Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dom na Zanzibarze

Dom na Zanzibarze

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8041-015-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dom na Zanzibarze

Kie­dy mia­łam dwa­dzie­ścia lat, by­łam zbyt mło­da, by umieć cie­szyć się chwi­lą. Wy­da­wa­ło mi się, że ży­cie jest nud­ne, że jest udrę­ką bez ce­lu. Na­uczy­łam się do­ce­niać każ­dą chwi­lę, kie­dy sta­łam się doj­rza­łą ko­bie­tą. A sta­łam się nią, gdy za­czę­łam sa­ma so­bie wy­zna­czać ce­le, a nie przyj­mo­wać bier­nie to, co przy­no­sił mi los.

 

Dziś wiem, że nie wol­no mi tyl­ko jed­nej rze­czy: za­wie­sić ży­cia na ha­ku. Wiem, że mu­szę mieć za­wsze sze­ro­ko otwar­te oczy, aby „za­gar­nąć” ni­mi ty­le świa­ta, ile się da. I że brak pie­nię­dzy nie jest prze­szko­dą w speł­nia­niu ma­rzeń – je­śli tyl­ko zda­my so­bie spra­wę, bez ilu rze­czy mo­że­my się obejść.

 

Te­go wszyst­kie­go na­uczy­ła mnie Afry­ka. Tam od­kry­łam sens ży­cia. Po­ję­łam, czym na­praw­dę jest ist­nie­nie czło­wie­ka, kie­dy miesz­ka­łam wśród Ma­sa­jów i gdy sta­łam sa­ma po­śród dzi­kich zwie­rząt. Wte­dy po raz pierw­szy usły­sza­łam swo­je my­śli, któ­rych nie za­głu­szał szum cy­wi­li­za­cji.

 

Jed­nak mo­im prze­zna­cze­niem nie by­ło ży­cie w wio­sce ma­saj­skiej (jak bo­ha­ter­ki Bia­łej Ma­saj­ki) czy na plan­ta­cji ka­wy (jak Ka­ren Bli­xen). Ce­lem mo­jej dro­gi, mo­im do­mem, oka­za­ła się eg­zo­tycz­na wy­spa – Zan­zi­bar. Cho­dząc bo­so nad brze­giem oce­anu, prze­pa­sa­na tyl­ko kan­gą, czu­ję spo­kój i nie­skrę­po­wa­ną wol­ność. Miesz­kam w do­mu z ra­fy i li­ści pal­my. Wiem, jak sma­ku­je praw­dzi­wa mi­łość. Je­stem szczę­śli­wa.

 

Czy był to mój wy­bór, przy­pa­dek prze­zna­cze­nie? Od­po­wiedź na­le­ży do Cie­bie, Czy­tel­ni­ku.

Polecane książki

Zbiór romantycznych wierszy o miłości, przyrodzie i wszystkim tym, co nas otacza. Przepełnione wdzięcznością do Boga za piękno stworzonego świata utwory, inspirowane rodzinnym ciepłem, naturą i miłością....
Tamara zawsze miała wszystko, czego zapragnęła. Urodzona w bogatej irlandzkiej rodzinie, wychowywała się w domu z prywatną plażą, szafą pełną markowych ubrań i własną luksusową łazienką. Gdy jej ojciec popełnia samobójstwo, życie Tamary i jej matki zmienia się na zawsze. Sprzedają wszystko, c...
  Sawyer Dixon jest młoda, bezkompromisowa i samotna. Od śmierci rodziców nie pozwala nikomu zbliżyć się do siebie. To się zmienia, gdy poznaje Izaaka Granta. Ze swoimi dziwnymi okularami i ubraniami jest dla Sawyer dokładnym przeciwieństwem idealnego chłopaka. Ale kiedy Izaak, zmęczony byciem singl...
Wyjątkowa, dwujęzyczna wersja (angielsko-polska) ponadczasowej historii o prawie do zemsty, sprawiedliwości, która nadejdzie nawet po wielu latach, a także sile wybaczenia tym, których kochaliśmy. Najsłynniejsza powieść Aleksandra Dumasa ojca to dzieło, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Zal...
Bardzo wartościowe opracowanie dotyczące powstania, dziejów i organizacji wolnomularstwa w Polsce. Ponieważ autor sam był członkiem tej organizacji, przekazane przez niego informacje są wyjątkowo cenne, bo pochodzące niejako „z pierwszej ręki”. Piastował on niezwykle ważne stanowisko w hierarchii ma...
Ostateczna bitwa, która zakończy wojnę i zdecyduje o losach sektora Wiktorii. Dominium zostało pokonane, jednak koszty tego zwycięstwa przerosły wszelkie oczekiwania. Flota Wiktorii jest pokiereszowana, okręty potrzebują napraw, a ludzie odpoczynku. Jednak wróg nadciąga z innej strony. Cesarstwo Til...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dorota Katende

Dom na Zan­zi­ba­rze

Do­ro­ta Ka­ten­de

ISBN: 978-83-8041-015-2

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Per­spek­ty­wa 2015

Ostrów Wiel­ko­pol­ski, czer­wiec 2015

Wy­daw­nic­two Per­spek­ty­wa sp. z o.o.

ad­res: ul. Stru­my­ko­wa 15,

63-400 Ostrów Wiel­ko­pol­ski

te­le­fon: 783 031 083

www.wy­daw­nic­two.per­spek­ty­wa.co

ema­il: wy­daw­nic­two@per­spek­ty­wa.co

Re­dak­cja:

Re­dak­tor na­czel­ny: Mar­cin Włosz­czyk

Se­kre­tarz re­dak­cji: Eli­za Wo­lań­czyk

Skład, ła­ma­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej i ko­rek­ta: Pau­li­na Sta­gra­czyń­ska, Ka­ri­na Gmu­row­ska, okład­ka: Wy­daw­nic­two Per­spek­ty­wa na pod­sta­wie ma­te­ria­łów Au­tor­ki.

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne/All ri­ght re­se­rved. Nie­au­to­ry­zo­wa­ne roz­po­wszech­nia­nie ca­ło­ści lub frag­men­tów ni­niej­szej pu­bli­ka­cji w ja­kiej­kol­wiek po­sta­ci jest za­bro­nio­ne. Wy­ko­ny­wa­nie ko­pii książ­ki w po­sta­ci po­wie­la­nia pli­ku dla wię­cej niż 2 urzą­dzeń jest na­ru­sze­niem praw au­tor­skich ni­niej­szej pu­bli­ka­cji.

Wy­da­nie elek­tro­nicz­ne I

Do­ro­ta Ka­ten­de Dom na Zan­zi­ba­rze 

Kie­dy cze­goś  pra­gniesz, to ca­ły Wszech­świat dzia­ła po­ta­jem­nie, byś mógł to pra­gnie­nie speł­nić

Pau­lo Co­el­ho, Al­che­mik

Kie­dy mia­łam dwa­dzie­ścia lat, by­łam zbyt mło­da, by umieć cie­szyć się chwi­lą. Wy­da­wa­ło mi się, że ży­cie jest nud­ne, że jest udrę­ką bez ce­lu. Na­uczy­łam się do­ce­niać każ­dą chwi­lę, kie­dy sta­łam się doj­rza­łą ko­bie­tą. A sta­łam się nią, gdy za­czę­łam sa­ma so­bie wy­zna­czać ce­le, a nie przyj­mo­wać bier­nie to, co przy­no­sił mi los.

Dziś wiem, że nie wol­no mi tyl­ko jed­nej rze­czy: za­wie­sić ży­cia na ha­ku. Wiem, że mu­szę mieć za­wsze sze­ro­ko otwar­te oczy, aby „za­gar­nąć” ni­mi ty­le świa­ta, ile się da. I że brak pie­nię­dzy nie jest prze­szko­dą w speł­nia­niu ma­rzeń – je­śli tyl­ko zda­my so­bie spra­wę, bez ilu rze­czy mo­że­my się obejść.

Te­go wszyst­kie­go na­uczy­ła mnie Afry­ka. Tam od­kry­łam sens ży­cia. Po­ję­łam, czym na­praw­dę jest ist­nie­nie czło­wie­ka, kie­dy miesz­ka­łam wśród Ma­sa­jów i gdy sta­łam sa­ma po­śród dzi­kich zwie­rząt. Wte­dy po raz pierw­szy usły­sza­łam swo­je my­śli, któ­rych nie za­głu­szał szum cy­wi­li­za­cji.

Jed­nak mo­im prze­zna­cze­niem nie by­ło ży­cie w wio­sce ma­saj­skiej (jak bo­ha­ter­ki Bia­łej Ma­saj­ki) czy na plan­ta­cji ka­wy (jak Ka­ren Bli­xen). Ce­lem mo­jej dro­gi, mo­im do­mem, oka­za­ła się eg­zo­tycz­na wy­spa – Zan­zi­bar. Cho­dząc bo­so nad brze­giem oce­anu, prze­pa­sa­na tyl­ko kan­gą, czu­ję spo­kój i nie­skrę­po­wa­ną wol­ność. Miesz­kam w do­mu z ra­fy i li­ści pal­my. Wiem, jak sma­ku­je praw­dzi­wa mi­łość. Je­stem szczę­śli­wa.

Czy był to mój wy­bór, przy­pa­dek prze­zna­cze­nie? Od­po­wiedź na­le­ży do Cie­bie, Czy­tel­ni­ku.

CZĘŚĆ I

Czte­ry ty­go­dnie z łow­cą lwów

Po­wi­ta­nie z Afry­ką

Wszyst­ko za­czę­ło się pew­ne­go desz­czo­we­go je­sien­ne­go po­po­łu­dnia w 1993 ro­ku. Spa­ce­ro­wa­łam sa­mot­nie po gdań­skiej sta­rów­ce, któ­ra przy tej po­go­dzie by­ła nie­mal zu­peł­nie wy­lud­nio­na. Kil­ka­na­ście lat te­mu naj­pięk­niej­sze i naj­bar­dziej za­byt­ko­we dziel­ni­ce pol­skich miast mia­ły jesz­cze du­szę. By­ły miej­sca­mi, w któ­rych to­czy­ło się nor­mal­ne ży­cie, któ­re­go nie wy­ssa­ły jesz­cze luk­su­so­we skle­py, dro­gie re­stau­ra­cje i naj­lep­sze ho­te­le. Na sta­rów­ce, w do­brym miej­scu, na któ­re ze wzglę­du na czynsz stać dziś wy­łącz­nie ban­ki i ju­bi­le­rów, mie­ścił się an­ty­kwa­riat.

Tro­chę z po­wo­du desz­czu, tro­chę z nu­dów, a tro­chę ze wzglę­du na to, że udzie­li­ła mi się no­stal­gia, ja­ka ema­no­wa­ła z an­ty­kwa­rycz­nej wi­try­ny, we­szłam do środ­ka.

Prze­kła­da­łam książ­ki bez ce­lu i emo­cji, za­ba­wia­jąc my­śli je­dy­nie czy­ta­niem ty­tu­łów i na­zwisk au­to­rów, aż tra­fi­łam na sta­rą książ­kę w sza­rej płó­cien­nej opra­wie. Zaj­rza­łam na stro­nę ty­tu­ło­wą i uśmiech­nę­łam się. W jed­nej chwi­li po­wró­ci­ły do mnie barw­ne opo­wie­ści mo­jej przy­ja­ciół­ki Edy­ty i wspo­mnie­nie pięk­ne­go fil­mu. Przy­po­mnia­łam so­bie obiet­ni­cę, ja­ką kil­ka mie­się­cy wcze­śniej sa­ma so­bie zło­ży­łam… Tą książ­ką by­ło Po­że­gna­nie z Afry­ką.

Wró­ci­łam po­śpiesz­nie do do­mu i za­czę­łam czy­tać. Po kil­ku stro­nach wie­dzia­łam już, że Afry­ka wzy­wa mnie do sie­bie. Zro­zu­mia­łam, że mu­szę tam po­je­chać i że to pra­gnie­nie nie zro­dzi­ło się te­raz, ani na­wet wte­dy, gdy Edy­ta opo­wia­da­ła mi o po­dró­ży do RPA. Zro­zu­mia­łam, że nie­któ­rzy lu­dzie ro­dzą się z Afry­ką w ser­cu. Ale na­le­żą do tej gru­py tyl­ko ci, któ­rzy sa­mi z bez­gra­nicz­nym zdu­mie­niem od­kry­wa­ją pew­ne­go dnia, że to od­po­wiedź na ich ból, co­dzien­ną udrę­kę i wszyst­kie nie­speł­nio­ne na­dzie­je. 

Nie wie­dzia­łam wte­dy jesz­cze, że Afry­ka sta­nie się mo­im do­mem.

Pierw­szy raz wy­ru­szy­łam do Afry­ki w 1994 ro­ku. By­łam już wte­dy ma­mą trój­ki dzie­ci: trzy­na­sto­let­nie­go Ka­ro­la, czte­ro­let­niej Iza­bel­li i trzy­let­nie­go Mi­ko­ła­ja. Mia­łam za so­bą pierw­sze, nie­uda­ne mał­żeń­stwo. Nikt, po­cząw­szy od mo­ich zna­jo­mych a na ro­dzi­cach i mę­żu skoń­czyw­szy, nie ro­zu­miał mo­jej fa­scy­na­cji i nie wspie­rał mnie, kie­dy pod­ję­łam de­cy­zję o wy­jeź­dzie. A by­ła to prze­cież je­dy­nie nie­speł­na trzy­ty­go­dnio­wa po­dróż z biu­rem po­dró­ży! Jed­nak upar­łam się, zo­sta­wi­łam dzie­ci pod opie­ką mę­ża i mo­jej przy­ja­ciół­ki Edy­ty i po­le­cia­łam do Ke­nii.

Dzien­ni­ki afry­kań­skie

14 wrze­śnia 1994

Le­cę nad Afry­ką! Wy­glą­da jak udra­po­wa­ny sza­ry pa­pier. Żad­nej zie­le­ni, żad­nych ko­lo­rów. Wresz­cie, po kil­ku go­dzi­nach lo­tu, wi­dzę nie­re­gu­lar­ną li­nię prze­ci­na­ją­cą wszyst­ko, a wo­kół niej wą­ski pas zie­le­ni. To ko­ry­to rze­ki Nil. Wy­glą­da jak ży­ła z sie­cią ma­leń­kich na­czy­nek wło­so­wa­tych – to mniej­sze rze­ki. Mam wra­że­nie, że za­raz wy­lą­du­ję na ja­kiejś ob­cej pla­ne­cie. Nie mam po­ję­cia jak tam bę­dzie. Bo­ję się, ale je­stem szczę­śli­wa. Przy­go­da! 

Z tej pierw­szej wy­pra­wy po­zo­stał mi dzien­nik, w któ­rym pró­bo­wa­łam uchwy­cić gwał­tow­ne, pierw­sze wra­że­nia z Czar­ne­go Lą­du, i… ogrom­ny nie­do­syt. Do­tknę­łam Afry­ki, ale jej nie prze­ży­łam. Wszyst­ko dzia­ło się zbyt szyb­ko, by­łam za­chwy­co­na i za­dzi­wio­na  tym, co tam zo­ba­czy­łam. Wie­dzia­łam, że mu­szę tam wró­cić i to tak szyb­ko, jak się da. Że mu­szę się na­uczyć Afry­ki, aby na­praw­dę ją po­znać i zro­zu­mieć, że mu­szę ją prze­żyć, aby mieć jej część za­wsze w so­bie.

Dzien­ni­ki afry­kań­skie

14 wrze­śnia 1994

Już na lot­ni­sku wy­da­wa­ło mi się, że wszyst­kie oczy pa­trzą na mnie. By­łam sa­ma. Ob­ca. 

Za­pach dy­mu, wszech­obec­ny i po­łą­czo­ny z za­pa­chem go­rą­cej zie­mi był no­wy, odu­rza­ją­cy. Czu­łam za­pach lu­dzi, zu­peł­nie in­ny niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej – moc­ny za­pach cia­ła i po­tu. To wte­dy pierw­szy raz po­czu­łam, że obok są lu­dzie, a w ich ży­łach pły­nie go­rą­ca krew. I dla­te­go tak moc­no pach­ną. W Pol­sce ni­g­dy nie czu­łam za­pa­chu lu­dzi, chy­ba że się nie my­li, ale w Afry­ce nie był to za­pach brud­nych ciał czy przy­kre­go po­tu, był to za­pach cia­ła, któ­re ży­je w kon­tak­cie ze słoń­cem, zie­mią i przy­ro­dą.

Mo­ja dru­ga wy­pra­wa do Ke­nii, w ro­ku 1995, by­ła już świa­do­mym wy­jaz­dem po na­ukę, po trud­ną lek­cję zu­peł­nie in­nych za­sad ży­cia. Za­sad, któ­re od­no­szą się nie tyl­ko do lu­dzi (w głów­nej mie­rze cho­dzi­ło wte­dy o Ma­sa­jów), ale przede wszyst­kim do te­go, co ich bez­po­śred­nio ota­cza, co w wiel­kim stop­niu de­ter­mi­nu­je ich ży­cie i śmierć – dzi­kich zwie­rząt. 

Mia­łam wy­jąt­ko­we szczę­ście, po­nie­waż mo­im prze­wod­ni­kiem przez ten świat zo­stał praw­dzi­wy wo­jow­nik z ple­mie­nia Sam­bu­ru. Wszyst­ko, cze­go wte­dy w Afry­ce do­świad­czy­łam, zmie­ni­ło mój świa­to­po­gląd, ale chy­ba naj­bar­dziej za­ska­ku­ją­ce by­ło do­świad­cze­nie sa­mej sie­bie. Ni­g­dy wcze­śniej ani ni­g­dy póź­niej tak in­ten­syw­nie nie od­czu­wa­łam, co to zna­czy być sa­ma ze so­bą. Wra­ca­jąc do oczysz­czo­ne­go z cy­wi­li­za­cyj­nych wy­na­tu­rzeń świa­ta, do te­go, co fun­da­men­tal­ne, pier­wot­ne, wi­dzi się sie­bie ta­kim, ja­kim się jest z na­tu­ry, bez tych wszyst­kich pro­tez, w ja­kie wy­po­sa­ża nas cy­wi­li­za­cja. Do­świad­czy­łam zu­peł­nie no­wych re­ak­cji na ota­cza­ją­cy świat.

Nie by­ło w po­bli­żu ni­ko­go z mo­je­go świa­ta, więc ni­ko­go nie mo­głam za­py­tać, co on o tym wszyst­kim my­śli. Sa­ma so­bie za­da­wa­łam py­ta­nia i mu­sia­łam sa­ma na nie zna­leźć od­po­wiedź. 

Li­sty z Afry­ki

Dzien­ni­ki afry­kań­skie

25 wrze­śnia 1994

Na­dal je­ste­śmy w par­ku Sam­bu­ru, w tym sa­mym obo­zie, co wczo­raj. Przy­je­cha­ła ma­ła gru­pa lu­dzi. Są z ca­łe­go Świa­ta – An­gli­cy, Fran­cu­zi, Au­stra­lij­czyk, Ja­pon­ka, Niem­cy. Z tu­ry­sta­mi przy­je­chał in­ny prze­wod­nik. Na­zy­wa się Le­ko­li. Przed­sta­wia­jąc się po­wie­dział, że po­cho­dzi z ple­mie­nia Sam­bu­ru. Jest bar­dzo wy­so­ki, ma chy­ba po­nad dwa me­try. Choć jest z ple­mie­nia Sam­bu­ru, ubra­ny jest w dżin­sy i t-shirt jak każ­dy eu­ro­pej­czyk. Nic nie wska­zu­je na to, że po­cho­dzi z dzi­kie­go ple­mie­nia. Jed­nak w je­go po­sta­wie i spo­so­bie by­cia wi­dać ogrom­ną du­mę. Wy­da­je mi się, że jest za­ro­zu­mia­ły. Le­ko­li jest szczu­pły i ma nie­zwy­kłe ry­sy twa­rzy. Po­wie­dzia­ła­bym, że ma mon­gol­skie oczy i ta­kie jak­by lek­ko spuch­nię­te po­wie­ki nad ni­mi. Nos cał­kiem ma­ły jak na Afry­kań­czy­ka, a usta peł­ne ko­lo­ru… gra­na­to­we­go. Ma ogrom­ne, sze­ro­kie dło­nie i  wiel­kie sto­py. Nie wi­dzia­łam wcze­śniej ta­kich wiel­kich bu­tów, ja­kie on no­si. Mó­wi bar­dzo po­praw­ną an­gielsz­czy­zną. Roz­ma­wiał z na­mi tyl­ko chwi­lę, po przy­wi­ta­niu za­raz po­szedł do na­mio­tu go­spo­dar­cze­go i tam spę­dził czas aż do wie­czo­ra.

Przed wy­jaz­dem z Ke­nii, po za­koń­cze­niu pierw­sze­go w mo­im ży­ciu sa­fa­ri, w paź­dzier­ni­ku 1994 ro­ku, nie zdą­ży­łam zro­bić jed­nej rze­czy, na któ­rej ogrom­nie mi za­le­ża­ło. Chcia­łam jesz­cze raz spo­tkać się z na­szym ma­saj­skim prze­wod­ni­kiem, tro­pi­cie­lem i kie­row­cą, Le­ko­lim. Zro­bił na mnie ogrom­ne wra­że­nie i chcia­łam z nim w spo­ko­ju, dłu­go i moż­li­wie wy­czer­pu­ją­co, po­roz­ma­wiać o Afry­ce. Mia­łam mnó­stwo szcze­gó­ło­wych, cza­sem na­iw­nych, ale dla mnie bar­dzo waż­nych py­tań. Krę­po­wa­łam się za­da­wać je w cza­sie spo­tkań na­szej gru­py przy ogni­sku, bo Le­ko­li wca­le nie pa­lił się do te­go, że­by roz­wi­jać wąt­ki, któ­re mu się pod­rzu­ca­ło (od­po­wia­dał la­ko­nicz­nie i ści­śle na za­da­ne py­ta­nie), a po­za tym mój an­giel­ski, „wy­uczo­ny” na skoń­czo­nym w po­ło­wie lat osiem­dzie­sią­tych uni­wer­sy­te­cie, po pro­stu na to nie po­zwa­lał. Sam na sam z Le­ko­lim mo­że uda­ło­by mi się wy­du­kać, w czym rzecz, ale na fo­rum pu­blicz­nym by­ło mi po pro­stu wstyd.

Za­koń­cze­nie sa­fa­ri by­ło ja­kieś na­głe. Z transu, w któ­rym by­łam nie­mal przez ca­ły czas mo­je­go po­by­tu w Ke­nii, ock­nę­łam się do­pie­ro w Pol­sce, po wyj­ściu z sa­mo­lo­tu. 

Po­sta­no­wi­łam do­ło­żyć wszel­kich moż­li­wych sta­rań, by od­szu­kać Le­ko­li. Na­pi­sa­łam list do je­go sze­fa Dic­ka Hed­ge­sa, na ad­res fir­my, w któ­rej Le­ko­li pra­co­wał, z proś­bą o prze­ka­za­nie te­go li­stu Le­ko­lie­mu. Al­bo się uda al­bo nie, po­my­śla­łam. Za­ry­zy­ko­wa­łam, ale nie bar­dzo wie­rzy­łam, że coś z te­go bę­dzie. W pa­mię­ci mia­łam peł­ne re­zer­wy za­cho­wa­nie Le­ko­lie­go. Na­pi­sa­łam, że sa­fa­ri by­ło nie­sa­mo­wi­te, że dzię­ki nie­mu nie za­po­mnę te­go do koń­ca ży­cia. Sa­ma nie wiem cze­mu, na­pi­sa­łam też o mo­jej ro­dzi­nie i dzie­ciach. A kil­ka dni po wy­sła­niu li­stu za­pi­sa­łam się na in­ten­syw­ny kurs an­giel­skie­go.

Za­glą­da­łam do skrzyn­ki na li­sty do­słow­nie co dzień i każ­de­go dnia wy­pa­try­wa­łam li­sto­no­sza. A jed­nak by­łam bez­gra­nicz­nie zdu­mio­na, kie­dy po sze­ściu ty­go­dniach do­sta­łam od­po­wiedź. Nie wie­rzy­łam wła­snym oczom. Po­my­śla­łam, że to chy­ba mo­je co­dzien­ne ocze­ki­wa­nie i wia­ra – bo sko­ro za­glą­da­łam do tej skrzyn­ki to jed­nak wie­rzy­łam – spra­wi­ły ten cud. Tak, do­sta­łam list z Afry­ki, nie­mal wprost z bu­szu! 

Le­ko­lii pi­sał, że bar­dzo się cie­szy, że je­stem w do­brej kon­dy­cji, że pa­mię­ta mnie i wła­śnie wy­jeż­dża na ko­lej­ne sa­fa­ri nad je­zio­ro Tur­ka­na. Ma się do­brze i bę­dzie szczę­śli­wy, je­śli zno­wu do nie­go na­pi­szę. Na koń­cu prze­słał bło­go­sła­wień­stwo dla mo­ich dzie­ci. Pi­smo by­ło ład­ne i rów­ne, list był czy­sto, ład­nie roz­pla­no­wa­ny, żad­ne­go błę­du. Pa­pier? To by­ło coś. Kart­ka zo­sta­ła wy­rwa­na z blo­ku li­sto­we­go, ale u nas ta­kie kart­ki w ze­szy­tach by­ły w la­tach sześć­dzie­sią­tych! Nie­co po­żół­kłe, z wy­bla­kły­mi li­nia­mi, jak nie z tej epo­ki. Jak się póź­niej oka­za­ło, wszyst­ko to mia­ło swo­je wy­tłu­ma­cze­nie… Oczy­wi­ście te­go sa­me­go dnia od­pi­sa­łam i wy­sła­łam list. 

Po sze­ściu ty­go­dniach otrzy­ma­łam od­po­wiedź. Le­ko­lii pi­sał, że jest szczę­śli­wy, że mi­ło do­sta­wać ode mnie li­sty, że ma się do­brze i niech Bóg bło­go­sła­wi mo­je dzie­ci. Pi­sał to sa­mo w każ­dym li­ście. Ja na­to­miast za­da­wa­łam mu mnó­stwo py­tań o ży­cie Ma­sa­jów, ale on na­wet sło­wem się do nich nie od­niósł. Tak jak­by je igno­ro­wał, al­bo zu­peł­nie ich nie do­strze­gał. By­łam bar­dzo roz­cza­ro­wa­na, ale po­tem przy­po­mnia­ło mi się, co pi­sa­ła Ka­ren Bli­xen. Ke­nij­czy­cy nie po­tra­fią pi­sać żad­nych kon­kret­nych in­for­ma­cji w li­stach. Pi­szą o tym, że pi­szą list i że się z te­go cie­szą, oraz py­ta­ją o każ­dą oso­bę z ro­dzi­ny – czy jest zdro­wa, czy się czu­je do­brze… Jak się póź­niej oka­za­ło, by­ło to tyl­ko czę­ścio­we wy­ja­śnie­nie ta­jem­ni­cze­go sty­lu li­stów Le­ko­lie­go.

W jed­nym z ko­lej­nych li­stów Le­ko­li na­pi­sał, że za czte­ry ty­go­dnie, w pią­tek, bę­dzie o go­dzi­nie dwu­dzie­stej w ho­te­lu Sa­gret w Na­iro­bi i bę­dzie cze­kał na mój te­le­fon. 

Za­dzwo­ni­łam i gdy usły­sza­łam je­go głos, za­nie­mó­wi­łam na pół mi­nu­ty. Nie wie­dzia­łam, co mam po­wie­dzieć. W słu­chaw­ce ci­sza. W koń­cu drżą­cym gło­sem przy­wi­ta­łam się, a on od­po­wie­dział. Na­sza roz­mo­wa by­ła mniej wię­cej ta­ka: 

– Jak się masz Do­ro­ta?

– Do­brze, a ty Le­ko­lii?

– Ja też.

– Co ro­bisz?

– Ja­dę na sa­fa­ri. A jak two­je dzie­ci się ma­ją? 

– Do­brze, zdro­we.

– To po­wiedz, że je po­zdra­wiam.

– OK.

– Za­dzwo­nisz za dwa ty­go­dnie o tej sa­mej po­rze?

– Tak.

– Bye.

Da­lej pi­sa­li­śmy do sie­bie re­gu­lar­nie. Li­sty od nie­go by­ły do sie­bie po­dob­ne jak dwie kro­ple wo­dy i przy­cho­dzi­ły rów­no co sześć ty­go­dni. Ja dzwo­ni­łam co dwa ty­go­dnie. Roz­mo­wy też by­ły po­dob­ne do tej pierw­szej. Tak przez pół ro­ku. Kie­dy na­pi­sa­łam, że przy­jeż­dżam, od­po­wie­dział, że wyj­dzie po mnie na lot­ni­sko. Nic wię­cej. Ani sło­wa od­po­wie­dzi na mo­je grzecz­ne py­ta­nia, czy mo­że mi po­świę­cić czas i po­móc. Tyl­ko, że bę­dzie na lot­ni­sku i ty­le. 

Po­wrót na Czar­ny Ląd

Przy­le­cia­łam do Na­iro­bi 1 mar­ca 1995 ro­ku. Ca­łą dro­gę de­ner­wo­wa­łam się jak ni­g­dy do­tąd. Znów z lo­tu pta­ka po­dzi­wia­łam Afry­kę. Pa­trzy­łam na nią jak wte­dy, kie­dy wi­dzia­łam ją pierw­szy raz, za­chwy­co­na.

Na lot­ni­sku cze­kał na mnie Le­ko­li, tro­pi­ciel z ple­mie­nia Sam­bu­ru. Stał wy­pro­sto­wa­ny, bez uśmie­chu, bez żad­ne­go gry­ma­su na twa­rzy, tyl­ko lek­ko przy­mru­żał oczy. Nie by­łam pew­na, czy na mnie pa­trzy. Po­de­szłam. Przy­wi­ta­li­śmy się, moc­no uści­snąw­szy so­bie dło­nie. 

Ja za­czę­łam od ra­zu prze­mo­wę jak bar­dzo się cie­szę, że zno­wu je­stem w Ke­nii i że nie mo­głam się do­cze­kać przy­jaz­du… Le­ko­li po­wie­dział ści­szo­nym gło­sem, że po­roz­ma­wia­my póź­niej. Ups…

Wsie­dli­śmy do land-ro­ve­ra, któ­rym przy­je­chał Le­ko­li. Sa­mo­chód był brud­ny, ca­ły po­kry­ty war­stwą za­schnię­te­go bło­ta, tak że nie by­ło wi­dać ja­kie­go jest ko­lo­ru.

Je­cha­li­śmy mi­ja­jąc Park Na­ro­do­wy Na­iro­bi. Bli­sko dro­gi pa­sły się ze­bry. Le­ko­li py­tał o dzie­ci, jak się czu­ją i czy już uro­sły. Ja opo­wia­da­łam jak bar­dzo uro­sły, co mó­wi­ły, jak wy­jeż­dża­łam, i że bę­dę za ni­mi tę­sk­nić i trud­no bę­dzie mi tak dłu­go wy­trzy­mać bez nich, a wła­ści­wie im beze mnie, bo wra­cam za mie­siąc (znów zor­ga­ni­zo­wa­łam ca­łą eki­pę opie­kuń­czą z Edy­tą na cze­le). Le­ko­lii po­wie­dział, że przed go­dzi­ną wró­cił z do­mu.

– A gdzie jest twój dom Le­ko­lii?

– W Mar­sa­bit. Tam, gdzie jest bar­dzo trud­no żyć, bo nie ma wo­dy i jest go­rą­co. To da­le­ko na pół­noc, na pu­sty­ni Chal­bi. To te­ren na­le­żą­cy do Sam­bu­ru i ogrom­nych sło­ni. Ja się tam uro­dzi­łem, mo­je dzie­ci i moi ro­dzi­ce. Je­śli bę­dzie­my mie­li czas, to po­je­dzie­my ra­zem i zo­ba­czysz mój klan.

– A gdzie ja bę­dę spać? – spy­ta­łam.

– W cha­cie mo­jej mat­ki. Pa­mię­tasz cha­ty ma­saj­skie? Są po­dob­ne do chat Sam­bu­ru, ale na­sze ma­ją in­ny kształt. 

Mia­łam wra­że­nie, że to sen. Czy ja na­praw­dę je­stem tu i roz­ma­wiam z Le­ko­lim o je­go ro­dzin­nej wio­sce? 

Cóż, był to ja­kiś po­stęp. Z te­go, co mó­wił, wy­ni­ka­ło, że jed­nak po­świę­ci mi tro­chę cza­su, że nie przy­je­chał tyl­ko ode­brać mnie i mo­jej wa­liz­ki z lot­ni­ska. Jed­nak nie spo­sób by­ło wy­cią­gnąć od nie­go wię­cej, a ja li­czy­łam na ja­kiś kon­kret­ny plan. Ni­by przy­szedł na lot­ni­sko, ni­by li­czy się z tym, że przy­je­cha­łam do nie­go, ale mó­wił pół­słów­ka­mi i nie wie­dzia­łam, czy co­kol­wiek wy­nik­nie z te­go wy­jaz­du. Z ta­kim jak on ni­g­dy nie wia­do­mo, czy to, co pla­nu­je­my ma je­go rze­czy­wi­stą ak­cep­ta­cję, czy jest to tyl­ko pro­jek­cja na­szych ma­rzeń. 

Na do­da­tek po­zna­łam wresz­cie ta­jem­ni­cę je­go li­stów. W Ke­nii co ka­wa­łek wpa­da­ło mi w oko coś w ro­dza­ju szyl­du z na­pi­sem „Wri­ter”. Cza­sem ten szyld był na ja­kimś bu­dyn­ku, a cza­sem na skle­co­nej z by­le cze­go bu­dzie. Le­ko­li uprzej­mie wy­ja­śnił, że to po pro­stu pi­sa­rze. Po­nie­waż więk­szość lu­dzi w Afry­ce nie umie pi­sać, al­bo ro­bi to bar­dzo sła­bo sty­li­stycz­nie, moż­na wy­na­jąć „wri­te­ra”, któ­ry za nie­wiel­ka opła­tą na­pi­sze, co chce­my, na­wet nie mu­si­my dyk­to­wać. Na­pi­sze, na przy­kład… list. Zmo­ro­zi­ło mnie. Wie­dzia­łam wpraw­dzie, że Le­ko­li do szko­ły cho­dził i pi­sać umie, ale czy na ty­le, by na­pi­sać list? Po­dej­rze­nie, że swo­je pla­ny sa­fa­ri snu­łam być mo­że z ja­kimś bli­żej mi nie zna­nym „wri­te­rem” za­baw­ne nie by­ło. Za­czę­ło do mnie do­cie­rać na ja­kie sza­leń­stwo się od­wa­ży­łam.

Po­je­cha­li­śmy do ho­te­lu Sa­gret, tam gdzie za­wsze dzwo­ni­łam. Le­ko­li za­pro­wa­dził mnie do re­cep­cji i przed­sta­wił re­cep­cjo­ni­ście – te­mu, któ­ry za­wsze wo­łał go do te­le­fo­nu. Obej­rza­łam po­kój i po­wie­dzia­łam, że mi się nie po­do­ba, bo jest za ma­ły i ciem­ny. Nie miał okna. 

Za­trzy­ma­li­śmy się ho­te­lu Gre­ton – też nic spe­cjal­ne­go, ale zo­sta­łam, bo nie chcia­łam wy­brzy­dzać. Le­ko­lii po­wie­dział, że bę­dzie ra­no, aby po­roz­ma­wiać ze mną, a te­raz mu­si je­chać, bo to nie­bez­piecz­ne zo­sta­wiać sa­mo­chód na uli­cy bez opie­ki. Mo­gą go w każ­dej chwi­li ukraść, a Dick, wła­ści­ciel sa­mo­cho­du i szef Le­ko­lie­go, nie wy­ba­czył­by ta­kiej bez­myśl­no­ści.

By­łam tro­chę za­wie­dzio­na, bo my­śla­łam, że już pierw­sze­go wie­czo­ru bę­dzie­my sie­dzieć i roz­ma­wiać, i za­dam mu wszyst­kie kłę­bią­ce mi się w gło­wie py­ta­nia, a przede wszyst­kim do­wiem się, na czym sto­ję. Jed­nak po­my­śla­łam, że do­bre i to, że ju­tro przy­je­dzie, prze­cież ni­cze­go mi nie obie­cy­wał. Gdy­by mnie zo­sta­wił ju­tro sa­mą, nie wiem, co bym zro­bi­ła. Nie wie­dzia­ła­bym od cze­go za­cząć. Nie umia­ła­bym na­wet zor­ga­ni­zo­wać wy­jaz­du do ma­saj­skiej wio­ski.

Dzien­ni­ki afry­kań­skie

14 wrze­śnia 1994

Ho­tel Orien­tal Pa­la­ce, do któ­re­go przy­je­cha­łam, jest w sty­lu an­giel­skich ho­te­li­ków na pe­ry­fe­riach, ja­kie zna­my ze sta­rych fil­mów. Wi­dać śla­dy daw­nej ele­gan­cji, jed­nak upływ cza­su od­ci­snął na pięk­nych wnę­trzach swo­je pięt­no. 

Uba­wił mnie win­dziarz, któ­re­go dziś spo­ty­ka­łam kil­ka ra­zy, jeż­dżąc z re­cep­cji do po­ko­ju i zno­wu na dół. Do je­go obo­wiąz­ków na­le­ży na­ci­ska­nie przy­ci­sku win­dy. Był ubra­ny nie­na­gan­nie w bia­ły uni­form ze zło­ty­mi gu­zi­ka­mi i bia­łe rę­ka­wicz­ki. Ba­łam się wyjść z ho­te­lu, po­nie­waż wszę­dzie stra­szy­li mnie, że Na­iro­bi jest bar­dzo nie­bez­piecz­nym mia­stem, że trze­ba uwa­żać na do­ku­men­ty, apa­ra­ty fo­to­gra­ficz­ne, ka­me­ry i in­ne war­to­ścio­we rze­czy. I tak przez ca­ły dzień zbie­ra­łam się na od­wa­gę – już mia­łam wyjść na ze­wnątrz, ale po chwi­li wa­ha­nia wra­ca­łam na gó­rę. Tak się po­zna­li­śmy z win­dzia­rzem o imie­niu Fa­rah. On otwie­ra­jąc win­dę za każ­dym ra­zem uśmie­chał się sze­ro­ko i mó­wił: „Jam­bo Ma­da­me Do­ro­ta. How are you?”. Ja mu od­po­wia­da­łam że OK, za każ­dym ra­zem coś wię­cej do­da­wa­li­śmy do na­szej roz­mo­wy i tak mia­łam pierw­sze­go zna­jo­me­go. Ca­ły dzień spę­dzi­łam w ho­te­lu, po­nie­waż nie wie­dzia­łam, czy mam wyjść z ka­me­rą i apa­ra­tem czy bez. Je­śli z ka­me­rą, to gdzie ją ukryć? Ale ukry­wać ka­me­rę? To bez sen­su. Chcia­łam fil­mo­wać każ­dy szcze­gół.

Do­wie­dzia­łam się, że wła­ści­cie­lem ho­te­lu jest Hin­dus. To nie­co po­pra­wi­ło mi hu­mor – w ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji ser­wo­wa­li mo­ją ulu­bio­ną kuch­nię in­dyj­ską Bu­fet bez ogra­ni­czeń. Ła­kom­stwo by­ło sil­niej­sze ode mnie. Zja­dłam po­trój­ną por­cję. Świet­ne ostre aro­ma­tycz­ne przy­pra­wy. Ko­len­dra zna­na mi z od­wie­dzin w hin­du­skich re­stau­ra­cjach. Ni­g­dy nie ja­dłam ni­cze­go z do­dat­kiem ko­len­dry w pol­skim do­mu.

Tak mi­nął mój pierw­szy dzień na Czar­nym Lą­dzie.

Ra­no zje­dli­śmy ra­zem z Le­ko­lim śnia­da­nie w ho­te­lu. Le­ko­li nie za­da­wał mi zbyt wie­lu py­tań, więc mu­sia­łam za­cząć od wy­ja­wie­nia mo­je­go pla­nu po­by­tu. Opo­wie­dzia­łam, że ma­rzę o tym, by po­je­chać tam, gdzie nie jeż­dżą tu­ry­ści, wy­na­jąć sa­mo­chód i po­je­chać z nim w naj­dzik­sze miej­sca. Chcia­łam, aby mnie za­brał do wio­ski ma­saj­skiej na kil­ka dni.

– Ale ja mu­szę je­chać na sa­fa­ri z tu­ry­sta­mi – po­wie­dział. – Je­śli chcesz, aby Dick dał mi wol­ne, to mu­sisz z nim po­roz­ma­wiać. 

Za­raz po śnia­da­niu po­szli­śmy do biu­ra fir­my Sa­fa­ri Camp na roz­mo­wę z Dic­kiem Hed­ge­sem. Le­ko­lii szedł z przo­du, w ogó­le nie oglą­da­jąc się, czy idę za nim. Prze­cho­dził pew­nie przez uli­ce, a ja le­d­wo umy­ka­łam przed pę­dzą­cy­mi sa­mo­cho­da­mi. W Na­iro­bi nie wia­do­mo, ja­ki jest po­rzą­dek na jezd­ni, pie­si prze­ci­ska­ją się po pro­stu mię­dzy au­ta­mi. 

By­łam po­iry­to­wa­na, że Le­ko­li tak obo­jęt­nie pro­wa­dzi mnie przez mia­sto i nie zwra­ca na mnie w ogó­le uwa­gi. Prze­cież w tłu­mie mo­gła­bym się zgu­bić, po­za tym je­stem ko­bie­tą do cho­le­ry! Na szczę­ście wy­so­ki na dwa me­try Le­ko­li był wi­docz­ny na­wet z du­żej od­le­gło­ści. Nie tra­ci­łam go z oczu.

Kie­dy do­szli­śmy wresz­cie do biu­ra, by­łam spo­co­na tak, jak­bym wy­szła spod prysz­ni­ca i nie zdą­ży­ła się wy­trzeć. Upał da­wał się we zna­ki. We­szłam do ga­bi­ne­tu Dic­ka. Chcia­łam od nie­go wy­na­jąć sa­mo­chód i po­pro­sić, aby zwol­nił Le­ko­lie­go na kil­ka dni. 

Dick, An­glik oko­ło sie­dem­dzie­siąt­ki, ubra­ny był w ka­mi­zel­kę z mnó­stwem kie­szo­nek i ko­szu­lę kha­ki, jak na spe­ca od sa­fa­ri przy­sta­ło. Naj­więk­sze wra­że­nie ro­bi­ły je­go bia­łe jak mle­ko czu­pry­na i bro­da. Wy­glą­da­ło to tak, jak­by He­min­gway prze­rwał na chwi­lę pi­sa­nie Śnie­gów Ki­li­man­dża­ro i przy­szedł ła­ska­wie po­ga­dać z na­tręt­ną wiel­bi­ciel­ką. Mó­wił przy tym ta­ką an­gielsz­czy­zną, że ze swo­im kur­so­wym an­giel­skim mia­łam nie la­da kło­pot, aby go zro­zu­mieć. Jed­nak uda­ło się! Roz­mo­wa by­ła krót­ka. Nie ukry­wam, że my­śla­łam, iż bę­dzie mil­szy dla mnie, bia­łej tu­ryst­ki. Ale jak wi­dać sta­rzec, któ­ry przy­był do Afry­ki z kor­pu­sem sa­ni­tar­nym pod ko­niec II woj­ny świa­to­wej od­wykł już od kon­we­nan­sów.

Za­py­tał, gdzie chcę je­chać z Le­ko­lim, a gdy wy­mie­ni­łam miej­sca: Ma­ra­lal, Mar­sa­bit, Lo­dwar, Ga­ris­sa, La­mu… po­wie­dział, że tam nie jeż­dżą tu­ry­ści. Je­śli jed­nak cie­ka­wią mnie te miej­sca to on się zga­dza. ale z wy­jąt­kiem wy­spy La­mu:

– Wiesz, jak chcesz to jedź sa­ma, Le­ko­li jest mo­im naj­lep­szym kie­row­cą i nie chciał­bym go stra­cić! Je­śli chcesz, bierz­cie sa­mo­chód na dzie­sięć dni, ale na La­mu nie wol­no wam je­chać, dro­ga jest nie­bez­piecz­na. Wiem, że Le­ko­li da so­bie ra­dę z dzi­ki­mi zwie­rzę­ta­mi, ale z So­ma­lij­czy­ka­mi, któ­rzy tam na­pa­da­ją, nie. Roz­mo­wa skoń­czo­na. – Wstał i po­dał mi rę­kę na po­że­gna­nie.

Z biu­ra uda­ło mi się wy­słać krót­ki faks do do­mu – że ży­ję i mam się do­brze. 

Wró­ci­li­śmy z Le­ko­lim do ho­te­lu. Z wiel­ką roz­ko­szą wy­pi­łam zim­ne pi­wo Pil­sner na ta­ra­sie ho­te­lu Gre­ton. By­ło jak bal­sam na roz­grza­ne od upa­łu cia­ło i ko­iło zmę­cze­nie po szyb­kim mar­szu przez mia­sto, nie­mal­że w po­go­ni za Le­ko­lim. Pi­wo świet­nie ga­si­ło pra­gnie­nie, jed­nym dusz­kiem wy­pi­łam pół bu­tel­ki. Le­ko­li też wy­pił, po czym prze­cią­gle bek­nął bez skrę­po­wa­nia.

Co za ma­nie­ry, i to przy ko­bie­cie!, po­my­śla­łam. Ale nie­spo­dzie­wa­nie to on dał mi lek­cję do­brych (afry­kań­skich) ma­nier:

– Do­ro­ta, nie mo­żesz się tak ubie­rać, jak dziś, na uli­cach Na­iro­bi. Je­śli bę­dziesz mia­ła krót­kie szor­ty al­bo spód­ni­cę ta­ką, że wi­dać ci ko­la­na, to kie­dyś lu­dzie roz­bio­rą cię do na­ga, bę­dą się śmiać, a ty bę­dziesz mu­sia­ła zu­peł­nie na­go wró­cić do ho­te­lu. To jest pro­wo­ku­ją­ce. Tak się nie ro­bi. Nie ubie­raj się tak, pro­szę… 

Za­koń­czył tro­chę ła­god­niej­szym to­nem. 

– Dziś mia­łaś szczę­ście, że szłaś ze mną, ale wsty­dzi­łem się za cie­bie.

Zro­bi­ło mi się strasz­nie głu­pio, ale przy­ję­łam kry­ty­kę i prze­pro­si­łam. Cóż, dzień bez na­uki to dzień stra­co­ny. Te­raz przy­naj­mniej wie­dzia­łam, co mam ro­bić, że­by nie mu­sieć go go­nić po mie­ście.

Umó­wi­li­śmy się na siód­mą ra­no na śnia­da­nie. O świ­cie mie­li­śmy wy­ru­szyć na pół­noc.

Dzien­ni­ki afry­kań­skie

16 wrze­śnia 1994

Wzię­łam się w garść i po­szłam na spa­cer. Jed­nak bez ka­me­ry. Nie wie­dzia­łam, jak się za­cho­wać, co mnie cze­ka. Mo­że mnie po­rwą? A na pew­no ob­ra­bu­ją. W re­cep­cji po­wie­dzia­łam, że wy­cho­dzę na spa­cer. Cze­ka­łam na re­ak­cje. Nikt nie opo­no­wał, jed­nak re­cep­cjo­ni­sta za­py­tał, czy zo­sta­wi­łam wszyst­kie war­to­ścio­we przed­mio­ty w sej­fie. Tak więc wy­szłam bez ni­cze­go, na­wet bez pie­nię­dzy.

Pierw­szy ob­raz. Czar­na ko­bie­ta awan­tu­ru­je się z męż­czy­zną na środ­ku głów­nej uli­cy, po któ­rej pę­dzą sa­mo­cho­dy. On ją okła­da drew­nia­ną pał­ką po gło­wie. Wy­dzie­ra­ją się na sie­bie, wy­ma­chu­jąc pię­ścia­mi. Ja nie ro­zu­miem ani sło­wa w su­ahi­li. Na­gle ona coś wyj­mu­je spod su­kien­ki i  sza­leń­czo tym  po­trzą­sa. To coś wy­glą­da jak szma­ta. Ale nie, nie wie­rzę wła­snym oczom – to kil­ku­mie­sięcz­ne dziec­ko! Ko­bie­ta trzy­ma dziec­ko za nóż­kę. Po­tem sa­dza je na środ­ku jezd­ni i pod­bie­ga do męż­czy­zny. Dziec­ko sie­dzi, obok prze­jeż­dża­ją sa­mo­cho­dy, wo­ko­ło peł­no ga­piów, więk­szość roz­ba­wio­na. Po chwi­li ko­bie­ta pod­cho­dzi do dziec­ka, chwy­ta je za rącz­kę i cią­gnie po jezd­ni. Za­trzy­mu­je się sa­mo­chód. Ona sa­dza dziec­ko na ma­sce te­go sa­mo­cho­du i zno­wu bie­gnie za męż­czy­zną, wy­gra­ża­jąc pię­ścią.

Ze­bra­ło mi się na wy­mio­ty. Rzu­ci­łam się w stro­nę dziec­ka, aby je za­brać. To był od­ruch. Ktoś mnie za­trzy­mał i po­wie­dział: „Don’t do it. She can bit you”. Za­wró­ci­łam.

Ode­szłam, po­nie­waż nie mo­głam dłu­żej pa­trzeć na to, co się dzia­ło. Prze­wi­dy­wa­łam naj­gor­sze. Nie wiem, o co cho­dzi­ło, i nie wiem, jak się to skoń­czy­ło. To by­ło prze­ra­ża­ją­ce i smut­ne. 

W dro­dze do Ba­rin­go

Na­stęp­ne­go dnia, 3 mar­ca 1995 ro­ku, obu­dził mnie po­twor­ny ból brzu­cha. Stres, któ­ry od daw­na czu­łam i któ­ry przez dłu­gie mie­sią­ce uda­wa­ło mi się stłu­mić al­bo zra­cjo­na­li­zo­wać, wziął gó­rę i eks­plo­do­wał z wiel­ką si­łą. Tak na­praw­dę ba­łam się tej wy­pra­wy od sa­me­go po­cząt­ku, od chwi­li, gdy za­bu­ko­wa­łam bi­let. Ba­łam się każ­de­go dnia, ale co­dzien­nie od­su­wa­łam od sie­bie lęk. Zgro­ma­dzia­łam w so­bie ta­ki ła­du­nek na­pię­cia, że nie by­łam pew­na, czy uda mi się go opa­no­wać.

Po raz nie wiem któ­ry za­da­łam so­bie py­ta­nie, czy przy­pad­kiem nie je­stem sza­lo­na, ale tym ra­zem nie star­czy­ło mi sił, że­by so­bie jesz­cze raz po­wie­dzieć, że wiem, co ro­bię i że te­go chcę. Źró­dło me­go pa­nicz­ne­go lę­ku by­ło na wy­cią­gnię­cie rę­ki. Afry­ka by­ła za ścia­ną i wła­śnie mia­łam się w niej za­nu­rzyć z fac­tem, któ­re­go kom­plet­nie nie znam, któ­ry nie bar­dzo ma ocho­tę ze mną roz­ma­wiać i któ­ry być mo­że przez pół ro­ku ko­re­spon­do­wał ze mną z po­mo­cą ja­kie­goś „wri­te­ra”. 

Wy­pu­ści­łam się sa­ma do Afry­ki, da­le­ko od zna­ne­go mi świa­ta. Na kon­ty­nent, o któ­rym nie mam po­ję­cia. Do kra­ju, gdzie ni­ko­go nie znam. Je­śli coś mi się sta­nie, to nikt nie bę­dzie na­wet o tym wie­dział. A jak za­słab­nę te­raz w po­ko­ju, to nikt się mną nie za­in­te­re­su­je. Mo­że znaj­dą mnie mar­twą po kil­ku dniach?, my­śla­łam zde­ner­wo­wa­na.

Kie­dy stąd wy­je­dzie­my nie bę­dę w sta­nie prze­ka­zy­wać wia­do­mo­ści do Pol­ski. Nikt nie bę­dzie wi­dział, gdzie je­stem, co ro­bię, ko­go spo­tka­łam… Znik­nie ja­ki­kol­wiek ślad po mnie. Co bę­dzie z mo­imi dzieć­mi, je­śli tu coś mi się sta­nie?

Nie je­stem cho­ler­ną bia­łą Ma­saj­ką, nie od­bi­ło mi na punk­cie męż­czy­zny ubra­ne­go w ko­ra­li­ki i kra­cia­sty koc. Chcę po­znać Afry­kę za wszel­ką ce­nę, ale bo­ję się te­go wszyst­kie­go jak dia­bli. No i jesz­cze Le­ko­li, któ­ry trak­tu­je mnie nie­mal jak po­wie­trze. Li­czy­łam na to, że mo­że ja­ko ko­bie­ta bę­dę mieć fo­ry, bo mo­że „po­czu­je się”, „sta­nie na wy­so­ko­ści”. Nic z te­go. Gdy­bym by­ła fa­ce­tem, by­ło­by sto ra­zy le­piej! Miał­by z kim po­ga­dać, był­by ktoś, ko­go trak­to­wał­by po­wa­że­nie. A tu ko­bie­ta! Co z te­go, że bia­ła. Ba­ba to ba­ba.

Do­sta­łam bie­gun­ki. Ob­le­wa­łam się po­tem, mi­mo że w no­cy nie by­ło go­rą­co. Z ner­wów krą­ży­łam po po­ko­ju, aż w koń­cu po­czu­łam, że za­czy­na mnie nę­kać klau­stro­fo­bia. Uzna­łam, że mu­szę wy­rwać się z tych czte­rech ścian, z klat­ki wła­sne­go stra­chu. Po­sta­no­wi­łam iść na śnia­da­nie kil­ka mi­nut po szó­stej. 

W re­stau­ra­cji jesz­cze nie by­ło śnia­da­nia, ale mi­ły kel­ner w bia­łym gar­ni­tu­rze jak z cza­sów ko­lo­nial­nych, za­py­tał, czy mo­że coś dla mnie zro­bić. Po­pro­si­łam o her­ba­tę. 

Kel­ner przy­niósł her­ba­tę w srebr­nym dzban­ku, w dru­gim, też srebr­nym, mle­ko. Po­sta­wił przede mną fi­li­żan­kę i na­lał mle­ko. Zro­bił to, za­nim zdą­ży­łam po­wie­dzieć, że chcia­łam czar­ną her­ba­tę. Ta­ki ke­nij­ski zwy­czaj – her­ba­tę za­wsze pi­je się z mle­kiem.

– Źle się czu­ję, chcia­łam gorz­ką her­ba­tę, bez mle­ka – po­wie­dzia­łam.

Kel­ner z uśmie­chem na ustach prze­pro­sił mnie i za­brał fi­li­żan­kę, a po chwi­li przy­niósł czy­stą. Na­lał mi po­now­nie, tym ra­zem tyl­ko her­ba­tę. Za­pach na­pa­ru był cu­dow­ny, orzeź­wia­ją­cy. Her­ba­ta by­ła cierp­ka i aro­ma­tycz­na. Trud­no to po­rów­nać do cze­go­kol­wiek, bo by­ła to po pro­stu her­ba­ta, ty­le że wy­ho­do­wa­na, ze­bra­na i przy­go­to­wa­na wła­śnie w Ke­nii. Ke­nia jest jed­nym z naj­więk­szych na świe­cie eks­por­te­rów her­ba­ty. Tak więc by­ła to her­ba­ta „z sa­mych źró­deł”, ta­kiej nie znaj­dzie się w Eu­ro­pie. 

Po­czu­łam się le­piej, głów­nie dzię­ki te­mu, że zna­la­złam się wśród lu­dzi. Życz­li­wość i uśmiech kel­ne­ra dzia­ła­ły na mnie jak bal­sam. Od ra­zu by­ło mi raź­niej. Po­my­śla­łam, że jed­nak nie je­stem sa­ma i mo­że mój los nie jest im tak bar­dzo obo­jęt­ny. Pi­łam her­ba­tę, przy­glą­da­jąc się pra­cy kel­ne­ra. Wy­cie­rał srebr­ne sztuć­ce i roz­kła­dał na sto­łach. Po­tem przy­go­to­wał bu­fet. Na stół po ko­lei wjeż­dża­ły pół­mi­ski i owo­ce. Nie my­śla­łam już o ni­czym, pa­trzy­łam jak kel­ner spo­koj­nie wy­ko­nu­je swo­ją pra­cę.

Po go­dzi­nie przy­szedł Le­ko­li. By­łam już w cał­kiem do­brym sta­nie i na­wet mia­łam ocho­tę coś zjeść. 

– Jak się masz Do­ro­ta? – za­py­tał. – Spa­łaś do­brze?

– Nie, źle – po­wie­dzia­łam. 

Zja­dłam pa­rów­ki, ale mi w ogó­le nie sma­ko­wa­ły. Nie wiem, jak moż­na to jeść. Są zu­peł­nie in­ne niż pol­skie. Ja­kieś ta­kie twar­de, w gru­bej skó­rze, dziw­nie pach­ną. Za to owo­ce – py­cha. Le­ko­li na­mó­wił mnie na pa­pa­ję. Jest do­sko­na­ła na pro­ble­my z żo­łąd­kiem. 

Le­ko­lii miał już sa­mo­chód i za­raz mie­li­śmy wy­jeż­dżać. Z tru­dem do­koń­czy­łam śnia­da­nie, bo brzuch znów za­czął mnie bo­leć. 

– Gdzie dziś je­dzie­my? – za­py­ta­łam.

– Dick dał nam sa­mo­chód tyl­ko na czte­ry dni, bo po­tem mam pra­cę. Ja­dę na sa­fa­ri tra­kiem. Dziś po­je­dzie­my do Ba­rin­go. Tam jest je­zio­ro. Po­ka­żę ci cie­ka­we rze­czy. Po­tem, jak wró­ci­my, uło­ży­my dal­sze pla­ny. Wszyst­ko za­le­ży od te­go, ile Dick da mi wol­ne­go. 

Dzien­ni­ki afry­kań­skie

17 wrze­śnia 1994

Dziś od­wie­dzi­łam po­sia­dłość Ka­ren Bli­xen. To cel mo­je­go przy­jaz­du do Ke­nii, nie mniej waż­ny niż wy­jazd na praw­dzi­we sa­fa­ri. Dom Ka­ren to pięk­ne miej­sce – bu­dy­nek z ka­mie­nia, po­kry­ty czer­wo­ną da­chów­ką, z pod­cie­nia­mi i ko­ron­ko­wy­mi fi­ran­ka­mi, oto­czo­ny wspa­nia­ły­mi ro­śli­na­mi. Pal­my, bu­gen­wil­le, hi­bi­sku­sy. Pięk­ne miej­sce, ko­ją­ca ci­sza i śpiew pta­ków. Usia­dłam przy sto­le zro­bio­nym z ka­mie­nia młyń­skie­go i spoj­rza­łam przed sie­bie. Na ho­ry­zon­cie wi­dać gó­ry Ngong. Tak so­bie je wy­obra­ża­łam, Bli­xen opi­sa­ła go po mi­strzow­sku. Wnę­trze do­mu spra­wia wra­że­nie za­miesz­ka­łe­go, peł­ne­go ży­cia, jak­by na­dal je­go go­spo­dy­nią by­ła Ka­ren. Czu­łam za­pach drew­na. Przed­mio­ty i ubra­nia le­ża­ły tak, jak­by miesz­kań­cy do­pie­ro co je zo­sta­wi­li, jak­by wy­szli i za­raz mie­li wró­cić. Nie­ste­ty Ka­ren wie­le rze­czy sprze­da­ła lub od­da­ła i pa­mią­tek po niej jest nie­wie­le. Wi­dzia­łam ze­gar z ku­kuł­ką, któ­ry tak bar­dzo za­dzi­wiał Ka­man­te i ki­kuj­skich pa­stusz­ków. Są­dzi­li, że ku­kuł­ka jest ży­wa. Pa­te­fon, z któ­rym Ka­ren i De­nis jeź­dzi­li na sa­fa­ri i słu­cha­li Mo­zar­ta. Utkwił mi w pa­mię­ci pięk­ny ko­ron­ko­wy ob­rus na sto­le w ja­dal­ni. Sy­pial­nia – bia­łe me­ble, na krze­śle ubra­nie Ka­ren, w któ­rym jeź­dzi­ła na sa­fa­ri. Bry­cze­sy, be­żo­wa wy­bla­kła ko­szu­la, ka­pe­lusz z kor­ka i wy­so­kie ciem­ne ofi­cer­ki. Za­my­śli­łam się. Za­czę­łam ma­rzyć o ta­kim spo­koj­nym do­mu. W ogro­dzie po­za wie­lo­ma eg­zo­tycz­ny­mi ro­śli­na­mi i kwia­ta­mi prze­pięk­nie pach­nie ma­ciej­ka. Ze­rwa­łam ją, usu­szę i bę­dę jej strzec, to naj­waż­niej­sza pa­miąt­ka z Afry­ki.

Po śnia­da­niu po­szłam za­brać z po­ko­ju rze­czy na po­dróż. Pie­nią­dze zde­po­no­wa­łam w re­cep­cji, nie chcia­łam ich wo­zić ze so­bą. Za­bra­łam tyl­ko część. 

Dłu­go nie mo­gli­śmy wy­je­chać z Na­iro­bi, by­ły kor­ki, kie­row­cy trą­bi­li bez opa­mię­ta­nia. Nie wiem, jak moż­na się po­ru­szać w tym tłu­mie, bez za­sad ru­chu, gdzie każ­dy wpy­cha się po pro­stu na cha­ma. 

Wy­je­cha­li­śmy w koń­cu z mia­sta, od pół­noc­nej stro­ny. I na­gle wszyst­ko się zmie­ni­ło. Miej­ski cha­os i za­mie­sza­nie prze­szły w sie­lan­ko­wy, pro­win­cjo­nal­ny spo­kój. Ko­lej­ne wio­ski, czer­wo­na zie­mia, ko­bie­ty z ko­sza­mi na gło­wach opa­sa­ne ko­lo­ro­wy­mi chu­s­ta­mi. Kie­dy od­je­cha­li­śmy już oko­ło stu ki­lo­me­trów od Na­iro­bi, Le­ko­li wje­chał w bocz­ną dro­gę, skrę­cił w busz i za­trzy­mał sa­mo­chód. 

– Po­cze­kaj – po­wie­dział, wy­sko­czył z sa­mo­cho­du i po­szedł pro­sto przed sie­bie. 

Znik­nął gdzieś w bu­szu i na ja­kiś czas stra­ci­łam go z oczu. Osłu­pia­łam. Li­czy­łam każ­dą se­kun­dę, kie­dy go nie by­ło. Po dłuż­szej chwi­li wy­szedł z krza­ków. W rę­ku niósł dłu­gą ga­łąz­kę. 

– Co to jest ? – za­py­ta­łam. 

– To jest to­oth­brush – po­wie­dział.

Po­tem po­obry­wał drob­ne bocz­ne ga­łąz­ki, po­ła­mał to, co mu zo­sta­ło, na krót­sze ka­wał­ki. Każ­dy był dłu­go­ści i gru­bo­ści ołów­ka. Po chwi­li ru­szy­li­śmy, a Le­ko­lii ogry­zał je­den pa­tyk z ko­ry. Kie­dy od­sło­nił się miąższ, za­czął go zgnia­tać zę­ba­mi trzo­no­wy­mi. Gryzł ten pa­tyk, ob­ra­ca­jąc go do­oko­ła w rę­ku. Po kil­ku mi­nu­tach na koń­cu po­wsta­ło coś w ro­dza­ju pędz­la. I wte­dy Le­ko­li za­czął opo­wia­dać.

Wy­ja­śnił do­kład­nie, jak uży­wa tej to­oth­brush. Ga­łąz­ki po­cho­dzą ze spe­cjal­nych drzew li­ścia­stych. Jest ich kil­ka od­mian. Naj­lep­sze są w oko­li­cy Ba­rin­go. Za­wie­ra­ją so­ki lecz­ni­cze i wy­bie­la­ją­ce oraz an­ty­bio­ty­ki. Le­ko­li nie uży­wa pa­sty i szczo­tecz­ki jak my. Każ­dy Ma­saj czy­ści zę­by za po­mo­cą ga­łąz­ki. Czysz­cze­nie za­bie­ra ran­kiem co naj­mniej go­dzi­nę. Jest to co­dzien­ny ry­tu­ał. Sia­da so­bie ta­ki Ma­saj na sa­wan­nie, kie­dy je­go kro­wy i ko­zy się pa­są, i czy­ści zę­by. Im dłu­żej, tym le­piej. Ma czas, więc czy­ści zę­by cza­sem wie­le go­dzin. Le­ko­li czy­ści zę­by, kie­dy je­dzie sa­mo­cho­dem. Ma­sa­jo­wie ma­ją bia­łe jak śnieg zę­by, to za­słu­ga tych wła­śnie me­tod. 

Le­ko­li po­cho­dzi z ple­mie­nia Sam­bu­ru. Mó­wił, że są to wła­ści­wie te sa­me ple­mio­na co Ma­sa­jo­wie. Jak­by do­sko­nal­sza ich od­mia­na, pod­kre­ślił. Ma­ją in­ną świę­tą gó­rę, ale po­za tym nie ma więk­szych róż­nic w wie­rze­niach. Ję­zyk ten sam, stro­je te sa­me, zwy­cza­je te sa­me. Ma­sa­jo­wie i Sam­bu­ru na­zy­wa­ją się brać­mi. Do­brze wi­dzia­ne jest, aby ko­ja­rzy­ły się mał­żeń­stwa z obu ple­mion. Sam­bu­ru jed­nak są sil­niej­si, więk­si i bar­dziej od­waż­ni. No ja­sne… 

Le­ko­li po­dał mi je­den pa­tyk. Ob­gry­złam, zmiaż­dży­łam ko­niec i za­czę­łam czysz­cze­nie, ca­ły czas przy­glą­da­jąc się, jak on to ro­bi, i na­śla­du­jąc go. Szczot­ko­wa­łam zę­by od gó­ry do do­łu. Rze­czy­wi­ście za­czę­ły ro­bić się gład­kie. Je­cha­li­śmy, nie roz­ma­wia­jąc, za­ję­ci „my­ciem” zę­bów. Gdy­by mi ktoś po­wie­dział, że to bę­dzie jed­no z pierw­szych bez­po­śred­nich do­świad­czeń Afry­ki w mo­im ży­ciu, nie uwie­rzy­ła­bym mu.

Noc nad je­zio­rem

Prze­je­cha­li­śmy kil­ka­set ki­lo­me­trów i nie za­mie­ni­li­śmy sło­wa na te­mat na­szych „pla­nów” ani jak to się sta­ło, że je­dzie­my ra­zem i cze­go ocze­ku­je­my po tej po­dró­ży. W ogó­le nie­mal zu­peł­nie nie roz­ma­wia­li­śmy.

Kie­dy by­li­śmy oko­ło pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów od Na­ku­ru, a więc ja­kieś sto ki­lo­me­trów od Ba­rin­go, Le­ko­li po­wie­dział, że mu­si­my za­wró­cić. Je­śli zła­pie nas noc na sa­wan­nie, mo­że­my mieć kło­po­ty.

– Noc spę­dzi­my w mo­te­li­ku – do­dał.

Za­wró­ci­li­śmy do Na­ku­ru i za­trzy­ma­li­śmy się w Ste­am Ho­tel. No­co­wa­łam tam już kil­ka mie­się­cy wcze­śniej, w trak­cie pierw­sze­go wy­jaz­du do Afry­ki. Spo­tka­li­śmy kel­ne­ra, któ­ry mnie wte­dy ob­słu­gi­wał, po­dob­ne­go do Fre­da Asta­ire’a. To to był ta­ki „czar­ny Fred Asta­ire”. On też mnie pa­mię­tał. Po­za tym co chwi­lę ktoś pod­cho­dził do Le­ko­lie­go, wi­tał się z nim, po­tem ze mną. Ni­g­dy nikt nie po­dał mi rę­ki ja­ko pierw­szej. 

Po go­dzi­nie mia­łam wra­że­nie, że wszyst­kich już znam. Zje­dli­śmy do­brą ko­la­cję w… re­stau­ra­cji chiń­skiej. Cóż, dla Ke­nij­czy­ków to ra­ry­tas, ale ja aku­rat nie po to przy­je­cha­łam do Afry­ki. Wy­pi­li­śmy po jed­nym pi­wie i po­szli­śmy spać. 

Po­ko­je mie­li­śmy obok sie­bie. Le­ko­li od­pro­wa­dził mnie do drzwi po czym od­szedł. Chy­ba wró­cił do zna­jo­mych. Ła­zien­ka by­ła skrom­na, na szczę­ście po kil­ku mi­nu­tach wo­da z kra­nu za­czę­ła le­cieć go­rą­ca. Ta­ki go­rą­cy prysz­nic po po­dró­ży to praw­dzi­we uko­je­nie. Na­wet w Afry­ce. Tym bar­dziej, że to Na­ku­ru ja­kieś zim­ne jak na Afry­kę.

Le­żąc w łóż­ku za­sta­na­wia­łam się, ja­ki wła­ści­wie jest Le­ko­li. Czy mo­gę tak cał­ko­wi­cie mu ufać. Je­dy­ną re­ko­men­da­cją był fakt, że pra­co­wał w sza­no­wa­nej fir­mie u An­gli­ka. Nic wię­cej, żad­nych in­for­ma­cji. Na ra­zie Le­ko­li wie­dział o mo­ich pla­nach ty­le, że chcę zo­ba­czyć wszyst­ko… bez pla­nów. Chcia­łam od­wie­dzić miej­sca, gdzie nie by­ło „bia­łych”, na­uczyć się pod­cho­dze­nia do zwie­rząt, roz­po­zna­wać ich tro­py i za­pach i ba­nal­nie: od­róż­niać ge­par­da od lam­par­ta. Jeść mię­so ko­zy, pić krew z mle­kiem, spać w cha­cie ma­saj­skiej, pchać sa­mo­chód w bło­cie. Chcia­łam zo­ba­czyć tak du­żo, jak to tyl­ko moż­li­we. 

Umó­wi­li­śmy się, że ja pła­cę za na­sze noc­le­gi, je­dze­nie i pa­li­wo. Le­ko­lii miał mi po­ka­zać Afry­kę praw­dzi­wą – nie tę dla tu­ry­stów. Ja sta­ra­łam się chło­nąć wszyst­ko jak naj­in­ten­syw­niej.

Ra­no o dzie­wią­tej spo­koj­nie zje­dli­śmy śnia­da­nie. Za­mó­wi­li­śmy też pro­wiant na dro­gę – pie­czo­ne­go kur­cza­ka na tak zwa­ny lunch­box i wy­je­cha­li­śmy. „Fred Asta­ire” za­pra­szał nas, aby­śmy w dro­dze po­wrot­nej też się u nich za­trzy­ma­li, obie­cy­wał, że dam nam naj­lep­szy po­kój gra­tis i uśmie­chał się zna­czą­co. Za­czę­ło do mniemn­nie do­cie­rać, że dla nich bia­la ko­bie­ta i czar­ny męż­czy­zna to mu­si być pa­ra. Trud­no, nie za­mie­rza­łam tym so­bie za­przą­tać gło­wy. 

W dro­dze nad je­zio­ro Ba­rin­go za­trzy­ma­li­śmy się nad je­zio­rem Bo­go­ria. To miej­sce jest sie­dli­skiem pięk­nych ró­żo­wych fla­min­gów. Sły­nie tak­że z licz­nych go­rą­cych gej­ze­rów. Tu­ry­ści od­wie­dza­ją­cy to miej­sce, cie­szą się jak dzie­ci, go­tu­jąc jaj­ka w  gej­ze­rach (wła­ści­wie obok gej­ze­rów – kła­dą jaj­ka na ka­mie­niach ota­cza­ją­cych gej­zer lub w gar­nusz­ku; pa­ra wod­na i go­rą­ca wo­da ro­bią resz­tę). Zja­da­ją tak eko­lo­gicz­ny po­si­łek na miej­scu. 

Le­ko­lii po­je­chał bocz­ną dro­gą. Po­wie­dział, że mi coś po­ka­że. Gdy zjeż­dża­li­śmy z gó­ry, zo­ba­czy­łam gaj aka­cji. Wy­glą­da­ło to tak, jak­by ktoś otwo­rzył ty­sią­ce zie­lo­nych pa­ra­so­li, je­den przy dru­gim. By­łam ocza­ro­wa­na, za­chwy­co­na. Cie­szy­łam się, że Le­ko­lii ze­chciał mi to po­ka­zać. Pierw­szy raz po­dzi­wia­łam ta­ki wi­dok. 

Dzien­ni­ki afry­kań­skie

19 wrze­śnia 1994

Dro­ga na­gle sta­ła się mo­no­ton­na. Nie­spo­dzie­wa­nie kra­jo­braz prze­mie­nił się w su­ro­wy, po­zba­wio­ny ro­ślin­no­ści. Tyl­ko ka­mie­nie i nie­koń­czą­ca się prze­strzeń. Ka­mie­nie, ka­mie­nie, ka­mie­nie… czar­na, wul­ka­nicz­na pu­sty­nia. Kie­row­ca nie prze­kra­czał pręd­ko­ści dzie­sięć ki­lo­me­trów na go­dzi­nę, po­nie­waż na ka­mie­niach moc­no ko­ły­sa­ło, trud­no by­ło to wy­trzy­mać. Na ho­ry­zon­cie wi­dać by­ło wul­ka­nicz­ne szczy­ty. 

Gdy uj­rze­li­śmy tur­ku­so­we wo­dy je­zio­ra Tur­ka­na, do brze­gu i do koń­ca na­szej dro­gi by­ły jesz­cze dwie go­dzi­ny. Przy dro­dze ro­sły drze­wa sza­re­go ko­lo­ru, w ni­czym nie przy­po­mi­na­ją­ce zie­lo­nych, ży­wych ro­ślin. Wy­glą­da­ły jak ka­mien­ne po­są­gi. 

Po kil­ku go­dzi­nach, ja­dąc bar­dzo dziu­ra­wą dro­gą, do­tar­li­śmy nad je­zio­ro Ba­rin­go. Le­ko­li chciał, aby­śmy te­go sa­me­go dnia po­pły­nę­li na wy­spę na je­zio­rze. Jed­nak oka­za­ło się, że ostat­nia łodź od­pły­nę­ła o czter­na­stej i trze­ba cze­kać do ju­tra. Po­zo­sta­ło nam po­szu­kać noc­le­gu na brze­gu. Po­je­cha­li­śmy do ba­ru tuż nad brze­giem je­zio­ra. Le­ko­li po­szedł za­py­tać, czy ma­ją wol­ne po­ko­je. Po chwi­li przy­szedł i po­wie­dział, że bę­dzie­my spać w tym ba­rze. Ma­ją po­ko­je, a zro­bi­ło się już póź­no. 

Po­sta­no­wi­li­śmy coś zjeść, za­nim pój­dzie­my spać. Mo­gli nam za­pro­po­no­wać je­dy­nie pie­czo­ne­go kur­cza­ka. Za­mó­wi­li­śmy ca­łe­go i pi­wo. Le­ko­li oczy­wi­ście za­raz na­po­tkał zna­jo­mych, któ­rzy zna­li je­go wio­skę w Mar­sa­bit, więc mie­li o czym roz­ma­wiać. 

W ba­rze by­li tyl­ko męż­czyź­ni i wszy­scy mnie ob­ser­wo­wa­li, ale czu­łam się cał­kiem swo­bod­nie. W te­le­wi­zji był mecz i oczy­wi­ście, jak to w Afry­cie, z te­go po­wo­du pa­no­wa­ło nie­zwy­kłe pod­nie­ce­nie. Cze­ka­nie na kur­cza­ka prze­dłu­ża­ło się. Za­py­ta­łam ob­słu­gu­ją­cą nas ko­bie­tę, kie­dy bę­dzie ko­la­cja. Ona w ję­zy­ku su­ahi­li coś po­wie­dzia­ła do Le­ko­lie­go i za­czę­li się śmiać.

– Dla­cze­go się śmie­je­cie? – za­py­ta­łam.

– Kur­cza­ka do­pie­ro zła­pa­li, bo wcze­śniej uciekł do wsi. Ale już – do­dał – chic­ken is co­ming.

Jak się oka­za­ło, kur­czak fak­tycz­nie gdzieś się za­po­dział i dla­te­go dłu­go to wszyst­ko trwa­ło. Z pew­no­ścią ty­le, ile trwa ca­ły mecz. Za­czy­na­łam za­sy­piać nad sto­łem. Le­ko­li de­li­kat­nie mnie szturch­nął i po­wie­dział, że nie wy­pa­da tak za­sy­piać, ko­bie­ta tak nie mo­że i le­piej bę­dzie, je­śli pój­dę po­le­żeć w po­ko­ju, a jak je­dze­nie bę­dzie go­to­we, to on po mnie przyj­dzie.

Po­kój był ma­lu­sień­ki, mie­ści­ło się w nim tyl­ko jed­no łóż­ko i krze­sło. Nad łóz­kiem by­ła mo­ski­tie­ra. Po­ło­ży­łam się w ubra­niu. Ła­zien­ki ja­koś nie mo­głam zna­leźć. Za­snę­łam.

Po ja­kimś cza­sie obu­dził mnie sma­ko­wi­ty za­pach kur­cza­ka. Otwo­rzy­łam oczy. W ciem­no­ściach sie­dział Le­ko­li z ta­cą na ko­la­nach. Pa­trzył na mnie, ale w ogó­le nie pró­bo­wał mnie bu­dzić. Cze­kał. Za­pa­li­łam lamp­kę nad łóż­kiem. Kur­czak był nie­tknię­ty. Le­ko­li po­dał mi w mi­sce wo­dę do umy­cia rąk. Za­czę­łam jeść, do­pie­ro wte­dy Le­ko­li się­gnął po ka­wa­łek mię­sa. Kur­czak był smacz­ny, do­brze upie­czo­ny, mię­so nie by­ło ani su­che, ani tłu­ste. Ja­dłam, za­sy­pia­jąc. Gło­wa opa­da­ła mi na po­dusz­kę. Le­ko­li za­czął więc po­da­wać mi ka­wał­ki kur­cza­ka wprost do ust. Wię­cej nie pa­mię­tam. Za­snę­łam.

Wy­spa Za­ko­cha­nych