Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dom Głuchego

Dom Głuchego

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64887-67-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dom Głuchego

Alfons Trnovsky to znakomity i szanowany lekarz rodzinny w niewielkim (i fikcyjnym) słowackim miasteczku, który całe swoje życie spędził udając, że promienieje szczęściem podczas gdy w rzeczywistości było zupełnie na odwrót. Staje się głuchy na wydarzenia XX wieku: cztery reżimy polityczne, Holocaust, inwazję na Czechosłowację, a nawet... na kobietę, którą kochał. Ale do kogo należą zakopane w ogrodzie kości, na które przypadkiem trafił jego syn? Podczas gdy Trnovsky stara się odkryć tę tajemnicę, jego syn znajduje kolejne trupy w ojcowskiej szafie... Wszystko to ma tajemniczy związek z wystawą Goi w hiszpańskim Prado, do którego obrazy przybywają z miejsca zwanego Casa del Sordo, domem głuchego.

Polecane książki

Dużą rolę w terapii Hashimoto odgrywa styl życia chorego, czyli dieta, aktywność fizyczna, unikanie palenia czynnego i biernego, a także redukcja stresu. To choroba, której leczenie trzeba traktować bardzo indywidualnie. Dieta każdego pacjenta powinna być dopasowana do przebiegu schorzenia i ...
„Dziesięć minut od centrum” – to siedem przeplatających się historii. Ich bohaterów spotykamy codziennie, na przystanku, w osiedlowym markecie czy przed blokiem. Są tuż obok nas, zbyt zwyczajni i szarzy, byśmy zwrócili na nich uwagę. Serwisant zakochany w lepszej partii, młoda matka zamknięta w czt...
Chcesz mieć nie tylko ciekawy krąg znajomych i przyjaciół, ale też odnosić sukcesy zawodowe? W dzisiejszych czasach umiejętność budowania dobrych relacji jest w obydwu przypadkach nieodzowna i w jej opanowaniu bardzo pomoże Ci ta książka. Napisana normalnym zrozumiałym językiem, przez Polaka ...
Świt ebooków nr 1e-magazyn pod redacją Macieja Ślużyńskiegowydawca: Oficyna wydawnicza RW2010ilość stron: 126publikacja darmowaISSN 2300-5645Pierwszy e-magzyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie. Proponujemy: wywiady, felietony, recenzje, opinie, analizy rynku, opowiadanie. Wieści ze świata ...
Żeńskie - męskie, dominacja i uległość, odchylenia od normy i szukanie równowagi - komedia "Jak z Almodovara" każe zweryfikować wszystko, co wiedzieliśmy na ten temat.   Tekst jest napisany dowcipnie i sprawy rodzajowe dość inteligentnie mieszają się z diagnozą obecnego stanu rzeczy, a więc społecze...
„Wyzwolenie” to dramat w trzech aktach Stanisława Wyspiańskiego. Akcja utworu rozgrywa się na scenie teatru krakowskiego, a więc przedstawia teatr w teatrze.   Konrad (postać z „Dziadów” Adama Mickiewicza) przybywa z zaświatów na deski krakowskiego teatru, aby dokonać wyzwolenia kraju. Zostaje zac...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Petr Kristufek

Peter Krištúfek

domgłuchego

 

Fot. Ligia Kubas

 

olga stawińska– urodzona w1986 roku w Krakowie. Absolwentka słowacystyki, przerwana doktorantka na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pisze itłumaczy. Tłumaczenia prozy ipoezji czeskiej isłowackiej (a także własne utwory prozatorskie ipoetyckie) publikowała m.in w„Odrze”, „Ha!Arcie”, „Fa-Arcie”, „Ricie Baum”, „Czasie Kultury” i kilku zagranicznych gazetach. Zprzyjemnością współpracuje z festiwalem Miesiąc Spotkań Autorskich we Wrocławiu. Działa w stowarzyszeniu Otwarte Klatki. Bored teenager.

Peter Krištúfek

domgłuchego

PrzełożyłaOlga Stawińska

Wrocław 2015

Tytuł oryginału słowackiego: Dom hluchého

Redakcja: Grzegorz Krzymianowski

Korekta: Agnieszka Radtke, Natalia Gołębiewska

Projekt okładki i układu typograficznego: Magdalena Kocińska | O!Studio

Copyright © by Peter Krištúfek 2014

Copyright © for the Polish translation by Olga Stawińska 2014

Copyright © for the Polish edition by Książkowe Klimaty

Książka została opublikowana dzięki finansowemu wsparciu SLOLIA – Centrum Informacji o Literaturze w Bratysławie.

 

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

eISBN: 978-83-64887-67-3

 

Śmiałem się, kiedy usłyszałem, jak duch,zmoczony przez deszcz, brzęczy koło oświetlonegodomu i nie może znaleźć drzwi, przez które wszedłem

(ALOYSIUS BERTRAND, NOCNY KASPER)

 

Domy zmęczonych nóg mają najwięcej schodów.Domy bezwładnych rąk nie mają poręczy.Domy umierania mają w piwnicach bar.

(VLADIMÍR HOLAN)

 

Miejsca nie istnieją.Każda rzecz nosi swoje miejsce ze sobą.

(FRANÇOIS LYOTARD)

 

Różnica między teraźniejszością i przeszłościąleży w tym, że świadomość obecności zawiera w sobieświadomość przeszłości, do tego stopniaiw taki sposób, w jaki przeszłość nigdynie może uświadomić sama siebie

(THOMAS STEARNS ELIOT)

wstęp

Ta historia się nie wydarzyła, ale mogła się wydarzyć.

 

Na początku były jednak dwie opowieści mówiące o rzeczach, które rzeczywiście miały miejsce.

 

Historia rodzinna bywa niezwykła. Kiedy poznaje się ludzi, którzy żyli tu wcześniej, można wiele dowiedzieć się też o sobie samym. W twarzach widocznych na zdjęciach dostrzega się (zradością lub wstydem) własny sposób myślenia i postępowania.

Jedna z takich opowieści przemknęła niepostrzeżenie obok mnie w 1984 roku.

Ojciec mojej mamy, dziadek Vladimír Kriško, był pilotem wojskowym służącym w elitarnej eskadrze, asem przestworzy. W czasie drugiej wojny światowej stoczył mnóstwo pojedynków powietrznych, wziął udział w powstaniu i dowodził powstańczym lotniskiem Trzy Dęby pod Zwoleniem. Po wojnie został w armii, pracował w Ministerstwie Obrony, a w1952 roku, gdy miał już stopień podpułkownika, nieoczekiwanie go zwolniono – najprawdopodobniej dlatego, że babcia upierała się, aby jej świeżo narodzony syn, mój wujek, został ochrzczony. A nie było to wtedy w modzie. Przez resztę życia dziadek pracował więc jako magazynier (można też ładniej powiedzieć, że był referentem do spraw zasobów), a później – księgowy w Lasach Państwowych, aż zmarł w 1988 roku. Na początku lat dziewięćdziesiątych został zrehabilitowany pośmiertnie i awansowany na pułkownika. Klasyczna historia, którą można sobie dopowiedzieć ze wszystkich stron – i więcej nie drążyć.

W1984 roku, z okazji czterdziestej rocznicy wybuchu Powstania, w szkole dostaliśmy zadanie domowe: mieliśmy podpytać krewnych, którzy wzięli w nim udział, i napisać o tym rozprawkę. Babcia, była nauczycielka, natychmiast zawezwała dziadka do salonu, ja przygotowałem długopis i notatnik, usiedliśmy na wersalce i rozpocząłem od pytania na rozgrzewkę:

– To ile niemieckich samolotów w końcu zestrzeliłeś?

Dziadek milczał zakłopotany, jakby nie wiedział, co powiedzieć. Przypisywałem to jego skromności i niechęci, by wracać do starych czasów. Sytuację uratowała babcia, która przywołała kilka klasycznych scen, zręcznie podpatrzonych w zgodnych z duchem epoki książkach i filmach, ja je spisałem, dostałem w szkole szóstkę i pochwałę i wszyscy byli zadowoleni.

W2008 roku, dwadzieścia lat po śmierci dziadka, w skrzynce na listy znalazłem kolorową widokówkę, która przedstawiała piękny Ren i płynący po nim luksusowy jacht wycieczkowy. Pocztówka była zaadresowana do mojej babci, która wtedy też już nie żyła. Na drugiej stronie znajdowało się kilka zdań nagryzmolonych niewprawnym pismem. Wynikało z nich, że autor (Słowak, który, nawiasem mówiąc, pracuje jako steward na znajdującym się na pocztówce jachcie o nazwie River Symphony) interesuje się historią pilotów wojskowych z lat czterdziestych i chciałby zdobyć jakieś fotografie z tego okresu – ewentualnie z lat późniejszych – na których znajduje się mój dziadek. Nie potraktowałem widokówki poważnie i na pewien czas o niej zapomniałem. Potem przypadkowo znalazła się przy sprzątaniu, więc odpisałem na nią w dobrej wierze. Mniej więcej dwa miesiące później (kiedy marynarzowi kończył się turnus) spotkaliśmy się przed kościołem Franciszkanów w Bratysławie, a następnie poszliśmy do wykafelkowanej, ciemnej, brudnej knajpy w jakiejś piwnicy, zamówiliśmy ciepłe i wstrętne piwo, a on przedstawił mi mojego dziadka w całej krasie. Właśnie wtedy po raz pierwszy ujrzałem go w pełnym świetle.

Mężczyzna wyciągnął najpierw ksero klepsydry, którą podarowała mu pewnie moja babcia albo zdobył ją w inny sposób. Poznałem własne dziecięce pismo… „Nasz ukochany mąż, ojciec, zięć…”. Oczywiście, zmroziło mnie. Ale potem, pośród gęstego dymu i hałaśliwych, pijanych ludzi, słuchałem go jak zaczarowany.

Dziadek skończył akademię wojskową w latach trzydziestych, latał myśliwcami, ale szybką karierę zrobił za czasów Pierwszej Republiki Słowackiej. W 1941 roku w stopniu porucznika spędził kilka miesięcyw duńskim Karup-Grove w 5. Slowakei Staffel/Jagdgruppe Drontheim, gdzie uczył się pilotować niemieckie messerschmitty, co wyjaśniało,dlaczego w piwnicy naszego domu ciągle znajdowałem duńskie monety z tego okresu. Wrócił, by jako dowódca eskadry zostać przerzuconym na front wschodni. Innymi słowy, do Rosji, ponieważ Słowacja u boku Trzeciej Rzeszy z dumą włączyła się w bój o nową Europę. Suche fakty mówią, że dziadek wziął udział w stu pięćdziesięciu sześciu nalotach i zestrzelił dziewięć sowieckich samolotów, za co dostał odznaczenie As Przestworzy, które oprócz niego otrzymało tylko dwóch innych słowackich oficerów lotnictwa. Dziadek odnotowywał wszystkie zestrzelenia, a na każde musiał mieć świadków. Oficjalnie uznano mu ledwie połowę, czyli wspomnianych dziewięć. Po jednym z podniebnych lotniczych pojedynków – konkretnie 3 lutego 1943 roku – wrócił do Krasnodaru całkowicie zniszczonym messerschmittem Bf 109 F-4, który jakimś cudem nie spadł na ziemię. Za te wszystkie sukcesy dostał odznaczenie Za Kampanię Przeciw ZSRR oraz Krzyż Żelazny I i II klasy, poza tym mnóstwo pomniejszych medali, nawet od faszystowskiego państwa rumuńskiego, z rozkoszną nazwą Virtutea Aeronautica – la croix d’or.

Pytanie brzmi: czy dziadek w 1984 roku mógł powiedzieć jedenastoletniemu wnukowi, który miał napisać o tym szkolną rozprawkę, że zestrzelił nie niemieckie, lecz radzieckie samoloty?

Po powrocie z frontu dziadek w stopniu nadporucznika dowodził 13 Eskadrą Myśliwską stacjonującą na lotnisku w Vajnorach, a później w Pieszczanach, która miała bronić zachodniej Słowacji przed amerykańskimi bombardowaniami. W dniu, w którym eskadra została rozbita i prawie wszyscy jej piloci zaginęli, cudem był na badaniach lekarskich w Bratysławie. Gdyby dziadek z nimi poleciał, prawdopodobnie ta książka by nie powstała. W pojedynkach powietrznych, w których brał udział, zestrzelił wiele amerykańskich samolotów. Amerykanie zwykle się katapultowali. Schwytanych internowano w obozie dla jeńców w Grinawie koło Pezinoka.

Cięcie. Na scenę wkracza drugi mężczyzna – dziadek mojego ojca, mój pradziadek, szanowany mieszkaniec Pezinoka, František Tuma, właściciel kamieniołomu i komunikacji autobusowej.

Po wybuchu powstania Niemcy chcieli ewakuować obóz dla jeńców w Grinawie, co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że amerykańscy piloci stali się balastem. Innymi słowy, chcieli im zapewnić Spezialbehandlung, czyli specjalne traktowanie, które zazwyczaj oznaczałolikwidację. Pradziadek Tuma pod osłoną nocy załadował na ciężarówkę (może dałoby się ten pojazd nazwać nawet małym autobusem)dwudziestu dziewięciu amerykańskich pilotów ubranych w słowackie mundury – mieli broń, a na dachu czekał w pogotowiu karabin maszynowy. Pradziadek zawiózł ich na obszar objęty powstaniem (cytuję: „Była jasna noc, jechaliśmy bez świateł…”). Dostali się aż na lotnisko Trzy Dęby (zachowała się nawet fotografia z 7 sierpnia 1944 roku), skąd sojuszniczy samolot przetransportował ich do bazy we włoskim Bari.

Na początku lat dziewięćdziesiątych mój ojciec dostał oficjalny list z amerykańskiej ambasady, który kończył się następująco:

Proszę pozwolić, że wyrażę swój szczery podziw dla odważnego czynu Pana świętej pamięci dziadka. Na zawsze zostaniemy głęboko wdzięczni. Z poważaniem

Theodore E. Russell

ambasador amerykański w latach 1993–96

Wtym czasie, czyli w sierpniu czterdziestego czwartego roku, lotniskiem Trzy Dęby dowodził mój dziadek, ojciec mojej mamy, kapitan Kriško, który 30 kwietnia 1944 roku dołączył do powstańców jako pilot. Zajmował się zwiadem powietrznym, wojskowymi nalotami na wrogie (tym razem niemieckie) pozycje, a przez pewien czas sprawował też pieczę nad prowizorycznym lotniskiem w Donovalach, gdzie stacjonował samolot dla generałów Viesta i Goliana, który miał ich zabrać do Moskwy. Ci, jak wiemy, wybrali góry, więc dziadek razem ze swoimi kompanami spalił maszynę podczas odwrotu.

Ale wróćmy do amerykańskich pilotów – jest bardzo prawdopodobne, że niektórych z nich mój dziadek zestrzelił osobiście. A nawet jeśli nie on, to zrobili to z pewnością członkowie 13 Eskadry, którą dowodził latem 1944 roku (jak wiadomo, byli to sami słowaccy piloci, którzy nie wzięli udziału w ratowaniu rafinerii Apollo również dlatego, że zgodnie z tajnym rozkazem oszczędzali samoloty na przygotowywane powstanie).

Wtym momencie słuchacze najczęściej gubią wątek. Historia pruje się jak stary sweter. Powód jest jasny – mimo różnych perypetii i zwrotów akcji w krótkim czasie ciągle chodzi o historię dwóch ludzi – dziadka ze strony mamy i pradziadka ze strony ojca. Nic więcej.

Nie mam pojęcia, czy ci dwaj mężczyźni się kiedyś spotkali.

Ajeśli się spotkali, pewnie nie wpadli na to, że coś, a właściwie ktoś, ich łączy.

Ja.

Na pewno nie przyszło im do głowy, że spotkają się w tej czy w jakiejkolwiek innej książce.

Imimo że nawet tego nie podejrzewali, to z ich spotkania zrodził się Dom Głuchego.

Ta książka nie jest historią naszej rodziny, nigdy nie miała nią być. W końcu każda próba zapisu historii pozostaje fikcją, podobnie jak każdy opublikowany prywatny dziennik, ponieważ wszyscy odczuwają potrzebę oczyszczenia się i odkrycia właściwych powodów swojego postępowania.

Dom Głuchego opowiada o tym, jaki wpływ na życie ludzi na Słowacji miał wspaniały dwudziesty wiek.

Wspaniały – we wszystkich znaczeniach tego słowa.

Peter Krištúfek

Bratysława, październik 2012

prolog

Ktoś chce sobie wybudować dom. Powstaje wizja i nieodłączne od niej pragnienie realizacji. Ale to jeszcze nie wystarczy, żeby powstał dom. Do budowy potrzeba kamieni, cegieł, belek i tak dalej, rzeczy pochodzących ze świata zewnętrznego i podlegających pewnym prawom, całkiem innym niż wyobrażenia o nich.

 

Za oknami auta już prawie wiosna, chłód i pustka ogołociły drzewa. Śnieg wyniósł się stąd dopiero kilka dni temu. Panorama jest w odcieniach czerni i bieli, pełno tu wron i gawronów. Od czasu do czasu zerkam ukradkiem na swój czerwony samochód, żeby się upewnić, że świat jakimś cudem nie stracił kolorów. Jak na to nie spojrzeć – wszystko zmierza ku szarości. Ubrania też po wielokrotnym praniu bledną i szarzeją. Szarość jest królową kolorów. I jednocześnie ich śmiercią.

Uff! Co za niezwykłe spostrzeżenie! Niczym siedemdziesięciolatkowi wydaje mi się, że świat zmierza ku końcowi. To naturalna kolej rzeczy, prawda?

Ale to wszystko najprawdopodobniej przez audycję, której słucham w samochodowym radiu. Muzyka ostatnio coraz bardziej mi przeszkadza. Niesie ze sobą zbyt wiele emocji, których, pełen obaw, staram się unikać. Zwłaszcza dzisiaj. Od kiedy nasz dom opustoszał po śmierci ojca, chodzę po nim ostrożniej, jak po toksycznej, zatrutejstrefie. Za każdym razem bardzo się bałem. Pół godziny temu wyjechałem z Bratysławy do oddalonych o pięćdziesiąt kilometrów Brežan. Nie byłem tam już kilka miesięcy, więc kusi mnie, żeby na stacji, ot tak, zapytać o drogę. Trafiłbym tam nawet po omacku – niczym w tej zabawie, w której trzeba jak najdłużej iść z zamkniętymi oczami. Płacę więc w milczeniu i wsiadam do auta. Na chwilę wychodzi nawet słońce.

Rzucam monetą, robię to często. Nigdy nie umiem się zdecydować i ta sztuczka pomaga mi już od lat. Godło czy reszka – jak wypada reszka to idę, jak godło, zawracam.

Godło.

Nie podoba mi się to. Rzucam jeszcze raz.

Znowu to samo. Zastanawiam się. Nie.

Za trzecim razem wypada wreszcie reszka.

No, dobra, przekonaliście mnie, jadę dalej.

Udaję przed sobą, że nie mam innej możliwości. Ale jakkolwiek patetycznie to brzmi, prawda jest taka, że do naszego brežańskiego domu jadę ostatni raz w życiu. Gdy pojadę tam następnym razem, już go tam nie będzie.

Wwyobraźni możemy równie dobrze zacząć budowanie domu od dachu. Ale musimy założyć, że budowniczy jest doskonale zaznajomiony z prawami rządzącymi przyrodą. Czy to wystarczy, żeby wznieść dom? Czy zanim powstał ostateczny plan budowy, w myślach budowniczego nie pojawiło się tysiące różnych wizji? Różne wyobrażenia łączą się i kształtują ostateczny obraz. Nagle będzie można zacząć realizować jedno z nich. Nerwy odpowiedzialne za poruszanie nakażą skierować się w stronę domu pana X. Zakończenia nerwowe rozkażą mięśniom zapukać do drzwi. Dźwięk, który w ten sposób powstanie, przy pomocy drgań powietrza podrażni organ słuchu osoby znajdującej się wewnątrz, a to z kolei wywoła ruch warg, z których padnie słowo „proszę”. Z ust drugiego człowieka popłyną zaś mniej więcej takie dźwięki: „Panie X, potrzebuję robotników do budowy domu, ma pan jakichś do dyspozycji?”. A ostateczna wizja będzie tak przekonująca, że zmusi pana X, by przebiegł się po wszystkich dzielnicach.

Pewnego dnia wyobrażenie domu wyzwoli u budowniczego nowe siły i skieruje go w pewne miejsce, gdzie będzie już dużo innych osób. Następnie usta powiedzą: „Tu kopcie fundamenty”, co wywoła bardzo żywe reakcje tych ludzi i sprawi, że będą przez dłuższy czas działali. Dom będzie rósł, aż pewnego dnia zostanie skończony. A to wszystko dzięki odpowiedniej wizji budynku.

Zjeżdżam z autostrady i zdużą prędkością mijam zabłoconą tablicę z napisem „Brežany”.

Wżyciu najbardziej podniecające jest to, że kiedy rzuca się do morza list w butelce, zna się tylko pierwszą część historii. A drugiej już nie. Tak przynajmniej twierdził mój ojciec.

Nasz stary dom powoli wyłania się na horyzoncie, a mnie niczym echo brzmi w głowie dziecięcy okrzyk: „Czek-czek, dome-czek!”. Krzyczeliśmy tak, kiedy w zabawach w końcu dobiegliśmy do bazy. To było nasze zaklęcie.

Nieskuteczne zaklęcie.

Mój syn Bony – jeszcze na początku naszej dzikiej i niespodziewanej podróży do Hiszpanii z prochami ojca ukrytymi w pudełku po cygarach – mówił, że cokolwiek bym powiedział, przeszłość i tak nie istnieje. Do dziś nie wiem, czy podczas tych wspólnych chwil w aucie zmienił w końcu zdanie. Jego trzyletni syn, mój wnuk Samko, spytał mnie tydzień temu:

– Kiedy jest wczoraj?

Nie umiałem mu odpowiedzieć.

część I

 

parki

1.

Każdy zegar w tym domu pokazuje inną godzinę.

 

Takie wrażenie miałem od zawsze – kiedy tu dorastałem, a także później, gdy wracałem z różnych powodów.

Zruchliwej ulicy wchodzi się do środka przez wysoką bramę z owalnym portalem. Jeśli poszło się za nią prosto, jeszcze kilka lat temu, można było znaleźć się w przestronnym ogrodzie z drzewami owocowymi. Ale można było też skręcić i wejść do środka budynku. Dom ma parter i piętro. Wysokie stare okna sprawiają, że pokoje są słoneczne i przestronne.

Przed domem jest mały ogródek. Kiedyś to tu, to tam pięło się dzikie wino, tworząc tunele i przejścia. Rodzice zostawiali mnie tu czasami w wózku, żebym się zdrzemnął.

Przypominam sobie twarz mamy. Mam dopiero rok, pochyla się nade mną. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam, pewnie dzięki zdjęciu, które kiedyś widziałem, ale się zgubiło. Przecież normalnie nie pamięta się takich rzeczy.

Apotem pewnego dnia jakbym ożył w powietrzu.

Wogrodzie.

Właśnie spadałem z krzesła. Wdrapałem się na nie, żeby lepiej widzieć, co dzieje się wokół mnie. Straciłem równowagę. To moje pierwszei najstarsze wspomnienie.

Był słoneczny majowy dzień. Jeden z tych, kiedy dobrze jest zaprosić przyjaciół i znajomych i się tym cieszyć. Sobota albo niedziela.My, dzieci, bawiliśmy się za domem w chowanego, rodzice popijali przy ognisku.

Śmiali się i smażyli coś nad ogniem. Zapełnili cały ogród. Kwitł bez, z daleka dochodził zapach lip, które pachniały w środku nocy – to ciekawe, że wspomnienia wiążą się z zapachami. Po ogrodzie biegał kot.

Miałem policzyć do stu. Zasłonić uszy i głośno liczyć. Reszta dzieci co sił w nogach pobiegła się schować. Kurczowo zaciskałem powieki,czasami pomijałem jakieś liczby, ale ogólnie się starałem. „Czterdzieści pięć… czterdzieści sześć… czterdzieści siedem… czterdzieści osiem… czterdzieści dziewięć… pięćdziesiąt!”. Byłem spocony z podniecenia i skupienia, kiedy w końcu wykrzyknąłem: „Sto!”.

Odwróciłem się.

Odwróciłem się, a nasz wielki ogród był pusty.

Same kubki, talerze, butelki i dogasający ogień. Żadnych ludzi. Cisza. Przez chwilę biegałem zdezorientowany i coraz bardziej się bałem. Byłem jedynym człowiekiem na całej planecie! Wgramoliłem się więc na krzesło i krzyknąłem.

Ojciec z mamą podnieśli mnie z ziemi z rozbitym nosem. Pozostali dorośli, którzy ustalili między sobą, że się schowają, powstrzymywali zduszony śmiech.

Dzisiaj jest podobnie – kiedy patrzę z ulicy na ten zarośnięty i zaniedbany ogród, znów nikogo w nim nie ma. Jestem sam na pustej planecie, jak kosmonauta. Sam wśród traw i krzewów, pod drzewami, o które już od lat nikt nie dba, i tylko rośliny przywłaszczają sobie wszystko wokół. Pochłaniają dom po cichu i cierpliwie.

Mniej więcej o tym myślę w samochodzie, silnik stygnie, porywy wiatru uderzają w auto za każdym razem, gdy obok przejeżdża ciężarówka.

Apóźniej w końcu wyłączam radio. Tym razem stara się zainteresować mnie wiadomością, że do przeprowadzenia zamachu na hiszpańskim promie SuperFerry 14, w którym kilka dni temu zginęło stu szesnastu podróżnych, przez co stał się najbardziej krwawym w dziejach atakiem terrorystycznym przeprowadzonym na morzu, przyznałosię islamskie ugrupowanie militarne Abu Sajjafa. Łapię jeszcze fragment debaty o naszym zbliżającym się wejściu do NATO i Unii Europejskiej, otwieram drzwi i wysiadam. W miejsce ostrego słońca, które świeciło jeszcze przed chwilą, pojawił się drobny deszcz.

Po latach decyduję się wejść na wieżę kościelną i spojrzeć z wysoka na rozległe, rozlewające się aż po horyzont Brežany.

Kościół jest spory, skrywa się pod nim krypta – te wszystkie „szmaty, kości, stare żelazo” – atrakcja dla przypadkowych turystów. Wieża przestała być najwyższym obiektem w okolicy i od dawna nie widać już z niej obrzeży miasta.

Pod nogami mam tysiące dachów, wiele z nich dziurawych i zapuszczonych. Pomiędzy nimi widzę nowoczesne budynki, przeszklone, metalowe, przypominające blizny. Tylko okoliczne mury to tu, to tam zdradzają, że czegoś brakuje – niekończące się ceglane granice nieistniejących domów. Na pagórkach na północy i wschodzie leżą osiedla i ulice. Niczym ostra, prosta linia wszystko to przecina szeroka, brudna Sálava – rzeka, której nie można było nie brać pod uwagę ani o której nie dało się zapomnieć, a którą trzeba było uregulować. Miało to miejsce już w latach siedemdziesiątych, kiedy w modzie było prostowanie meandrów, rąbanie drzew i zawracanie biegu rzek.

Pode mną widać podłużny plac, na którym wyrósł olbrzymi bill-board z napisem „tesco 1,2 km”. Za domami wije się ulica Štúra, która zmierza na południe.

Na stronie internetowej Brežan, w zakładce „Historia miasta”,widnieje dokładny opis tego, co Rakoczy, Bela Czwarty, Maciej Korwin – i tak w koło Macieju – powiedzieli o mieście, co mu podarowali albo zabrali. Przedstawiono tam także nowe osiedla i zmiany, do których doszło po aksamitnej rewolucji. Strona dyskretnie jednak milczy o czasach, kiedy to Brežany zmieniły się najbardziej. O czasach, kiedy w dużej części zniknęły.

Ogrody są teraz w większości puste, ale z dzieciństwa pamiętam, że niegdyś prawie przed każdym domem stał orzech. Rzucał cień, a jego silny zapach odstraszał owady i komary. Niemal wszystkie drzewa zostały jednak wycięte, została tylko trawa lub beton. To podoba się dzisiejszym mieszkańcom Brežan, coś podobnego widzieli w telewizji.

Akiedy zakreślę palcem koło w powietrzu, poślinię go i idąc od strony, z której wieje wiatr, skręcę z ulicy Štúra między budynki, trafię na nasz dom. Mój dom, dom mojego ojca, dom ojca ojca. Dom…

Wiatr najczęściej wieje tu od wschodu.

Nasz dom zawsze mnie przyciągał. Broniłem się przed nim aż do momentu, gdy już naprawdę nie było po co wchodzić do środka. Tak jak teraz. Zawsze znajdowałem mnóstwo powodów, żeby to spotkanie przełożyć. A on w jakiś dziwny pajęczy sposób łapał mnie i nie chciał puścić. Z czasem było z tym coraz gorzej.

Zbyt długi pobyt w jednym miejscu psuje duszę – mawiał brat ojca, stryj Rudo.

Wtakiej sytuacji ktoś powinien przyjść, zapakować nasze rzeczy do samochodu, posadzić mnie z przodu i odwieźć gdzieś daleko. W przeciwnym wypadku może mnie to kosztować życie.

Albo coś całkiem innego. Nie wiadomo.

Kiedyś uratowała mnie w ten sposób moja siostra Tina, bez której zostałbym tam na zawsze, zaklęty, jak szalona Śpiąca Królewna.

Mój telefon odmówił posłuszeństwa, dzwonię więc do naburmuszonego Boniego z pobliskiej poczty, że już jestem i czy naprawdę niczego nie chce z domu. Gdy tak stoję w kolejce, mój wzrok pada na bożonarodzeniową gwiazdę na kubełku McFlurry.

Awięc pan McDonald dotarł aż tutaj. Gratuluję!

Pani z okienka uśmiecha się do mnie z niezrozumiałych powodów.

WBrežanach z reguły rozpoznawano mnie po twarzy. Kiedy stało się tak po raz pierwszy, trochę się przestraszyłem. Później zrozumiałem, że noszę twarz ojca, twarz dziadka, twarz pradziadka… Twarz, która w tej rodzinie przechodzi z generacji na generację. Rysy się odrobinę zmieniają, ale baza zostaje ta sama. Twarz służąca za wizytówkę.

Nie musiałem się nawet przedstawiać. Wystarczyło przejść się po ulicy i zawsze dwóch, trzech ludzi powiedziało mi „dzień dobry”. Zwracali się do mnie (czasem niepewnie, czasem nieświadomie albo bez zastanowienia) „Alfonz”,a ja cierpliwie ich poprawiałem: „Adam. Jestem Adam”. Najczęściej i tak nie słuchali i dalej mówili: „Alfonz”, „Alino”, „Ali” albo po prostu „panie doktorze”.

Ojciec miał małą bliznę na prawym policzku. W dzieciństwie myślałem, że powstała, gdy pił kawę i zapomniał wyjąć z filiżanki łyżeczki, a jej końcówka odcisnęła mu się na skórze. Nikt mi tego nie umiał wybić z głowy.

Blizna nie zniknęła mu nawet z wiekiem, przypatrywałem się jej, kiedy byliśmy w kuchni. Wtedy prawie mnie już nie słyszał. Dzięki temu łatwiej było się nam komunikować, ponieważ mówił tylko on – ja miałem słuchać. I nie potrafiłem oderwać wzroku od źreniczki, która sprawiała na mnie hipnotyczne wrażenie.

2.

Kiedy byłem mały, wierzyłem, że przez szafę na górze można przejść do innego domu. Do takiego samego jak ten, tylko o wiele bardziej tajemniczego. Domu będącego może nawet jego lustrzanym odbiciem. Otworzy się drzwi, rozsunie ubrania, za którymi znajdują się kolejne drzwi. Klucz jest niepotrzebny, drzwi nie są zamknięte. Wystarczy nacisnąć klamkę i… za nimi takie same ubrania, które znowu się rozsuwa, a tam taki sam pokój…

To wspomnienie przychodzi mi do głowy jako pierwsze, kiedy po długim czasie wchodzę do tego domu, położonego w dawniej cichej okolicy niewielkiego miasteczka Brežany. Racja, niewielkie to było ono dawniej, przed kilku laty, teraz spuchło i się rozrosło, stało się z niego wesołe i brudne miasto, jakich w naszym kraju wiele.

Początkowo dom należał do dziadków, później do rodziców, a teraz stoi pusty. Wystarczy spędzić w nim chwilę i można zwątpić w to, że ktoś tu kiedykolwiek mieszkał. Ale raczej tak. Są na to dowody.

Trzeba tylko podejść po omacku, na pamięć, do skrzynki z bezpiecznikami i włączyć prąd – który, o dziwo, jeszcze działa – ominąć zwisające pajęczyny, pozbyć się niepokoju, podciągnąć wysuszone drewniane rolety, otworzyć okna i wywietrzyć. Wpuścić tu trochę świeżegopowietrza.

Na to wszystko mam dzisiejszy wieczór, noc i cały jutrzejszy dzień. Pojutrze rano przyjedzie ciężarówka i panowie od przeprowadzek załadują na nią wszystko, co ma jakąkolwiek wartość.

Wdomu najczęściej pachniało wanilią. Właściwie to długo myślałem, że chodzi o wanilię (jedną laskę mama swego czasu wkładała do cukierniczki), wszystko zrozumiałem dopiero wtedy, gdy w drogerii odkryłem wodę kolońską i ją powąchałem – ojciec używał takiej po goleniu – razem z papierosowym dymem w jego pokoju tworzyła specyficzną mieszankę. Fałszywa wanilia.

Zniknęło dużo rzeczy. Zostały podarte tapety, pajęczyny, widoczna na ścianie granica między beżowym a białym, pomarańczowym a zielonym, wszystko z czasów, kiedy ojcu przy malowaniu nie zawsze chciało się odsuwać meble. Teraz zostały tylko te linie, niczym zaznaczony odpływ mojego dzieciństwa. I szafa. Szafa na górze, na końcu prowadzących na strych kręconych schodów. Tę historię z drugimi drzwiami i lustrzanym odbiciem naszego domu wymyślił ojciec, a wszyscy członkowie rodziny uśmiechali się tajemniczo i potakiwali.

Siadam na schodach i wdycham powietrze nasycone zapachem wilgotnego tynku, zatęchłych ubrań i dawno niewietrzonego pomieszczenia. Mrużę oczy, żebym mógł lepiej wchłonąć tę woń. Serce drży mi z podniecenia.

Nigdy nie odważyłem się otworzyć drzwi do szafy. Podejrzewałem, że wisi tam tylko sterta ubrań i naftaliny. Nie chciałem przeżyć rozczarowania.

Ojciec przez całe życie zmyślał – ale elegancko i szarmancko – i dlatego wszyscy mu wierzyli. Przechodziło mu wszystko to, co nie przeszłoby nikomu innemu. Był supermanem, jak by powiedział mój wnuk Samko, syn Boniego. Wielu nie wzięło na serio tego, że przez lata ojciec był ciężko chory, ani nawet informacji o jego śmierci. Jeszcze dziś ludzie na ulicy pytają, co u niego słychać.

– Jak się ma pan doktor?

Lekarze są przecież nieśmiertelni, prawda?

Na tych schodach lubił siedzieć Vojto, mój kolega, chyba najbliższy ze wszystkich, moje drugie ja – ale takie na opak. Przychodził nawet wtedy, gdy nikogo z nas nie było w domu. Podobało mu się tu. Kiedyś się zakradł i przyłapał ojca na paleniu w tajemnicy papierosa po obiedzie. Jego, który surowo zakazywał tytoniu swoim pacjentom i bardzo ich za to ganił.

– To pan pali, panie doktorze?

Ojciec obrócił się w stronę głosu dochodzącego z ciemnego kąta.

– Jeden papieros nie szkodzi, mój drogi. Ale musisz się zaciągać ostrożnie, tak żeby się nie zaciągać: wydmuchujesz bokiem, spójrz…

Wstaję i wchodzę po skrzypiących drewnianych stopniach. Ludzie w pewnym wieku sądzą, że czasami coś łatwiej powiedzieć niż zrobić – ale zmuszam stare kości do współpracy i jakoś idzie. Jenny, szalona córka Tiny, znała wszystkie nasze dziecięce przesądy i pewnego dnia wysprzątała tę naszą tajemniczą szafę, zdemontowała jej tylną ścianę i przymocowała ją do drzwi na strych. Przechodziło się tam przez nią. A zatem otwieram szafę i wchodzę do środka.

Gdyby jakiś dom miał podświadomość, z pewnością byłaby umiejscowiona na strychu, ze wszystkim, co przestało być potrzebne, ale czego nikt nie ma odwagi wyrzucić.

Wpowietrzu fruwają drobinki kurzu. W świetle, które przedostaje się przez szczeliny w starym dachu, wyglądają, jakby były ze złota. Przypominają przedwojenną holenderską butelkę Bolsa z pozytywką-baletnicą. Mama trzymała jedną taką w szafie; w gęstej cieczy, która w ciągu tych lat powoli wyparowywała, tonęły złote okruszki, jakby zatrzymane w czasie.

Na strychu zawsze ciężko mi się oddychało.

Asthma bronchiale – mawiał ojciec. Śluzówkę oskrzeli często podrażniał mi kłąb dymu z papierosa, którego zapalał w tajemnicy, tak żeby nawet sam tego nie zauważył. Alergolożka ciągle cierpliwie mi powtarzała, że kurz wszędzie ma inny skład, czyli w gruncie rzeczy nie da się wyprodukować skutecznej szczepionki, żeby organizm przywykł do tych wszystkich rzeczy znajdujących się w domu. Kurz drażniłmi oczy i gryzł w gardło. Być może fruwały tu cząsteczki mojego ojca, który żył w tym miejscu najdłużej i pod koniec stał się jego jedynym mieszkańcem.

Potykam się o stos zakurzonych rzeczy. Wyciągam zdjęcie, na którym doklejona jest duża głowa. Pod nim błyszczy jakaś stara moneta.Zeszyty szkolne i pogięte książki, wyblakłe pluszaki, notatki medyczne ojca.

Notatnik. Na wierzchu podpisana niewyrobioną ręką naklejka „Choroby”. Z tyłu, na poczerniałej wklejce, pieczątka „Dr Alfonz Trnovský” i podpis ojca, który ćwiczył sobie bez przerwy na bibułkach. Obok wielki kalendarz firmy Bayer, na grzbiecie rok 1937. Pamiętam ten zeszyt, bazgrałem po nim, kiedy byłem mały.

Pod nim „Rocznik Medyczny” z 1943 roku. W spisie zgłoszonych do Izby Lekarskiej lekarzy na Słowacji, zgodnie ze stanem na dzień 31 maja 1939 roku, paragraf 3, nr 56/1939, na stronie sto dwudziestej siódmej widniało: „Trnovský Alfonz, rzym.-kat., ur. 30 VII 1912, abs. 29 VI 1935 w Bratysławie – prakt. lekarz Brežany”.

Wdrewnianym pudełku po starych szachach (figurki gubiły się z czasem, tak jak to zawsze bywa w każdej porządnej historii) leży pieczątka z okrągłą brązową główką, zakończona żelaznym stempelkiem z odwróconym napisem „Dr A.T.” i jeszcze jedna, podłużna „Dr Trnovský Alfonz, Brežany”z cyfrą „1” po prawej stronie.

Ikilka zdjęć starego gabinetu lekarskiego ojca z różnymi przyrządami. Rentgen, gablotka lekarska, lampa kwarcowa.

Czyli jednak kiedyś tu był, są na to jasne dowody!

Zamarznięty Ötzi z alpejskiego lodowca miał w żołądku niestrawione jedzenie, w torbie jakieś grzyby – a wraz z każdą nową informacją na jego temat zmieniał się i ewoluował też jego pędzony wieki temu żywot.

Wyobraźnia to cudowna rzecz. Pięta Achillesa ludzkiego mózgu.

Dowodów na egzystencję wciąż przybywa.

„Septichen inject… Sepsis post partum et post abortum. Pneumonia. Ulcus cruris… remed Praha. Prośba o wysłanie próbki…”.

Isterta rodzinnych fotografii w albumach. Każdą z nich ojciec pedantycznie opatrzył podpisem; tak, to nasza cecha rodzinna – nie wierzymy wspomnieniom, a już najmniej własnej pamięci. Nie mówiąc już o tym, że ktoś później kopiował te podpisy markerem i długopisem, niestarannym, koślawym pismem, i wten sposób powstały dwie wersje przeszłości. Nie chcę wskazywać palcem, ale w czasie, w którym konflikt między rodzicami narastał, winę za to ponosiła mama. Była impulsywna, niespokojna, energiczna, ale nie zawsze we właściwy sposób.

Niedzielne obiady, wspólne świętowanie, zbiorowe sceny ludzi uśmiechających się do obiektywu. Mama w białej sukience, w sandałach, otoczona różami w atelier fotografa. Mama siedząca w kapelusiku przy radiu, pewnie słuchająca jakiegoś hitu z epoki, który chciałazagrać na pianinie (1951). Mama z ojcem w samochodzie. Pies Polino wystaje z tylnego okienka (1940). Mama z koleżankami na kąpielisku (1936). Nasz nowy samochód (1940), nastawiam radio (1944) i nasza klasa w Brežanach – wszystkie dzieci patrzą w obiektyw, z tyłu mapa Europy i nasza nauczycielka, obok niej piec, jeszcze dalej wieszaki z płaszczami, ludzki szkielet na rysunku…

Znajduję siebie w trzecim rzędzie.

Na dnie starego pudełka leży też prosta klepsydra z czarną ramką: „Zgłębokim żalem informujemy, że 2 maja 1965 roku odszedł od nas na zawsze drogi mąż, ukochany ojciec, umiłowany brat, szwagier i stryj, podpułkownik Vojtech Roško. Po krótkiej chorobie zmarł w Brežanach, gdzie został poddany kremacji. Żona Natália… Syn Vojto…”.

Ojciec Vojta.

Na odwrocie przylepiona czymś lepkim – pewnie tym cudownym słodziutkim syropem na kaszel, który z Vojtem w tajemnicy wypijaliśmy z szafki ojca – widokówka z kremlowskim pomnikiem siedzącego Lenina. Spogląda przed siebie, zadumany, jakby nagle wszystko stało się dla niego jasne. Może został niedobrze zrozumiany? Może źle zinterpretowano jego słowa? Przecież głosił tylko równość między ludźmi. Szczęście. Pokój. Mir. Miłość. Przecież towarzysz Chrystus też tak robił!

Warstwa lakieru na widokówce z lat sześćdziesiątych sprawia, że pomnik wygląda, jakby płynął w powietrzu. Towarzysz Lenin na szczycie, w typowym dla wschodnioniemieckiego filmu ORWO kolorze, w którym nawet brązowy wygląda jak odcień niebieskiego. Znam go bardzo dobrze, przez moje reżyserskie ręce w telewizyjnych montażowniach przeszły kilometry taśm filmowych.

Mógłbym tak jeszcze długo, ale zaczynają mi cierpnąć nogi, oddech staje się krótszy. Upycham do kieszeni puste opakowanie po Luminalu i kalendarz medyczny, a pod kurtkę chowam zniszczony album z reprodukcjami Goi, wszystko jak trofeum.

Schodzę powoli i myślę o zdarzeniu sprzed lat, gdy z moim bratem Peterem zabraliśmy ojca na kąpielisko – rzadka sytuacja, kiedy po-szliśmy we trzech (nie powtórzyło się to już chyba nigdy) – a on poślizgnął się na porośniętych glonami schodkach. Uderzył się w głowę i stracił przytomność. Położyliśmy go delikatnie na trawie i staraliśmy się ocucić. Po chwili otworzył oczy, usiadł powoli, rozejrzał się wokół i dotknął guza na czubku głowy.

– Ludzie, wróciła mi pamięć!

3.

Wkuchni wciąż jeszcze stoi nierozpakowana lodówka. Zupełnie nowa, piękna, biała. Dziwnie wygląda w tym zanikającym domu.

Olbrzymie statki rozładowują w porcie towary z krajów tropikalnych. Na portowej rampie czekają już specjalne wagony, które pojadą do Czechosłowacji. Zostały podzielone według jakości na trzy klasy – po 25, 20 i 10 koron…

Czytam strzępy starych gazet, które pokrywają podłogę.

Iod razu przypominam sobie mamę stojącą o zmierzchu w ogrodzie; jest zgarbiona, na twarz pada jej słabe światło – była już wtedy babcią z nieposłusznymi siwymi włosami, które podczas farbowania złapały wspaniały fioletowy odcień. W ręku ma grabie, taka klasyczna scenka – chociaż właściwie nie dla niej.

Ale Millet albo nawet i Benka byliby w siódmym niebie.

Dostojewski w dobrej jakościowo bordowej oprawie był w świetnym stanie. Zbrodnia i kara. Ulubiona książka ojca. Kafka miał się trochę gorzej – pięć zawilgoconych książek, starannie obłożonych w pożółkły papier. Wzięła do ręki Grę szklanych paciorków Hessego i Sezon w piekle Rimbauda. Na początku myślała, że ich nawet nie dotknie, nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. Z tymi książkami, które on prawie codziennie miał w ręku.

Umarł tydzień wcześniej. Przechodził zapalenie płuc – cóż innego można robić w tym wieku i wtakim stanie niżprzechodzić zapalenie płuc? Spędzili razem pół wieku. To dużo. Więcej niż dużo! Wyobrażała sobie, że o ile on zostanie na zawsze uwięziony w swoim wieku, ona będzie mieć osiemdziesiąt siedem, osiemdziesiąt dziewięć, dziewięćdziesiąt, dziewięćdziesiąt dwa… cztery, pięć… Cieszyło ją to. W końcu zacznie żyć pełnią życia, będzie dużo podróżować, zleci przebudowę domu, kupi nowe meble. Zaraz po pogrzebie zamówiła pralkę i lodówkę.

Niemal widzę, że zakłuło ją w krzyżu, musiała na chwilę usiąść i się rozciągnąć. Pewnie sobie wyobrażała, jak wapń pomału ucieka jej z kości, jak tężeją i stają się nieruchome, jak po kawałku odpływa z nich życie. Część jej ulubionej gry Głowa–ramiona–kolana–palce. Niekończące się choroby, o których opowiadała z taką miłością.

Ijuż trzyma dzieła Tacyta, a ręce trzęsą jej się niecierpliwie. Jest wrzesień, zimny i mroźny, aż skóra od niego sinieje. Wiatr podwiewa jej płaszcz. Z ust unosi się para.

Ojcowa„samotnia”,jak sam ją nazywał, została zawalona książkami, było tam jeszcze tylko nieduże miejsce na spanie, gdzie ledwo się mieścił. Mamie to zawsze grało na nerwach. Rozmawiać przestali już lata temu, mieszkali na dwóch końcach miasta, choć nie mieli rozwodu.

Prawdopodobnie istnieje ograniczona liczba słów, które można powiedzieć temu drugiemu. Kiedy pewnego dnia się wyczerpie, nic nie da się już zrobić. O ile ludzie po długoletnim wspólnym życiu zaczynają się do siebie upodabniać, o tyle moi rodzice coraz bardziej się różnili. A iwcześniej zamieniali z sobą może dziesięć tych samych słów, jakby ich słownik kurczył się i kurczył. Z pewnością miała w tym swój udział pogłębiająca się choroba ojca.

Trzy dni wcześniej mama w końcu dokonała swej wielkiej zemsty.

Iznów mam ją przed oczami, i wyobrażam sobie, jak idzie o lasce, zgarbiona, ale zdecydowana, do wielkiej bramy po wysypanej żwirem ścieżce. Na miedzianym dachu kościoła siedzą czarne wrony, z wnętrza czuć kadzidło.

Na pewno jej serce grzało się wtedy tym uczuciem. Oddychała z radością.

Usiadła w ławce z przodu, w świetle świeczek. Organy odezwały się pompatycznie, płaczliwie, a ona patrzyła wysoko, na kolorowe witraże i gdzieś poza nie, gdzie czuła obecność mojego ojca Alfonza Trnovskiego. Uśmiechała się. Jakby tu, w tych zimnych murach, materializowała się jego twarz, twarz mężczyzny, który teraz należał do niej ze wszystkim, co na tym świecie posiadał. Twarz zszarzała i tak rozzłoszczona, jak już dawno nie była. Kto wie, może dusze mają twarze. Kto wie.

Ojciec nigdy nie wierzył w Boga, pozostał zdeklarowanym ateistą. Ochrzczono go wprawdzie i przyjął pierwszą komunię świętą (zrobił to głównie ze względu na rodziców – wujek Albert by mu tego nie odpuścił), ale nic więcej. Podczas wojny dla odmiany mama prawie nie została ochrzczona, ponieważ nie chciał się wyspowiadać. Wydawałomu się to absurdalne. W końcu go namówili. Była to bowiem kwestia życia i śmierci – jak pisze się zwykle w taniej literaturze przygodowej.

Nawet ksiądz z wyremontowanego i odnowionego wcześniej kościoła Dominikanów (mamę to na początku zaskoczyło, ponieważ nie była tu od ponad sześćdziesięciu lat) zmiękł, dokładnie tak, jak jego kolega podczas wojny. Obiecał jej trochę za drogą mszę żałobną, ale zdecydowała, że może sobie na to pozwolić. Miała już bowiem pierwszych chętnych na rzadkie nagrania Gershwina na szelakowych płytach, które ojciec kolekcjonował przez całe życie. Była przecież wolna i mogła robić, co chce! Tak wolna jak teraz nie czuła się jeszcze nigdy.

Adominikanin oświadczał uroczystym głosem:

– Alfonz Trnovský był statecznym człowiekiem i dobrym katolikiem. Dobrym i uczciwym. Dla nas wszystkich to ogromna strata. Alfonz właśnie staje przed obliczem Sprawiedliwości. Miejmy nadzieję, że Bóg okaże mu swoje miłosierdzie. Amen.

Mama siedziała w kościele sama. Udało jej się doskonale ukryć przed wszystkimi ten cyrk. Dobrze wiedziała, po co to robi. Wszystko zdradził mi dopiero ten dominikanin. Organy skończyły grać, mama podniosła się i ociężale skierowała na zewnątrz.

Iznowu ogród. I jej ostry kaszel pośród nieoczekiwanie chłodnej majowej nocy.

Jeszcze kilka ich zostało. Lorca, Aloysius Bertrand, Verlaine i jakieś papiery, sterta papierów podpisanych przez ojca. Wrzuca je do gasnącego żaru, zwęglają się i zmieniają w cienkie paski popiołu. Silny wiatr roznosi je niczym ciemny śnieg. Matka rozdrabnia grabiami twarde płyty, żeby lepiej się paliły. Ogień obejmuje pożółkły papier. Gaj oliwny otworzy się i zamknie… Wsłuchaj się w ciszę, moje dziecko…

Wyrąb mnie z cienia… Kordoba. Daleka, sama. Litery są czarne w szarym popiele. Mama wdycha dym. Kiedy dotyka palcami twarzy, prawie jej nie czuje, straciła czucie w palcach. Są zdrewniałe. Ogień gasł i chwilę po tym zdusił się i przestał tlić. Został tylko fragment bordowej oprawy… „wicz dostojew” – mówią starte pozłacane litery. Naprawdę dobra oprawa. Mroźny wiatr rozsuwa jej brzegi płaszcza. Zziębnięta przyciska je do siebie. Łapie ją ostry atak kaszlu. Stoi tam, maleńka przy tlącym się pogorzelisku w ogrodzie tego wielkiego domu.

Rano budzi się z wysoką temperaturą. Kiedy wieczorem przywiozą jej nową lodówkę, kwit podpisze jakby we śnie.

Ta lodówka świeci teraz pośrodku kuchni na biało i niepotrzebnie.

Nawet nie zdążyła jej wypakować.

Słowackie przysłowie mówi, że do posprzątanego domu przychodzi śmierć. O przysłowiach zazwyczaj mam swoje zdanie, ale to faktycznie okazało się prawdziwe.

4.

– Stare czasy dopiero przyjdą. – Stryj Rudo, brat ojca, uśmiechał się złośliwie, kiedy rozmawiało się o przeszłości. Dopiero później zrozumiałem, co miał na myśli.

Najpierw chciał tego syn Bony, później, wiele lat po aksamitnej rewolucji, Matúš, mój wnuk. W szkole kazali im przygotować drzewo genealogiczne. Dokładne – z imionami, związkami pokrewieństwa, zatrudnieniem, tytułami naukowymi, datami urodzin i śmierci.

Wtedy, na początku lat siedemdziesiątych, po raz pierwszy bałem się, czy w taki niewinny sposób, przez szkołę i dzieci, nie doszukują się jakichś powiązań, które można by wykorzystać. Bony narysował na kilku zlepionych kartkach wielkie, rozłożyste drzewo i zostawił mnie z nim. Zaraz po obiedzie uciekł korzystać z pięknego, słonecznegodnia. A ja pracowałem nad drzewem genealogicznym całą niedzielę, aż do wieczora. I nagle przypomniały mi się historie, które opowiadało się w rodzinie.

Mojego przyszłego dziadka, małego Alberta, rodzice zabrali kiedyś do Wiednia – musieli coś tam załatwić. Omawiali właśnie zakwaterowanie w hotelu, kiedy nie wiadomo skąd obok recepcji z wielkim hałasem stanęła wielka winda. Otworzyły się drzwi i ukazało się rozświetlone wnętrze. W Brežanach niczego takiego nie było i Albert pomyślał, że to ten pokój, w którym będą mieszkać, że wysłali go po nich na dół. Stał z wytrzeszczonymi oczami. Na wycieczkę wzięli też dziewczynkę od sąsiadów. Z braku innej odświętnej odzieży rodzice ubrali ją w strój ludowy. Przed katedrą św. Szczepana wszyscy gapili się na nią jak na kuriozum. Była to przyszła żona Alberta, oma Mária. Moja babcia.

Wdrzewie genealogicznym Boniego opa Albert figurował jako robotnik, a oma Mária jako służąca. W drzewie genealogicznym Matúša został inżynierem budowlanym, przepracowanym i niezbyt bogatym, ale taka przynajmniej była prawda. Oma Mária prowadziła małą firmę i robiła manicure u klientek w domu. Naprawdę.

Opa Albert zmarł młodo podczas wypadku w kopalni. Na starym zdjęciu oma Mária trzyma małego Alfonza, mojego ojca, na kolanach, wokół stoi rodzeństwo, a obok niej stryj Karol. Ich ojciec już nie żyje, Alfonz urodził się trzy miesiące po jego śmierci. A jednak jest z nimi, twarz opy Alberta została wycięta z innej fotografii i przyklejona zamiast stryjkowej – wielka głowa osadzona na wątłych ramionach. W ten sposób rodzina była w końcu w komplecie.

To zdjęcie przyniosłem wraz z innymi rzeczami ze strychu. Wcześniej jak o rodzinną relikwię dbał o nie ojciec. Czasem je wyciągnął, kiedy myślał, że nikt go nie widzi. W ciężkich chwilach zwracał się do swojego pozlepianego tatusia. Prowadził z nim długie rozmowy. Czy opa Albert odpowiadał, nie wiadomo.

Zprzodkami mamy wyglądało to trochę gorzej – jej ojciec był żydowskim kupcem, na brežańskie warunki nawet całkiem bogatym. Nazywał się Béla Blau. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że tak może to zostać odnotowane w naszym drzewie genealogicznym z roku 1974. Stał się więc z niego Vojtech Modroch, co brzmiało szlachetnie, i zaczął pracować jako urzędnik na poczcie w Brežanach. Wydawało mi się, że nie wyrządziło mu to przykrości, przecież i to była praca przy dokumentach. Przy opłatku życzyłem mu nawet stu lat. Mieszkaliśmy wtedy z rodziną w coraz bardziej anonimowej Bratysławie – na Malinovskiego, w domu pełnym ludzi z całej Słowacji, tacy byli też koledzy ze szkoły Boniego, tak że dyskrecja gwarantowana. Zdrada nam nie groziła. Sześćdziesiąt lat po śmierci zejde Blaua w drzewie genealogicznym Matúša zmienił imię i pracę na pierwotne i tak to już, mam nadzieję, zostanie. Zdążył umrzeć jeszcze przed wojną (to już naprawdę), więc nie dożył wszystkich tych rzeczy,które by mu się z pewnością przydarzyły. Zacnie umrzeć jest sztuką. On, który tak bardzo bał się śmierci, przykładał do tego dużą wagę. Nie wiadomo, czy udało mu się znaleźć tę biblijną „jałowicę płową, zdrową, na której by nie było zmazy i na której by nie postało jarzmo”. W tych ostatnich beztroskich dniach zabrał też ze sobą moją babcię Sárę – jechali w deszczu z dużą prędkością samochodem firmy Laurin & Klement, model 360, rocznik 1926, i walei, która już nie istnieje, z kilometr od Brežan uderzyli w drzewo. Niektórzy mówią, że właśnie tak to ma wyglądać: rosnący przemysł samochodowy pomaga nam zejść z tego świata z godnością i – powiedzmy w ten sposób – w dobrej formie.

Babcia, albo inaczej bobe Sára, nie pracowała i zajmowała się domem – u Matúša. W drzewie genealogicznym Boniego pod imieniem Štefánia pracowała w fabryce.

Nawet ojciec czasem mówił: „Nostalgia to wspomnienie czegoś, czego nigdy nie było”.

Szczególnie w Europie Środkowej.

No a moja mama… Jej pochodzenie pozostaje niejasne, nigdy nie chciała o nim mówić. Jako dziecko z nieznanych przyczyn przygarnęła ją żydowska rodzina, tak brzmiała oficjalna wersja, a innej od niej nie poznałem.

Ale cóż, jeśli wierzyć opowieściom znanym z literatury pięknej – kiedy dziewczę z lepszej rodziny spłodziło dziecko, wysyłali je do krewnych, w miarę możliwości daleko. A kiedy potomek wracał, był wychowywany jako rodzeństwo matki. Niektórych rzeczy nigdy się już nie dowiem – tym bardziej mogę je więc wymyślać.

Wczasach Pierwszej Republiki Słowackiej mamę brali za Żydówkę, nikt jej nigdy o nic nie pytał. Żadnych domysłów, żadnych przypuszczeń. Suche fakty.

Wefekcie mój syn Bony jest najprawdziwszym Słowakiem, ponieważ w jego ciele płynie czeska, węgierska, niemiecka, polska, żydowskai wkońcu słowacka krew i tak właśnie powinno być. Środkowoeuropejskie cuvée. Coś ma po mnie, coś po mamie – szalonej, niedorzecznej i pięknej Zuzanie, której nie widziałem już ponad dziesięć lat, niech jej ziemia lekką będzie.

5.

Jeśli mam być naprawdę szczery, do Brežan wróciłem też ze względu na te kości. Ciągle nie dają mi spokoju.

To od nich wszystko właściwie się zaczęło. Gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy ojciec był w szpitalu. Stopniowo oddalaliśmy się jeden od drugiego, nawet jeśli siedzieliśmy obok siebie. Dopiero przy nim zorientowałem się tak naprawdę, jakim problemem może być próba wytrzymania z kimś sam na sam. Ojciec i ja?

Racja, brzmi to dziwnie, jeśli weźmiemy pod uwagę, że to on zwalił mi się na głowę. Tina zawsze była jedną nogą w Anglii (co stanowiło powód wielu wymówek), a mój brat Peter też był nieobecny, choć w trochę inny sposób. Pierworodny syn, koronowany książę, z głową pełną pomysłów, z prawem do własnego życia. On przeszedł swoje, tak, mawiała mama. Mógłby być dla nas wszystkich przykładem, tak, mawiała mama. I zawsze dokładała jakąś historię o tym, jak delikatnym był dzieckiem – z porodówki przynieśli go trzęsącymi się rękami, a kiedy na lepsze trawienie miał sobie pierdnąć (zprzeproszeniem i bez niego), dochodziło do skomplikowanej operacji naukowej. Mnie już tylko wsadzali w tyłek automatyczny ołówek, żeby mi się tam poluzowało, bez gadania. Uwielbiałem te historyjki! On – wielki, świecący przykładem bohater, i ja – wypierdek z ołówkiem w zadku.

Można nawet powiedzieć, że związek z ojcem zawdzięczam kościom – tak, i to się zdarza, nie ma w tym nic dziwnego w sytuacjach takich, jak na przykład śmierć. Ale nie chodziło o śmierć, przynajmniej nie o śmierć mojego ojca.

Przed tym szczególnym jesiennym dniem (nad domem z niekończącym się gęganiem leciały dwie dzikie gęsi, a moje poczynania obserwowała tylko krowa sąsiada, która potrafiła przez całe dnie tkwić w miejscu) byłem ślepy i głuchy, patrzyłem tylko pod nogi i rozpaczliwie próbowałem nie potknąć się i nie upaść. Nie rozumiałem związków między rzeczami na tym świecie – i chyba wciąż ich nie rozumiem, ale to nieważne. Później nagle otworzyły mi się oczy.

Mówiąc w skrócie, po odwiedzinach u ojca poszedłem sprawdzić pusty dom i już się zbierałem do odejścia, kiedy o czymś sobie przypomniałem. Pod starym cisem za budynkiem jako małe dziecko zakopałem w małym pudełeczku swój dziecięcy skarb (czytałem wtedy Wyspę skarbów Stevensona i bardzo mi się spodobał pomysł, żeby coś zakopać i odkopać po latach). Pamiętałem nawet dokładnie tę chwilę – ojciec kosił trawę, troszkę kropiło, a ja zbierałem wielkie ślimaki i nosiłem je pod ten cis, mogło ich tam być ze dwadzieścia, łaziły i radośnie zostawiały śluz. Wtedy ukryłem skarb.

Cis już dawno został ścięty, za bardzo się rozrastał i psuł mamie widok z kuchni (gdyby nie to, stałby tu do dziś, cis to starodawne drzewo, które żyje kilkakrotnie dłużej niż człowiek), został po nim tylko spróchniały pień. Ogród już wtedy tworzyły zapuszczone drzewa i w połowie rozwalony mur na jego końcu, omotany prowizorycznym płotem z plecionki. Chuligani z okolicy, którzy przychodzili kraść morele i śliwki, zawsze z łatwością go przeskakiwali.

Teraz da się tu już tylko przedzierać przez chaszcze – Rzym w ostatnim stadium upadku.

Tego zwyczajnego jesiennego dnia wziąłem łopatę, której nikt jeszcze nie zdążył zabrać, i poszedłem wykopać swój dziecięcy skarb – ostatnia taka okazja. Nie wiedziałem, gdzie zacząć, nie mogłem sobie przypomnieć właściwego miejsca.

Iwtedy je właśnie znalazłem. Kości, a wkońcu i czaszkę, w płytkim grobie, pod cienką warstwą ziemi.

Oogrodzie wszystko wiedział tylko ojciec. Oprócz niego prawie nikt tam nie chodził.

Po chwili wygrzebałem też swoją skrzyneczkę (nie rozpoznałem prawie żadnej rzeczy, które tam znalazłem), ale bardziej interesowało mnie to drugie.

Swojego ojca odkryłem dzięki kupce kości, które nie były nawet jego, co wydaje mi się typowe dla naszej relacji. Jak gdyby przypadkowy statysta zaczął odgrywać jedną z głównych ról w moim życiu.

Zacząłem interesować się przeszłością. A zwłaszcza tym, co się tu mogło stać.

6.

Za oknami się ściemnia, chłodna ulica szumi cicho, włączyłem kilka małych lampek. Dwie żarówki podejrzanie bzyczą. Przeszedłem się po pokojach i zdecydowałem, które meble trzeba uratować, zapakowałem kilka rzeczy i teraz siedzę w zakurzonym fotelu, zatopiony w czasie.Ludziom zawsze brakuje ich domowych rytuałów. Mnie z pewnością. Zabrałem ze sobą wprawdzie kilka książek, ale każdą, po przeczytaniu ledwie kilku zdań, zamykałem i odkładałem na bok. Wszystko w tym domu przeszkadza mi się skupić.

Nasłuchuję przypadkowego skrzypienia. Każdy dźwięk jest zwielokrotniony przez pustą ciszę, jakby przechadzały się tu niewidzialne zwierzęta. To meble tak skrzypią, są wysuszone. Od roku nie wsiąkła w nie kropla politury. I nagle przychodzę ja, otwieram drzwi i w tym zastoju wprawiam w wir powietrze, bezwzględnie przynoszę swoją wilgoć! Pokój protestuje przeciw temu bezwzględnemu wtargnięciu suchym skrzypieniem.

Kładę się na kanapie i obserwuję płynące cienie.

Mimochodem pojawia się wieczorne przygnębienie, moje ulubione. Wielkie puste domy niemal przyciągają je z mroku. Zanim definitywnie zapadnie noc, będę się nurzać w melancholii jak ryba w oleju. Znam to. Stary, dobry niepokój.

Żeby go przepędzić, wyobrażam sobie wszystkich robotników i pracowników fizycznych, którzy wznieśli ten dom, którzy budowali ten pokój. Otynkowali ściany, wstawili okna i drzwi, pomalowali i wywietrzyli, zeskrobali odpryski i zaschnięte plamki, zawiesili zasłony (żeby nikt nie widział, co dzieje się w środku – to się nazywa prywatność, często zaczyna się od zasłon, często też w małych miastach na nich kończy), ciężko dysząc, przynieśli meble i je rozstawili… Kim byli?

Mężczyźni pachnący tynkiem i śliwowicą, spoceni i umięśnieni, z farbą zaschniętą na powiekach, popiół z papierosów i tłusta cera, pod batutą opy Alberta (to właśnie on zarobił na ten dom przy budowie kanału Sueskiego), który nie pozwalał sobie nic powiedzieć i nikomu nie dał niczego dotknąć. Pozostał z tym domem w tak bliskiej relacji, iż miałem wrażenie, że gdybym teraz przesunął pod okno duży stół jadalny – co, swoją drogą, przez całe życie proponowała biedna oma, ale z szacunku do niego tego nie zrobiła – opa Albert wyczułby to na długość całego jednego skrzydła (dwóch pokojów i kuchni ze spiżarnią), zerwał się z łóżka i jak pająk po nici natychmiast odkrył nieścisłość. Wyłamałby drzwi i zmusił mnie do przywrócenia porządku we wszystkim. Gdyby tu oczywiście był.

Każdy zegar w tym domu pokazuje inną godzinę. Albo cały czas naraz.

Niepokój.

Otwieram lekarski kalendarz Bayera, który przyniosłem ze strychu. W Notatkach codziennych prowadziłem kiedyś dziennik. Moje śmieszne, niezgrabne pismo rozlewa się na wszystkie strony w obrysowanej na zielono tabelce z rubrykami: cyfra / data / imię pacjenta / anamneza / diagnoza / kuracja / szczególne zalecenia / kwota / uiszczono / notatki.

13 III, poniedziałek

Dzisiaj po przebudzeniu usłyszałem jak tatuś rozmawia z mamusią. Kiedy otworzyłem oczy tatuś się właśnie pytał mamusi jaką miałem wczoraj wysoką gorączkę. Krzyknąłem: „Trzydzieści sześć”. Potem tatuś mi powiedział że się mogę ubrać i troszkę pochodzić po pokoju. Bardzo mnie to ucieszyło. Dziś przez cały dzień latają samoloty i bombardują Sálavę bo jest zamarznięta. W tym roku bardzo zamarzła i na ten lód napadał śnieg a teraz kiedy lód i śnieg się topi i się wylewa ta woda a ludzie którzy mieszkają przy nabrzeżu mają zalane piwnice.

Tatuś mi wieczorem opowiadał o wieżowcach w Nowym Jorku. Strasznie mnie to interesuje. Zwłaszcza jak mi tatuś powiedział że ten kto mieszka na pięćdziesiątym piętrze jedzie do siebie pięć minut windą. To można by tam nawet zasnąć.

A pod spodem drobnym pismem:

LUMINAL USPOKAJAJĄCY I PRZECIWEPILEPTYCZNY.

Tego dnia w naszej klasie panował ruch i mrok. Nauczycielka, pani Horecká, wysłała nawet kogoś, żeby zaciągnął ciężkie zasłony, których się używało, kiedy zbyt mocno świeciło słońce. Z mroku słychać było tylko chichot, szepty i jej podenerwowany głos. Popychaliśmy się w rzędzie i każdy po kolei, jeden za drugim podchodziliśmy do tablicy,do narzędzia, które promieniało słabym mlecznoniebieskim światłem. „Rentgen” – szeptali ci, którzy nawet nie umieli wymówić litery „r”, i ci, którzy takiego skomplikowanego słowa jeszcze nie słyszeli. Rentgen stał na kółeczkach. Każdy miał wejść na okrągły podest, oprzeć się tylną częścią ciała o niski kontuar, wyprostowaną głowę umieścić w specjalnym miejscu, podnieść nad nią ręce i złapać za dwa uchwyty. Wtedy można było zacząć.

– Następny! – słychać było głos ojca.

Ojciec siedział w białym kitlu przy aparacie, na twarzy miał specjalne okulary. Widzieliśmy tylko jego sylwetkę i wątłe kontury dziecięcego ciała.

Słabe światło zgasło.

– Następny!

Przypominało mi to wczesne wieczorne projekcje filmów w brežańskim kinie Slovan. Zazwyczaj chodził tam z nami ojciec Savický, zastępca dyrektora katolickiego liceum i autor publikacji Romantyczne wędrówki po Brežanach, znanej perły domowych bibliotek, przede wszystkim ze względu na bordowo-złotą okładkę ze wzorem brežańskiego stroju ludowego (oprócz niego niewiele osób czytało tę książkę). Czuwał nad moralnością wyświetlanych kadrów. Siedział tuż obok otworu, z którego płynął obraz, i kiedy wydawało mu się, że w filmie coś jest nie tak – zaczynając od pocałunku, a kończąc na odsłoniętym żeńskim przedramieniu – natychmiast przykrywał obiektyw projektora kapeluszem, a na sali brzmiał jego troszkę śmieszny, zbyt wysoki dla mężczyzny głos:

– Pierwszy, drugi i trzeci rząd na zewnątrz!

Siedzieli tam najmłodsi uczniowie. Musieli posłusznie wstać i opuścić kino. Dopiero wtedy można było kontynuować projekcję.

– Następny – powiedział ojciec monotonnie w ciemność.

Przyszła kolej na wątłego chłopca. Ojciec chwycił go za ramiona i przycisnął do aparatu. Zrobił prześwietlenie.

Klepnął go po plecach.

– Tylko żebyście się znowu z Adašem nie wałęsali po szkole!

Co można właściwie powiedzieć o Vojcie Rošku? Był moim najlepszym przyjacielem. Najbliższym, jakiego miałem. Dziś już nie żyje, ale to już zupełnie inna historia.

W książkach jego matki, pani Natálii Roškovej, było napisane:

Ten mężczyzna, który urodził się w znaku Panny, jest często ciekawyi chełpliwy, chętnie przeznacza środki na cele dobroczynne, ale nie zawsze będzie doceniany. Zakocha się w nim bogata wdowa, ale znajdzie sobie dowcipną i bystrą pannę, z którą będzie miał wiele dzieci.

Oostatnim zdaniu można by sporo powiedzieć. Tak też zrobię.

Ijeszcze jedna rzecz: ojciec na swoim rentgenie odkrył, że Vojto ma situs viscerum inversus. Czyli odwrotnie ułożone wnętrzności – serce na prawo, wątroba na lewo – jakby przyszedł z innego, lustrzanego, paralelnego świata.

Irzeczywiście, często bywał moim dokładnym przeciwieństwem. Każdemu z nas czegoś brakowało. Dopełnialiśmy się.

Mniej więcej do lat dwudziestych dwudziestego wieku rodziło się i umierało w domach. Dopiero później ciężarne kobiety zaczęły zachodzić do pięknych, czystych i sterylnych porodówek. Proces ten przebiegał jednak powoli – dlatego ja też urodziłem się jeszcze w domu. Vojto był pierwszym dzieckiem z Brežan, które przyszło na świat w nowej poliklinice. Nie miało to żadnego znaczenia, ale od kiedy nauczył się mówić, podkreślał ten fakt przy każdej okazji, jakby był to jakiś szczególny przywilej. Podejrzewam, że wymyśliła to jego matka, pani Natália.

Vojto w naszych czasach został wielkim ekspertem od myszy. Potrafił złapać każdą bez robienia jej krzywdy. Później zazwyczaj braliśmy słomkę, wsadzaliśmy ją w zadek gryzonia i dmuchaliśmy. Nadmuchiwaliśmy mysz powietrzem tak, że nie mieściła się do dziury, tylko bezsilnie uderzała w ścianę, starając się wejść do środka i schować. Potem nagle z wielkim, głośnym pierdnięciem flaczała i uciekała.

Ojciec Vojta był żołnierzem, dokładniej mówiąc – pilotem myśliwca. Często widziałem go u nich w ogrodzie w spodniach koloru khaki na szelkach, w białym podkoszulku, z perfekcyjną fryzurą, gdy rąbał drewno i przycinał drzewa. Ich korony przypominały trochę jego włosy, przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

Uczył Vojta strzelać z wiatrówki. Ćwiczyli, kiedy pani Natália piekła kuglóf. Vojto zręcznie trafiał w rodzynki.

29 IV, sobota

Rano musiałem szybko wstać. Szedłem do spowiedzi świętej. Czekaliśmy tam długo zanim nas ojciec Savický nie posłał do jezuitów. Potem jak szliśmy ulicą to targaliśmy z Vojtem kartkę na której były nasze grzechy i rzucaliśmy jeden papierek na ulicę a drugi do kanału żeby tego nikt nie mógł połączyć. Kupiliśmy 2 kilo prażonej kukurydzy i graliśmy z resztą w parku w kulki. Miałem ich na początku dwanaście a do domu przyniosłem sześćdziesiąt trzy. Po południu siadłem do stołu odrabiać lekcje. Od trzeciej odrabiałem lekcje aż do dziewiątej wieczorem. Zrobiłem wykres i rozwiązałem pięć zadań a potem napisałem rozprawkę o moim rodzeństwie Tinie i Peterze i nauczyłem się wierszyka. Wieczorem poszedłem wcześnie spać, bo byłem senny.

Ciągle mi siedzi w głowie jedna rzecz – Jezus Chrystus był katolikiem czy luteraninem?

BACTIFEBRIN – LECZENIE SZTUCZNIE WYWOŁANĄ GORĄCZKĄ.

Dla ojca zawsze ważna była rodzinna atmosfera. Plotki mówią, że z moją mamą Bertą, córką bogatego żydowskiego handlarza, ożenił się tylko dla pieniędzy. (Było to trochę frech stwierdzenie, można powiedzieć, że w pewnym sensie nawet chuzpe. Ale nikt się tym u nas w domu nie przejmował). Mieli razem troje dzieci – córkę i dwóch synów, jednym z nich jestem ja.

Ja.

Mówi się, że kiedy ludzie zbyt często zaczynają zdanie od tego słowa, ciągle myślą o sobie. Tak właśnie jest w moim przypadku. Znaczy – z moim ojcem, który przeobraził się we mnie. I zBonym, w którego później przeobraziłem się ja. I on-ja-ojciec przeobrazi się dalej, właściwie już się to dzieje. Ponieważ nie istnieje żadna długa, cienka, biała linia od przeszłości w kierunku przyszłości. Wszystko to krąg. Tak, moi drodzy, właśnie tak!

Krąg.

Lata przedwojenne istnieją w mojej głowie jak sceny z kolorowanych filmów. Albo fotografie, na których na podretuszowanym tle, w ulepszonych kolorach prosto w obiektyw spoglądają ludzie, którzy ze wszystkich sił starają się wyglądać naturalnie. Potrzebne jest światło, dużo światła, żeby na obrazku w ogóle było coś widać, nie ma miejsca na ciemne kąty, bo przecież nie da się ich uchwycić. I tak zostanie tylko odcisk życia opatrzony rymowanką: „To jest morze bez końca, bez końca, kochanie moje, na wieki musi do mnie należeć serce Twoje. Jak to morze wzburzone miłością naszą młodą, jak dla ptaka jego gniazdko, Ty jesteś dla mnie osłodą”. I morze na dekoracji się podnosi i zalewa całą scenę romantycznym chlupotem.

Mam takie zdjęcie ojca i mamy, nie wiem z którego roku.

Mama troskliwie trzyma duży podłużny zeszyt z wielkim ozdobnym napisem Beliebte Filmstars. W opakowaniach po czekoladkach Lindt & Sprüngli skrywały się fotografie amerykańskich i niemieckich aktorów – Cary’ego Granta, Charliego Chaplina, ale też Emila Hörbigera czy Marleny Dietrich – które trzeba było przykleić na właściwe miejsca, aby album ukochanych gwiazd filmowych był kompletny. Mama starała się ze wszystkich sił – w tym czasie sporo przytyła i bardzo ją to martwiło.

Nie pozwalała nam się nim bawić. Bardzo się złościła, kiedy widziała,że jedno z nas bierze go do rąk. Tylko czasem, w niedzielę po obiedzie, jeśli miała dobry humor, a ojciec drzemał na kanapie, przynosiłago i delikatnie – „Ja będę przewracać strony, Adaško” – pokazywała nam zdjęcia.

Ojciec udawał popołudniową drzemkę, nawet kiedy z gramofonu zaczynała lecieć muzyka, bo kojarzyła się ona mamie z jej umiłowanym albumem. Często było słychać piosenki z filmów – a jeśli nie, František Krištof Veselý śpiewał melodie z operetki Pod obcą flagą. Zawsze mnie fascynowało, gdy deklamował z delikatnym węgierskim akcentem: „Najpiękniejszy zakątek na całym świecie to moja ojczysta ziemia… Ta jedyna ma dla mnie tyle wdzięku!”.

Po nakręceniu gramofonu korbą na dysku ruszały się delikatne szelakowe płyty z dużymi napisami: Esta, Ultraphon alboHis Master’s Voice (zpieskiem, który słucha płynącego z gramofonu głosu swego pana).

Czasami dołączała do nas też Sára Blau – moja żydowska bobe, któraz radością drzemała w fotelu i bez powodzenia udawała, że nas słucha. Nie potrafię jej sobie wyobrazić inaczej niż jak wyciętej z papieru, ponieważ umarła zbyt wcześnie. Ruchomy martwy obrazek. Włosy obcięte na krótko, przykryte peruką. Zakrywała ją ozdobną chusteczką z małymi perełkami – jak na starą pobożną Żydówkę przystało.

Uwielbiała macę. I wszystko, co się z macą łączyło. Na śniadanie napychała ją do garnuszka i zalewała kawą z mlekiem. Do złotego rosołu goldene jojch dawała matzo kneidlach, knedelków ze zmielonej macy, zielonej pietruszki i gęsiego smalcu, żeby były delikatne, lekkie i ładnie pływały.

Dziadkowie wprawdzie mieli dwie zastawy stołowe i jadali koszernie, ale córce pozwolili wyjść za goja. Zejde Blau dyskutował z Bogiem na tyle, na ile starczało mu czasu – o szóstej rano szedł się modlić do aszkenazyjskiego domu modlitwy, a potem o ósmej na wszelki wypadek odwiedzał jeszcze sefardyjską bożnicę. Pewnie po to, żeby w kontaktach Nieba z Ziemią być na bieżąco i dokończyć to, co rozpoczęte.W święto Purim, jak wszyscy bogaci Żydzi, posyłał rabinowi pieniądze przeznaczone na ubogich. A kiedy w lecie przychodzili po jałmużnę sznorerzy z Halicza i Mukaczewa, gościł ich kołaczami i wręczał kilkakoron.

Ani moja mama, ani dziadkowie, ani wujowie Armin i Oskar nie mieli typowych żydowskich rysów, o których się tak barwnie pisało w antysemickiej broszurce Zwierciadło Żydów z roku 1925, starannie ilustrowanej dziwnymi, potwornymi obrazkami niezrównoważonego psychicznie czeskiego malarza Karla Rélinka. Żydzi mordowali w niej po nocach chrześcijan, uwodzili im żony, pluli na nich na wszystkie możliwe sposoby i okradali z pieniędzy i majątku. W mojej rodzinie nie było żadnych wielkich, garbatych nosów, en face przypominających ósemkę, żadnych olbrzymich, odstających, spiczastych uszu, nawet brązowych oczu.

Wszyscy siadaliśmy razem przy niedzielnym obiedzie. Taki to był sen wyświetlany w technicolorze.

28 VI, sobota

Dzisiaj były próby pożarowe. Wielu strażakom za ich wspaniałe wystąpienia bili brawo. Próby pożarowe tutaj nie bywają ale teraz są bo są wielkie upały. Patrzyło na nie dużo ludzi. Ja nawet zapomniałem zjeść jak taki zamyślony patrzyłem. W południe nie mogłem oddychać tak było parno. Potem poszedłem pod prysznic.

TONOPHOSPHAN – SILNIE DZIAŁAJĄCY I NIETOKSYCZNY PREPARAT FOSFORU. TRWAŁY STYMULUJĄCY I TONIZUJĄCY EFEKT. STOSOWANY W DOLEGLIWOŚCIACH OSŁABIONYCH MIĘŚNI SERCA.

Wlecie w Brežanach wszystko jest zakurzone i piekące.

Powietrze jakby stało w miejscu i się nie ruszało. Tak to podobno wyglądało wtedy, przed pierwszą wojną światową, ospale i leniwie. Mówi się, że radni miejscy, rozgadani i zgodni, chodzili po pracy pić do hotelu Zum Goldene Hirsch z pozłacanym szklanym jeleniemnad wejściem. Mieli wydzieloną swoją strefę, z dala od rozgardiaszu hotelowej restauracji.

Siedzieli tam na pewno wieczorem 28 lipca 1914 i wieczorem 28 października 1918 roku. Kiedy podekscytowany miejski goniec przybiegł i kluczył między stołami, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Zrobili to dopiero, gdy zdyszany krzyknął:

– Właśnie powstała Republika Czechosłowacka!

Tak, Austro-Węgry, ta olbrzymia ameba rozciągająca się bezsensownie po Europie Środkowej, dokonały żywota. Nic innego nie mogło się im przydarzyć.

Aburmistrz zwrócił się do miejskiego gońca z ustami pełnymi czerwonego wina, przełknął i machnął ręką:

– Pogadamy o tem jutro!

To hasło mogłoby być spokojnie częścią brežańskiego herbu, który, nawiasem mówiąc, zawiera obowiązkową kiść winogron, strzałę świętego Idziego i wielką literę „B”. Takie hasło by pod nim pasowało. Nie poprawnie, ale w dialekcie. „Pogadamy o tem jutro”. Bardzo trafnie.

Zwłaszcza że u nas wciąż trwał dziewiętnasty wiek. Jego pędy przenikały głęboko w moje dzieciństwo. I za nic nie chciały przestać rosnąć.

Podczas niedzielnego spaceru chodziliśmy zazwyczaj wzdłuż starego miasta. Młody, szczupły i wyszykowany ojciec zakładał ulubiony garnitur w kolorze śmietany, mama letnią sukienkę (ioczywiście letnikapelusz, ponieważ zawsze musiała mieć coś na głowie), my z bratem dreptaliśmy w marynarskich mundurkach, a siostra w sukieneczce. Tak to przynajmniej przedstawia pożółkła fotografia, którą właśnie trzymam w ręku.

To bez sensu zbliżyć się do cukierni i nie wejść do środka, ponieważ dzieci domagają się lodów. Na zdjęciu mijamy się z Vojtem i jego rodzicami. Wszyscy serdecznie się pozdrawiają, ojciec Vojta popisuje się galowym mundurem wojskowym, jest już podoficerem, pilotem wojskowym, jego stopnia nie znam.

Właścicielem cukierni był Puškár. Ojciec często grał u niego w karty razem z innymi brežanami. Stąd czerpał najnowsze wieści. Czasami pojawili się jacyś Żydzi. Pan Schreiber jako weterynarz był bardzo wpływową osobą, podobnie jak adwokat Reis. Nie wiodło mu się za dobrze, ludzie bowiem zawsze wolą takich, którzy wzbudzają namiętności – nie chcą, żeby ktoś odradzał im popełnianie głupot.

Siadywał tu Ambi Krebs, który lubił chodzić bez kapelusza, chociaż go zawsze ze sobą nosił, przypięty wsuwką do płaszcza. Ambi Krebs w Brežanach wybudował dla kaprysu mały ogród botaniczny. Dorośli się z niego śmiali, dzieci go podziwiały – za niewielką opłatą robił im wycieczki wśród egzotycznych krzewów i drzew, dopóki nie zabrała mu ich tęga zima w 1944 roku. Mawiał, że siedzieć możesz gdziekolwiek, byleby był tam stały dostęp do jedzenia i picia. I oczywiście papierosów.

Puškár chętnie i często opowiadał historię o tym, jak jego matka, wracając z cmentarza, dostała bólów porodowych i urodziła u obcych ludzi, za pierwszymi drzwiami, do których zapukała. A dziś w tym miejscu stoi jego cukiernia. Nikt mu nie wierzył.

Dziwnie mówił. Kiedy na przykład w gorączce gry w mariasza głośno sobie pierdnął, klepał po plecach najbliższego siedzącego i krzyczał: „Buenos Aires, przyjacielu!”.Z ojcem jednak by sobie na coś takiego nie pozwolił, nie przeszli nawet na „ty”. Ale ciągle bełkotał coś w stylu: „Bóg cukierników obdarował mnie kremówkami. Bóg chorób obdarował tyfusem”.

Tak więc cukiernia Puškára – przynajmniej na fotografii – znajduje się na starym mieście. Pchamy się do środka. Ja, Peter i Tina (Tina chciała, żebyśmy na nią mówili Tina, bo miała na imię Marta i wcale jej się to nie podobało – no i wszyscy myśleli, że ma na imię Martina). Rodzice zostali na zewnątrz, na słońcu.

– Dla mnie truskawkowe! – krzyczę.

Puškár przez drzwi pozdrawia ojca:

– Dzień dobry, panie doktorze!

Tina mnie szturcha i upomina:

– Mówi się „proszę”!

– Truskawkowe… proszę! – Robię do niej minę.

– Już podaję… – mówi Puškár i chwyta za łyżkę do lodów.

– Dla mnie waniliowe – mówi Tina.

Pobrzękuje monetami. To ona dostała pieniądze, czuję się urażony.

– Mówi się „proszę”! – wykrzykuję.

Nasz starszy brat Peter tylko się śmieje. Nie wiadomo dlaczego, nigdy nie lubił lodów.

– Siedemdziesiąt całych i trzydzieści setnych – Puškár się uśmiecha.

– Co…?! – Tina wytrzeszcza oczy.

– Mówi się „proszę”. – Specjalnie ją szturcham.

– Siedemdziesiąt całych i trzydzieści setnych.

Tina patrzy na drobne na dłoni i nie wie, co zrobić.

– Podpowiedź: jedna korona czeska oficjalnie równa się trzydziestu siedmiu całym i piętnastu setnym miligrama złota.

– Uhm.

– Czyli możesz zapłacić w złocie. Albo na przykład w koronach. Jest mi to obojętne. – Puškár uśmiecha się promiennie. Śmieszy go to wszystko.

Zmieszana Tina kładzie na ladzie dwie korony, oblizuje żółtą strużkę roztopionych lodów, która cieknie jej po ręku, i obraca się w stronę drzwi.

– Do widzenia! – krzyczy za nami Puškár.

Wybiegamy na zewnątrz.

Ojciec rozmawia przed wystawą z panią Nebesárovą. „To fabrykantka aniołków” – mawia o niej mama, a ja długo nie rozumiem, co ma na myśli, choć jej niezwyczajne nazwisko mogłoby mi coś podpowiedzieć.

Gonimy się w kółko i staramy jak najbardziej upaćkać lodami, które w żarze letniego słońca szybko się topią.

– Mówi pani, że wody płodowe były zielone? – pyta ojciec i pociera sobie czubek nosa. Zawsze mi się wydawało, że nie przepada za Nebesárovą. Nie ufa jej, dlatego wypowiada się bardzo ostrożnie, żeby przypadkiem nie zrozumiała jego słów inaczej, niż to z nich wynika.

Nebesárová przytakuje.

– W letargu skóra noworodka jest niebieskoczerwona, twarz i ciało napuchnięte, ręce i nogi trochę napięte, odbytnica zatkana, serce bije rzadko i słabo, puls w pępowinie jest niewyczuwalny albo nikły… Jeśli wsunie się do ust niemowlaka palec, a dziecko zaciśnie na nim wargi, należy je przywrócić do życia. Trzeba je położyć na wznak i usunąć flegmę z jamy ustnej. Z ust i gardła, rozumie pani?

Nebesárová przymyka oczy jak wielki kot i stara się wszystko zapamiętać.

– Następnie należy chwycić noworodka pod pachy i kilkakrotnie porządnie nim potrząsnąć. Potem jedną ręką podnieść za nóżki i kilkakrotnie klepnąć w tyłek, potem znów chwycić pod pachy i kilkakrotnie potrząsnąć. Jeśli się ocknie, pokropić zimną wodą twarz i klatkę piersiową. Wtedy dziecko powinno już zacząć nabierać różowego koloru i pomału oddychać. Ale czynność powtarzać, dopóki głośno nie zapłacze.

Nebesárová dziękuje, głaszcze któreś z nas po głowie, innemu mierzwi fryzurę, uśmiecha się i odchodzi. Ojciec zbliża się do nas.

Tak. Gdyby w tym momencie ktoś nacisnął spust migawki i zrobił zdjęcie, uchwyciłby świat, w którym wszyscy jesteśmy szczęśliwi i w dobrych humorach. Świat, w którym nie było, nie ma ani nie będzie miejsca na nic dramatycznego, świat, któremu nic nie grozi, doskonały, słoneczny świat pewnego leniwego, ospałego popołudnia w słowackim mieście Brežany.

Aktoś naprawdę zrobił takie zdjęcie. Wyretuszował je i podkoloryzował, opatrzył pieczątką zakładu Nežný i spółka. Został na nim uchwycony czas, którego nigdy nie było.

Wtle idzie tam za nami nawet Ičko złomiarz. Jest zgarbiony w poszukiwaniu każdej drobnostki, którą może znaleźć na ulicy: śrubki, nakładki, łożyska. Wszystko to zabiera do domu. Ma w zwyczaju każdą rzecz rozebrać i złożyć, i zawsze coś mu zostanie. Na dworze ma stertę rupieci, karoserii aut i różnych części, o których nikt nie potrafiłby już powiedzieć, do czego służyły.

Ičko złomiarz jest też sprawnym handlarzem. Sprzedaje ciągle te same pięć czy sześć rzeczy, dumny poprzednik nowoczesnego marketingu.

– Proszę bardzo, proszę bardzo, specjalne nożyczki do kwiatów i nożyk do obcinania cygar! Proszę zerknąć!

– Proszę pokazać… Tydzień temu mówił pan, że to francuskie nożyczki do rzęs i nóż do masy korkowej!

– Tak, ale to było coś zupełnie innego. Nie uwierzy pan, klienci omal się o nie pobili! Te tutaj to jednak nowości pierwszej klasy. Całkiem nowy produkt. Niech się pani nie da zwieść.

– Ale co też pan opowiada? Pamiętam ten napis.

– Chyba pani nie sądzi, że chciałbym panią oszukać? Nie mam ku temu żadnego powodu. Racja, myślę, że te nożyczki mogłyby posłużyć też do rzęs, ale przede wszystkim służą do obcinania kwiatów. Podobnie jak ten wspaniały nożyk: służy do przycinania cygar, ale jeśli pan domu zażyczy sobie winka, nóż do masy korkowej jest jak znalazł!

– Przepraszam, ale ostatnim razem twierdził pan, że to brzytwa do obcinania zrogowaciałego naskórka.

– To na pewno jakieś nieporozumienie. Było mi bardzo miło, kłaniam się.

A