Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dom bez okien. Poruszająca i niezapomniana opowieść o życiu współczesnych Afganek

Dom bez okien. Poruszająca i niezapomniana opowieść o życiu współczesnych Afganek

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65740-63-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dom bez okien. Poruszająca i niezapomniana opowieść o życiu współczesnych Afganek

PRZEPEŁNIONA NIEZWYKŁYM ŁADUNKIEM EMOCJONALNYM KSIĄŻKA, KTÓRA RZUCA ŚWIATŁO NA TRUDNĄ SYTUACJĘ KOBIET W KULTURZE AFGAŃSKIEJ

Autorka Afgańskiej perły i Kiedy księżyc jest nisko powraca z najnowszą powieścią.

Chociaż Ziba od lat prowadzi życie kochającej żony, cierpliwej matki i spokojnej mieszkanki wsi, los okrutnie kpi z jej statecznej sytuacji. Mąż kobiety, Kamal zostaje zamordowany siekierą i znaleziony na ich podwórzu. Ziba jest w ogromnym szoku, więc nie potrafi wyjaśnić, co robiła w momencie zabójstwa. Dzieci zarzekają się, że ich matka nigdy w życiu nie dopuściłaby się takiego czynu. Jednak członkowie rodziny Kamala są przekonani o jej winie i domagają się sprawiedliwości.

Cudem unikając publicznego zlinczowania, Ziba zostaje zabrana do aresztu i uwięziona. Oczekując procesu, przebywa w grupie kobiet, które nieszczęście również zaprowadziło do celi. Wśród jej nowych towarzyszek znajduje się trzydziestojednoletnia Nafisa, dla której więzienie było ocaleniem. W innym przypadku dokonano by na niej honorowego zabójstwa. Ziba mieszka również z ciężarną i niezamężną Meżgan, która ma zaledwie dziewiętnaście lat. W odizolowaniu ma czekać, aż rodzina jej kochanka zdecyduje, że powinni wziąć ślub. Jeśli w ogóle.

Więzienie dla każdej z nich staje się paradoksalnie bezpiecznym azylem i okrutną karą. Usunięte z brutalnej i pozbawionej umiejętności wybaczania społeczności, próbują zmagać się z sytuacją, tworząc trwałe i przypieczętowane ciężkim losem zgromadzenie.

Do tego zamkniętego świata przybywa Jusuf, prawnik Ziby. Mężczyzna jest afgańskiego pochodzenia, ale został wychowany w Ameryce. Jego zaangażowanie w kwestię praw człowieka i tęsknota za rodzimym krajem przywiodły go do Afganistanu. Wie, że los jego klientki zależy od niego. Odkrywa, że zarówno Afganistan, jak i Ziba kryją w sobie wiele tajemnic.

Czy Ziba jest pozbawioną sumienia morderczynią? Czy tak jak inne więźniarki padła ofiarą naruszenia surowych zasad społecznych?

PORUSZAJĄCY WGLĄD W ŻYCIE WSPÓŁCZESNYCH AFGAŃSKICH KOBIET

Polecane książki

Dzięki publikacji zastosujesz skuteczne techniki zapobiegające zwapnieniu szyszynki i uwolnisz ją od blokad. Poznasz sposoby na jej pobudzenie i odtruwanie z toksycznych substancji. Zrezygnujesz z używek zaburzających Twoje pozazmysłowe postrzeganie i zrozumiesz niekorzystne działanie elektrosmogu. ...
Kilka japońskich opowieści odrobinę niesamowitych opartych na miejscowej tradycji mającej źródło w autentycznych – jak się wierzy – wydarzeniach. Są to: Historia O-Tei – Zaślubiny po śmierci. Jikininki – Pożeracz Zmarłych. Dyplomacja kata. Tajemnica nieboszczki. Sen Akinosuke. Horai – Kraina Szczęśl...
„Wrota Światów” Dariusza Adamowskiego to powieść fantasy. Pełna przygód historia nastolatków, którzy dzięki kupionej w tajemniczym antykwariacie grze komputerowej trafiają na tytułowe „Wrota Światów". Dzięki nim zobaczą rzeczy, o których ...
Asasyni siali postrach na dworach władców, a swoimi mackami sięgali najdalszych krańców Europy. Oskarżani o wszelkie skrytobójstwa, niewyjaśnione zgony, zagadkowe zaginięcia, budzili przerażenie, posługując się kindżałem lub trucizną. O ich względy zabiegali zarówno krzyżowcy, jak i kalifowie, ś...
Samouczek języka angielskiego w zdaniach do tłumaczenia. Poziom średnio zaawansowany to poradnik służący samodzielnej nauce języka angielskiego.Druga część samouczka jest propozycją dla osób, które mają podstawy języka angielskiego i chciałaby je utrwalić, a przede wszystkim rozwinąć. Książka sk...
Fatal Transactions to termin określający transakcje, dotyczące szeroko pojętego procesu wydobycia i handlu surowcami naturalnymi pochodzącymi z terenów Afryki, które mają negatywne, a nierzadko wręcz zgubne konsekwencje dla mieszkańców kontynentu. Taki stan rzeczy należy niewątpliwie uznać za tr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Nadia Hashimi

OkładkaKarta tytułowa

Przesłanie, kropla deszczu, boskie światło, wszystkie one

Wpadają przez okno, prosto z mojego źródła.

Piekłem jest dom bez okna.

Prawdziwa religia, o sługo boży, to stworzenie okna.

Lecz nie trać sił na walkę z ciemnościąw każdym kącie.

Skup się raczej na wykuciu okna.

Czyż nie wiesz, że te chwilowe smugi jasności

to tylko odbicia, a nie prawdziwe słońce w całej swej krasie?

MAULANA DŻALAL AD-DIN RUMI

Masnawi III, 2403–2406

(przełożył z angielskiego Marek C. Oziewicz)

– naszego olśniewającego

promyka miłości

OBAWIAM SIĘ, ŻE TA KRWAWA JATKA może być częściowo moją winą. Jakżeby inaczej? Żyłam z nim. Soliłam mu jedzenie do smaku. Ścierałam mu martwy naskórek z pleców. Robiłam wszystko, aby poczuł się tak, jak na męża przystało.

On także robił co nieco dla mnie. Ilekroć byłam zdenerwowana, śpiewał mi coś pośredniego między piosenką i przeprosinami. Zawsze wtedy złość mnie odchodziła. Jego podskakująca głowa i poruszające się brwi były niczym okład z lodu chłodzący moje emocje. Wtulałam się w niego tylko po to, by poczuć łaskotanie jego oddechu na swojej szyi.

I pomyśleć, że wszystko się skończy zaledwie metr od miejsca, w którym ze sobą spaliśmy jako para. I w którym już wcześniej została przelana nieczysta krew. Albowiem w minionym roku nasze podwórko, z krzakiem róży w jednym rogu i przeciągniętym w górze sznurem do prania, więcej niż raz było sceną rozlewu krwi. Nic dziwnego, że mam wątpliwości co do zdrowego rozsądku róż, które śmią tutaj wciąż kwitnąć.

Barwy głębokiej czerwieni, prezentowałyby się ślicznie na grobie. Czy to osobliwa myśl?

Jestem przekonana, że większość żon wyobraża sobie śmierć męża – czy to ze strachu, czy to z niecierpliwości. Coś takiego jest nieuniknione. Czemu nie miałyby zgadywać, jak i kiedy to się stanie?

Ja wyobrażałam sobie śmierć męża na tysiąc sposobów: umierał w podeszłym wieku otoczony przez dzieci, ginął zastrzelony przez rebeliantów, padał na wznak z rękoma przyciśniętymi do nieruchomej piersi, tracił życie od pioruna, który trafiał go w drodze w jakieś zakazane miejsce. Piorun był moim faworytem, niech Allah wybaczy mi bujną wyobraźnię. Winą za ten uroczy spadek obarczam matkę. Tak czy owak, piorun ułatwiłby wszystkim sprawę – nagłe i poetyczne przebudzenie niebios. Bolałoby, ale tylko przez moment.

Nie znoszę oglądać czyjegokolwiek cierpienia.

Zatem nie, nie spodziewałam się stracić męża w ten sposób; co jednak mogłam zrobić? Burze nie pojawiają się na zawołanie.

Od wczesnej młodości radziłam sobie z rzeczywistością w ten sposób, że nizałam słowa, nadając im rym i rytm i tworząc porządek w głowie, nawet gdy zabrakło go na świecie. Także teraz, w tej chwili rozpaczy, układam wiersz.

Mej prawdziwej twarzy nie dojrzał nigdy luby

Gdyż głupiec śmiał pokazać plecy dla swej zguby*.

* Wszystkie występujące w książce utwory wierszowane przełożył z angielskiego Robert J. Szmidt.

GDYBY ZIBA BYŁA BARDZIEJ NIEZWYKŁĄ KOBIETĄ, Kamal być może doznałby przeczucia – coś by go tknęło albo przynajmniej włoski stanęłyby mu na sztorc. Tymczasem ona przeszła do czynów bez żadnego ostrzeżenia, nie dając Kamalowi powodów do przypuszczeń, że znienacka stanie się kimś innym, niż była przez minione dwie dekady. A była ni mniej, ni więcej, tylko kochającą żoną, wyrozumiałą matką i spokojną mieszkanką wsi. Krótko mówiąc, niczym się nie wyróżniała.

Pamiętnego dnia – wtedy gdy niezmienna wieś uległa niespodziewanej zmianie – Ziba przepędzała popołudnie na nudnych rutynowych czynnościach, jakim oddawała się zazwyczaj. Pranie wisiało na sznurze przed domem. Okra pyrkała w aluminiowym rondelku. Rima, z utytłanymi pulchnymi nóżkami od raczkowania po całym domu, spała kawałek dalej, niewinnymi usteczkami tworząc ciemne mokre kręgi na skraju prześcieradła. Ziba przeciągnęła palcem po kupce świeżo zmielonego kardamonu. Jego woń, słodka i kojąca, przylgnęła do opuszki.

Kobieta westchnęła i przerzuciła kraniec białej chusty na plecy. Starała się nie myśleć, gdzie podziewa się Kamal, gdyż to wiodło do rozważań, czym się zajmuje jej mąż, a ona nie była w nastroju do podobnych spekulacji. Pragnęła, by ten dzień minął bez niespodzianek.

Basir z siostrami znajdował się w drodze powrotnej ze szkoły. Najstarszy syn Ziby, choć miał zaledwie szesnaście lat, był nad wiek dojrzały. Okres dorastania pozwolił mu przejrzeć rodziców na wylot. Basir nie traktował domu jako bezpiecznej kryjówki. Kojarzył go raczej, i to od zawsze, z rozbitym miejscem, z rozbitą rodziną.

Sednem problemu był Kamal, mąż Ziby, człowiek, który na przestrzeni lat uległ dezintegracji. Obecnie trzymała go przy życiu wyłącznie wiara w to, że za jego powszednie zachowanie mogą zadośćuczynić rzadkie chwile, w których postępuje przyzwoicie.

Ziba przyglądała się, jak pod rondlem buzują płomienie. Może Kamal przyniesie dziś połeć mięsa, którego nie mieli w ustach od półtora miesiąca. W zeszłym tygodniu przytaszczył worek cebuli, tak świeżej i słodkiej, że oczy Zibie wilgotniały od samego patrzenia. Później przez wiele dni z rzędu roniła łzy wdzięczności, przyrządzając posiłki.

Rima poruszyła się leniwie, zginając nóżkę w kolanie i prostując rączkę wzdłuż ciała. Niebawem się przebudzi. Świadoma tego Ziba przesypała kardamon do pustego słoiczka. Przed zakręceniem pokrywki zaczerpnęła głęboko tchu, pozwalając, aby bogaty aromat połaskotał jej płuca.

Zdarzały się gorsze dni. Brakowało jedzenia albo dzieci chorowały. Do tej pory Ziba zdążyła stracić dwoje malców, toteż wiedziała, z jaką łatwością przychodzi Bogu odbierać. Kamal miewał humory, których nie rozumiała, aczkolwiek potrafiła je przetrwać – niczym doświadczony pilot lecący w złej pogodzie. Otępiała się pracą w domu. Koncentrowała uwagę na dobrych stronach. Dziewczynki uczęszczały do szkoły. Basir, jej pierworodny, jedyny syn, był bystry i pomocny; odciążał ją przy pracy, dzięki czemu mogła oszczędzać bolący grzbiet. Malutka Rima wyszła z chorób, które rozprawiły się z dwójką jej rodzeństwa, i podnosiła Zibę na duchu swymi różowymi polikami.

Rima. Zdumiewające, że to maleństwo zmieniło bieg historii. Większość dzieci przynajmniej uczy się chodzić, zanim wywrze taki skutek.

Gdyby Rima się nie poruszyła, gdyby znużona Ziba nie odetchnęła aromatem kardamonu, gdyby w pobliżu był ktoś, kto miałby ją na oku lub mógł ją powstrzymać, być może życie pod ich skromnym dachem toczyłoby się utartym trybem przez kolejne dwanaście miesięcy, dwanaście lat bądź nawet po kres czasu. Tak się jednak złożyło, iż przez otwarte okno wpadł silniejszy powiew i Ziba pomyślała, że zdejmie pranie ze sznura, zanim Rima się obudzi i zanim Basir wróci ze szkoły.

Wyszła tylnymi drzwiami, przecięła podwórko i zatrzymała się przy sznurze z praniem, gdzie stała przez kilka chwil, zanim usłyszała niedające się pomylić z niczym innym dźwięki.

Były to odgłosy, jakich ludzie raczej unikają.

Ziba poczuła ucisk w piersi. Z wściekłości pobladła i zacisnęła szczęki, żegnając się w duchu z dniem, który mógł być przecież taki zwyczajny. Po krótkiej chwili postanowiła, że jako żona, kobieta i matka po prostu musi się przekonać na własne oczy.

BASIR Z SIOSTRAMI wkroczył przez bramę w glinianej ścianie, która oddzielała jego dom rodzinny i podwórko od ulicy oraz stojących przy niej sąsiednich budynków. Słysząc zawodzenie Rimy i widząc oczyma wyobraźni dziecko z wysoko wyciągniętymi rączkami, poczuł, jak zaciska mu się żołądek. Jego siostry pośpieszyły do środka i wkrótce Szabnam trzymała zapłakaną Rimę na biodrze. Karima przyglądała się obu siostrom wielkimi jak spodki oczyma, marszcząc nos na unoszący się w powietrzu złowieszczy zapach przypalonej okry. Nigdzie nie było ani śladu madar dżan. Coś musiało się stać.

Nie odzywając się nawet słowem, Basir prędko obrzucił wzrokiem dwa pokoje i kuchnię. Następnie drżącymi rękoma sięgnął do klamki tylnych drzwi. Szarawary, chusty i koszule powiewały na sznurze do prania jakby nigdy nic. Wtem uszu Basira doleciało ciche chlipanie od strony wygódki, która przylegała do ślepego muru sąsiadów w rogu podwórka.

Basir uczynił krok do przodu. I jeszcze jeden. Całym sobą pragnął cofnąć się w czasie do dzisiejszego ranka, gdy wszystko było wciąż zwyczajne i normalne. Całym sobą pragnął wrócić do środka i zastać matkę przy kuchni, gdzie by mieszała w ciężkim rondlu fasolę, zamartwiając się, że dzieci chodzą głodne.

Wszelako odtąd nic już nie miało być takie jak zawsze. Basir zrozumiał to, ledwie wyszedł zza węgła i poczuł, jak życie, które znał, przybiera krwawą, ordynarną postać. Ziba, jego matka, podniosła na niego puste spojrzenie. Siedziała oparta plecami o ścianę, nie zważając na smród unoszący się w powietrzu. Dłonie miała ciemnoczerwone, ramiona drżące.

– Madar dżan – zaczął Basir. Jakiś metr od wychodka leżało wykręcone ciało.

– Baczem… – Głos zawiódł Zibę. Jej urywany oddech przyśpieszył. Kobieta opuściła głowę między kolana i jęła szlochać. – Wracaj do domu, synu… wracaj do domu… Twoje siostry, twoje siostry… Wracaj do domu…

Basir miał kłopoty z oddychaniem. Podobnie jak jego ojciec, dał się zaskoczyć.

BĘDĄC MŁODYM CHŁOPCEM, Jusuf nawet nie śnił o karierze prawnika, a już zwłaszcza amerykańskiego prawnika. Podobnie jak większość dzieci nie poświęcał wiele myśli dniom mającym nastąpić nazajutrz i kolejnym.

Doskonale za to pamiętał popołudnia spędzone wśród szeleszczących, zwieszonych nisko gałęzi granatowca w sadzie swojego dziadka. Nabrzmiałe czerwone kule przypominały ozdoby w czyichś wyciągniętych rękach. Trzy dumne drzewa rodziły dość owoców, aby dzieci przez całą jesień chodziły z palcami zabarwionymi na krwistoczerwono. Jusuf miał w zwyczaju zrywać najcięższe i najkrąglejsze granaty, do których potrafił sięgnąć; nacinał potem ich skórzastą skórkę nożem zwędzonym z babcinej kuchni. Przełamywał kulę na dwoje, uważając, aby nie uronić ani jednego rubinowego klejnotu. Precyzyjnie wydłubywał palcem wszystkie nasiona spoczywające w białej błonce. Mozolił się gorliwie, skrupulatnie. Czasami zjadał nasiona jedno po drugim, czując, jak na języku rozchodzi mu się cierpki smak. Kiedy indziej znów wpychał do ust całą ich garść, po czym wyciskał z nich sok, a włókniste pestki wypluwał przez zęby.

Resztki owocu przerzucał ponad ceglanym murkiem na ulicę – nie dlatego, że nie wolno mu było zrywać granatów, lecz po to, by jego dziecięcy towarzysze nie wiedzieli, ile pożarł.

Najmłodszy z czwórki rodzeństwa Jusuf przepadał za swoim bratem, który był od niego sześć lat starszy, a do tego urodziwy i pewny siebie. Uwielbiał też dwie swoje siostry, z którymi przesiadywał, ilekroć kruszyły w dłoniach chleb i rzucały okruchy łapczywym gołębiom i wróblom. Ponadto Jusuf miał fioła na punkcie historyjek, szczególnie tych, które napędzały mu strachu lub przynosiły zaskoczenie. Śpiąc, śnił o tym, że jest bohaterem i przegania dżinny do dżungli albo znajduje skarby na dnie studni. Bywał w tych snach dzielny i ratował krewnych z łap opryszków, częściej jednak budził się w łóżku zmoczonym dziecięcym strachem.

Gdy Jusuf miał jedenaście lat, jego ojciec uznał, że przyszła pora opuścić Afganistan. Pociski padały coraz bliżej ich miejscowości – wioski, która przetrwała minioną dekadę praktycznie nienaruszona. Matka Jusufa, która pracowała jako nauczycielka przez jeden rok, zanim zamknięto szkoły, cieszyła się z wyjazdu. W ich nowe życie wniosła kilka pamiątek: plik zdjęć, wydziergany przez jej matkę sweter i misterny błękitny szal, który mąż przywiózł jej z podróży do Indii w początkach małżeństwa. Cała reszta, to znaczy urny z miedzi, ręcznie tkane czerwone dywany i srebrne tace zostały w domu wraz z większością ubrań. Ojciec Jusufa, z zawodu pilot, od wielu lat nie siedział za sterami, ponieważ cywilne linie lotnicze zamknięto. Mimo to pakując się, nie zapomniał zabrać obok świadectw dzieci swoich dyplomów i certyfikatów. Jako człowiek praktyczny, nie czuł żalu, że zostawia wszystko inne.

Podróż z Afganistanu do Pakistanu była niebezpieczna. Rodzina Jusufa pokonała góry, nierzadko w ciemnościach, i zapłaciła spore sumy pieniędzy podejrzanym osobnikom w zamian za ich pomoc. Czwórka rodzeństwa, zbliżonego wiekiem, tuliła się do rodziców na pace ciężarówki, gdy ta w mroku pięła się po zboczu. Dzieci wzdrygały się, ilekroć w dolinach roznosiły się echem odgłosy wystrzałów. Matka Jusufa, spowita w burkę, zapewniała, że działa nie mogą zrobić im krzywdy, gdyż są za daleko. Jusuf może by w to uwierzył, gdyby jej głos nie drżał aż tak bardzo.

W Pakistanie trafili do obozu uchodźców. Choć w ojczyźnie nie należeli do bogaczy, trudno im się było przyzwyczaić do warunków panujących w obozie. Pakistańscy policjanci wrzeszczeli i ignorowali kierowane do nich pytania. Uchodźcy musieli stać w kolejkach za wszystkim: żeby dostać jedzenie, dach nad głową, dokumenty, których wiecznie brakowało. Koczowali w otwartym polu, które stanowiło zakurzoną nieckę wypełnioną namiotami i zobojętniałymi na wszystko ludźmi. Nocą ogrzewali się wzajemnie, starając się nie zwracać uwagi na odór biedy, straty i nędzy. Matka przestrzegała ich, że bezczynność prowadzi do złego. Trzymali się więc na uboczu i nie rozmawiali z nikim o niczym poza niekończącym się czekaniem i niewyobrażalnym upałem. Oboje rodzice zarzekali się, że obóz to tylko etap przejściowy i że wkrótce dołączą do krewnych w Ameryce.

Mijały tygodnie, ale nie było żadnych wiadomości. Ojciec Jusufa zaczął się rozglądać za pracą, na darmo jednak. Biuro lotnicze zbywało jego starania. Nie był w stanie zaczepić się nawet jako mechanik czy pomocnik mechanika. Zdeprymowany i świadomy topniejących funduszy najął się jako ceglarz.

– Godność nie ma nic wspólnego z pracą, jaką się wykonuje – stwierdził w rozmowie z żoną i dziećmi, które nie przywykły oglądać go w ubłoconym i zakurzonym ubraniu – lecz z tym, jak się ją wykonuje.

Mimo to garbił się, zmywając glinę z dłoni. Matka Jusufa, przygryzając wargę, kładła mu dłoń na ramieniu w wątpliwym zaciszu namiotu. W ogóle trudno było zachować godność w obozie. Ich szóstka za wszelką cenę starała się unikać codziennego obozowego życia: walk kogutów, palenia opium, smrodu niemytych ciał i szlochów opłakujących odejście dziecka, które poddało się chorobie.

Starszy brat Jusufa pomagał ojcu w pracy. Obie siostry siedziały w namiocie z matką, a sam Jusuf uczęszczał do lokalnej szkoły, w której dwudziestu chłopców zbierało się w drewnianej wiacie otwartej z trzech stron. Pod zadaszeniem tkwiła sterana tablica, a znużony nauczyciel rozdawał uczniom małe, spięte zszywkami zeszyty z papieru przebitkowego. Krewni z Ameryki zarzekali się, że robią co w ich mocy, aby sprowadzić rodzinę Jusufa do siebie: wypełniają formularze, przedstawiają wyciągi bankowe, a nawet najmują prawników, na których nie było ich stać. Urzędnicy miejscowego konsulatu zapewniali ojca Jusufa, że jego podanie jest rozpatrywane.

– Padar dżan, mogę chodzić do pracy razem z tobą i Fazilem. Nie jestem już dzieckiem. Mogę zarabiać pieniądze.

Siedzieli w swoim namiocie po zmroku, pijąc cienką zupę, którą matka Jusufa upichciła na otwartym ogniu.

Ojciec Jusufa wbił wzrok w ziemię pod swoimi stopami, jakby spodziewał się, że ta rozstąpi się pod nim za chwilę.

– Padar dżan?

– Jusufie – odezwała się cicho matka. – Daj ojcu zjeść kolację.

– Ale madar dżan, ja chcę tylko pomóc. W szkole jest tłoczno, a dzieci są takie…

– Jusuf!

Uciszył go dopiero napięty głos kobiety. Jej mąż udał się na spoczynek, nie mówiąc ani słowa.

Tygodnie przeszły w miesiące. W miarę jak obóz pęczniał od nowych uchodźców, najbliższych Jusufa ogarniało coraz większe przygnębienie. Gdy w końcu otrzymali list mówiący, że przyznano im wizy wjazdowe do Stanów, matka Jusufa wtuliła twarz w pierś męża, aby stłumić łkanie. Upór kaki Rahima przyniósł skutek. Ich rodzina, jako jedna z nielicznych, mogła opuścić obóz. Wszakże to doświadczenie naznaczyło ich na zawsze – szczególnie ojca Jusufa, który już nigdy nie nosił się tak prosto jak wtedy, gdy był bezrobotnym pilotem w rodzinnej wiosce.

Osiedlili się w Nowym Jorku, w Queens, gdzie schronienie znalazła afgańska diaspora. Chłonęli Zachód wszystkimi zmysłami: drapacze chmur, tłumy ludzi śpieszących do pracy, nieskażoną wodę z kranu, sklepy spożywcze pękające w szwach od owoców i warzyw, które wysypywały się na chodniki. Powitały ich łzy, uściski i mięsne posiłki. Na początek zatrzymali się w czteropokojowym mieszkaniu wuja, skąd wyprowadzili się do siebie dopiero wtedy, gdy było ich stać na własne lokum. Jusuf z siostrami został zapisany do szkoły. Jego ojciec i brat podjęli pracę w pizzerii kaki Rahima.

NAJSTARSZA SIOSTRA JUSUFA, Sitara, zakochała się wkrótce po ukończeniu szkoły średniej. Poznała młodego Afgańczyka, który mieszkał w tym samym bloku. Flirciarskie spojrzenia rzucane w zatęchłej windzie zamieniły się w kradzione chwile spędzane w wilgoci piwnicznej pralni. Rodzice Jusufa ostrzegali córkę, aby trzymała się z dala od tego chłopaka, który pracował dorywczo w banku i którego rodzice byli innego pochodzenia etnicznego. Trzaskały drzwi, rozlegały się głuche telefony i były wymieniane wrogie spojrzenia. Jak łatwo zgadnąć, młodzi mieli się coraz bardziej ku sobie i obściskiwali się w metrze, nie bacząc na to, że rodzice odkryją ich nieprzyzwoite zachowanie.

Aby postawić tamę plotkom, zapadła decyzja o małżeństwie obojga. W wyniku skromnej ceremonii Sitara trafiła do mieszkania dwa piętra wyżej, gdzie chłopak żył od dawna z rodzicami. Druga siostra Jusufa, Sadaf, postanowiła nie rzucać nauki i szkolić się na księgową. Jego brat, utraciwszy kontakt z książkami, szlifował swój angielski, powtarzając kwestie dialogowe z telewizyjnych sitcomów. Awansował prędko w pizzerii i w końcu stanął za barem. Ich matka zapisała się na kurs języka angielskiego w lokalnej bibliotece, po czym podjęła pracę ekspedientki w domu towarowym. Ojciec, wdzięczny kace Rahimowi za ustawienie rodziny, postanowił nie mieszać życia zawodowego z prywatnym i wylądował za kierownicą taksówki, przekreślając swoją przyszłość. Niemal z dnia na dzień Jusuf stał się młodzieńcem, przed którym nie ma tajemnic ani język angielski, ani nowojorskie metro. Tak dobrze radził sobie w szkole, że nauczyciele zachęcili go, aby wystąpił o stypendium i kontynuował naukę w koledżu.

W dzień szło mu doskonale, ale nocami budził się zlany zimnym potem. Częściej niż raz w tygodniu zmieniał po ciemku przesiąkniętą paniką piżamę i pościel, starając się nie pobudzić rodzeństwa.

Rodzina Jusufa wiodła skromne, ale wygodne życie. Najpierw mieli tylko jeden telewizor, a później już dwa. Szafy zapełniały się ubraniami. W miarę upływu czasu zastępowali utracone rzeczy nowymi. Matka śmiała się przez łzy na widok srebrnej tacy, podobnej do ślubnej, pozostawionej w Afganistanie, którą pewnego dnia jej mąż przyniósł do domu. Oglądali całą rodziną telewizję, przy czym ktoś z dorosłych trzymał zawsze palec na pilocie, na wypadek gdyby na ekranie pojawiła się scena miłosna. Ojciec Jusufa śledził na bieżąco wieści z ojczyzny. Po jedenastym września wszyscy zacisnęli zęby i ze zdziwieniem znosili nieprzyjazne okrzyki przechodniów pod swoim adresem. Ojciec Jusufa popierał inwazję na Afganistan, mimo że ani nie zamierzał, ani nie chciał tam wracać.

Tylko głupcy wracają do płonącego wieżowca, zwykł żartować.

Gdy Jusuf zaczynał studia na Uniwersytecie Nowojorskim, zewsząd wylewały się wiadomości na temat wydarzeń w Afganistanie. Było to męczące. Afganistan równał się atakom samobójczym, maltretowanym kobietom i korupcji. Na drugim roku Jusuf wybrał pod wpływem impulsu zajęcia z praw człowieka, sądząc, że w ten sposób łatwo podniesie sobie średnią ocen. Tymczasem już pierwszy wykład rozpalił jego wyobraźnię. Przed oczyma stanęły mu wspomnienia. Ofiary, ciężko pracujące dzieci, dziennikarze mordowani z całymi rodzinami, pozbawione człowieczeństwa obozy uchodźców. Młoda dziewczyna sprzedana w ramach uregulowania długu narkotykowego. Nietykalni watażkowie.

Jak to możliwe, że zapomniał o wszystkim?

Inni nie zapomnieli. Inni wykazywali się odwagą. Inni bronili sprawy tych, którzy byli pozbawieni głosu.

W Ameryce Jusuf przesiąknął wiarą, że pojedynczy człowiek może czynić różnicę. Swoje zrobiły ulotki zrzeszenia studentów i optymistyczna retoryka wykładowców. Wziął udział w pierwszym proteście i poczuł się dobrze, skandując razem z tłumem. Zaczął podnosić głos. Rwał się do walki, smakując rodzącą się wtedy furię. Wolał czuć gniew niż strach.

Kończył się drugi semestr drugiego roku, gdy Jusuf zdał sobie sprawę, że od tygodni nie obudził się w nocy zlany zimnym potem.

Postanowił zostać prawnikiem, gdyż miała dla niego znaczenie różnica między tym, co właściwe, i tym, co niewłaściwe – jego zdaniem tylko prawo może ochronić słabych i pokonać agresorów. Zatem wydał fortunę na podręczniki i studiował pilnie, przygotowując się do egzaminów na prawo. Gdy w końcu do nich przystąpił, osiągnął zaskakująco dobry wynik. Następnie złożył podania na kilku uczelniach, trzymając kciuki, aby pozostać w Nowym Jorku. Drżącymi z podniecenia palcami otworzył grubą przesyłkę z Uniwersytetu Columbia. Odpowiedź była pozytywna, jednakże rodzice kręcili głowami z rozczarowania.

– Na pewno nie chcesz zostać lekarzem? Lekarz co dzień ratuje ludzkie życie – przypomnieli mu.

– Nie chcę zajmować się jednostkami – odparł. – Są lepsze sposoby pomocy.

Rodzice wzruszyli ramionami, licząc, że wszystko jakoś się ułoży. Jusuf przynajmniej zdobędzie stopień naukowy – w przeciwieństwie do rodzeństwa, które nie wykazywało zainteresowania studiami. Ich reakcja byłaby z pewnością bardziej stanowcza, gdyby mogli przewidzieć, czym zajmie się ich syn.

Tymczasem Jusuf skupił się na prawach człowieka i prawie imigracyjnym. Szlifował znajomość języka dari, zgłaszając się na ochotnika jako tłumacz. Skłaniał wykładowców, aby starali się w jego imieniu o staże w organizacjach pomocowych. Cieszył się, że jego rodzina wylądowała w Nowym Jorku, gdzie możliwości były nieograniczone. Nie wystawiał nosa z podręczników.

– Stracisz wzrok przed trzydziestką – lamentowała jego matka. Była z niego dumna, ale też pełna obaw. Jusuf w niektóre tygodnie prawie w ogóle nie sypiał.

Ostatecznie ukończył studia prawnicze i zatrudnił się w kancelarii adwokackiej, w której przez dwa lata pracował jako stażysta. Mocodawcy byli pod wrażeniem jego zapału i specjalnie dla niego utworzyli odrębne stanowisko. Nie zarabiał tyle, ile koledzy ze studiów, którzy wybrali karierę w korporacjach, lecz i tak więcej, niż kiedykolwiek widzieli członkowie jego rodziny, a poza tym Jusuf był szczęśliwy, że ma poczucie celu w życiu. Dwoił się i troił, nie odrzucając żadnego projektu.

Jusuf znajdował czas na życie towarzyskie, aczkolwiek powtarzał sobie, iż udziela się tylko po to, by nie mieć wrażenia, że czas przecieka mu między palcami.

WSZYSTKO ZACZĘŁO SIĘ od popołudniowej zniżki w barze, która stanowiła radosny pretekst, aby napić się po opuszczeniu klimatyzowanego biura. W miarę upływu czasu Jusuf zasmakował w ciemnych piwach. Trzymając w dłoniach oszroniony kufel, czuł, że coś go łączy z kolegami z pracy. Oczywiście utrzymywał tę część życia w tajemnicy przed rodzicami i rodzeństwem. Mimo że ciasnota mieszkania wymuszała nadmierną bliskość, Jusuf wolał zachować swoje grzechy dla siebie. Nie traktował tego jako oszukiwania rodziny, lecz jako oznakę szacunku dla ideałów.

W tym samym czasie Jusuf zaczął się umawiać z kobietami. Dopiero po tylu latach przestał czuć się w ich towarzystwie obco i poślednio. Kiedy pewna Azjatka imieniem Lin pochyliła się nad barowym stolikiem i flirciarskim gestem położyła mu dłoń na ramieniu, Jusuf poczuł, jak wzrasta jego poczucie pewności siebie. Poszedł na randkę z paroma dziewczynami, jednakże związek kończył się zawsze po piątym lub szóstym spotkaniu. Ilekroć wyczuwał ze strony partnerki większe zainteresowanie, przestawał odbierać od niej telefony albo wprost mówił, że nie jest gotowy poświęcić się tylko jednej osobie.

Zdawał sobie sprawę, że to niedojrzałe zachowanie, wszelako nasłuchawszy się skarg rodziców na paradę przyjaciółek starszego brata, postanowił znaleźć sobie kogoś, w kim matka i ojciec również się zakochają. Pragnął kobiety władającej dari, rozumiejącej zarówno amerykańską, jak i afgańską kulturę, a przy tym zdolnej wychować wraz z nim dwujęzyczne dzieci. Było to jego zdaniem praktyczne i przyzwoite.

Poznał jednak Elenę – śliczną pociągającą Elenę, która wyemigrowała do Stanów z Peru w bardzo młodym wieku. Elena miała czekoladowobrązowe włosy i dołeczki w policzkach, gdy się uśmiechała, a to zdarzało jej się często. Była znajomą kolegi Jusufa – ubrana w białą baskinkę i zaprasowane granatowe spodnie zatrzymała się pewnego razu w drodze do domu z pracy w firmie księgowej, widząc, że ci dwaj piją piwo w ogródku kawiarnianym.

Wydawała się słodka i bystra, a do tego nie skrzywiła się, gdy Jusuf jej wyznał, że pochodzi z Afganistanu. Na pierwszej randce wybrali się na darmowy koncert muzyki peruwiańskiej, który odbywał się w Central Parku. Na drugiej zjedli tradycyjne lody w East Village. Ilekroć spędzali czas razem, Jusuf nie mógł się powstrzymać od obejmowania Eleny w pasie i przyciągania jej do siebie. Była niższa od niego o dobre dziesięć centymetrów, tak że kiedy się obejmowali, czuł dolatujący od jej włosów tropikalny zapach szamponu. A Elena czepiała się go w taki sposób, że czuł się przez nią uwielbiany, nie zaś upolowany. Potrafiła w jednym zdaniu rozwodzić się nad jakąś umową handlową i najnowszym utworem boysbandu One Direction. Przyjaciele Jusufa unosili brwi i kufle w geście aprobaty. Z Eleny była niezła sztuka.

W chwili poznania Jusuf był już zdecydowany przenieść się do stolicy, gdzie zamierzał współpracować z organizacją non profit koncentrującą się na zbrodniach przeciwko ludzkości. Wmawiał sobie, że oboje są świadomi nieuchronnego końca ich związku, który nastąpi w momencie przeprowadzki. Elena po prostu nie pasowała do jego planów. A jednak dawała mu szczęście na tysiąc drobnych sposobów: marszcząc nos, łaskocząc go w szyję… Ilekroć się żegnali, już chciał do niej dzwonić albo pisać esemesa.

W ich wypadku najwyraźniej prawdziwe było powiedzenie, że przeciwieństwa się przyciągają. Mieli ze sobą tak mało wspólnego. Dzieliło ich prawie wszystko: język, religia, zawód. Studiowali się nawzajem z niemal akademickim zainteresowaniem.

Elena wysłuchiwała, jakie nagłówki w gazetach zwracają uwagę Jusufa – odkrycie masowego grobu mężczyzn i chłopców zgładzonych w trakcie czystek w Bośni; kara chłosty wymierzona postępowemu dziennikarzowi w Arabii Saudyjskiej; zniknięcie malezyjskiego samolotu pasażerskiego. Oparta łokciami o blat i skupiona chłonęła szczegóły, by później dzielić się informacjami zdobytymi w Internecie. Sprawiła, że Jusuf zaczął kwestionować swoje plany. Może jednak nie powinien ograniczać się do kobiet tego samego pochodzenia. Może wspólna kultura i mowa to nie wszystko.

Może dla niego wszystkim była Elena.

W drodze na stację metra po sobotniej kolacji z przyjaciółmi przystanęli na przejściu dla pieszych. Jusuf odwrócił się do Eleny i poprawił jej na szyi wzorzystą apaszkę. Była jesień i wieczory zrobiły się chłodne.

– W przyszły weekend będziemy chrzcić moją siostrzenicę. Przyjdziesz, prawda? – zapytała.

Czerwona dłoń przedzierzgnęła się w symboliczną białą postać. Jusuf nie ruszył od razu. Elena musiała go pociągnąć.

– Postaram się – odparł. – Pozwól, że zobaczę, jak mi pójdzie praca w tym tygodniu.

Zajęli dwa wolne miejsca w pociągu linii 7, który stanowił odpowiednik Jedwabnego Szlaku. Elena miała wysiąść, ledwie zagłębią się w Queens – zanim okolica stanie się wyraźnie azjatycka. Jusufa od Flushing będzie dzielić jeszcze dziewięć przystanków.

– Wiesz, skarbie, już za tobą tęsknię – powiedziała do niego, gdy pęd pociągu zbliżył ich do siebie. – Będę chciała odwiedzać cię co tydzień, jak się przeprowadzisz do Waszyngtonu.

Jusuf pocałował ją prosto w usta, wystarczająco namiętnie, aby odebrała to jako zapewnienie, że i on będzie za nią tęsknił. Jednakże Jusuf poczuł się wstrząśnięty, iż oczekuje się od niego, aby wziął udział w czymś równie mu obcym jak chrzest, i zaraz po tym, jak ich wargi się rozłączyły, odsunął się raptownie. Gdy konduktor obwieścił jej przystanek, Elena wysiadła na peron. Jusuf zaś żałował tego, co będzie musiał zrobić, ale nie widział innego rozwiązania. Przestał postrzegać Elenę pozytywnie za to, kim była. Odbierał ją negatywnie za to, kim nie była.

PEŁEN SKRUCHY JUSUF udał się do stolicy, gdzie wraz z innymi prawnikami rok spędził na pracy nad sprawą afrykańskich milicjantów oskarżonych o ludobójstwo. Z całych sił starał się nie myśleć o Elenie. Ilekroć nachodziła go tęsknota za nią, pogrążał się w pracy albo telefonował do matki, aby przypomnieć sobie, jak bardzo Elena nie pasowała do ich rodziny. Do tej pory rozmowy z matką stały się przewidywalne. Na wstępie przekazywała mu nowiny dotyczące rodzeństwa i plotki o dalszych krewnych, po czym nieuchronnie zaczynała go nagabywać.

– Skończyłeś studia, znalazłeś pracę. Pora się ożenić. Nie czekaj, aż twoi rówieśnicy rozchwycą wszystkie przyzwoite dziewczyny. Chyba nie chcesz przegrać wyścigu z mężczyznami brzydszymi i głupszymi od ciebie?

Jusuf robił uniki. Było mu źle samemu, ale nie wyobrażał sobie, aby miał się teraz ożenić. Nie chciał codziennie wracać po nocy do domu i wysłuchiwać narzekań, że za długo pracuje. Nie potrzebował drugiej pary rodziców ani nowego zestawu wujów i kuzynów. Nie myślał o zostaniu ojcem. Na odczepnego obiecywał rodzicom, że w przyszłym roku zastanowi się nad małżeństwem.

Tak naprawdę miał w głowie coś innego. Pójście pisaną mu drogą wymagało poświęcenia. Dlatego musiał odtrącić Elenę.

Byłoby to trudniejsze, gdyby nie czuł w piersi dziwnego kłucia.

Jego źródłem była kraina gliny i gór. Zupełnie jakby w śnie objawiła mu się syrena, która prosiła go, aby ocalił ją przed nią samą. Słyszał jej imię w audycjach radiowych, widział jej twarz na okładkach czasopism. W Internecie roiło się od opisów jej smutków i krwawych opowieści o wydarzeniach rozgrywających się na jej łonie. Uwięzieni, szykanowani… Wszelka niesprawiedliwość wołała go, jakby był jedyną nadzieją.

Jego ojczyzna: Afganistan.

Jusuf sięgnął wolno po telefon. Rozesłał mozolnie układane e-maile. Jeśli nie on odpowie na syreni zew, to kto? Postanowienie w nim okrzepło.

Stojąc na ruchliwym chodniku, Jusuf zdał sobie sprawę, że nie pamięta, kiedy ostatnio obudził się zlany zimnym potem. Uśmiechnął się do siebie, nabywając sił od samego myślenia o niej. Piękna i zraniona, była jego ziemią rodzinną.

– JEJ MĄŻ ZOSTAŁ ZAMORDOWANY! To nie pora na idiotyczne pytania! Gdzie twój honor? Tego mężczyznę trzeba umyć i przygotować do pochówku. Jego rodzice, jego krewni… czy ktokolwiek z nimi rozmawiał?

Ziba zacisnęła splecione dłonie. Gdyby tylko przestały drżeć, może by zrozumiała, co takiego właściwie zaszło. Może zdołałaby wtedy wszystko wytłumaczyć. Miała takie wrażenie, jakby jej głowę ściskało imadło. Wokół padło za dużo słów. Ciało Kamala w dalszym ciągu leżało obok wygódki. Muchy z pewnością już się zorientowały.

– Ten człowiek zginął we własnym domu! Musimy się dowiedzieć, co się stało!

Basir z siostrami przebywał w jednym z pokoi. Karima i Szabnam, które miały odpowiednio osiem i dziewięć lat, za wszelką cenę starały się zachowywać dzielnie. Podbiegły do matki, gdy tylko wróciła do domu, jednakże jej spojrzenie i splecione, drżące dłonie wytrąciły je z równowagi. Dziewczynki cofnęły się do Basira, który zlecił im opiekę nad Rimą.

– Zaklinam was wszystkich, drodzy sąsiedzi i przyjaciele, zrozumcie, proszę, że moja matka, moja rodzina doznała dziś tragedii. Muszę posłać wiadomość do wujów, do reszty bliskich…

– Najpierw trzeba wezwać policję.

– Już ją wezwano.

– Kto to zrobił?

– To bez znaczenia. Komendant będzie tu niebawem i wtedy zdecyduje, co dalej.

Krzyki sprawiły, że drzwi po sąsiedzku zaczęły się otwierać jedne po drugich. Pokusie skandalu nikt nie potrafił się oprzeć. Nie było jasne, kto krzyczy, tymczasem ani Basir, ani Ziba nie oferowali żadnych informacji. Basir wyszedł przed dom, gdzie stał, przygryzając policzek od wewnątrz, i walcząc ze łzami, wbijał wzrok w ziemię. Na frontowym podwórku przybywało z każdą chwilą ludzi, ponieważ wieść rozniosła się nad glinianymi murkami równie szybko jak kropla atramentu w wodzie. Basir zerkał na twarze tych, których znał całe swoje życie. Kobiety poprawiały chusty i cmokały cicho. Mężczyźni kręcili głowami i wzruszali ramionami.

– Ktoś powinien pójść po mułłę.

– Tak, niech ktoś pójdzie po mułłę!

– I niech ktoś zawiadomi jego krewnych, na litość boską! Sahibie Rafiqi, pchnij swego syna!

Basir pobiegł oczyma do matki.

– Dlaczego ona nic nie mówi? Co tutaj się wydarzyło, chanum? Zabiłaś swojego męża?

– Jasne, że zabiła! Przecież w jego karku sterczy siekiera. Czyżbyś myślał, że sam się zabił?

Ziba i Basir równocześnie drgnęli na wzmiankę o siekierze. Basir przykucnął obok matki, która siedziała na ziemi, opierając się plecami o glinianą ścianę domu.

Chłopiec odezwał się nerwowym szeptem:

– Madar dżan, nie wiem, co… Może powiesz im, co się stało? Czy ktoś tu był?

Ziba popatrzyła błagalnie na syna. Milczała.

Basir dotknął palcami opuszczonych powiek i ucisnął, sprawiając, że na przelotny moment wszystko pociemniało. Mimo to nadal widział krew.

– Co teraz poczniemy?

Basir zapłakał cicho. Ziba zakryła twarz skrajem chusty. Ludzie wbijali w nią spojrzenia, osądzali ją. Jej trzy córki kuliły się po drugiej stronie glinianej ściany. Ziba zaczerpnęła głęboko tchu i wypuściła powietrze przez nos.

– Baczem, wracaj do domu i zajmij się siostrami. Na pewno są bardzo przestraszone.

Ludzie zwęzili oczy i nadstawili uszu – pogrążona w żałobie wdowa przemówiła. Wszyscy spodziewali się wyznania. Basir ani drgnął. Pozostał u boku matki, gniewnie ścierając z twarzy łzy wierzchem dłoni.

Ciekawe, co jeszcze powie, zastanawiał się w duchu.

– Dobry Boże, coś nam uczynił? Co zrobiliśmy, aby zasłużyć na ten los? Co z nami będzie? – Ziba szlochała dostatecznie głośno, aby wywołać pełne współczucia potakiwanie. – Jak to się mogło stać tutaj, w naszym własnym domu?

Kobiety popatrzyły najpierw na mężczyzn, a potem na siebie nawzajem. Zibie groziła śmierć. Naraz zaczęły głośno lamentować.

– Biedactwo… Allah odebrał jej męża… Niech ma w opiece chociaż ją samą i jej nieszczęsne dzieci!

KOMENDANT POLICJI, AGHA HAKIMI, był mężczyzną czterdziestoparoletnim. W drugim pokoleniu krew z krwi, kość z kości watażki, który został pokonany przez innego watażkę, dysponującego większą ilością ludzi, karabinów i pieniędzy. Stanowił żywą spuściznę niemocy i porażki. Mieszkańcy wioski traktowali go odpowiednio.

Gdy Hakimi przybył do domu Ziby, został natychmiast powiedziony na tyły. Tam, na widok zwłok, potrząsnął głową i zmrużył oczy, starając się przybrać minę raczej zadumaną niż zdegustowaną. Kamal miał rozpołowiony kark; drzazgi kości, kałuże krwi i fragmenty mózgu spoczywały wokół niego różowo-czerwono-białą tęczą.

Gapie jęli na wyprzódki przerzucać się informacjami. Komendant wodził wzrokiem od makabrycznych szczątków przez wdowę zgarbioną pod ścianą do licznych wpatrzonych w niego twarzy.

Ziba szlochała cicho, żałośnie.

Hakimi przeszywał ją wzrokiem. Kobieta miała zaszklone oczy i trzęsące się ręce. Kiedy się do niej odezwał, spojrzała na niego tępo, jakby przemówił w obcym języku. Zdenerwowany Hakimi odwrócił się do gapiów.

– Nikt nie wie, co tutaj zaszło? Boże, litości. Co przytrafiło się Kamalowi? Przecież jesteście jego sąsiadami. Nikt nic nie słyszał?

Musiał unieść dłoń, aby uciszyć zebranych. Następnie zwrócił się do Rafiqiego. Agha Rafiqi miał najbardziej siwą brodę w tym towarzystwie, a jego dom sąsiadował bezpośrednio z domem Kamala.

– Żyjesz z tą rodziną przez ścianę. Znasz ich wszystkich od lat. Co słyszałeś?

Na przestrzeni lat agha Rafiqi nasłuchał się niemało – nie były to te same dźwięki, które zwabiły Zibę w pobliże wygódki, lecz odgłosy łatwiejsze do nazwania. Starzec zerknął na przycupniętą na ziemi kobietę, która dygotała jak ptaszek schwytany w sieć.

– Ja… rzeczywiście znam ich wszystkich od lat. Kamal dżan, niech Allah wybaczy mu grzechy, nigdy nie sprawiał mi kłopotu. Troszczył się o rodzinę, był… Och, co mam powiedzieć? Siedzi tutaj wdowa po nim. Ziba ma czworo przychówku. Moja żona dobrze ją zna. Nie wierzę, aby była w stanie popełnić równie ohydną zbrodnię.

Rozległy się chrząknięcia i okrzyki, w górę uniosły się zaciśnięte pięści.

– Dosyć! – zawołał Hakimi, czując, że strużka potu ścieka mu po kręgosłupie. Zabrakło mu tchu na myśl, jak gapie zareagują na plan, który zamierzał zaproponować. Był przez nich znienawidzony i wiedział o tym. Po cóż w ogóle przyjął posadę komendanta? – Chcę wysłuchać aghy Rafiqiego do końca.

Gdy spojrzał znów na starca, ten wydawał się lekko zmieszany wagą przypisywaną jego słowom. Agha Rafiqi oczyścił krtań i podjął niepewnie:

– Żaden ze mnie sędzia, ale… ale uważam, że przyzwoicie będzie pozwolić jej zostać pod tym dachem i opiekować się dziećmi, dopóki ta sprawa nie zostanie rozwiązana.

Kobiety zaszumiały z aprobatą.

Hakimi pokiwał władczo głową. Mieszkańcy szanowali Rafiqiego, nikt więc nie poważy się kwestionować słów starca. I rzeczywiście, oskarżenia ścichły, przechodząc w mamrotanie. Hakimi odchrząknął, pogmerał przy policyjnym pasku i odstąpił krok od Ziby.

– Pozostaje jeszcze kwestia ciała…

– Owiniemy je i przeniesiemy bliżej tylnych drzwi. Tam krewni będą mogli je umyć – zaproponował donośnie jeden z mężczyzn.

Basir poczuł, że w żołądku mu się trochę uspokaja. Hakimi rozejrzał się, zerknął w każdy zakamarek ich domu i zbadał każdy centymetr kwadratowy podwórka. Miał ze sobą dwóch policjantów – niemal rówieśników Basira, z bujnymi czuprynami i gładkimi twarzami.

Ktoś ściągnął ze sznura prześcieradło. Nie zdejmując dłoni z bioder, Hakimi podziękował mu skinieniem głowy. Wciąż unikał wzroku Ziby.

Basir widział, że sąsiedzi są bardziej niż zafascynowani krwawą sceną. Kobiety w oznace szacunku opuściły podwórko, jednakże znalazłszy się na ulicy, przystanęły z ociąganiem i zaczęły wykrzywiać szyje, aby nic nie uronić. Czyżby istotnie wyglądało to tak źle, jak mówili ludzie?

Może byłby na tym koniec, gdyby nie pojawił się Farid, zdyszany i wściekły młody kuzyn Kamala. Człowiek zdolny przeklinać i czarować na jednym wydechu. Czapan na nim wisiał, a twarz czerwieniała mu z każdą chwilą mocniej. Agha Hakimi na jego widok tak się zdziwił, że niemal upuścił notes.

– Co tu się wyprawia? Gdzie mój kuzyn?

Wzrok Farida padł na czterech mężczyzn niosących zrolowane prześcieradło. Blady kwietny wzór zdążył się pokryć ciemnoczerwonymi plamami.

– A więc to prawda? To on? Dajcie mi zobaczyć kuzyna! Co mu się przytrafiło?

Przepchnął się bliżej, jednakże trzy pary rąk go powstrzymały. Ktoś zaczął mamrotać kondolencje.

– Powiedzcie mi wreszcie, co tutaj zaszło! – ryknął Farid.

Oczy wszystkich zwróciły się w stronę Hakimiego. Komendant policji wyprostował ramiona i zrelacjonował to, czego sam się dowiedział.

– Twego kuzyna znaleziono leżącego na podwórku. Na razie nie jesteśmy pewni, kto go zabił. Nikt niczego nie słyszał, dopóki chanum Ziba nie wybiegła z krzykiem. Jak sądzimy, znalazła ciało męża. Zatem przeprowadzimy śledztwo, a tymczasem Ziba zostanie w domu, aby zająć się dziećmi.

Farid wbił spojrzenie w żonę kuzyna, której drżenie przybrało na sile, odkąd się pojawił. Teraz kołysała się na piętach z na wpół przymkniętymi oczyma. Gdy Farid powiódł udręczonym wzrokiem po kręgu gapiów, niektórzy z nich zaczęli przestępować z nogi na nogę, jakby ogarnęło ich niewytłumaczalne poczucie winy. Mężczyzna nadął nozdrza i zmarszczył czoło w gniewie.

– Czyście postradali wszyscy rozum?!

Zebrani popatrzyli po sobie niespokojnie.

Farid nie czekał na ich reakcję. Zanim ktokolwiek się zorientował, rzucił się na Zibę i zacisnął palce na jej szyi.

W TEN PONURY CZAS Ziba łaknęła bliskości matki niczym dziecko cierpiące na gorączkę. Jednakże nie wyciągnęła do niej ręki. Nawet w tej sytuacji nie była dość zdesperowana, aby zwrócić się do Gulnaz po pełnych jadu słowach, które między nimi padły. Postanowiła zaczekać.

Właściwie wielka szkoda. Niegdyś Ziba i Gulnaz były sobie bliskie niczym kwiat i łodyga. Ziba była promiennym dzieckiem, istnym ucieleśnieniem imienia, które nadał jej ojciec. Ześlizgiwała się z jego kolan i biegła do boku matki, zaśmiewając się, gdy na przemian łaskotali ją po brzuszku, całowali w czubek głowy czy podrzucali w powietrzu.

Jej brat Rafi, starszy od niej o pięć lat, był z natury znacznie poważniejszy. Spokojny, wręcz potulny nie dawał rodzicom powodów ani do narzekań, ani do dumy.

Chociaż większość kobiet chodziła w ciąży z kolejnym dzieckiem, zanim poprzednie nauczyło się stawiać pierwsze kroki, Gulnaz była inna. Siłę do życia zapewniało jej poczucie kontroli – nad własnymi uczuciami, własnym ciałem, własną rodziną. Mąż Gulnaz się temu nie sprzeciwiał, co tylko dostarczało otoczeniu dodatkowych powodów do zazdrości, a w Gulnaz jeszcze bardziej potęgowało pragnienie władzy.

Rodziła dzieci tylko wtedy, kiedy chciała. Czy to dzięki odmawianiu mężowi swoich wdzięków, czy to za sprawą jakichś ziół, nie sposób było powiedzieć. Zwyczajnie prychała, ilekroć szwagierki odważyły się ją o to zapytać.

W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku do kraju zaczęły się wlewać rosyjskie wojska, co było końcowym skutkiem flirtu pomiędzy Afganistanem i mocarstwem powstałym w czasie narodzin Gulnaz przed dwudziestu laty.

Gdy Rafi umiał już sam się umyć, ubrać i nakarmić, Gulnaz uznała, że jest gotowa na drugie dziecko. Dziewięć miesięcy po wyrażeniu na głos swego pragnienia urodziła Zibę. Kochała ją tym bardziej, że cherubinkowa dziewczynka była dowodem na to, iż Gulnaz sama jest sobie sterem, żeglarzem, okrętem.

Owego roku władza w Afganistanie przeszła w inne ręce, po tym jak nowy prezydent zajął miejsce starego – który umarł z przyczyn naturalnych albo został uduszony rękoma buntowników. Prawda miała pozostać nieznana. Jako że chaos rodzi chaos, nowy prezydent został zastąpiony kolejnym przed upływem dwunastu miesięcy. Nie był to dobry czas na powoływanie do istnienia nowego życia. Gulnaz zastanawiała się nawet, czy Ziba przypadkiem nie okazała się przypadkiem błędem.

Starczy wyobrazić sobie dom, na którego czele w jednym roku stoi trzech patriarchów, pomyślała. I źle wróżyła zarówno takiemu domowi, jak i krajowi.

– Nie będziemy mieć więcej dzieci – oznajmiła mężowi i krewnym.

Nikt nie powątpiewał w jej słowa. Gulnaz zdążyła wszystkim pokazać, że potrafi nagiąć prawa natury do swojej woli.

PODOBNIE JAK JEJ BABKA, Gulnaz była czarodziejką i potrafiła umiejętnie kusić los. Mimo że zaprzeczała, jakoby babka przekazała jej swoje zdolności, stwierdzenie to mijało się z prawdą. Gulnaz ewidentnie uprawiała starodawną sztukę, doskonaloną przez pokolenia, nie zaś taką, którą można posiąść z dnia na dzień.

Ilekroć coś warzyła, nuciła sobie, co w oczach dzieci i męża czyniło jej działania bardziej niewinnymi. Zresztą wszyscy troje korzystali z jej umiejętności. Kiedy dzieci płonęły od gorączki, wlewała w ich usta święconą wodę i wkładała im pod poduszki amulety. Gdy Rafi zwijał się z bólu przez czyrak wielkości pomidora, który wyrósł mu na łydce, wybrała się nad jezioro. Znalazła żabę, rozcięła ją na pół nożem do warzyw i przyłożyła do narośli, utrzymując drgające kończyny w miejscu za pomocą kawałków materiału. W ciągu godziny Rafi rozdarł się głośno. Czyrak pękł, uwalniając wyciek ropy. Gulnaz odjęła martwą żabę od nogi dziecka i wyrzuciła ją, zaś chłopiec wyzdrowiał całkowicie w czasie następnych dwóch dni. Gulnaz była nie mniej kochającą żoną i matką od przeciętnej kobiety – rzecz w tym, że miała większe możliwości. Jej dzieci odnosiły korzyść z jej czarów, nawet gdy przy tym cierpiały.

Kiedy Rafi miał sześć lat, złamał nogę. Było to dzień po tym, jak ciotka skomentowała jego wybujały wzrost. Przeklinając pod nosem, Gulnaz włożyła w płomień igłę do szycia, po czym przekłuła nią płatek ucha syna, z całych sił powstrzymując cisnące jej się do oczu łzy, kiedy wił się i piszczał z bólu. Zapuściła mu też długi kosmyk włosów, który opadał aż na plecy i zniknął dopiero wtedy, gdy Rafi ukończył czternasty rok życia.

– Aby uchronić cię przed nazar, złym okiem – rzekła ponuro. Z nazar nie było żartów. Należało podejmować działania zaradcze.

W krewnych Gulnaz wywoływała konsternację. Jej kuzynki, szwagierki i ciotki gryzły się jednak w język i ograniczały do modlitwy, która ich zdaniem była panaceum. W obliczu zielonookiej piękności czuły niepokój.

Siedząc spokojnie u boku matki, Ziba przyglądała się, jak kobieta kłuje igłami słoninę czy jajka na twardo, po czym umieszcza je na progu niczego się niespodziewającego sąsiada. Czynności te były w jej oczach równie zwyczajne jak pranie pościeli czy obieranie ziemniaków. Tak przedstawiało się życie z Gulnaz. Ziba recytowała tabliczkę mnożenia razem z rówieśnikami, wszakże pojęła potęgę matematyki dopiero wtedy, gdy Gulnaz pokazała jej, że zadzierzgnięty pięciokrotnie węzeł pięć razy skuteczniej rozbudza niechęć między dwiema wrogimi sobie kobietami, powodując tarcie zdolne wskrzesić płomienie.

Gulnaz korzystała ze swoich zdolności wyłącznie wtedy, gdy to było konieczne lub gdy ktoś z rodziny ją o to poprosił. Okazywała rozsądek, wiedząc, że jej sztuczki nie mają poparcia męża, który jednak nigdy wprost ich nie zabronił. Czary, podobnie jak wszystkie inne sprawy w życiu Gulnaz, znajdowały się pod jej kontrolą – mogła ich zatem używać tak często bądź tak rzadko, jak chciała.

Uległo to zmianie w momencie zniknięcia ojca Ziby. W Gulnaz nastąpił zwrot, który objawiał się niespotykanym wcześniej zaciśnięciem szczęk.

Ojciec Ziby zniknął wkrótce po tym, jak dziewczynka nauczyła się czytać. Zapamiętała ów czas w taki sposób, że ciągi liter miały więcej sensu niż wydarzenia rozgrywające się pod ich dachem. Gulnaz powiedziała Rafiemu i Zibie tylko tyle, że ich ojciec wyruszył walczyć z bezbożnymi komunistami. Dzieci pragnęły skrycie, aby mężczyzna wrócił do domu, jednakże bardzo szybko się przekonały, że nie należy poruszać tego tematu przy matce. Ilekroć ktoś z krewnych rzucił wzmiankę o nagłym odejściu jej męża, Gulnaz zabierała się do trzepania dywanów lub szorowania poczerniałych garnków. Najlepiej było nie wspominać ojca, nawet jeśli jego nieobecność uwierała niczym otwarte zimą okno. Wojna z każdym dniem robiła się coraz bardziej krwawa, tak że wydawało się, iż niebawem będzie więcej męczenników niż żywych.

Udając markotną porzuconą żonę, Gulnaz wyobcowała się od reszty mężowskiej rodziny i zaczęła trzymać dzieci bliżej siebie. Gdy minęło dość czasu, aby niektórzy zaczęli ją uważać za wdowę, Gulnaz wykorzystała okazję. Przywdziała czerń, zasłoniła okna domu i jęła się odzywać przyciszonym głosem. Czuwała nad śpiącymi dziećmi przy słabnącym blasku migoczącej świecy. Zachowywała się przy nich radośnie tylko wtedy, gdy byli sami. Rafi i Ziba szczerze kochali ojca i tęsknili za nim. Rafi przygasł jeszcze bardziej, jakby pozbawiony męskości przez nieobecność ojca. Młodsza od niego Ziba – z ufnością typową dla dzieci – nadal wierzyła, że padar dżan wróci. W przeszłości nazbyt często zasypiała, słuchając bicia jego serca, aby móc sobie wyobrazić, że to już nigdy się nie powtórzy.

Trzyosobowa rodzina przyciągała ludzkie spojrzenia – po części pełne współczucia, po części podejrzliwe. Gulnaz nie dbała ani o jedne, ani o drugie i kolejno dołączała wszystkich znajomych do listy swoich wrogów, aby w odpowiednim czasie wywrzeć na nich zemstę. Żyjąca w cieniu matki Ziba przywykła do roli outsidera i zbliżyła się jeszcze bardziej do brata, mimo że ten był wycofany i pełen rezerwy. Wyłącznie Rafi ze wszystkich ludzi na świecie rozumiał, co to znaczy być dzieckiem Gulnaz.

„CO ZA DUŻO, TO NIEZDROWO; cierpliwość mężczyzny ma swoje granice” – taką uwagę rzuciła raz przy Zibie jej ciotka, siedząc przy świątecznym stole i plotkując o sąsiadach, których krzyki wylewały się aż na ulicę. Sprzątając ze stołu, kobiety mamrotały, że z sąsiada jest wyjątkowy brutal, który w pełni zasługuje na donośne wyrzuty żony. Jednakże ama Ferei, siostra ojca, podniosła inną kwestię. Wina zawsze leży po obu stronach. A prawdę znają wyłącznie główni zainteresowani.

Gulnaz tylko się uśmiechała i kiwała głową. Ziba uznała, że przez ciotkę przemawia głos rozsądku. Tymczasem ledwie wszyscy troje znaleźli się w czterech ścianach własnego domu, zachowanie matki uległo zmianie.

– Co za dużo, to niezdrowo, powiada – warknęła Gulnaz w przestrzeń. – Jasne, że tak. Ależ z niej musi być okropna żona!

– Co się stało, mamo? – zapytała niepewnie Ziba. Mając dwanaście lat, oscylowała pomiędzy dzieciństwem i dorosłością. Razem z kuzynkami w swoim wieku spędzała czas z kobietami, ucząc się sztuki plotkowania i etykiety.

– Twoja ciotka zawsze wyraża opinię z takim wyrazem twarzy, jakby była niezwykle szlachetna i wznosiła się ponad zwykłe plotki. Sama nie wiem, na co bardziej się oburzać: na jej sugestię, że zniechęciłam męża do siebie czy że jestem zbyt głupia, aby się domyślić, do czego pije!

Rafi nie wiedział, jak się zachować, gdy matka wpadała w szał. Nie znosząc bezradności, zwykle znajdował sobie jakieś zajęcie poza domem. W tym konkretnym wypadku sięgnął po żółty kanister i udał się po wodę do studni. Ziba odprowadziła go spojrzeniem. O tej porze była jak przykuta do miejsca.

– Ale ja nawet nie słyszałam, żeby ciocia wspomniała o ojcu, madar dżan – zaprotestowała nieśmiało dziewczynka. Na podobną wzmiankę poczułaby się urażona. Wciąż tęskniła za ojcem, mimo że jego rysy twarzy zacierały się jej w pamięci.

– Nie słyszałaś? Och, Zibo… – Gulnaz westchnęła. – Krótszy od palca skorpion może być bardziej niebezpieczny od przyczajonego tygrysa. Musisz być uważniejsza. Musisz mieć ucho wyczulone na groźby. Widziałaś, jak ona na ciebie patrzy? Z pewnością mi ciebie zazdrości, bo jesteś wyższa od jej córki i masz jaśniejszą cerę. Twoja kuzynka jest miła, ale nie może się z tobą równać pod względem urody, o czym jej matka doskonale wie.

Ziba niespecjalnie się czuła ładniejsza od kuzynki. Gwoli prawdy, uważała się za brzydszą zarówno od kuzynki, jak i od wszystkich rówieśniczek. Miło było pomyśleć, że jednak się myli w tej sprawie.

– Pomyśleć, że przez dwa dni robiłam kluski na dzisiejszą kolację, bo mnie o to poprosiła, nie wspominając już, że przez cały ubiegły tydzień gotowałam dla jej rodziny, podczas gdy ona leżała chora w łóżku. Oczywiście twoja ciotka ma to gdzieś. Potrafi myśleć tylko o tym, że wysłałam jej brata w góry… Jakbym w ogóle miała kontrolę nad tym człowiekiem! Nie ma pojęcia, o czym mówi, i powinna się ugryźć w język, zanim zrobi to coś innego.

Zibę bolało, że matka wyraża się o ojcu w ten sposób. Nie było go od sześciu lat, jednakże dziewczynka wciąż się łudziła, że kiedyś wróci do nich. Śniła, że spotyka go na targu. Lecz czy w ogóle by się poznali? Czy ojciec podbiegłby do niej i ucałował ją w czoło? Zibę nachodziły również mniej optymistyczne myśli. Może znaleźli się kiedyś na odległość rzutu kamieniem i ojciec schował się szybko, aby nie zostać dostrzeżonym? Oddawała się podobnym spekulacjom coraz częściej, przez co jej świat nabierał odcieni samotności, podejrzliwości i wątpliwości.

Poza tym matka mogła mieć rację. Ama Ferei chyba faktycznie dziwnie jej się przyglądała od czasu do czasu. Choćby w zeszłym tygodniu, gdy Ziba zaniosła jej garnek zupy ugotowanej przez Gulnaz. Ama Ferei zapytała wtedy, czy matka aby na pewno dobrze się zajmuje nią i bratem. Ziba nie opowiedziała o tym w domu, uznając, że pytanie było przejawem troski, jednakże później pomyślała, że mogło się za nim kryć coś więcej.

Miesiąc później Ziba siedziała obok matki, przyglądając się, jak kobieta sieka zrzuconą przez węża skórę na drobne wiórki i wrzuca ich szczyptę do garnka z gotującymi się na piecu szpinakiem i porem. Pichciły na tyłach domu, w pomieszczeniu bez dachu, gdzie dym i opary wzbijały się prosto w niebo. Gulnaz trajkotała jak najęta, zapewniając, że Ziba ślicznie wygląda tego dnia i że ona sama nie mogłaby prosić Boga o lepszą córkę. Ziba pęczniała z dumy na słowa matki, w której zielonych oczach lśniła aprobata.

Gulnaz usmażyła nieco sera domowej produkcji i przełożyła nim szpinak, gdy liście nabrały jedwabistej konsystencji. Następnie całość zamieszała widelcem, aby się upewnić, że wiórki wężowej skóry się rozpłynęły.

– Co to będzie, madar dżan? – zapytała Ziba, kiedy jej matka wpatrywała się w zawartość garnka.

– Rada na twoją ciotkę, która próbowała nas oskórować oczyma – odparła Gulnaz. – Dzięki temu będzie miała zajęcie i przestanie wygadywać o nas takie straszne rzeczy.

Gulnaz położyła na garnku pokrywkę i owinęła go starym wełnianym kocem, aby zatrzymał temperaturę. Później obie, Gulnaz i Ziba, wybrały się w odwiedziny do ciotki.

– Och, Gulnaz dżan, to dla mnie? Nie trzeba było zadawać sobie tyle trudu… – Ama Ferei obrzuciła uważnym spojrzeniem niewielki garnek.

Ziba zastanowiła się, czy ciotka przypadkiem czegoś nie podejrzewa. W oczekiwaniu na jej reakcję wstrzymała oddech.

– Jesteś dla mnie jak siostra, Ferei dżan. Ostatnio wyglądasz anemicznie, dlatego pomyślałam, że szpinak dobrze ci zrobi.

– Rzeczywiście słabo się czuję. Twój mąż, niech Allah czuwa nad jego duszą, zawsze powtarzał, że masz rękę do ziół i warzyw. Potrafisz nimi leczyć. Ale powiedz… Co to za sabzi?

Gulnaz uniosła brwi.

– Mój mąż tak mówił? – zdziwiła się skromnie. – Cóż, był bardzo wspaniałomyślny. Co zaś do tej potrawy… Dodałam do niej imbiru. Moja matka twierdziła, że imbir jest dobry na wszystko.

– Też tak słyszałam – potaknęła ama Ferei. Z całych sił starała się zgrywać radosną. – No, moja droga, daleka jestem od plotkowania, ale wszyscy wiedzą, jakich sztuczek używasz. Powiedz, czego jeszcze tam dosypałaś?

Gulnaz położyła dłonie na szczupłych biodrach. Wyprostowała się i wzięła głęboki oddech.

– Doprawdy, Ferei dżan – prychnęła. – Miałam o tobie lepsze zdanie.

Rąbek niebieskiej chusty zafurkotał przy jej ruchu głowy.

Ama Ferei zaśmiała się jakby nigdy nic, po czym przeniosła uwagę na Zibę.

– Zibo – odezwała się słodko pomimo oskarżycielskiego spojrzenia. – Co twoja matka naprawdę wpakowała do tej potrawy? Chyba nie zamierzasz mnie zwodzić tak jak ona? Nie wydaje mi się, aby nasza rodzina mogła znieść coś takiego.

Ziba przyglądała się, jak jej matka uśmiecha się wdzięcznie i delikatnie dotyka dłoni ciotki. Na ten widok twarz dziewczynki poczerwieniała ze wstydu i gniewu.

– Moja droga, wiem, że nie czujesz się dobrze. Ale nie ma potrzeby mówić takich rzeczy, i to w obecności mojej córki, która wciąż jest dzieckiem. Możesz nakarmić tym bezpańskie psy, jeśli chcesz. Ja tylko starałam się pomóc.

Gulnaz ujęła córkę pod rękę i powiodła ją do wyjścia, pozostawiając drugą kobietę z owiniętym kocem garnkiem w rękach.

– Madar dżan, dlaczego ona powiedziała…

– Sza, Zibo. Daj spokój. – Gulnaz nie pozwoliła dziewczynce dokończyć pytania.

PRZY NASTĘPNEJ PEŁNI cała rodzina ponownie zgromadziła się w jednym miejscu. Inna ciotka urodziła przed ponad miesiącem dziecko i wszyscy krewni zebrali się, aby uczcić czterdziesty dzień jego życia. Ziba i Gulnaz wpadły na Ferei dżan w progu domu kuzynki, która wyprawiła przyjęcie z tej okazji.

Ziba stanęła jak wryta.

Ama Ferei miała twarz napiętą i zagniewaną. Skóra na jej nosie i wokół ust była popękana i łuszczyła się. Z włosów sypał się drobny łupież.

Przywitały się i weszły do środka, gdzie Gulnaz i Ziba znalazły sobie miejsce w przeciwnym rogu pokoju.

Bębnienie palców na tabli uciszyło zebranych. Nastrój zrobił się podniosły, jednakże Ziba była zbyt rozkojarzona, aby się nim cieszyć.

Przez większość wieczoru dziewczynka obserwowała, jak jej ciotka gniewnie drapie się po ramionach. Przestawała, ilekroć któraś ze szwagierek nachyliła się ku niej, później jednak zaczynała wszystko od nowa. Ziba oczyma wyobraźni widziała, że cała powierzchnia jej skóry pod bawełnianą sukienką jest obsypana swędzącymi łuskami.

W drodze powrotnej do domu Ziba zerknęła na promieniejącą w kremowym blasku księżyca twarz matki. Cudownie było być córką zielonookiej czarodziejki.

JUSUF LECIAŁ Z NOWEGO JORKU DO DUBAJU przez trzynaście godzin, skulony przy oknie boeinga 747. Na miejscu zameldował się w wykładanym marmurem hotelu z rażącymi żyrandolami i przepastnymi kanapami w holu. Wykończony podróżą przespał pół dnia, po czym przebudziwszy się wieczorem, udał się na suk, gdzie tłoczyli się bladolicy turyści i spowici w biel Arabowie. Właścicielami sklepów byli w większości śniadzi obcokrajowcy, którzy sprzedawali indyjskie towary pod płóciennymi markizami. W witrynach lśniły bransolety i wymyślne naszyjniki z osiemnastokaratowego żółtego złota. Jusuf prędko poczuł znużenie tym przepychem. Posilił się kebabem w miejscowej knajpce i zaczął z niecierpliwością myśleć o długo wyczekiwanym powrocie do ojczyzny.

DWUGODZINNY LOT DO KABULU UPŁYNĄŁ MU SZYBKO. Jusuf wyłonił się z samolotu prosto w kraj dziwów. Ze szczytu schodków podtoczonych do samolotu kraj jego dzieciństwa wydawał się nietknięty, zupełnie jakby fakty historyczne były tylko złym snem. Góry zdawały się takie same jak w jego wspomnieniach.

Z płyty do budynku lotniska był tylko kawałek, zresztą pracownicy w zielonych kamizelkach odblaskowych wskazywali drogę.

Jusuf odebrał bagaż i złapał taksówkę. W trakcie krótkiej jazdy do Kabulu nie odrywał oczu od widoków za oknem samochodu. Na wstępie zauważył dwa portrety okalające szklane wejście na lotnisko.

Po prawej wisiał Ahmad Szah Masud, zamęczony Lew Pandższiru, który poprowadził Sojusz Północny do walki przeciwko talibom. Został przedstawiony w płaskiej czapce, zwanej pakol, nasadzonej na jego gęste faliste włosy, zapatrzony w przestrzeń. Zarost miał skąpy, co nadawało jego twarzy nieugięty wyraz. Zarówno na tym, jak i na wszystkich innych portretach, na których go uchwycono, sprawiał wrażenie kogoś, kto planuje następny atak albo rozmyśla o poezji. Ta sprzeczność dobrze oddawała duszę narodu.

Po lewej znajdował się Hamid Karzaj, pierwszy prezydent Afganistanu po wyparciu talibów w dwa tysiące pierwszym roku. Ten dla odmiany prezentował się iście po królewsku. Tradycyjny czapan w zielone, złote i błękitne pasy okrywał jego ramiona, głowę zaś zdobiła strzelista czapa z owczej wełny. Siwe wąsy i brodę miał schludnie przystrzyżone. Małymi, lecz dumnymi oczyma spoglądał przed siebie, mimo ludzi wchodzących na lotnisko, w stronę zmartwychwstałego Kabulu.

Taksówkarz spytał Jusufa, po co wrócił do Afganistanu. Naoglądał się wracających ekspatów i wiedział, że młodzi mężczyźni nie przyjeżdżają, aby zobaczyć się z rodziną.

– Ma pan tu firmę? – drążył.

– Nie.

– Zamierza pan jakąś otworzyć?

– Nie. Nie przyjechałem służbowo.

– Czym się pan zajmuje?

– Jestem prawnikiem.

– Prawnikiem? W zagranicznej korporacji?

– Nie, pracuję w organizacji międzynarodowej, która zapewnia pomoc prawną Afgańczykom. Chcę działać na rzecz ludzi. – Jusuf czuł, że ciekawość taksówkarza ma drugie dno, coś jakby sceptycyzm albo urazę. Wiedział, że dziesiątki Afgańczyków tłumnie powróciły do Kabulu, aby wykorzystać możliwości powstałe w wyniku wojny. Sprzedawali oni ziemię po zawyżonych cenach, budowali hotele i rozchwytywali kontrakty udzielane przez zachodnie firmy. Jusuf postanowił zmienić temat i skierować rozmowę na wycofanie sił amerykańskich.

– Wszyscy się wycofują – stwierdził taksówkarz, machając lekceważąco ręką. – Czemu mieliby zostać? Ale wrócą.

– Jak to?

– Jak tylko odejdą, zaczniemy mieć jeszcze większe problemy. Wszyscy to wiedzą. Czasem człowiek tak się skupi na usuwaniu mrówek z domu, że zapomina o czających się w pogotowiu myszach.

– Nie uważa pan, że najwyższa pora, aby o Afganistan zatroszczyli się Afgańczycy? Musimy stanąć na własnych nogach.

Taksówkarz prychnął, po czym zatrąbił, gdy jakiś samochód niemal zahaczył o jego wóz. Na jezdni roiło się od żółtych taksówek, prywatnych aut, riksz i pieszych. Samochody były tak ciasno upakowane, że kierowcy mogliby sięgnąć do pojazdu obok, opuściwszy okna.

– Łatwo panu mówić – mruknął taksówkarz. – Pan tu nie mieszka.

– Prawdę powiedziawszy, odtąd mieszkam.

Taksówkarz wcisnął sprzęgło i zredukował bieg. Nie odezwał się więcej ani słowem.

Jusuf poświęcił całą uwagę widokom, które wydawały mu się znajome. Chwilami odczuwał coś na granicy déjà vu i prawdziwego wspomnienia. Gdy wjechali na rondo, niemalże poczuł rękę ojca na swojej dłoni. Zadziwiła go liczba nowych budynków ze stali i szkła. Reklamy zachwalały zniżki na artykuły wyposażenia wnętrz.

Kiedy Jusuf poprosił, aby go wysadzić pod hotelem w szykownej dzielnicy, gdzie zatrzymywała się większość ekspatów, taksówkarz uśmiechnął się pod nosem, mamrocząc coś o tym, że jednak się nie mylił.

GDY JUŻ SIĘ ROZPAKOWAŁ I NAPIŁ WODY Z BUTELKI, którą kupił w hotelowym holu, Jusuf położył nogi na niski stół i zatelefonował do matki.

– Jak ci minął lot? Jadłeś coś? – Głos miała napięty ze zmartwienia.

– Lot był udany. Oczywiście, że jadłem, madar dżan. Przyjechałem tu do pracy, nie na wczasy wyszczuplające.

– Nie używaj przy mnie tego słowa – poprosiła z goryczą. – Jestem na diecie od półtorej dekady, a przytyłam dziesięć kilo.

– Bez diety mogłaś przytyć piętnaście. Potraktuj to jako sukces.

– Ty to potrafisz obrócić kota ogonem, co? Słuchaj, spędzisz tam tylko kilka dni, zatem nie trać czasu. Jak najszybciej złóż wizytę kace Sjarowi. Obiecałeś mi.

Jusuf jęknął.

– Zrobię to! Myślałem, iż się ucieszysz, że do ciebie dzwonię, zanim wybrałem się na poszukiwania naszych dawnych sąsiadów.

– Ta rozmowa byłaby znacznie ciekawsza, gdybyś zajrzał do nich na herbatę…

Kaka Sjar tak naprawdę wcale nie był wujem Jusufa. Wraz z rodziną udał się do Iranu mniej więcej w tym samym czasie, gdy rodzina Jusufa trafiła do Pakistanu. Kaka Sjar miał trzy córki. Najmłodsza, Mina, właśnie skończyła dwadzieścia cztery lata. W dzieciństwie Jusuf niańczył ją, podczas gdy ich rodzice siedzieli przy stole i rozprawiali o niekończącej się wojnie. On chodził wtedy do szkoły, a ona zaledwie raczkowała. Później nigdy nie miał nic przeciwko temu, że dziewczynka depcze mu po piętach. Był wobec niej opiekuńczy, co wywoływało na twarzach ich matek uśmiech dumy.

Jusuf pamiętał dzień, w którym opuścili Kabul. Tamtego roku zdystansował się nieco od Miny, nagle mniej zainteresowany niańczeniem sześciolatki, gdy sam miał jedenaście lat i śpieszno mu było do dorosłości. Mimo to Mina lgnęła do niego niczym do starszego brata, a on z jakiegoś powodu nie chciał jej sprawić zawodu. Siedząc po turecku, opowiadał jej historyjki albo wysłuchiwał tych, które ona wymyślała. Świat za oknami był groźny i Jusuf czuł się w obowiązku przywołać uśmiech na twarz dziewczynki.

– Piękna z niej kobieta, a z nich porządna rodzina. – Matka Jusufa westchnęła. Powtarzała to zdanie niezliczone razy w ciągu tygodni poprzedzających jego wyjazd z Ameryki. – Proszę tylko o to, żebyś spędził z nią trochę czasu.

Uważała, że podróż zakończy się sukcesem wyłącznie wtedy, gdy Jusuf wróci zaręczony. Nie było nad czym deliberować. Powiedziała to wyraźnie, po tym jak odrzucił większość kandydatek z nowojorskiego towarzystwa. Zarzuciła mu, że jest nazbyt wybredny, i przestrzegła go przed nadmierną zwłoką.

– Za bardzo umalowana, za mało wykształcona, za wysoka, za niska. Powinieneś mniej czasu tracić na doszukiwanie się wad u tych dziewcząt, za to bardziej się postarać znaleźć tę jedyną. Przeciągniesz to zbyt długo i zostaniesz z niczym.

Jednakże afgańskie dziewczyny w Nowym Jorku niewiele się różniły od Amerykanek. Z niejedną rozmawiał podczas etnicznych imprez czy na uczelni i nie spotkał żadnej, która chciałaby mieć coś wspólnego z Afganistanem. Przekonał się, że ich zdaniem tożsamość narodowa sprowadza się do przywdziania tradycyjnego stroju raz w roku z okazji czyjegoś ślubu i wniesienia tacy z henną. Choć bardzo często ich wzajemne poznanie się wymagało pokątnych rozmów telefonicznych i wymówek mających na celu ukrycie przed rodzicami miejsca ich pobytu, koniec końców przekonywali się, że nie mają ze sobą wiele wspólnego.

Z Miną była inna historia. Gdy matka po raz pierwszy o niej wspomniała w tym kontekście, wybuchnął śmiechem. Matka na to ujęła się pod boki i dodała, że rodzice Miny nie są przeciwni temu pomysłowi. Mina była w odpowiednim wieku, do tego właśnie skończyła studia. Jej rodzice nalegali, aby uczyła się obsługi komputerów, i chcieli wydać ją dobrze za mąż. Znali rodzinę Jusufa i wiedzieli, że Jusuf pracuje jako adwokat. Uznali, że będzie świetną partią dla ich córki, i zdołali o tym napomknąć jego matce.

Do Afganistanu wzywał go przede wszystkim zew ojczyzny, ale Jusuf był też coraz bardziej ciekaw obecnej Miny. Matka pokazała mu jej zdjęcie, mógł więc mieć pewność, że Mina jest prawdziwą pięknością. Na tym jednak kończyła się jego wiedza. Od dnia, w którym objęła go rączkami za szyję na pożegnanie, minęło wiele lat. Starł jej wtedy łzy z policzków, rumieniąc się z emocji, że tak ją zasmucił.

– Zadzwonię do nich rano i wpadnę później po południu. Zgoda? – Powiedział to takim tonem, jakby chciał tylko spełnić zachciankę matki.

– Zgoda. Tylko nie zapomnij, że w Kabulu będziesz parę dni, zanim wyjedziesz na prowincję. Wykorzystaj ten czas dobrze i odśwież znajomość z Miną.

NAZAJUTRZ JUSUF przedzierał się w stronę domu kaki Sjara wśród tłumu wyszczerzonych uliczników, którzy wyciągali do niego ręce i przyglądali mu się ciekawie.

– Psze pana, psze pana… daj pan pieniążka!

– Dzień dobry, jak się pan miewa? – wołali za nim ze śmiechem, ćwicząc swój szkolny angielski. Ubrania mieli w strzępach, za paznokciami żałobę.

Jusuf zastanawiał się, czy są sierotami czy tylko produktem zubożałego społeczeństwa. Wybuchnął do wtóru śmiechem i zmierzwił czuprynę jednego z chłopców, drugiemu dając długopis, który miał w kieszeni.

– Chodzicie do szkoły? – zapytał ich.

– Ja tak!

– I ja też!

Każdy chciał zostać pilotem, lekarzem, profesorem, jak go zapewniali. W masie byli namolni i w żadnym razie nie nieśmiali.

Jusuf mijał kobiety w burkach i inne w dżinsach; wytapirowane włosy niedbale ukryte pod chustami i buty na koturnach przydawały im wzrostu jednako. Jedni mężczyźni nosili tradycyjne czapany i szarawary, do pary z turbanami na głowach, drudzy mieli na sobie dżinsy rurki i koszulki z nadrukiem Adidasa. W pewnym momencie Jusuf minął sklep, nad którego wejściem wisiały wiklinowe klatki na ptaki. Na cienkich żerdkach siedziały papużki, zięby i kanarki przypominające lśniące różnobarwne klejnoty.

Kaka Sjar mieszkał w domu porzuconym przez dalszego krewnego. Jego własny dom, podobnie jak budynek, który przed wyjazdem zajmowała rodzina Jusufa, został zamieniony w gruzy. Stanąwszy przed wejściem, Jusuf zapukał i zdenerwowany czekał, aż ktoś mu otworzy. W ręku trzymał torbę z prezentami, które wybrała jego matka – były tam ubrania dla głowy rodziny, buteleczki perfum dla jego żony i czekolada.