadnego pomysłu na biznes, a tym bardziej środków, żeby taki biznes założyć. Tata po chemii, mama po historii sztuki. Wybierając się na studia, nie wierzyli, że PRL kiedykolwiek upadnie, a wykształcenie należy wybierać pod kątem użyteczności na rynku pracy. Posada na Uniwersytecie Warszawskim lub w przyzakładowym laboratorium badawczym wydawała się szczytem marzeń. Marzenia jednak szybko zaczęły ewoluować. Już nie spółdzielcze M2 w bloku, ale własny dom na przedmieściach. Wakacje nie nad Balatonem, ale co najmniej w Chorwacji. No i koniecznie sprowadzony z Zachodnich Niemiec samochód. Tymczasem laboratorium badawcze przy zakładzie pracy chronionej, w którym pracował mój ojciec, zlikwidowano jeszcze szybciej niż ów zakład, który w świetle nowych warunków okazał się wyjątkowo nierentowny. Pracy brakowało nawet dla tych, którzy mieli dwie sprawne ręce i łeb na karku, więc tym bardziej dla tych, którzy nie mogli się poszczycić ani jednym, ani drugim. Ojciec nawet się cieszył, że jego zwolniono jako pierwszego. Wystarczyło mu, że kiedyś spotkał w kolejce do sklepu pracującą z nim swego czasu panią Bożenkę, która postanowiła go zapytać – jako przedstawiciela zakładowej inteligencji i członka NSZZ „Solidarność”:

– Panie Henryku, panie Henryku, co z nami będzie? Czy to prawda, że chcą nas zamknąć? – Mimo lekkiego upośledzenia i oka zezującego w niewiadomą stronę mówiła podobno bardzo rzeczowo i wyraźnie. – Pan to sobie poradzi. Ale co z nami? Czy nigdy już nie będzie dla nas pracy?

Ojciec wspominał to wielokrotnie, bo wiedział, że pani Bożenka ma rację. Nadeszły nowe czasy, dla nieznających się na ekonomii elit Leszek Balcerowicz (człowiek, który nie potrafił wymyślić nawet planu nazwanego jego nazwiskiem) był bogiem, a inwalidzi kulą u jego cudownie uleczonej nogi, którą to kulę należało odrzucić sprawnym rzutem niewidzialnej ręki rynku. Ale tego nie powiedział pani Bożence. Pani Bożence nakłamał, że okres przejściowy wymaga wyrzeczeń, ale konieczne do przeprowadzenia reformy na dłuższą metę uwzględniają również liczne rozwiązania i osłony socjalne dla osób, które z oczywistych względów nie mogą się w bezpośredni sposób odnaleźć w kapitalistycznej gospodarce. Że przecież nie jest w niczyim interesie wykluczać z grona pracowników osób, które chcą pracować.

Pani Bożenka patrzyła na niego z niedowierzaniem, bo nie pierwszy raz w życiu wciskano jej kit. No ale co miała powiedzieć. Tylko potem czasem w domu nuciła sobie pod nosem: „Zło-dzie-je, zło-dzie-je, zło-dzie-je”.

– Przepraszam, ale chyba zapomniałem wyłączyć żelazko – zakończył swoją przemowę ojciec i uciekł do domu, gdzie został zbesztany za niekupienie mięsa.

A może to wcale nie było mięso? Może to było sumienie.

3

Od małego byłem wrednym gnojkiem. Wiele lat później w internecie przeczytałem, że pewnie zgwałcił mnie analnie Jan Paweł II. Albo ktoś jemu podobny. Ludzie różne rzeczy piszą w internecie, ale mądrzy ludzie mawiają, że w każdej plotce czy w każdej teorii spiskowej jest trochę prawdy. Pisano też, że w czasie II wojny światowej Karol Wojtyła działał na kilku frontach. Miał być znany jako „bestia z Wadowic”, a w 1943 roku był ponoć katem polskiego Wołynia. Trochę powątpiewałem w te wieści. Może wcale mnie nie zgwałcono. Może po prostu urodziłem się zły i wredny. I nie było ku temu żadnego powodu. Niektórzy po prostu rodzą się źli i wredni. Inni po prostu rodzą się inni.

Nie miałem jeszcze nawet dwóch lat, gdy przestraszyłem rodziców tak bardzo, że prawie osiwieli, a historia o tej przygodzie stała się jedną z popularniejszych rodzinnych anegdot. Któregoś dnia po prostu padłem na dywan i przestałem oddychać. Tak przynajmniej twierdzą rodzice. Czasami przejawiałem różne nieoczekiwane talenty. No i tak sobie zemdlałem, i leżę na tym paskudnym, wytartym dywanie, który pamięta pewnie jeszcze czasy najazdu Kara Mustafy na Wiedeń. Babki nie ma w domu, ojca też nie. Matka robi coś w kuchni. Słyszy, że w pokoju coś się przewróciło. Wchodzi i widzi, że leżę. Z początku myśli, że żartuję. Próbuje coś do mnie mówić, skłonić do poruszenia się. A ja nic. Mierzy puls, ale nic nie czuje.

Wtedy zaczęła serio się niepokoić. Badania wykazały kiedyś, że mam jakąś drobną wadę serca, ale nigdy nie było żadnych jej widocznych efektów. Matka jednak przypomniała sobie o tym i zaczęła się niepokoić jeszcze bardziej. Jednocześnie próbuje robić mi sztuczne oddychanie i dzwonić do szpitala, ale nikt nie odbiera. A ja ciągle wyglądam, jakbym nie oddychał. Dzwoni więc do ojca. Całe szczęście, że był akurat u kolegi i pod telefonem. Matka mówi, co się stało. Chcą mnie wieźć do szpitala. Ale nie mają samochodu. Tymczasem ja ciągle leżę i się nie ruszam. Kolega też nie ma samochodu, ale inny kolega ma poloneza. Biegną do kolegi. Nie otwiera. Pukają znowu. W końcu otwiera. Pożycza kluczyki i dowód rejestracyjny. Mówi, gdzie jest auto. Biegną do samochodu, ale nie mogą go znaleźć. W końcu jest. Pakują się do auta. Jadą do domu. Zbierają mnie z dywanu. Ciągle wyglądam jak trup. Matka jedzie z ojcem, kolega zostaje pilnować domu. Ojciec przerażony, matka płacze. Ale jadą. Pędzą. Czerwone światło, ale nikt nie jedzie, więc jadą na czerwonym. Oczywiście zza rogu wyjeżdża radiowóz i ich zatrzymuje.

– Dowodzik proszę. I dokumenciki – mówi pan policjant, gdy się zatrzymują.

– Panie, dziecko mi umiera! – krzyczy ojciec.

Policjant zerka do auta, gdzie matka trzyma mnie nieprzytomnego w ramionach. Wyglądam dosyć blado. Policjant przez chwilę się waha.

– Proszę jechać za nami, będziemy państwa eskortować – policjant wraca do radiowozu i włącza koguta. Rodzice jadą za policją. W końcu szpital. Kolejka.

Matka płacze, ojciec krzyczy, że potrzebny doktor. Ale jak na złość żaden się nie pojawia. Wreszcie jest. Bierze mnie od matki. Odzyskuję przytomność.

Robią mi całą serię badań na ostrym dyżurze. EGK, USG, KGB. Badania nic nie wykazują. Rodzice dostają skierowanie do Centrum Zdrowia Dziecka. Tam robią mi jeszcze więcej badań, które nic nie wykazują. Wszystkie wyniki w normie, a niektóre nawet lepiej. Nikt nie ma pojęcia, co się stało. Oprócz mnie.

Nigdy nikomu nie powiedziałem, że żartowałem.

Ale potem wielokrotnie korzystałem z patentu na chorobę. Tylko będąc chory, miałem pewność, że ktoś się mną zainteresuje, więc czy można mi się dziwić, że chorowałem, gdy potrzebowałem czułości? Z czasem tak bardzo weszło mi to w nawyk, że sam już nie wiedziałem, czy naprawdę jestem chory, czy to tylko potrzeba bliskości.

4

Gdy rodzicom nie podobało się coś, co robię, mówiłem im, żeby oddali mnie do adopcji i zrobili sobie inne, lepsze dziecko. Parę razy doprowadziłem w ten sposób matkę do płaczu. Zapewniała, że mnie kocha, ale jej nie wierzyłem.

– Skoro mnie kochasz, to dlaczego ciągle cię nie ma?

– Muszę chodzić do pracy.

– Mogę chodzić z tobą?

– To nie jest miejsce dla małych dzieci.

– A gdzie jest miejsce dla małych dzieci?

– W domu. Z babcią.

– Nie lubię z babcią. Babcia śmierdzi.

– Nie mów tak. To nieprawda.

– Prawda. Jak mnie nie lubisz, to czemu nie oddasz mnie do adopcji i nie zrobisz sobie innego dziecka?

I matka w płacz. Że musi chodzić do pracy.

Jakby mnie kochała, toby nie chodziła.

5

Powodów do płaczu i awantur zawsze było pod dostatkiem. Chciałem jeść, nie chciałem jeść. Chciałem wyjść, nie chciałem wyjść. Chciałem iść w prawo, a nie chciałem iść w lewo. Chciałem iść w lewo, nie chciałem iść w prawo. Chciałem jeść łyżeczką. Nie chciałem jeść łyżeczką. Każdy powód był dobry. Ale co ja poradzę, że zawsze chciałem czegoś innego, niż chcieli ode mnie inni? Podporządkowanie, do którego trenuje się dzieci od najmłodszych lat, nigdy nie było w mojej naturze. Raczej sprzeciw. Wieczny sprzeciw. Jestem tym duchem, który zawsze przeczy. (I słusznie, bo wszelkie istnienie zasługuje wyłącznie na zniszczenie). Nasrałbym wam na poduszkę, gdy nie to, że mam pieluszkę.

Ale nie zawsze tak było. Czasami bywałem pokorny i spokojny. Łagodny jak alpaka, potulny jak baranek boży. Patrzyłem w niebo i myślałem: piękne jesteś, niebo. Piękne jesteście, chmury. A zaraz spadnie z was piękny deszcz. Padaj, deszczu, padaj. Już nie mogę się doczekać, aż spadniesz.

Potrafiłem godzinami wyglądać przez okno. I tylko z rzadka chciałem wyskoczyć. To musiałoby być wspaniałe uczucie, rozbić się miękkim ciałkiem o betonowy chodnik. Ale jakoś nie wyskakiwałem. Chociaż już wtedy wiedziałem, że zawsze będę samotny.

6

Ojciec jeszcze przez jakiś czas starał się o posadę w fabrycznych laboratoriach badawczych. Jednak tego rodzaju ośrodki zamykano nawet w zakładach, których nie zamykano. Wyglądało na to, że nie trzeba było już nic badać ani wymyślać, gdyż wszystko zostało już zbadane i wymyślone za granicą, a nam pozostawało kupować licencje. Były też ciekawsze historie. Międzynarodowe korporacje wykupywały miejscowe firmy, które mogłyby być dla nich jakąkolwiek konkurencją. Rząd chętnie je sprzedawał za część ich wartości, bo w końcu prywatne znaczy lepsze. Nabywcy wywozili maszyny do swoich fabryk, ludzi zwalniali, a budynki burzyli, żeby nie trzeba było płacić podatku od nieruchomości. Prywatni właściciele wiedzą, jak się robi interesy. Całe szczęście, że w międzyczasie matce, dzięki znajomym z opozycji, udało się zahaczyć na etacie w „Gazecie Wyborczej”. Z początku miała pewne problemy z pisaniem o roszczeniowych związkowcach, zbyt wielu znała z czasów swojej działalności w KOR-ze, ale zacisnęła zęby i przywykła. Ktoś musiał zarabiać na rodzinę. Z pewnością nie zamierzali tego robić roszczeniowi związkowcy.

Ojciec był już jakiś czas bezrobotny, gdy w poszukiwaniu pracy z pomocą przyszedł mu ksiądz Stefan, znany kapelan opozycji, z ramienia Konferencji Episkopatu Polski uczestniczący w pracach nad pisaniem ustawy o stosunku państwa do Kościoła katolickiego w Rzeczypospolitej Polskiej.

– Dlaczego nie założycie związku wyznaniowego? – śmiał się jowialnie. – Wszystko nam dali, co chcieliśmy. Zero wtrącania się przez władzę, komisja majątkowa, co będzie nam zwracała ziemie odebrane przez komuszków… Klasztory, folwarki, szpitale, apteki. Wszystko! O ustawę antyaborcyjną i księży katechetów na etatach w szkołach pewnie jeszcze trzeba będzie trochę powalczyć. Ale kto się ośmieli odmówić Janowi Pawłowi Drugiemu? W końcu bez niego nie obaliliby komuny, he he. No i co dla was najważniejsze, kościoły są zwolnione z cła na darowizny. Mogę sobie sprowadzać, ile chcę, czekolady ze Szwajcarii czy wina z Portugalii. Wszystko bez cła. Jak trochę sprzedam znajomym, to wychodzi praktycznie darmo. (głośne beknięcie) No i mam już dwa samochody.

Rodzice słuchali tego z pewnym niedowierzaniem. Wśród ich bliskich znajomych nie było zbyt wielu religijnych osób, a z księdzem Stefanem kolegowali się głównie dlatego, że podobnie jak oni miał dość luźny stosunek do spraw kultu, choć przesadnie się z tym nie afiszował. Hierarchowie cenili go, gdyż potrafił rozmawiać z „komuszkami”, jak o nich mówił. Patrzyli na jego słabości z wyrozumiałością.

– Wystarczy, że zbierzecie podpisy od stu osób – tłumaczył dalej rodzicom. – Z waszymi znajomościami nie powinno to być problemem, mogą też być martwe, he he. Znaczy osoby. Podpisy muszą być żywe i zamaszyste. No i trzeba wymyślić jakieś obrzędy. Ale to przecież sama przyjemność. Hare, hare, hare Kryszna – ksiądz Stefan wstał z fotela i zaczął tańczyć dookoła stołu, naśladując widzianych zapewne gdzieś członków Międzynarodowego Towarzystwa Świadomości Kryszny.

Rodzice przez chwilę nawet się zastanawiali nad propozycją księdza Stefana, ale uznali, że nie mogą udawać wspólnoty wyznaniowej i okradać świeżo powstałego państwa, o którego wolność i dobrobyt przecież całkiem niedawno walczyli. Uważali, że należy płacić podatki, a zatem również cło. Dopiero wiele lat później, gdy pani z firmy księgowej, przełamując wstyd powiedzenia im, że są frajerami, wyznała, że spośród wszystkich znanych jej ludzi są jedynymi, którzy płacą czterdziestoprocentową, najwyższą stawkę podatku dochodowego, zmienili zdanie. Zaczęli optymalizować nie tylko dochody firmy, ale również własne. Cenili sobie zasadę, że w kulturalnym, opozycyjnym środowisku o pieniądzach się nie rozmawia, ale jednak ktoś mógł im powiedzieć wcześniej, że wszyscy oszukują fiskusa.

Ksiądz Stefan nie przejął się zbytnio oporem rodziców i z następnej wizyty za granicą przywiózł całe auto wyładowane kasetami VHS.

– Darowizna od wiernych z Wielkiej Brytanii, Niemiec i… – spojrzał na kasetę z filmem Amerykański ninja – nawet ze Stanów Zjednoczonych. Ponieważ nie mogę jako duchowy przewodnik zagubionych owieczek takich zberezeństw – tutaj sięgnął po kasetę Foxy Lady z grającą tytułową rolę Teresą Orlowski – na parafii trzymać, przekazuję to wam na przechowanie. Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy.

Kasety rzeczywiście cieszyły się sporym powodzeniem wśród sąsiadów, a dzięki skromnej opłacie pobieranej od wypożyczających już wkrótce ojciec mógł otworzyć w piwnicznym schronie wypożyczalnię VHS. Na cześć księdza Stefana punkt nazwał Świątynią VHS. Dzięki „darowiznom” wiernych z całego świata kolekcja wzbogacała się o wciąż nowe pozycje i cieszyła się niesłabnącym powodzeniem telemaniaków. Szybko udało się otworzyć filie (między innymi Kaplicę VHS, Kościół Wyznawców Wideo oraz Zakon Rycerzy Kasetowych) i rozlicznymi promocjami („przy wypożyczeniu trzech kaset guma Turbo gratis”) zakasować konkurencję. Tak zaczął się rodzinny biznes, który z czasem pewnie mógłby się zamienić w małe imperium, gdyby interesu nie zwęszyła zagraniczna konkurencja. Ojciec nie miał dość kasy, żeby ścigać się na inwestycje. A jakby tego było mało, Niemcy dostali zwolnienia podatkowe, bo obiecali zatrudnić dużo ludzi. Starzy byli bez szans. Na szczęście w międzyczasie ojciec zdążył już wyrobić sobie opinię sprawnego menedżera. Tak zaczęła się jego kariera zawodowego dyrektora i członka rad nadzorczych. Nie bez znaczenia były też oczywiście znajomości z czasów opozycji. W końcu jak już trzeba kogoś zatrudnić na odpowiedzialnym stanowisku, to lepiej osobę, o której się wie, że można na niej polegać.

7

Przedszkole numer 101 imienia Kubusia Puchatka, do którego prowadziła mnie babcia, mieściło się w dawnych koszarach. Wszystko było ładnie odremontowane, ale szybko zacząłem podejrzewać, że nikt nie powiedział pracującemu w nim zespołowi, że to już nie są koszary, tylko przedszkole, a my jesteśmy dziećmi, a nie żołnierzami wysyłanymi na front.

Przyznaję: nie byłem grzecznym dzieckiem. Popychałem, ciągnąłem za włosy, zabierałem innym maluchom zabawki. Ale zawsze miałem ku temu ważny powód. Na przykład chciałem się pobawić akurat tym misiem, z którym Ewelina bawiła się już pół godziny. Dobrze widziałem, że misia wcale nie cieszy zabawa z nią i chciałby się pobawić ze mną. Głupia suka Ewelina jednak nie potrafiła tego zrozumieć. Nie trafiały też do niej argumenty o sprawiedliwości społecznej. A przecież skoro miś jest wspólny, to każde z nas ma równe prawo się nim bawić. Ciągnięcie za włosy okazało się znacznie skuteczniejsze niż wyrafinowana, etyczna argumentacja. Dzięki współpracy misia, który sprawnym ruchem zatkał dziewczynce usta, udało się uniknąć interwencji ze strony pani Ewy. Co tym bardziej mnie cieszyło, zważywszy, że w opinii pani Ewy nic w przedszkolu nie umykało jej bystremu wzrokowi. Gdyby wiedziała, jak bardzo się myliła! Wstydziłaby się wstać z łóżka.

Dzieci w przedszkolu nie były zbyt rozgarnięte, ale przeważnie sympatyczne i w związku z tym niegroźne w bezpośrednim starciu. Przedszkolanki dysponowały jednak środkami represji, które do dzisiaj wspominam w mojej wdzięcznej pamięci. Wiedza, że bić należy mokrym ręcznikiem, żeby nie zostawiać śladów, przydała mi się w życiu jeszcze kilkakrotnie. Zamykanie na ciemnym i wilgotnym poddaszu sprawiło, że miałem dużo czasu na myślenie o porządku świata. Wielokrotne zmuszanie mnie do powtarzania: „Jestem niegrzecznym chłopcem, dlatego moi rodzice mnie nie kochają”, nauczyło mnie sporo o ludzkiej naturze. Dzięki zaklejaniu ust taśmą klejącą zrozumiałem, że warto czasami trzymać język za zębami (choć o tym akurat szybko zapomniałem). Groźby, że jak nie zjem obrzydliwej owsianki, to nie pójdę pobawić się na dwór, upewniły mnie w przekonaniu, że ludzie kłamią i nie należy im ufać. Na podwórku było bardzo fajnie.

Miałem jednak swoje momenty triumfu. Pewnego razu udało mi się odsunąć krzesło, na którym pani Ewa zamierzała właśnie usiąść, w związku z czym wywaliła się na dywan. Śmiechu i radości było co niemiara, ale przedszkolanka szybko zerwała się z podłogi i krzykiem oraz srogim wzrokiem przywołała dzieciaki do porządku. Następnie udzieliła mi na osobności lekcji wychowawczej przy pomocy mokrego ręcznika. Bolało, ale nie żałowałem.

Któregoś razu pani Ewa obiecała mi, że będę maszerował na czele pochodu tanecznego, który miał przywitać rodziców odwiedzających przedszkole z okazji dnia otwartego. Zależało mi na tym szczególnie, gdyż mieli przyjść również moi rodzice, a nie widywałem ich w tamtym okresie zbyt często. Gdy wracali z pracy, często już spałem. Czasami zaglądali do mojego pokoju, gdy jeszcze nie spałem, ale wtedy leżałem z zamkniętymi oczami i udawałem, że śpię. Nie wiem, dlaczego tak robiłem. Chyba liczyłem, że podejdą do mojego łóżka, żeby mnie obudzić i porozmawiać. Ale nigdy tego nie robili.

Gdy korowód zaczął się ustawiać, okazało się, że w pierwszej parze idą Ewelinka (śliczniutka, niebieskooka blondyneczka o kręconych włosach, imponująca jędza i konfidentka) i Piotrek (o aparycji przystojnego kretyna, którym zresztą był). Poszedłem do pani Ewy, aby zwrócić jej uwagę.

– Powiedziała pani, że ja prowadzę.

– Tak? A masz dziewczynę?

– Nie, ja mam z Małym iść – Mały, jak ksywka wskazywała, nie był zbyt duży, więc może dlatego mu imponowałem i chciał być ze mną w parze. A może po prostu czuł się bezpieczniej, bo wiedział, że jeśli będzie kręcił się obok mnie, to tylko ja będę go popychał i się z niego naśmiewał. Nikt inny się nie odważy. Prosta matematyka, której dziecko się uczy, zanim jeszcze trafi do jakiejkolwiek placówki edukacyjnej: lepiej, żeby znęcała się nad tobą jedna osoba, a nie cała grupa.

– Znowu nie słuchałeś. Chłopcy tańczą z dziewczynami. Nie będziesz prowadził, jeśli nie będziesz miał dziewczyny.

– Pani powiedziała, że będę prowadził.

– To sobie dobierz dziewczynę.

– Nie chcę z dziewczyną.

– Nie? Właśnie że tak. Powiedziałam!

– Ja pani powiem, co pani powiedziała. Powiedziała pani, że ja i Mały będziemy prowadzić.

– Jezu Nazareński, gadasz i gadasz, nie słuchasz, co do ciebie mówię – pani Ewa zaczęła się denerwować, że jej przypominam, co powiedziała, a przecież tak właśnie powiedziała. Jeśli nie chciała, żeby tak było, to mogła tego nie mówić.

– Ale pani powiedziała, że ja z Małym.

– Ja już lepiej wiem, co powiedziałam. Gdybyś słuchał, co mówię, tobyś wiedział, że chłopiec idzie z dziewczyną.

– Pani powiedziała, że mogę.

– Bo nie słuchasz. Chłopak–dziewczyna. Zacznij wreszcie słuchać – wydarła się pani Ewa, a potem odwróciła się do stojącej obok koleżanki, żeby się wytłumaczyć. – Dlaczego on nigdy nie słucha?

Koleżanka tylko wzruszyła ramionami. Wzruszać ramionami to one umiały. Stałem tam jeszcze przez chwilę, zasłaniając uszy. Po co mam słuchać, co ona mówi, skoro to nic nie znaczy i zawsze może zmienić zdanie. Potem poszedłem znaleźć Małego. Zobaczyłem, że bawi się żołnierzykami, więc przyłożyłem mu dłonią w tył czaszki:

– Chłopiec–dziewczyna. Dlaczego nie słuchasz pani? Idź się bawić lalkami.