
Dom na Zanzibarze
- Wydawca:
- Perspektywa
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-8041-015-2
- Rok wydania:
- 2015
- Słowa kluczowe:
- chwilę
- cieszyć
- człowieka
- drogi
- których
- pośród
- sobie
- stałam
- zaczęłam
- zanzibarze
- życie
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Dom na Zanzibarze”
Kiedy miałam dwadzieścia lat, byłam zbyt młoda, by umieć cieszyć się chwilą. Wydawało mi się, że życie jest nudne, że jest udręką bez celu. Nauczyłam się doceniać każdą chwilę, kiedy stałam się dojrzałą kobietą. A stałam się nią, gdy zaczęłam sama sobie wyznaczać cele, a nie przyjmować biernie to, co przynosił mi los.
Dziś wiem, że nie wolno mi tylko jednej rzeczy: zawiesić życia na haku. Wiem, że muszę mieć zawsze szeroko otwarte oczy, aby „zagarnąć” nimi tyle świata, ile się da. I że brak pieniędzy nie jest przeszkodą w spełnianiu marzeń – jeśli tylko zdamy sobie sprawę, bez ilu rzeczy możemy się obejść.
Tego wszystkiego nauczyła mnie Afryka. Tam odkryłam sens życia. Pojęłam, czym naprawdę jest istnienie człowieka, kiedy mieszkałam wśród Masajów i gdy stałam sama pośród dzikich zwierząt. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam swoje myśli, których nie zagłuszał szum cywilizacji.
Jednak moim przeznaczeniem nie było życie w wiosce masajskiej (jak bohaterki Białej Masajki) czy na plantacji kawy (jak Karen Blixen). Celem mojej drogi, moim domem, okazała się egzotyczna wyspa – Zanzibar. Chodząc boso nad brzegiem oceanu, przepasana tylko kangą, czuję spokój i nieskrępowaną wolność. Mieszkam w domu z rafy i liści palmy. Wiem, jak smakuje prawdziwa miłość. Jestem szczęśliwa.
Czy był to mój wybór, przypadek przeznaczenie? Odpowiedź należy do Ciebie, Czytelniku.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dorota Katende
Dom na Zanzibarze
Dorota Katende
ISBN: 978-83-8041-015-2
© Copyright by Wydawnictwo Perspektywa 2015
Ostrów Wielkopolski, czerwiec 2015
Wydawnictwo Perspektywa sp. z o.o.
adres: ul. Strumykowa 15,
63-400 Ostrów Wielkopolski
telefon: 783 031 083
www.wydawnictwo.perspektywa.co
email: wydawnictwo@perspektywa.co
Redakcja:
Redaktor naczelny: Marcin Włoszczyk
Sekretarz redakcji: Eliza Wolańczyk
Skład, łamanie wersji elektronicznej i korekta: Paulina Stagraczyńska, Karina Gmurowska, okładka: Wydawnictwo Perspektywa na podstawie materiałów Autorki.
Wszelkie prawa zastrzeżone/All right reserved. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii książki w postaci powielania pliku dla więcej niż 2 urządzeń jest naruszeniem praw autorskich niniejszej publikacji.
Wydanie elektroniczne I
Dorota Katende Dom na Zanzibarze
Kiedy czegoś pragniesz, to cały Wszechświat działa potajemnie, byś mógł to pragnienie spełnić
Paulo Coelho, Alchemik
Kiedy miałam dwadzieścia lat, byłam zbyt młoda, by umieć cieszyć się chwilą. Wydawało mi się, że życie jest nudne, że jest udręką bez celu. Nauczyłam się doceniać każdą chwilę, kiedy stałam się dojrzałą kobietą. A stałam się nią, gdy zaczęłam sama sobie wyznaczać cele, a nie przyjmować biernie to, co przynosił mi los.
Dziś wiem, że nie wolno mi tylko jednej rzeczy: zawiesić życia na haku. Wiem, że muszę mieć zawsze szeroko otwarte oczy, aby „zagarnąć” nimi tyle świata, ile się da. I że brak pieniędzy nie jest przeszkodą w spełnianiu marzeń – jeśli tylko zdamy sobie sprawę, bez ilu rzeczy możemy się obejść.
Tego wszystkiego nauczyła mnie Afryka. Tam odkryłam sens życia. Pojęłam, czym naprawdę jest istnienie człowieka, kiedy mieszkałam wśród Masajów i gdy stałam sama pośród dzikich zwierząt. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam swoje myśli, których nie zagłuszał szum cywilizacji.
Jednak moim przeznaczeniem nie było życie w wiosce masajskiej (jak bohaterki Białej Masajki) czy na plantacji kawy (jak Karen Blixen). Celem mojej drogi, moim domem, okazała się egzotyczna wyspa – Zanzibar. Chodząc boso nad brzegiem oceanu, przepasana tylko kangą, czuję spokój i nieskrępowaną wolność. Mieszkam w domu z rafy i liści palmy. Wiem, jak smakuje prawdziwa miłość. Jestem szczęśliwa.
Czy był to mój wybór, przypadek przeznaczenie? Odpowiedź należy do Ciebie, Czytelniku.
CZĘŚĆ I
Cztery tygodnie z łowcą lwów
Powitanie z Afryką
Wszystko zaczęło się pewnego deszczowego jesiennego popołudnia w 1993 roku. Spacerowałam samotnie po gdańskiej starówce, która przy tej pogodzie była niemal zupełnie wyludniona. Kilkanaście lat temu najpiękniejsze i najbardziej zabytkowe dzielnice polskich miast miały jeszcze duszę. Były miejscami, w których toczyło się normalne życie, którego nie wyssały jeszcze luksusowe sklepy, drogie restauracje i najlepsze hotele. Na starówce, w dobrym miejscu, na które ze względu na czynsz stać dziś wyłącznie banki i jubilerów, mieścił się antykwariat.
Trochę z powodu deszczu, trochę z nudów, a trochę ze względu na to, że udzieliła mi się nostalgia, jaka emanowała z antykwarycznej witryny, weszłam do środka.
Przekładałam książki bez celu i emocji, zabawiając myśli jedynie czytaniem tytułów i nazwisk autorów, aż trafiłam na starą książkę w szarej płóciennej oprawie. Zajrzałam na stronę tytułową i uśmiechnęłam się. W jednej chwili powróciły do mnie barwne opowieści mojej przyjaciółki Edyty i wspomnienie pięknego filmu. Przypomniałam sobie obietnicę, jaką kilka miesięcy wcześniej sama sobie złożyłam… Tą książką było Pożegnanie z Afryką.
Wróciłam pośpiesznie do domu i zaczęłam czytać. Po kilku stronach wiedziałam już, że Afryka wzywa mnie do siebie. Zrozumiałam, że muszę tam pojechać i że to pragnienie nie zrodziło się teraz, ani nawet wtedy, gdy Edyta opowiadała mi o podróży do RPA. Zrozumiałam, że niektórzy ludzie rodzą się z Afryką w sercu. Ale należą do tej grupy tylko ci, którzy sami z bezgranicznym zdumieniem odkrywają pewnego dnia, że to odpowiedź na ich ból, codzienną udrękę i wszystkie niespełnione nadzieje.
Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że Afryka stanie się moim domem.
Pierwszy raz wyruszyłam do Afryki w 1994 roku. Byłam już wtedy mamą trójki dzieci: trzynastoletniego Karola, czteroletniej Izabelli i trzyletniego Mikołaja. Miałam za sobą pierwsze, nieudane małżeństwo. Nikt, począwszy od moich znajomych a na rodzicach i mężu skończywszy, nie rozumiał mojej fascynacji i nie wspierał mnie, kiedy podjęłam decyzję o wyjeździe. A była to przecież jedynie niespełna trzytygodniowa podróż z biurem podróży! Jednak uparłam się, zostawiłam dzieci pod opieką męża i mojej przyjaciółki Edyty i poleciałam do Kenii.
Dzienniki afrykańskie
14 września 1994
Lecę nad Afryką! Wygląda jak udrapowany szary papier. Żadnej zieleni, żadnych kolorów. Wreszcie, po kilku godzinach lotu, widzę nieregularną linię przecinającą wszystko, a wokół niej wąski pas zieleni. To koryto rzeki Nil. Wygląda jak żyła z siecią maleńkich naczynek włosowatych – to mniejsze rzeki. Mam wrażenie, że zaraz wyląduję na jakiejś obcej planecie. Nie mam pojęcia jak tam będzie. Boję się, ale jestem szczęśliwa. Przygoda!
Z tej pierwszej wyprawy pozostał mi dziennik, w którym próbowałam uchwycić gwałtowne, pierwsze wrażenia z Czarnego Lądu, i… ogromny niedosyt. Dotknęłam Afryki, ale jej nie przeżyłam. Wszystko działo się zbyt szybko, byłam zachwycona i zadziwiona tym, co tam zobaczyłam. Wiedziałam, że muszę tam wrócić i to tak szybko, jak się da. Że muszę się nauczyć Afryki, aby naprawdę ją poznać i zrozumieć, że muszę ją przeżyć, aby mieć jej część zawsze w sobie.
Dzienniki afrykańskie
14 września 1994
Już na lotnisku wydawało mi się, że wszystkie oczy patrzą na mnie. Byłam sama. Obca.
Zapach dymu, wszechobecny i połączony z zapachem gorącej ziemi był nowy, odurzający. Czułam zapach ludzi, zupełnie inny niż kiedykolwiek wcześniej – mocny zapach ciała i potu. To wtedy pierwszy raz poczułam, że obok są ludzie, a w ich żyłach płynie gorąca krew. I dlatego tak mocno pachną. W Polsce nigdy nie czułam zapachu ludzi, chyba że się nie myli, ale w Afryce nie był to zapach brudnych ciał czy przykrego potu, był to zapach ciała, które żyje w kontakcie ze słońcem, ziemią i przyrodą.
Moja druga wyprawa do Kenii, w roku 1995, była już świadomym wyjazdem po naukę, po trudną lekcję zupełnie innych zasad życia. Zasad, które odnoszą się nie tylko do ludzi (w głównej mierze chodziło wtedy o Masajów), ale przede wszystkim do tego, co ich bezpośrednio otacza, co w wielkim stopniu determinuje ich życie i śmierć – dzikich zwierząt.
Miałam wyjątkowe szczęście, ponieważ moim przewodnikiem przez ten świat został prawdziwy wojownik z plemienia Samburu. Wszystko, czego wtedy w Afryce doświadczyłam, zmieniło mój światopogląd, ale chyba najbardziej zaskakujące było doświadczenie samej siebie. Nigdy wcześniej ani nigdy później tak intensywnie nie odczuwałam, co to znaczy być sama ze sobą. Wracając do oczyszczonego z cywilizacyjnych wynaturzeń świata, do tego, co fundamentalne, pierwotne, widzi się siebie takim, jakim się jest z natury, bez tych wszystkich protez, w jakie wyposaża nas cywilizacja. Doświadczyłam zupełnie nowych reakcji na otaczający świat.
Nie było w pobliżu nikogo z mojego świata, więc nikogo nie mogłam zapytać, co on o tym wszystkim myśli. Sama sobie zadawałam pytania i musiałam sama na nie znaleźć odpowiedź.
Listy z Afryki
Dzienniki afrykańskie
25 września 1994
Nadal jesteśmy w parku Samburu, w tym samym obozie, co wczoraj. Przyjechała mała grupa ludzi. Są z całego Świata – Anglicy, Francuzi, Australijczyk, Japonka, Niemcy. Z turystami przyjechał inny przewodnik. Nazywa się Lekoli. Przedstawiając się powiedział, że pochodzi z plemienia Samburu. Jest bardzo wysoki, ma chyba ponad dwa metry. Choć jest z plemienia Samburu, ubrany jest w dżinsy i t-shirt jak każdy europejczyk. Nic nie wskazuje na to, że pochodzi z dzikiego plemienia. Jednak w jego postawie i sposobie bycia widać ogromną dumę. Wydaje mi się, że jest zarozumiały. Lekoli jest szczupły i ma niezwykłe rysy twarzy. Powiedziałabym, że ma mongolskie oczy i takie jakby lekko spuchnięte powieki nad nimi. Nos całkiem mały jak na Afrykańczyka, a usta pełne koloru… granatowego. Ma ogromne, szerokie dłonie i wielkie stopy. Nie widziałam wcześniej takich wielkich butów, jakie on nosi. Mówi bardzo poprawną angielszczyzną. Rozmawiał z nami tylko chwilę, po przywitaniu zaraz poszedł do namiotu gospodarczego i tam spędził czas aż do wieczora.
Przed wyjazdem z Kenii, po zakończeniu pierwszego w moim życiu safari, w październiku 1994 roku, nie zdążyłam zrobić jednej rzeczy, na której ogromnie mi zależało. Chciałam jeszcze raz spotkać się z naszym masajskim przewodnikiem, tropicielem i kierowcą, Lekolim. Zrobił na mnie ogromne wrażenie i chciałam z nim w spokoju, długo i możliwie wyczerpująco, porozmawiać o Afryce. Miałam mnóstwo szczegółowych, czasem naiwnych, ale dla mnie bardzo ważnych pytań. Krępowałam się zadawać je w czasie spotkań naszej grupy przy ognisku, bo Lekoli wcale nie palił się do tego, żeby rozwijać wątki, które mu się podrzucało (odpowiadał lakonicznie i ściśle na zadane pytanie), a poza tym mój angielski, „wyuczony” na skończonym w połowie lat osiemdziesiątych uniwersytecie, po prostu na to nie pozwalał. Sam na sam z Lekolim może udałoby mi się wydukać, w czym rzecz, ale na forum publicznym było mi po prostu wstyd.
Zakończenie safari było jakieś nagłe. Z transu, w którym byłam niemal przez cały czas mojego pobytu w Kenii, ocknęłam się dopiero w Polsce, po wyjściu z samolotu.
Postanowiłam dołożyć wszelkich możliwych starań, by odszukać Lekoli. Napisałam list do jego szefa Dicka Hedgesa, na adres firmy, w której Lekoli pracował, z prośbą o przekazanie tego listu Lekoliemu. Albo się uda albo nie, pomyślałam. Zaryzykowałam, ale nie bardzo wierzyłam, że coś z tego będzie. W pamięci miałam pełne rezerwy zachowanie Lekoliego. Napisałam, że safari było niesamowite, że dzięki niemu nie zapomnę tego do końca życia. Sama nie wiem czemu, napisałam też o mojej rodzinie i dzieciach. A kilka dni po wysłaniu listu zapisałam się na intensywny kurs angielskiego.
Zaglądałam do skrzynki na listy dosłownie co dzień i każdego dnia wypatrywałam listonosza. A jednak byłam bezgranicznie zdumiona, kiedy po sześciu tygodniach dostałam odpowiedź. Nie wierzyłam własnym oczom. Pomyślałam, że to chyba moje codzienne oczekiwanie i wiara – bo skoro zaglądałam do tej skrzynki to jednak wierzyłam – sprawiły ten cud. Tak, dostałam list z Afryki, niemal wprost z buszu!
Lekolii pisał, że bardzo się cieszy, że jestem w dobrej kondycji, że pamięta mnie i właśnie wyjeżdża na kolejne safari nad jezioro Turkana. Ma się dobrze i będzie szczęśliwy, jeśli znowu do niego napiszę. Na końcu przesłał błogosławieństwo dla moich dzieci. Pismo było ładne i równe, list był czysto, ładnie rozplanowany, żadnego błędu. Papier? To było coś. Kartka została wyrwana z bloku listowego, ale u nas takie kartki w zeszytach były w latach sześćdziesiątych! Nieco pożółkłe, z wyblakłymi liniami, jak nie z tej epoki. Jak się później okazało, wszystko to miało swoje wytłumaczenie… Oczywiście tego samego dnia odpisałam i wysłałam list.
Po sześciu tygodniach otrzymałam odpowiedź. Lekolii pisał, że jest szczęśliwy, że miło dostawać ode mnie listy, że ma się dobrze i niech Bóg błogosławi moje dzieci. Pisał to samo w każdym liście. Ja natomiast zadawałam mu mnóstwo pytań o życie Masajów, ale on nawet słowem się do nich nie odniósł. Tak jakby je ignorował, albo zupełnie ich nie dostrzegał. Byłam bardzo rozczarowana, ale potem przypomniało mi się, co pisała Karen Blixen. Kenijczycy nie potrafią pisać żadnych konkretnych informacji w listach. Piszą o tym, że piszą list i że się z tego cieszą, oraz pytają o każdą osobę z rodziny – czy jest zdrowa, czy się czuje dobrze… Jak się później okazało, było to tylko częściowe wyjaśnienie tajemniczego stylu listów Lekoliego.
W jednym z kolejnych listów Lekoli napisał, że za cztery tygodnie, w piątek, będzie o godzinie dwudziestej w hotelu Sagret w Nairobi i będzie czekał na mój telefon.
Zadzwoniłam i gdy usłyszałam jego głos, zaniemówiłam na pół minuty. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć. W słuchawce cisza. W końcu drżącym głosem przywitałam się, a on odpowiedział. Nasza rozmowa była mniej więcej taka:
– Jak się masz Dorota?
– Dobrze, a ty Lekolii?
– Ja też.
– Co robisz?
– Jadę na safari. A jak twoje dzieci się mają?
– Dobrze, zdrowe.
– To powiedz, że je pozdrawiam.
– OK.
– Zadzwonisz za dwa tygodnie o tej samej porze?
– Tak.
– Bye.
Dalej pisaliśmy do siebie regularnie. Listy od niego były do siebie podobne jak dwie krople wody i przychodziły równo co sześć tygodni. Ja dzwoniłam co dwa tygodnie. Rozmowy też były podobne do tej pierwszej. Tak przez pół roku. Kiedy napisałam, że przyjeżdżam, odpowiedział, że wyjdzie po mnie na lotnisko. Nic więcej. Ani słowa odpowiedzi na moje grzeczne pytania, czy może mi poświęcić czas i pomóc. Tylko, że będzie na lotnisku i tyle.
Powrót na Czarny Ląd
Przyleciałam do Nairobi 1 marca 1995 roku. Całą drogę denerwowałam się jak nigdy dotąd. Znów z lotu ptaka podziwiałam Afrykę. Patrzyłam na nią jak wtedy, kiedy widziałam ją pierwszy raz, zachwycona.
Na lotnisku czekał na mnie Lekoli, tropiciel z plemienia Samburu. Stał wyprostowany, bez uśmiechu, bez żadnego grymasu na twarzy, tylko lekko przymrużał oczy. Nie byłam pewna, czy na mnie patrzy. Podeszłam. Przywitaliśmy się, mocno uścisnąwszy sobie dłonie.
Ja zaczęłam od razu przemowę jak bardzo się cieszę, że znowu jestem w Kenii i że nie mogłam się doczekać przyjazdu… Lekoli powiedział ściszonym głosem, że porozmawiamy później. Ups…
Wsiedliśmy do land-rovera, którym przyjechał Lekoli. Samochód był brudny, cały pokryty warstwą zaschniętego błota, tak że nie było widać jakiego jest koloru.
Jechaliśmy mijając Park Narodowy Nairobi. Blisko drogi pasły się zebry. Lekoli pytał o dzieci, jak się czują i czy już urosły. Ja opowiadałam jak bardzo urosły, co mówiły, jak wyjeżdżałam, i że będę za nimi tęsknić i trudno będzie mi tak długo wytrzymać bez nich, a właściwie im beze mnie, bo wracam za miesiąc (znów zorganizowałam całą ekipę opiekuńczą z Edytą na czele). Lekolii powiedział, że przed godziną wrócił z domu.
– A gdzie jest twój dom Lekolii?
– W Marsabit. Tam, gdzie jest bardzo trudno żyć, bo nie ma wody i jest gorąco. To daleko na północ, na pustyni Chalbi. To teren należący do Samburu i ogromnych słoni. Ja się tam urodziłem, moje dzieci i moi rodzice. Jeśli będziemy mieli czas, to pojedziemy razem i zobaczysz mój klan.
– A gdzie ja będę spać? – spytałam.
– W chacie mojej matki. Pamiętasz chaty masajskie? Są podobne do chat Samburu, ale nasze mają inny kształt.
Miałam wrażenie, że to sen. Czy ja naprawdę jestem tu i rozmawiam z Lekolim o jego rodzinnej wiosce?
Cóż, był to jakiś postęp. Z tego, co mówił, wynikało, że jednak poświęci mi trochę czasu, że nie przyjechał tylko odebrać mnie i mojej walizki z lotniska. Jednak nie sposób było wyciągnąć od niego więcej, a ja liczyłam na jakiś konkretny plan. Niby przyszedł na lotnisko, niby liczy się z tym, że przyjechałam do niego, ale mówił półsłówkami i nie wiedziałam, czy cokolwiek wyniknie z tego wyjazdu. Z takim jak on nigdy nie wiadomo, czy to, co planujemy ma jego rzeczywistą akceptację, czy jest to tylko projekcja naszych marzeń.
Na dodatek poznałam wreszcie tajemnicę jego listów. W Kenii co kawałek wpadało mi w oko coś w rodzaju szyldu z napisem „Writer”. Czasem ten szyld był na jakimś budynku, a czasem na skleconej z byle czego budzie. Lekoli uprzejmie wyjaśnił, że to po prostu pisarze. Ponieważ większość ludzi w Afryce nie umie pisać, albo robi to bardzo słabo stylistycznie, można wynająć „writera”, który za niewielka opłatą napisze, co chcemy, nawet nie musimy dyktować. Napisze, na przykład… list. Zmoroziło mnie. Wiedziałam wprawdzie, że Lekoli do szkoły chodził i pisać umie, ale czy na tyle, by napisać list? Podejrzenie, że swoje plany safari snułam być może z jakimś bliżej mi nie znanym „writerem” zabawne nie było. Zaczęło do mnie docierać na jakie szaleństwo się odważyłam.
Pojechaliśmy do hotelu Sagret, tam gdzie zawsze dzwoniłam. Lekoli zaprowadził mnie do recepcji i przedstawił recepcjoniście – temu, który zawsze wołał go do telefonu. Obejrzałam pokój i powiedziałam, że mi się nie podoba, bo jest za mały i ciemny. Nie miał okna.
Zatrzymaliśmy się hotelu Greton – też nic specjalnego, ale zostałam, bo nie chciałam wybrzydzać. Lekolii powiedział, że będzie rano, aby porozmawiać ze mną, a teraz musi jechać, bo to niebezpieczne zostawiać samochód na ulicy bez opieki. Mogą go w każdej chwili ukraść, a Dick, właściciel samochodu i szef Lekoliego, nie wybaczyłby takiej bezmyślności.
Byłam trochę zawiedziona, bo myślałam, że już pierwszego wieczoru będziemy siedzieć i rozmawiać, i zadam mu wszystkie kłębiące mi się w głowie pytania, a przede wszystkim dowiem się, na czym stoję. Jednak pomyślałam, że dobre i to, że jutro przyjedzie, przecież niczego mi nie obiecywał. Gdyby mnie zostawił jutro samą, nie wiem, co bym zrobiła. Nie wiedziałabym od czego zacząć. Nie umiałabym nawet zorganizować wyjazdu do masajskiej wioski.
Dzienniki afrykańskie
14 września 1994
Hotel Oriental Palace, do którego przyjechałam, jest w stylu angielskich hotelików na peryferiach, jakie znamy ze starych filmów. Widać ślady dawnej elegancji, jednak upływ czasu odcisnął na pięknych wnętrzach swoje piętno.
Ubawił mnie windziarz, którego dziś spotykałam kilka razy, jeżdżąc z recepcji do pokoju i znowu na dół. Do jego obowiązków należy naciskanie przycisku windy. Był ubrany nienagannie w biały uniform ze złotymi guzikami i białe rękawiczki. Bałam się wyjść z hotelu, ponieważ wszędzie straszyli mnie, że Nairobi jest bardzo niebezpiecznym miastem, że trzeba uważać na dokumenty, aparaty fotograficzne, kamery i inne wartościowe rzeczy. I tak przez cały dzień zbierałam się na odwagę – już miałam wyjść na zewnątrz, ale po chwili wahania wracałam na górę. Tak się poznaliśmy z windziarzem o imieniu Farah. On otwierając windę za każdym razem uśmiechał się szeroko i mówił: „Jambo Madame Dorota. How are you?”. Ja mu odpowiadałam że OK, za każdym razem coś więcej dodawaliśmy do naszej rozmowy i tak miałam pierwszego znajomego. Cały dzień spędziłam w hotelu, ponieważ nie wiedziałam, czy mam wyjść z kamerą i aparatem czy bez. Jeśli z kamerą, to gdzie ją ukryć? Ale ukrywać kamerę? To bez sensu. Chciałam filmować każdy szczegół.
Dowiedziałam się, że właścicielem hotelu jest Hindus. To nieco poprawiło mi humor – w hotelowej restauracji serwowali moją ulubioną kuchnię indyjską Bufet bez ograniczeń. Łakomstwo było silniejsze ode mnie. Zjadłam potrójną porcję. Świetne ostre aromatyczne przyprawy. Kolendra znana mi z odwiedzin w hinduskich restauracjach. Nigdy nie jadłam niczego z dodatkiem kolendry w polskim domu.
Tak minął mój pierwszy dzień na Czarnym Lądzie.
Rano zjedliśmy razem z Lekolim śniadanie w hotelu. Lekoli nie zadawał mi zbyt wielu pytań, więc musiałam zacząć od wyjawienia mojego planu pobytu. Opowiedziałam, że marzę o tym, by pojechać tam, gdzie nie jeżdżą turyści, wynająć samochód i pojechać z nim w najdziksze miejsca. Chciałam, aby mnie zabrał do wioski masajskiej na kilka dni.
– Ale ja muszę jechać na safari z turystami – powiedział. – Jeśli chcesz, aby Dick dał mi wolne, to musisz z nim porozmawiać.
Zaraz po śniadaniu poszliśmy do biura firmy Safari Camp na rozmowę z Dickiem Hedgesem. Lekolii szedł z przodu, w ogóle nie oglądając się, czy idę za nim. Przechodził pewnie przez ulice, a ja ledwo umykałam przed pędzącymi samochodami. W Nairobi nie wiadomo, jaki jest porządek na jezdni, piesi przeciskają się po prostu między autami.
Byłam poirytowana, że Lekoli tak obojętnie prowadzi mnie przez miasto i nie zwraca na mnie w ogóle uwagi. Przecież w tłumie mogłabym się zgubić, poza tym jestem kobietą do cholery! Na szczęście wysoki na dwa metry Lekoli był widoczny nawet z dużej odległości. Nie traciłam go z oczu.
Kiedy doszliśmy wreszcie do biura, byłam spocona tak, jakbym wyszła spod prysznica i nie zdążyła się wytrzeć. Upał dawał się we znaki. Weszłam do gabinetu Dicka. Chciałam od niego wynająć samochód i poprosić, aby zwolnił Lekoliego na kilka dni.
Dick, Anglik około siedemdziesiątki, ubrany był w kamizelkę z mnóstwem kieszonek i koszulę khaki, jak na speca od safari przystało. Największe wrażenie robiły jego białe jak mleko czupryna i broda. Wyglądało to tak, jakby Hemingway przerwał na chwilę pisanie Śniegów Kilimandżaro i przyszedł łaskawie pogadać z natrętną wielbicielką. Mówił przy tym taką angielszczyzną, że ze swoim kursowym angielskim miałam nie lada kłopot, aby go zrozumieć. Jednak udało się! Rozmowa była krótka. Nie ukrywam, że myślałam, iż będzie milszy dla mnie, białej turystki. Ale jak widać starzec, który przybył do Afryki z korpusem sanitarnym pod koniec II wojny światowej odwykł już od konwenansów.
Zapytał, gdzie chcę jechać z Lekolim, a gdy wymieniłam miejsca: Maralal, Marsabit, Lodwar, Garissa, Lamu… powiedział, że tam nie jeżdżą turyści. Jeśli jednak ciekawią mnie te miejsca to on się zgadza. ale z wyjątkiem wyspy Lamu:
– Wiesz, jak chcesz to jedź sama, Lekoli jest moim najlepszym kierowcą i nie chciałbym go stracić! Jeśli chcesz, bierzcie samochód na dziesięć dni, ale na Lamu nie wolno wam jechać, droga jest niebezpieczna. Wiem, że Lekoli da sobie radę z dzikimi zwierzętami, ale z Somalijczykami, którzy tam napadają, nie. Rozmowa skończona. – Wstał i podał mi rękę na pożegnanie.
Z biura udało mi się wysłać krótki faks do domu – że żyję i mam się dobrze.
Wróciliśmy z Lekolim do hotelu. Z wielką rozkoszą wypiłam zimne piwo Pilsner na tarasie hotelu Greton. Było jak balsam na rozgrzane od upału ciało i koiło zmęczenie po szybkim marszu przez miasto, niemalże w pogoni za Lekolim. Piwo świetnie gasiło pragnienie, jednym duszkiem wypiłam pół butelki. Lekoli też wypił, po czym przeciągle beknął bez skrępowania.
Co za maniery, i to przy kobiecie!, pomyślałam. Ale niespodziewanie to on dał mi lekcję dobrych (afrykańskich) manier:
– Dorota, nie możesz się tak ubierać, jak dziś, na ulicach Nairobi. Jeśli będziesz miała krótkie szorty albo spódnicę taką, że widać ci kolana, to kiedyś ludzie rozbiorą cię do naga, będą się śmiać, a ty będziesz musiała zupełnie nago wrócić do hotelu. To jest prowokujące. Tak się nie robi. Nie ubieraj się tak, proszę…
Zakończył trochę łagodniejszym tonem.
– Dziś miałaś szczęście, że szłaś ze mną, ale wstydziłem się za ciebie.
Zrobiło mi się strasznie głupio, ale przyjęłam krytykę i przeprosiłam. Cóż, dzień bez nauki to dzień stracony. Teraz przynajmniej wiedziałam, co mam robić, żeby nie musieć go gonić po mieście.
Umówiliśmy się na siódmą rano na śniadanie. O świcie mieliśmy wyruszyć na północ.
Dzienniki afrykańskie
16 września 1994
Wzięłam się w garść i poszłam na spacer. Jednak bez kamery. Nie wiedziałam, jak się zachować, co mnie czeka. Może mnie porwą? A na pewno obrabują. W recepcji powiedziałam, że wychodzę na spacer. Czekałam na reakcje. Nikt nie oponował, jednak recepcjonista zapytał, czy zostawiłam wszystkie wartościowe przedmioty w sejfie. Tak więc wyszłam bez niczego, nawet bez pieniędzy.
Pierwszy obraz. Czarna kobieta awanturuje się z mężczyzną na środku głównej ulicy, po której pędzą samochody. On ją okłada drewnianą pałką po głowie. Wydzierają się na siebie, wymachując pięściami. Ja nie rozumiem ani słowa w suahili. Nagle ona coś wyjmuje spod sukienki i szaleńczo tym potrząsa. To coś wygląda jak szmata. Ale nie, nie wierzę własnym oczom – to kilkumiesięczne dziecko! Kobieta trzyma dziecko za nóżkę. Potem sadza je na środku jezdni i podbiega do mężczyzny. Dziecko siedzi, obok przejeżdżają samochody, wokoło pełno gapiów, większość rozbawiona. Po chwili kobieta podchodzi do dziecka, chwyta je za rączkę i ciągnie po jezdni. Zatrzymuje się samochód. Ona sadza dziecko na masce tego samochodu i znowu biegnie za mężczyzną, wygrażając pięścią.
Zebrało mi się na wymioty. Rzuciłam się w stronę dziecka, aby je zabrać. To był odruch. Ktoś mnie zatrzymał i powiedział: „Don’t do it. She can bit you”. Zawróciłam.
Odeszłam, ponieważ nie mogłam dłużej patrzeć na to, co się działo. Przewidywałam najgorsze. Nie wiem, o co chodziło, i nie wiem, jak się to skończyło. To było przerażające i smutne.
W drodze do Baringo
Następnego dnia, 3 marca 1995 roku, obudził mnie potworny ból brzucha. Stres, który od dawna czułam i który przez długie miesiące udawało mi się stłumić albo zracjonalizować, wziął górę i eksplodował z wielką siłą. Tak naprawdę bałam się tej wyprawy od samego początku, od chwili, gdy zabukowałam bilet. Bałam się każdego dnia, ale codziennie odsuwałam od siebie lęk. Zgromadziałam w sobie taki ładunek napięcia, że nie byłam pewna, czy uda mi się go opanować.
Po raz nie wiem który zadałam sobie pytanie, czy przypadkiem nie jestem szalona, ale tym razem nie starczyło mi sił, żeby sobie jeszcze raz powiedzieć, że wiem, co robię i że tego chcę. Źródło mego panicznego lęku było na wyciągnięcie ręki. Afryka była za ścianą i właśnie miałam się w niej zanurzyć z factem, którego kompletnie nie znam, który nie bardzo ma ochotę ze mną rozmawiać i który być może przez pół roku korespondował ze mną z pomocą jakiegoś „writera”.
Wypuściłam się sama do Afryki, daleko od znanego mi świata. Na kontynent, o którym nie mam pojęcia. Do kraju, gdzie nikogo nie znam. Jeśli coś mi się stanie, to nikt nie będzie nawet o tym wiedział. A jak zasłabnę teraz w pokoju, to nikt się mną nie zainteresuje. Może znajdą mnie martwą po kilku dniach?, myślałam zdenerwowana.
Kiedy stąd wyjedziemy nie będę w stanie przekazywać wiadomości do Polski. Nikt nie będzie widział, gdzie jestem, co robię, kogo spotkałam… Zniknie jakikolwiek ślad po mnie. Co będzie z moimi dziećmi, jeśli tu coś mi się stanie?
Nie jestem cholerną białą Masajką, nie odbiło mi na punkcie mężczyzny ubranego w koraliki i kraciasty koc. Chcę poznać Afrykę za wszelką cenę, ale boję się tego wszystkiego jak diabli. No i jeszcze Lekoli, który traktuje mnie niemal jak powietrze. Liczyłam na to, że może jako kobieta będę mieć fory, bo może „poczuje się”, „stanie na wysokości”. Nic z tego. Gdybym była facetem, byłoby sto razy lepiej! Miałby z kim pogadać, byłby ktoś, kogo traktowałby poważenie. A tu kobieta! Co z tego, że biała. Baba to baba.
Dostałam biegunki. Oblewałam się potem, mimo że w nocy nie było gorąco. Z nerwów krążyłam po pokoju, aż w końcu poczułam, że zaczyna mnie nękać klaustrofobia. Uznałam, że muszę wyrwać się z tych czterech ścian, z klatki własnego strachu. Postanowiłam iść na śniadanie kilka minut po szóstej.
W restauracji jeszcze nie było śniadania, ale miły kelner w białym garniturze jak z czasów kolonialnych, zapytał, czy może coś dla mnie zrobić. Poprosiłam o herbatę.
Kelner przyniósł herbatę w srebrnym dzbanku, w drugim, też srebrnym, mleko. Postawił przede mną filiżankę i nalał mleko. Zrobił to, zanim zdążyłam powiedzieć, że chciałam czarną herbatę. Taki kenijski zwyczaj – herbatę zawsze pije się z mlekiem.
– Źle się czuję, chciałam gorzką herbatę, bez mleka – powiedziałam.
Kelner z uśmiechem na ustach przeprosił mnie i zabrał filiżankę, a po chwili przyniósł czystą. Nalał mi ponownie, tym razem tylko herbatę. Zapach naparu był cudowny, orzeźwiający. Herbata była cierpka i aromatyczna. Trudno to porównać do czegokolwiek, bo była to po prostu herbata, tyle że wyhodowana, zebrana i przygotowana właśnie w Kenii. Kenia jest jednym z największych na świecie eksporterów herbaty. Tak więc była to herbata „z samych źródeł”, takiej nie znajdzie się w Europie.
Poczułam się lepiej, głównie dzięki temu, że znalazłam się wśród ludzi. Życzliwość i uśmiech kelnera działały na mnie jak balsam. Od razu było mi raźniej. Pomyślałam, że jednak nie jestem sama i może mój los nie jest im tak bardzo obojętny. Piłam herbatę, przyglądając się pracy kelnera. Wycierał srebrne sztućce i rozkładał na stołach. Potem przygotował bufet. Na stół po kolei wjeżdżały półmiski i owoce. Nie myślałam już o niczym, patrzyłam jak kelner spokojnie wykonuje swoją pracę.
Po godzinie przyszedł Lekoli. Byłam już w całkiem dobrym stanie i nawet miałam ochotę coś zjeść.
– Jak się masz Dorota? – zapytał. – Spałaś dobrze?
– Nie, źle – powiedziałam.
Zjadłam parówki, ale mi w ogóle nie smakowały. Nie wiem, jak można to jeść. Są zupełnie inne niż polskie. Jakieś takie twarde, w grubej skórze, dziwnie pachną. Za to owoce – pycha. Lekoli namówił mnie na papaję. Jest doskonała na problemy z żołądkiem.
Lekolii miał już samochód i zaraz mieliśmy wyjeżdżać. Z trudem dokończyłam śniadanie, bo brzuch znów zaczął mnie boleć.
– Gdzie dziś jedziemy? – zapytałam.
– Dick dał nam samochód tylko na cztery dni, bo potem mam pracę. Jadę na safari trakiem. Dziś pojedziemy do Baringo. Tam jest jezioro. Pokażę ci ciekawe rzeczy. Potem, jak wrócimy, ułożymy dalsze plany. Wszystko zależy od tego, ile Dick da mi wolnego.
Dzienniki afrykańskie
17 września 1994
Dziś odwiedziłam posiadłość Karen Blixen. To cel mojego przyjazdu do Kenii, nie mniej ważny niż wyjazd na prawdziwe safari. Dom Karen to piękne miejsce – budynek z kamienia, pokryty czerwoną dachówką, z podcieniami i koronkowymi firankami, otoczony wspaniałymi roślinami. Palmy, bugenwille, hibiskusy. Piękne miejsce, kojąca cisza i śpiew ptaków. Usiadłam przy stole zrobionym z kamienia młyńskiego i spojrzałam przed siebie. Na horyzoncie widać góry Ngong. Tak sobie je wyobrażałam, Blixen opisała go po mistrzowsku. Wnętrze domu sprawia wrażenie zamieszkałego, pełnego życia, jakby nadal jego gospodynią była Karen. Czułam zapach drewna. Przedmioty i ubrania leżały tak, jakby mieszkańcy dopiero co je zostawili, jakby wyszli i zaraz mieli wrócić. Niestety Karen wiele rzeczy sprzedała lub oddała i pamiątek po niej jest niewiele. Widziałam zegar z kukułką, który tak bardzo zadziwiał Kamante i kikujskich pastuszków. Sądzili, że kukułka jest żywa. Patefon, z którym Karen i Denis jeździli na safari i słuchali Mozarta. Utkwił mi w pamięci piękny koronkowy obrus na stole w jadalni. Sypialnia – białe meble, na krześle ubranie Karen, w którym jeździła na safari. Bryczesy, beżowa wyblakła koszula, kapelusz z korka i wysokie ciemne oficerki. Zamyśliłam się. Zaczęłam marzyć o takim spokojnym domu. W ogrodzie poza wieloma egzotycznymi roślinami i kwiatami przepięknie pachnie maciejka. Zerwałam ją, ususzę i będę jej strzec, to najważniejsza pamiątka z Afryki.
Po śniadaniu poszłam zabrać z pokoju rzeczy na podróż. Pieniądze zdeponowałam w recepcji, nie chciałam ich wozić ze sobą. Zabrałam tylko część.
Długo nie mogliśmy wyjechać z Nairobi, były korki, kierowcy trąbili bez opamiętania. Nie wiem, jak można się poruszać w tym tłumie, bez zasad ruchu, gdzie każdy wpycha się po prostu na chama.
Wyjechaliśmy w końcu z miasta, od północnej strony. I nagle wszystko się zmieniło. Miejski chaos i zamieszanie przeszły w sielankowy, prowincjonalny spokój. Kolejne wioski, czerwona ziemia, kobiety z koszami na głowach opasane kolorowymi chustami. Kiedy odjechaliśmy już około stu kilometrów od Nairobi, Lekoli wjechał w boczną drogę, skręcił w busz i zatrzymał samochód.
– Poczekaj – powiedział, wyskoczył z samochodu i poszedł prosto przed siebie.
Zniknął gdzieś w buszu i na jakiś czas straciłam go z oczu. Osłupiałam. Liczyłam każdą sekundę, kiedy go nie było. Po dłuższej chwili wyszedł z krzaków. W ręku niósł długą gałązkę.
– Co to jest ? – zapytałam.
– To jest toothbrush – powiedział.
Potem poobrywał drobne boczne gałązki, połamał to, co mu zostało, na krótsze kawałki. Każdy był długości i grubości ołówka. Po chwili ruszyliśmy, a Lekolii ogryzał jeden patyk z kory. Kiedy odsłonił się miąższ, zaczął go zgniatać zębami trzonowymi. Gryzł ten patyk, obracając go dookoła w ręku. Po kilku minutach na końcu powstało coś w rodzaju pędzla. I wtedy Lekoli zaczął opowiadać.
Wyjaśnił dokładnie, jak używa tej toothbrush. Gałązki pochodzą ze specjalnych drzew liściastych. Jest ich kilka odmian. Najlepsze są w okolicy Baringo. Zawierają soki lecznicze i wybielające oraz antybiotyki. Lekoli nie używa pasty i szczoteczki jak my. Każdy Masaj czyści zęby za pomocą gałązki. Czyszczenie zabiera rankiem co najmniej godzinę. Jest to codzienny rytuał. Siada sobie taki Masaj na sawannie, kiedy jego krowy i kozy się pasą, i czyści zęby. Im dłużej, tym lepiej. Ma czas, więc czyści zęby czasem wiele godzin. Lekoli czyści zęby, kiedy jedzie samochodem. Masajowie mają białe jak śnieg zęby, to zasługa tych właśnie metod.
Lekoli pochodzi z plemienia Samburu. Mówił, że są to właściwie te same plemiona co Masajowie. Jakby doskonalsza ich odmiana, podkreślił. Mają inną świętą górę, ale poza tym nie ma większych różnic w wierzeniach. Język ten sam, stroje te same, zwyczaje te same. Masajowie i Samburu nazywają się braćmi. Dobrze widziane jest, aby kojarzyły się małżeństwa z obu plemion. Samburu jednak są silniejsi, więksi i bardziej odważni. No jasne…
Lekoli podał mi jeden patyk. Obgryzłam, zmiażdżyłam koniec i zaczęłam czyszczenie, cały czas przyglądając się, jak on to robi, i naśladując go. Szczotkowałam zęby od góry do dołu. Rzeczywiście zaczęły robić się gładkie. Jechaliśmy, nie rozmawiając, zajęci „myciem” zębów. Gdyby mi ktoś powiedział, że to będzie jedno z pierwszych bezpośrednich doświadczeń Afryki w moim życiu, nie uwierzyłabym mu.
Noc nad jeziorem
Przejechaliśmy kilkaset kilometrów i nie zamieniliśmy słowa na temat naszych „planów” ani jak to się stało, że jedziemy razem i czego oczekujemy po tej podróży. W ogóle niemal zupełnie nie rozmawialiśmy.
Kiedy byliśmy około pięćdziesięciu kilometrów od Nakuru, a więc jakieś sto kilometrów od Baringo, Lekoli powiedział, że musimy zawrócić. Jeśli złapie nas noc na sawannie, możemy mieć kłopoty.
– Noc spędzimy w moteliku – dodał.
Zawróciliśmy do Nakuru i zatrzymaliśmy się w Steam Hotel. Nocowałam tam już kilka miesięcy wcześniej, w trakcie pierwszego wyjazdu do Afryki. Spotkaliśmy kelnera, który mnie wtedy obsługiwał, podobnego do Freda Astaire’a. To to był taki „czarny Fred Astaire”. On też mnie pamiętał. Poza tym co chwilę ktoś podchodził do Lekoliego, witał się z nim, potem ze mną. Nigdy nikt nie podał mi ręki jako pierwszej.
Po godzinie miałam wrażenie, że wszystkich już znam. Zjedliśmy dobrą kolację w… restauracji chińskiej. Cóż, dla Kenijczyków to rarytas, ale ja akurat nie po to przyjechałam do Afryki. Wypiliśmy po jednym piwie i poszliśmy spać.
Pokoje mieliśmy obok siebie. Lekoli odprowadził mnie do drzwi po czym odszedł. Chyba wrócił do znajomych. Łazienka była skromna, na szczęście po kilku minutach woda z kranu zaczęła lecieć gorąca. Taki gorący prysznic po podróży to prawdziwe ukojenie. Nawet w Afryce. Tym bardziej, że to Nakuru jakieś zimne jak na Afrykę.
Leżąc w łóżku zastanawiałam się, jaki właściwie jest Lekoli. Czy mogę tak całkowicie mu ufać. Jedyną rekomendacją był fakt, że pracował w szanowanej firmie u Anglika. Nic więcej, żadnych informacji. Na razie Lekoli wiedział o moich planach tyle, że chcę zobaczyć wszystko… bez planów. Chciałam odwiedzić miejsca, gdzie nie było „białych”, nauczyć się podchodzenia do zwierząt, rozpoznawać ich tropy i zapach i banalnie: odróżniać geparda od lamparta. Jeść mięso kozy, pić krew z mlekiem, spać w chacie masajskiej, pchać samochód w błocie. Chciałam zobaczyć tak dużo, jak to tylko możliwe.
Umówiliśmy się, że ja płacę za nasze noclegi, jedzenie i paliwo. Lekolii miał mi pokazać Afrykę prawdziwą – nie tę dla turystów. Ja starałam się chłonąć wszystko jak najintensywniej.
Rano o dziewiątej spokojnie zjedliśmy śniadanie. Zamówiliśmy też prowiant na drogę – pieczonego kurczaka na tak zwany lunchbox i wyjechaliśmy. „Fred Astaire” zapraszał nas, abyśmy w drodze powrotnej też się u nich zatrzymali, obiecywał, że dam nam najlepszy pokój gratis i uśmiechał się znacząco. Zaczęło do mniemnnie docierać, że dla nich biala kobieta i czarny mężczyzna to musi być para. Trudno, nie zamierzałam tym sobie zaprzątać głowy.
W drodze nad jezioro Baringo zatrzymaliśmy się nad jeziorem Bogoria. To miejsce jest siedliskiem pięknych różowych flamingów. Słynie także z licznych gorących gejzerów. Turyści odwiedzający to miejsce, cieszą się jak dzieci, gotując jajka w gejzerach (właściwie obok gejzerów – kładą jajka na kamieniach otaczających gejzer lub w garnuszku; para wodna i gorąca woda robią resztę). Zjadają tak ekologiczny posiłek na miejscu.
Lekolii pojechał boczną drogą. Powiedział, że mi coś pokaże. Gdy zjeżdżaliśmy z góry, zobaczyłam gaj akacji. Wyglądało to tak, jakby ktoś otworzył tysiące zielonych parasoli, jeden przy drugim. Byłam oczarowana, zachwycona. Cieszyłam się, że Lekolii zechciał mi to pokazać. Pierwszy raz podziwiałam taki widok.
Dzienniki afrykańskie
19 września 1994
Droga nagle stała się monotonna. Niespodziewanie krajobraz przemienił się w surowy, pozbawiony roślinności. Tylko kamienie i niekończąca się przestrzeń. Kamienie, kamienie, kamienie… czarna, wulkaniczna pustynia. Kierowca nie przekraczał prędkości dziesięć kilometrów na godzinę, ponieważ na kamieniach mocno kołysało, trudno było to wytrzymać. Na horyzoncie widać było wulkaniczne szczyty.
Gdy ujrzeliśmy turkusowe wody jeziora Turkana, do brzegu i do końca naszej drogi były jeszcze dwie godziny. Przy drodze rosły drzewa szarego koloru, w niczym nie przypominające zielonych, żywych roślin. Wyglądały jak kamienne posągi.
Po kilku godzinach, jadąc bardzo dziurawą drogą, dotarliśmy nad jezioro Baringo. Lekoli chciał, abyśmy tego samego dnia popłynęli na wyspę na jeziorze. Jednak okazało się, że ostatnia łodź odpłynęła o czternastej i trzeba czekać do jutra. Pozostało nam poszukać noclegu na brzegu. Pojechaliśmy do baru tuż nad brzegiem jeziora. Lekoli poszedł zapytać, czy mają wolne pokoje. Po chwili przyszedł i powiedział, że będziemy spać w tym barze. Mają pokoje, a zrobiło się już późno.
Postanowiliśmy coś zjeść, zanim pójdziemy spać. Mogli nam zaproponować jedynie pieczonego kurczaka. Zamówiliśmy całego i piwo. Lekoli oczywiście zaraz napotkał znajomych, którzy znali jego wioskę w Marsabit, więc mieli o czym rozmawiać.
W barze byli tylko mężczyźni i wszyscy mnie obserwowali, ale czułam się całkiem swobodnie. W telewizji był mecz i oczywiście, jak to w Afrycie, z tego powodu panowało niezwykłe podniecenie. Czekanie na kurczaka przedłużało się. Zapytałam obsługującą nas kobietę, kiedy będzie kolacja. Ona w języku suahili coś powiedziała do Lekoliego i zaczęli się śmiać.
– Dlaczego się śmiejecie? – zapytałam.
– Kurczaka dopiero złapali, bo wcześniej uciekł do wsi. Ale już – dodał – chicken is coming.
Jak się okazało, kurczak faktycznie gdzieś się zapodział i dlatego długo to wszystko trwało. Z pewnością tyle, ile trwa cały mecz. Zaczynałam zasypiać nad stołem. Lekoli delikatnie mnie szturchnął i powiedział, że nie wypada tak zasypiać, kobieta tak nie może i lepiej będzie, jeśli pójdę poleżeć w pokoju, a jak jedzenie będzie gotowe, to on po mnie przyjdzie.
Pokój był malusieńki, mieściło się w nim tylko jedno łóżko i krzesło. Nad łózkiem była moskitiera. Położyłam się w ubraniu. Łazienki jakoś nie mogłam znaleźć. Zasnęłam.
Po jakimś czasie obudził mnie smakowity zapach kurczaka. Otworzyłam oczy. W ciemnościach siedział Lekoli z tacą na kolanach. Patrzył na mnie, ale w ogóle nie próbował mnie budzić. Czekał. Zapaliłam lampkę nad łóżkiem. Kurczak był nietknięty. Lekoli podał mi w misce wodę do umycia rąk. Zaczęłam jeść, dopiero wtedy Lekoli sięgnął po kawałek mięsa. Kurczak był smaczny, dobrze upieczony, mięso nie było ani suche, ani tłuste. Jadłam, zasypiając. Głowa opadała mi na poduszkę. Lekoli zaczął więc podawać mi kawałki kurczaka wprost do ust. Więcej nie pamiętam. Zasnęłam.
Wyspa Zakochanych