Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dom po drugiej stronie lustra

Dom po drugiej stronie lustra

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-290-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dom po drugiej stronie lustra

Dom po drugiej stronie lustra to nie tylko oczywiste nawiązanie do słynnej Alicji w Krainie Czarów. Autorką powieści jest Vanessa Tait, prawnuczka pierwowzoru Alicji, czyli Alice Liddell, dla której Lewis Carroll napisał słynną powieść. W głównej roli występuje tu jednak nie Alicja, a Maria – typowa kobieta schyłku epoki wiktoriańskiej, która hołduje kodeksowi moralnemu, nie ma wielkich wymagań wobec świata, a praca nie przynosi jej satysfakcji.

Maria ma 28 lat i choć uchodzi za starą pannę, bardzo pragnie wyjść jeszcze za mąż. Życie tej prostej, niezbyt sympatycznej i nudnej guwernantki, która nie przepada za dziećmi, nabiera kolorów, kiedy podejmie pracę u nader dziwacznej rodziny dziekana Liddella. Jego elegancka, wesoła żona, osobliwy wielebny Dodgson i trzy dziewczynki – Ina, Edyta i Alicja Liddell przewrócą jej życie do góry nogami. Nagle kobieta trafia do świata wyższych sfer, o którym do tej pory mogła usłyszeć jedynie od plotkujących sąsiadek swojej matki.

Guwernantka kompletnie nie rozumie tego świata. To, co widzi, jest dla niej niepojęte. Nawet jeśli chciałaby stać się taka jak jej pracodawcy, doskonale zdaje sobie sprawę, że niełatwo będzie jej odmienić własne, pełne konwenansów i dewocyjnej religijności, życie.

Książka ukazuje się w 150-rocznicę wydania „Alicji w Krainie Czarów”.

Kontrowersyjna historia powstania "Alicji w krainie czarów" okazała się fascynującą opowieścią o skrywanych uczuciach, zazdrości i ambicji. Lektura obowiązkowa!

Paulina Surniak, www.miastoksiazek.blox.pl

Lewis Carroll byłby dumny – prawnuczka jego ukochanej Alicji napisała książkę, stanowiącą klucz do Krainy Czarów.
Tym razem po drugiej stronie lustra znajdujemy prawdziwy dom, w którym Lewis Carroll poznaje i adoruje Alicję – bohaterkę jego nieśmiertelnej książki.
Lustro to granica naszej racjonalności – zakochana w pisarzu guwernantka Alicji jego opisuje fascynację dziewczynką, dla której Lewis Carroll stworzył Krainę Czarów.

Daniel Wyszogrodzki

Polecane książki

Mama Mallory zmarła piętnaście lat temu. Mimo to ostatnie słowa wypowiedziane przez ojca tuż przed śmiercią w pośpiesznej rozmowie telefonicznej były jasne: „Znajdź… matkę”. Poczucie wstydu i zagubienia trzymało Mallory Davis z dala od domu przez ostatnie piętnaście lat. Kiedy jednak ojciec ginie w ...
Jak ważne jest żywienie w trakcie leczenia nowotworu.Dieta nie jest zróżnicowana zależnie od rodzaju nowotworu, ale uzależniona od objawów, jakie występują w trakcie leczenia. Przy chemioterapii jest to najczęściej: jadłowstręt, nudności, brak apetytu, zaparcia. Przy radioterapii jest nadwrażliwość ...
Kolejna intrygująca powieść autorki wychwalanej przez José Saramago i Rosę Montero oraz zagraniczną krytykę, i uwielbianą przez rzesze czytelników na całym świecie. Mary Lohan, Marilé Lauría lub María Elena Pujon – trzy różne tożsamości, trzy wcielenia tej samej kobiety – wraca na przedmieścia Buen...
Nieoficjalny poradnik do gry Hitman zawiera przede wszystkim bardzo szczegółowy opis przejścia wszystkich dostępnych misji (kontraktów). Każde zadanie rozłożone zostało przez nas na czynniki pierwsze. Omówienie misji rozpoczyna się zawsze od zaprezentowania wysokiej jakości mapy, na której zaznaczon...
Zbiór „Kodeks spółek handlowych. Orzecznictwo” zawiera ponad 440 orzeczeń polskich sądów powszechnych, a zwłaszcza SN oraz sądów administracyjnych, a także TK.W publikacji przedstawiono poszczególne judykaty zgodnie z systematyką tej ustawy. Niniejszy Zbiór zawiera starannie opracowane stanowiska są...
Każda historia ma dwie strony. Pierwszą, przedstawioną światu. I tę drugą. Prawdziwą. Tę, która ma znaczenie. Siedemnastoletni zbuntowany i gburowaty Toby Page jest samotny. Nie ma rodziny. Przyjaciół. Pracuje dorywczo, w ten sposób zarabia na własne utrzymanie i dach nad głową. Każdego dnia walcz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Vanessa Tait

 

 

 

 

 

 

 

Vanessa Tait

 

 

Przekład

Krzysztof Cieślik

Klementyna Wohl

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Looking Glass House

 

Published in hardback in Great Britain in 2015 by Corvus,

an imprint of Atlantic Books Ltd.

Copyright © Vanessa Tait, 2015

 

Copyright © for the Polish translation

by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2015

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2015

 

 

Redaktor prowadząca: Monika Długa

Redakcja: Malwina Błażejczak

Korekta: Paulina Wierzbicka

Projekt okładki: Ewa Kucharska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2015

 

eISBN 978-83-7976-290-3

 

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

 

Oczekiwania związane z przyjęciem były o wiele większe niż sama impreza; pokój muzyczny wypełniało napięcie. Bezustannie słychać było dzwonek do drzwi, a chłopcy posyłani przez właściciela winnicy przynosili skrzynie z winem i słodkim kanaryjskim chardonnayem, by potem układać je głośno jedne na drugich na kredensie. Służąca sporo czasu spędziła na kolanach przy kominku, dopóki ogniste kule buchające z piecyka nie zaczęły odbijać całego pokoju w rozedrganej miniaturze. Stół zagracony był srebrnymi kasetkami, pani Liddell haftowała postać kupidyna, a skórzany fotel dziekana zapadał się pod ciężarem naukowych rozpraw. Tego wieczoru pani Liddell wydawała komendy zza jego biurka.

Na kredensie stanęła wielka waza z ponczem, w którym dryfowały kawałki pomarańczy i cytryn. Obok wazy były zimne przekąski: tarta z ozorkami falującymi na powierzchni niczym wzburzone, różowe morze, minaret z nadziewanych skowronków w kieszonkach oraz trzy wieżyczki trzęsącej się galarety z krewetkami.

Z góry docierał odgłos kroków. Przez sufit i w dół, schodami. Gdy tylko otworzyły się drzwi, płomienie świec zamigotały, a zdobiący tapetę bluszcz zakołysał się. Do środka weszła kobieta, popychając przed sobą trzy dziewczynki. Ona sama ubrana była na czarno, dziewczynki zaś w bieli i każda z nich trzymała w ręku kosz z kwiatami.

– Jesteśmy w dżungli, patrzcie na tapetę! Rusza się! – zawołała Alicja.

– W Anglii? – odparła guwernantka. – Choć właściwie trudno sobie wyobrazić coś bardziej odległego od dżungli niż przyjęcia twojej matki. Niczego nie dotykajcie. – Maria już na piętrze zaczęła wydawać polecenia i nadal nie wychodziła z roli. – Nie dotykajcie, nie pogniećcie sukienek. Ręce przy sobie. Nie bawcie się! Zwłaszcza włosami. Odzywajcie się tylko wtedy, kiedy ktoś sam się do was zwraca. Dbajcie o wygląd. Bądźcie miłe.

Dziewczynki ustawiły się przed guwernantką. Trzy głowy, jedna obok drugiej, wedle wzrostu. Ina, która miała trzynaście lat, była najładniejsza; jej naturalnie proste włosy skręcono i związano do tyłu fioletowymi wstążkami. Dziesięcioletnia Alicja nosiła fryzurę z prostą grzywką i wyraźnym przedziałkiem na środku. Edyta, najmłodsza z nich, miała lat dziewięć i rude, kręcone włosy do ramion. Maria schyliła się, żeby założyć jej za ucho jeden z loków. Edyta była nieśmiała; nie powinna chować się za włosami.

Maria tak długo rozczesywała swoje pukle, aż krew odpłynęła jej z nadgarstków, a kosmyki opadły na kark lśniącą kaskadą. Potem zebrała je w gruby ogon i upięła w kok. W lustrzanym odbiciu widać było, że w ustach ma mnóstwo spinek. Dzięki nim uformowała fryzurę, a następnie umieściła pozostałe wokół, tak by żaden kosmyk nie mógł się uwolnić. Zabezpieczyła wszystko dużymi spinkami, żeby upięcie dobrze się trzymało. Użyła klipsów, by ciasno związane włosy mieć pod kontrolą. Na koniec uszczypnęła się w policzki tak mocno, że łzy napłynęły jej do oczu.

Ogień buchnął, strzelając iskrami, a w powietrze wzbił się zapach goździków i dymu. Kołnierz nowej sukni Marii zdążył już się skurczyć. Obróciła głowę w drugą stronę, żeby sobie ulżyć, ale mimo to wpijał jej się w szyję.

Drzwi otworzyły się znów na oścież, powodując przeciąg, i do pokoju wkroczyła matka dziewczynek w feerii szkarłatu: we włosy na całej długości powpinane miała rubiny, szyję zaś zdobiły diamenty, odbijające światło w całym pokoju.

– Moje kochane, moje najsłodsze, wyglądacie olśniewająco! – Pani Liddell przycisnęła rękawiczki do swych piersi. – Jestem z was taka dumna! Teraz wszystkie będziecie bardzo, bardzo grzeczne, prawda? Dla mnie, dla waszej mamusi. Och, panno Prickett, proszę nie stać obok przystawek, nie jest to odpowiednie tło dla dziewczynek. Za dużo tu różu. Proszę stanąć przy komodzie.

Maria zarumieniła się.

– Tak, proszę pani.

Pod szorstkim materiałem sukien dzieci wydawały się wątłe niczym ptaszki.

 

– Są już pierwsi goście, słyszałem powóz – powiedział dziekan Liddell, wkraczając do pokoju i otrzepując sobie rękawy. – A spodziewałem się jeszcze chwili spokoju. – Stanął tuż obok żony, ściskając w irytacji długie palce wystające spod mankietów marynarki.

Zabrzęczał dzwonek. Maria wzięła głęboki wdech. Fiszbiny gorsetu ścisnęły jej żebra. Teraz się zacznie, pomyślała. Jej życie.

– Pan i pani Farquar – rozległ się głos kamerdynera.

Do tej pory życie Marii nie było takie, jak się tego spodziewała albo jak mogłaby oczekiwać po lekturze pewnych książek. Teraz jednakże wzięto ją na posadę do najbardziej prestiżowego domu w Oksfordzie, jej życie zaś miało nabrać znaczenia i ruszyć z miejsca, od razu z kopyta. To przyjęcie było właśnie zapowiedzią owych zmian.

Diamenty, które zwisały z uszu pani Farquar, były na tyle ciężkie, że omal ich nie rozerwały. Pan Farquar w przyciasnej marynarce wyglądał jak tłusty, świecący żuk w skorupie.

Maria zacznie od dziś poznawać zupełnie innych ludzi, może już od tej chwili. Może – myślała o tym całą noc, dopóki nie zdołała wreszcie zasnąć w tym obcym łóżku – uda jej się przeprowadzić krótką, lecz istotną rozmowę. Może zrobi na kimś wrażenie, skoro już tu jest? Ona, która przez całe życie próbowała znaleźć swoje miejsce na ziemi.

Zdarzało się tak przecież w książkach, mogło więc zdarzyć się i w życiu.

No i, oczywiście, królowa. Postać z bajki. To ona była powodem tego wszystkiego. Maria, prosta, uboga, nieistotna i nieduża, miała dziś okazję wdychać to samo powietrze, co królowa i jej dwór, i poznać księcia Walii, który bawił na audiencji w Christ Church.

Przeglądając się w lustrze w sali muzycznej, Maria stwierdziła, że mimo całego jej wysiłku twarz nad kołnierzykiem nadal przypomina talerz wieprzowiny z ziemniakami. Jej zbyt wydatne usta wystawały zza wysokiego, czarnego żabotu. Maria wydęła wargi, próbując ułożyć je w dzióbek. Wyglądała jednak koszmarnie, jakby ją ktoś pobił, rozluźniła więc usta. Od zawsze pytano, czy coś jej się stało. W końcu doszła do wniosku, że problem leży w kształcie jej ust.

Dzwonek do drzwi dźwięczał nieustannie. Nikt z zaproszonych nie chciał być zbyt wcześnie, ale też nikt nie chciał się spóźnić, więc koniec końców wszyscy przybyli jednocześnie. Wkrótce sala muzyczna zapełniła się gośćmi. Stali albo siedzieli, z wypiekami na twarzy, ubrani w jaskrawe stroje: karmazyn, turkus, cynobrowe jedwabie. Unosił się nad nimi drażniący dym cygar. Marię wraz z dziećmi spychano coraz bardziej w stronę herbacianego kredensu.

– Mój Boże! Czy ruszyłyście się w ogóle z tamtego miejsca? Nie wydaje mi się! Przejdźcie się po sali, panno Prickett!Chcę, żeby podziwiano moje dzieci – zarządziła pani Liddell.

Maria znów się zarumieniła. Wypchnęła dzieci przed siebie jeszcze o krok. Nie wiedziała jednak, do kogo można by podejść. Ze wszystkich obecnych na sali kojarzyła jedynie lady Tetbury, która nadal nosiła swoje kręcone niczym u pudla włosy, mimo że już dawno wyszły z mody, a także zastępcę rektora, pana Arundella, z jego brodą sterczącą z podbródka niczym osobny byt. Żadne z nich nie wydawało się odpowiednią osobą do rozmowy ani dla niej, ani dla dzieci.

Maria odwróciła się i skierowała dziewczynki w stronę tłumu na środku sali. Może pośród gwaru, salw śmiechu, błysków i blasków znajdzie kogoś dla siebie. Bo przecież guwernantki żeniły się bez przerwy. To, że dostała posadę tutaj, nie oznaczało, że nie mogłaby znaleźć podobnej gdzie indziej. Tak naprawdę Maria była przekonana, że pracując jako guwernantka u Liddellów, znajdzie męża szybciej, niż gdyby siedziała zamknięta w domu. Teraz, jako dwudziestoośmiolatka uważała, że spędziła w domu już wystarczająco dużo czasu.

 

Pani Liddell kazała im krążyć, jakby były powietrzem, bez trudu mogącym skutecznie ominąć ten nawał ludzkich ciał, których usta nie przestają paplać, a ich zapach jest mieszaniną fiołków i potu. Maria złapała dziewczynki za ramiona i wypchnęła przed siebie na środek sali.

Ina odwróciła głowę:

– Dokąd idziemy?

Maria skinęła na środek pokoju.

– Musimy kogoś znaleźć.

– Kogo?

– Kogoś, z kim mogłybyśmy porozmawiać. Kogoś, komu mogłybyście wręczyć swoje bukiety.

Marii aż zaschło w gardle. Nagle znikąd pojawił się służący, niosąc tacę z maderą. Mały łyczek sherry na pewno ukoi nerwy. Maria wypiła do dna i odstawiła kieliszek na tacę z brzękiem, ginącym gdzieś pośród hałasu na sali.

Przecisnęła się przez tłum, skręcając to w jedną, to w drugą i pchając przy tym dzieci przed siebie. Jakaś przystojna kobieta odwróciła się w jej stronę. Jej nos przecinały krzyżujące się delikatne czerwone żyły.

– Jak miło panią widzieć. Dobrze się pani miewa?

Maria zarumieniła się.

– Tak, dziękuję.

– Widziałam się wczoraj z pani ojcem. Mówił, że pani matka choruje. Przykro mi to słyszeć.

Jej matka nie była chora. A nawet jeśli by była, to ojciec, zarządca w Trinity College, nie przyjaźniłby się z tą kobietą w szmaragdach ciasno oplatających szyję. Nagle fala gorąca zalała twarz Marii.

– Och – powiedziała kobieta. Dostrzegła dzieci, które otaczały Marię, a potem jej uwagę przyciągnęła prosta czarna suknia, kołnierz, który wpijał się dziewczynie w podbródek, i zwyczajnie ułożone, pozbawione biżuterii włosy.

I oto cała sympatia natychmiast znikła z jej twarzy.

– Przepraszam, pomyliłam panią z kimś innym.

Jej suknia miała na plecach wycięcie w kształcie litery V, odsłaniające dwa płaskie znamiona. Na stole po lewej stała jeszcze jedna taca. Maria sięgnęła po kieliszek. Nad nią wisiał żyrandol złożony z ostrych jak brzytwa szkieł. Głowę przeszył jej pulsujący ból. Nie powinna wiązać włosów tak mocno.

W każdym nowym rozdziale życia muszą się pojawić przeciwności losu. Inaczej nie miałoby to sensu. Na twarzy Marii znów zagościł uśmiech. Musiała znaleźć kogoś interesującego, kto byłby sam. Powinna w końcu do czegoś zmierzać. Mogłaby przyciągnąć go wzrokiem, uśmiechnąć się, dalej poszłoby już łatwo.

Dzieci jednak z kimś już rozmawiały, z mężczyzną, który nie spełniał ustalonych przez nią wcześniej kryteriów. Rozmówca dziewczynek był drobny i koślawy, a jego skóra wydawała się gładka jak skóra dziecka. Włosy miał długie i wypomadowane. Maria czuła słodką woń fiksatuaru, zupełnie jakby zapach spływał gładko po jego głowie i sięgał uszu, by wreszcie wybuchnąć jak fontanna.

– Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek coś takiego mówiła – oznajmiła mu Alicja.

– Cóż, jeśli nie pani, w takim razie powiedział to kot, choć muszę przyznać, że nigdy dotąd nie słyszałem, by koty mówiły. Co nie znaczy, że nie potrafią, przynajmniej tak mi się zdaje. – Odwrócił się i wyciągnął do Marii rękę. – To pani musi być tą nową guwernantką. Panna Prickett, zgadza się?

Palce Marii były suche i gładkie, ale uścisk miała zaskakująco mocny. Zamierzała już odpowiedzieć twierdząco, a następnie dodać coś, co mogło dopiero przyjść jej do głowy, w tym momencie jednak hałas, który do tej pory panował w sali, ucichł, i wszyscy odwrócili się w kierunku drzwi.

Dwóch mężczyzn ubranych w karmazynowe togi, zdobione przy kołnierzach białym futrem z trzech czy czterech małych zwierzątek, weszło do pokoju tyłem. Za nimi kolejnych dwóch, w srebrnych płaszczach do kolan, również poruszało się tyłem do gości, kłaniając się wpół. Za nimi wszedł ktoś, kto prawdopodobnie był lokajem. Ubrany w prążkowaną złotem marynarkę, zdobioną dużą ilością guzików aż po sam kołnierz.

– Jej Wysokość Królowa, książę Albert i książę Walii! – zawołał, a zapowiadani goście weszli w otoczeniu dam dworu. Królowa uśmiechała się ciepło.

Maria wstrzymała oddech. Nie mogła dokładnie zobaczyć ich przez rozpychający się tłum, spodziewała się jednak, że będą wspaniali. Wtedy nowy przyjaciel Alicji pochylił się i rzekł do niej:

– Muszę przyznać, że nie sądziłem, iż królowa jest tak niskiego wzrostu. Jeśli ktoś by się uparł, mógłby nazwać ją nawet – wymówił te słowa z pewną przyjemnością – przysadzistą.

Maria spojrzała wymownie. Po tym dziwaku nikt nie mógłby się spodziewać takiej uwagi. Uśmiechał się sympatycznie jak cała reszta i stanął nawet na palcach, by móc lepiej widzieć. Królowa i książę Walii wolnym krokiem przemierzali pokój.

– Nie wygląda tak, jak powinna wyglądać królowa, a tak bardzo chciałam ją poznać! – powiedziała dość głośno Alicja.

– Cicho! – rozkazała Maria.

Mężczyzna zaś szepnął:

– Nigdy nie należy osądzać ludzi po wyglądzie. Królowa jest najpotężniejszym człowiekiem na świecie, bez względu na to, jak się prezentuje. Czy wiesz, że gdyby tylko chciała, mogłaby pozbawić głowy któregokolwiek z tych dworzan, jeśli tylko miałaby na to ochotę?

– Jeśli tylko miałaby ochotę, panie Dodgson? – powtórzyła Alicja.

– Jeśli przy śniadaniu nie spodoba jej się ich wygląd, ich głowy polecą jeszcze przed obiadem.

A więc nazywał się Dodgson. Maria nie zapomni tego nazwiska.

– Doskonale – powiedziała Alicja.

Maria znów się przesunęła. W dzieciństwie zbierała znaczki; co tydzień wklejała do swojego klasera podobiznę wiecznie młodej królowej Wiktorii. Nie chciała słuchać, co do powiedzenia miał ów mężczyzna, którego rzęsy były tylko troszkę ciemniejsze niż powieki, lewe oko opadało, a usta były blade, gładkie i niekształtne (jeden kącik sterczał wyżej niż drugi). Do tego był chudy, zbyt chudy, a z jego ramionami było coś nie tak, przez co cała sylwetka wydawała się niepokojąco asymetryczna.

Wyciągnęła szyję, by dostrzec coś między rzędami głów. Zatrzymali się teraz, by móc podziwiać tableaux vivant[1]. Dziecko w sznurze pereł na szyi udawało, że śpi na szezlongu, włosy delikatnie spoczywały na poduszce. Książę, grany przez mniej więcej ośmioletnie dziecko, odtwarzał właśnie scenę niespodziewanego pocałunku, przyklęknąwszy na jednym kolanie z płaszczem przerzuconym przez ramię.

– Tak bardzo lubiliśmy Śpiącą Królewnę, gdy byliśmy dziećmi – powiedziała królowa. Jej głos był cienki i ostry, przeszywał nawet kłęby dymu.

Królewska para przeniosła się na złote krzesła ustawione w centralnym miejscu bawialni i przyjęcie znów było pełne gości zajętych pogawędką. Jednak pan Dodgson stał jak wryty, z rękami złożonymi na piersi, jakby chciał się obronić.

– Muszę spróbować dostać się do księcia. Myślę, że lord Equerry zechce mnie przedstawić.

Stał tak jeszcze przez chwilę w skupieniu, wśród rozgardiaszu panującego na sali.

Maria spojrzała nań ze zdziwieniem. Być może pracował na uczelni, piastując jakieś mniej znaczące stanowisko, i rozpaczliwie pragnął zyskać w oczach innych.

Postanowiła odejść dalej, żeby znaleźć bardziej odpowiedniego rozmówcę, ale gdy tylko postąpiła o krok, znalazła się w grupie mężczyzn dyskutujących na temat teorii Darwina. Był wśród nich również dziekan.

– Mój udział w Muzeum Nauki skończył się wraz z ukończeniem jego budowy – rzekł jeden z mężczyzn o bujnej rozwichrzonej czuprynie, której kołtuny wymykały się na wysokości skroni i sięgały podbródka. W ustach trzymał kilka małych czerwonych wiśni. – Nie mam nic wspólnego z tym, co tam się dzieje. Brzydzę się tym całym Huxleyem. Sam jest jak małpa. Ja mam to szczęście, że we wszystkim dostrzegam Bożą rękę. To rzadki dar, za który jestem wdzięczny. Każdy kawałek skały, jaskini czy choćby sokoła wprawia mnie w zdumienie. Darwin natomiast, patrząc na przyrodę, widzi jedynie bezbożną, krwawą walkę.

Dziekan wpatrywał się w kieliszek.

– Jego pogląd na przyrodę – odezwał się – zdaje mi się taki, że wybiera ona tylko te istoty, które jej służą, natomiast człowiek działa wyłącznie dla swego dobra. Pod tym względem natura może być sprzymierzeńcem jakiejś wyższej, życzliwej siły, bo choć jej sposoby selekcji mogą zdawać się bezwzględne, koniec końców służą naszej planecie.

– Drogi Henryku, twoja teoria jest zgrabna – zauważył mężczyzna, który według Marii był najpewniej panem Ruskinem. – Jest ona pozytywna, bo ty chcesz we wszystkim widzieć dobre strony. Ale naturalna selekcja jest niczym więcej jak tylko absurdem. – Ruskin uśmiechnął się i rozłożył szeroko ręce, jakby w geście podsumowania. – Czym byłaby istota ludzka, gdyby młode damy rumieniły się z pożądania, widząc błękitny nos wybranka? To przyjęcie wyglądałoby wtedy zgoła inaczej. Jesteś jednak szczęściarzem, przynajmniej według teorii Darwina. Pięcioro dzieci, wszystkie niczego sobie.

Mówiąc to, chwycił dłoń Alicji.

– Czy istnieje na tym świecie lepszy przykład witalności i piękna?

Myśl, że mogła być spokrewniona z małpą, nawet jeśli owo pokrewieństwo byłoby bardzo dalekie, budziła w Marii obrzydzenie. Mieszkać w dżungli i robić wszystko, na co tylko ma się ochotę. Żadnych zasad moralnych, z cudzołóstwem, robieniem hałasu i zabijaniem włącznie. Mknąć nago, czuć wolność, żadnej pracy, zupełnie żadnej pracy, tylko uczty pełne owoców przyniesionych prosto z lasu. Maria zamknęła oczy. Zrobiło jej się gorąco, może trochę zakręciło jej się w głowie. Kilka lat temu w londyńskim zoo widziała szympansa. Cały był owłosiony, jak na obrazkach. Tylko czarna twarz, szeroki nos i usta, które nie pasowały do reszty, nie były owłosione.

Jadł banana bez entuzjazmu, siedząc w kucki na gałęzi, z kolanami skierowanymi na zewnątrz. Z wciąż tą samą miną powoli zaczął robić kupę, sięgając przy tym ręką, by móc złapać swe fekalia. Następnie wstał i spacerował (Maria rozpoznała radość na twarzy szympansa po tym, jak zaczął dyszeć i piszczeć), nadal trzymając swoją zdobycz w ręku, by następnie gdzieś ją zakopać, tak przynajmniej wnioskowała Maria po jego wyglądzie.

Nie. Ten człowiek, ta – otworzyła oczy – cywilizacja, będąca właśnie u swojego szczytu, nie mogła pochodzić od tego czegoś. Ruskin mocno złapał Alicję za przegub, tak że palce jej dłoni zaciśnięte w jego pięści zrobiły się czerwone.

– Może chce pan wiązankę? – spytała Alicja, stawiając koszyk na ziemi.

– Wiązankę! – zaśmiał się Ruskin. – Tak, owszem, dostosuję się do tego zwyczaju. Któż nie przyjąłby bukietu od takiego dziecka? – Sięgnął do koszyka Alicji i wyciągnął z niego lawendowy bukiet, następnie nachylił się do dziewczynki i przycisnął usta do jej czoła. Potem wyprostował się. – I oto kolejny mężczyzna, który nie posiada potomstwa – oznajmił. – I muszę przyznać, że nie wygląda, jakby był z tego powodu nieszczęśliwy. Dobry wieczór, panie Dodgson.

– W zupełności starczy mi kontakt z pociechami innych – odpowiedział pan Dodgson, prostując się, dzięki czemu wyglądał na wyższego i chudszego, jeśli w ogóle można być jeszcze chudszym.

– A co pan myśli o teorii Darwina? – spytał Ruskin. – Czy jesteśmy ludźmi-małpami?

Wyszczerzył zęby i przysunął się do pana Dodgsona ku zniesmaczeniu innych mężczyzn.

Maria dostrzegła plamkę białej śliny pana Ruskina pobłyskującą na ramieniu płaszcza pana Dodgsona. Pieniła się przez chwilę, by następnie zupełnie wsiąknąć w materiał.

– Widział pan to zdjęcie? – spytał Dodgson. – To szkielet człowieka i małpy. Są do siebie bardzo podobne.

– Ach więc to tak. – Ruskin rozłożył ręce.

– Ale oczywiście również zupełnie i-i-i-inne – odciął się Dodgson, teatralnym ruchem odwracając od niego twarz.

Ruskin chrząknął i odwrócił się. Następnie łokciem uderzył Marię, która wpadła na pana Dodgsona. Próbowała się odsunąć, ale straciła równowagę. Z kieliszka, który trzymała w ręku, wylało się wino. Strumień chlusnął prosto na białą sukienkę Alicji, błyskawicznie tworząc czerwoną plamę.

Nikt jednak niczego nie zauważył. Ani pan Dodgson, ani Alicja, ani pani Liddell.

Marię rozbolała głowa i zrobiło jej się gorąco. Jej stopy poruszały się w rytm pulsu, który czuła za uszami.

– Dobry wieczór, pani Liddell – powiedział Dodgson. – Co za przyjęcie! Będą o nim wspominać w podręcznikach do historii.

Pani Liddell zaśmiała się, pokazując przy tym swoje małe białe ząbki.

– Wątpię. Książki historyczne opisują dokonania mężczyzn. Ale mimo to dziękuję, panie Dodgson. Najdroższa Edyto, idź do pani Kornelii i jej córek i przywitaj się. Uprzedziłam je, że do nich przyjdziesz.

Skóra skryta pod piegami Edyty poczerwieniała.

– Muszę?

– Tak kochanie, musisz. Alicjo, podziękuj panu Ruskinowi za lekcje rysunku; pomaga ci tylko z dobroci serca, a widziałam, że mu jeszcze nie podziękowałaś, mimo że miałaś już po temu okazję dziś wieczorem. Ino, nikt jeszcze nie obdarował Jej Królewskiej Mości bukietem. Jej dama dworu oznajmiła, że królowa przyjmie wiązankę.

Maria stała, czekając na instrukcje.

– A ja będę tu krążyć – odezwała się po chwili zniecierpliwiona.

Pani Liddell odwróciła się do niej zaskoczona.

– Z dziećmi – dodała guwernantka, a jej policzki zapłonęły.

– Dzieci mają swoje obowiązki, przed chwilą powiedziałam, co mają robić. Ale gdy wrócą, możesz zabrać je na górę, do łóżek.

Kiedy Maria kładła się spać na górze, przyjęcie trwało w najlepsze i śmiechy wciąż nie ustawały. Kręciło jej się w głowie. Przyłożyła dłoń do czoła – płonęło, tak jak przewidywała. Najprawdopodobniej to z nadmiaru wrażeń, a może miała gorączkę?

Myśli uderzały w brzegi czaszki z przytłaczającą jasnością. Królowa, widziała ją w całym majestacie, ale jeśli ujrzy ją jeszcze kiedyś, to zawsze przychodzić będzie jej do głowy określenie „przysadzista”. Zamknęła oczy i natychmiast zaczęła wyobrażać sobie twarze wyłaniające się z ciemności. Delikatny podbródek królowej, tak zaskakująco znajomy. Burza ciemnych włosów pani Liddell, nierówny uśmiech pana Dodgsona, oczy Alicji widoczne spod grzywki. Wszystko zaczęło skakać, to w górę, to w dół, aż w końcu wszystkie postaci ruszyły gęsiego, jedna za drugą, formując w ten sposób figurę ósemki.

Ech, będzie jeszcze wiele okazji.

Kiedy zaczęła przypominać sobie przyjęcie, doszła do wniosku, że w zasadzie było całkiem udane. Nie wygłupiła się. Nie straciła z oczu dzieci. I – co najważniejsze – mogła w nim uczestniczyć.

– Straszny tu ścisk – powiedział Dodgson, a cały pokój zdawał się kurczyć.

Twarze, wąsy, zaróżowione policzki. Skrzynia na herbatę zaczęła napierać na jej łydki, sufit na głowę. To początek mojego życia, początek mojego życia. Przyjęcie odpływało dalej i dalej, niknęły poszczególne momenty. Czuła jedynie rytm, w którym wirowały obrazy. I wtedy zasnęła. Miała jeszcze jakieś wspomnienie nad ranem. Wspomnienie chrapania.

 

 

 

[1] Z języka francuskiego: żywy obraz (przypis tłumacza).

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

 

 

Maria usiadła z przodu sali lekcyjnej, niewielkiego pomieszczenia znajdującego się nad dziekanatem; stały w nim cztery biurka. Gapiła się przez okno na wiąz, którego bezlistne gałęzie pokrywały pączki. Na parapecie do góry brzuchem leżała mucha, bzycząc jak opętana; nie mogła uwolnić się z tej pułapki.

Gdy Maria objęła posadę guwernantki, pani Liddell powiedziała jej, że ma jedynie kontynuować pracę swej poprzedniczki: więcej czytać, dbać, by dzieci nie pisały jak kura pazurem, uczyć ogólnej wiedzy o świecie i dobrych manier. Henryk, najstarszy z rodzeństwa, przebywał w szkole z internatem. Dziewczynki, które zostały w domu, miały prywatnych nauczycieli francuskiego, muzyki, matematyki i sztuki.

Doświadczenie Marii w nauczaniu ograniczało się jak dotąd do jej własnej edukacji w prowadzonej przez niewiele od niej starszą guwernantkę szkole dla dziewcząt, w jednym nieumeblowanym pokoju na strychu. Jej nauczycielka miała monotonny głos i polegała wyłącznie na podręcznikach. Maria nie była w stanie nawet przypomnieć sobie jej twarzy – zawsze spuszczonej, a czasem najzwyczajniej niewyraźnej. Ale gdy tylko nauczycielka zauważyła jakiekolwiek oznaki zuchwałości albo lenistwa, jej spokojne usposobienie zmieniało się w mgnieniu oka; wyskakiwała zza biurka i rzucała się na niesubordynowaną dziewczynkę. Zimą był taki mróz, że w piórach zamarzał atrament; uczennice musiały nosić rękawiczki, żeby móc pisać. Ciężko było powstrzymać pióra przed wyślizgiwaniem się z dłoni wprost na podłogę. Jeśli Maria złamała zbyt dużo stalówek, musiała przez kilka tygodni obejść się bez żadnej, co miało być dla niej karą, choć w rzeczywistości nią nie było. Latem zaś w klasie panowały upał i duchota, a buczący głos nauczycielki sprawiał, że o sen nie było trudno. Pewnego razu Marii udało się nawet odpłynąć na nie więcej niż sekundę, ale obudziła się zaraz, mając przed oczami rozgniewaną twarz guwernantki i jej niesamowicie szeroko otwarte usta – to właśnie na nich przede wszystkim skupiła wtedy uwagę. Nauczycielka nigdy wcześniej nie otworzyła ich bardziej niż na szerokość ołówka, a teraz darła się na dziewczynkę, by ta się obudziła. Maria była beznadziejnym, leniwym dzieckiem, któremu nigdy nie przydarzy się nic dobrego. Dostawała tak mocne razy trzciną w wewnętrzną część ud, że nie mogła potem usiąść przez tydzień.

W klasie prowadzonej przez Marię panowała cisza, słychać było jedynie dźwięk stalówek drapiących papier i bzyczenie muchy – z każdym kolejnym owadzim wirażem zaciekłe brzęczenie, z każdym bzyknięciem straceńczy zakręt.

Dźwięki zaczynały świdrować Marii w głowie.

– Ino, skończyłaś już przepisywać Straszną historię z zapałkami?

– Tak, panno Prickett.

– Wstań, proszę.

 

Ina wstała, wygładziła swój fartuszek i przełknęła ślinę:

Lecz Harriet usłuchać nikogo nie chciała

Drasnęła zapałkę, ach, była wspaniała!

Skwierczała, płonęła tak w jasnym blasku –

Zupełnie jak na z pudełka obrazku.

Skakała z radości, biegając dokoła,

By ogień zgasić, zbyt była wesoła

 

I razem z ubraniem Harriet cała płonie,

płoną ramiona, oczy, nos, a nawet dłonie.

Nie zostawiła po sobie nic temu światu

Oprócz bucików w kolorze szkarłatu.

Poza tym jednym nic po niej nie ma,

Sterta popiołów – a wokół niej ziemia.

 

– Jaki z tego morał? – spytała Maria.

– Nie zapalać zapałek.

– I?

– Zawsze słuchać dorosłych.

– Dziękuję, Ino.

Maria wstała i podeszła do okna. Mucha jakby wyczuła, że dziewczyna nadchodzi, i w akcie desperacji spróbowała wywinąć się na brzuch, poruszając niezdarnie to w dół, to w górę szyby swój czarny, świecący, włochaty grzbiet i głowę o wielkich czerwonych ślepiach.

Za oknem rosły jaskrawe, krzykliwe żonkile, wychylające się spomiędzy zielonej trawy. Oczom Marii ukazał się mężczyzna, który przechodził właśnie przez rozległy jasny trawnik. Nosił tak ciemne ubrania i kapelusz, że z początku ledwo było widać jego rysy. Poruszał się szybko, wyprostowany, było jednak coś dziwnego w jego postawie, może jedna z jego nóg była dłuższa od drugiej. Maria rozpoznała w nim pana Dodgsona, mężczyznę, którego widziała na przyjęciu. Odniosła wrażenie, jakby jego nogi i reszta ciała nie były ze sobą odpowiednio połączone. Niósł dużych rozmiarów rzecz, z czymś, co wyglądało jak równie niedopasowane, długie nogi. Nie widziała dokładnie, co to było, ale absurd całej sytuacji przyciągnął jej spojrzenie.

– Mogę już iść? – spytała Alicja.

– A zrobiłaś wszystko, o co prosiłam?

– Tak. Właściwie zrobiłam to już wcześniej. – Alicja wydęła dolną wargę i wydmuchnęła powietrze do góry, psując tym samym swoją grzywkę.

W ciągu trzech tygodni, które Maria spędziła u dziekana, zauważyła, że dziewczynka często wzdycha. A przy tym jej westchnienia były dość teatralne – miały przyciągać wzrok, absorbować.

Alicja miała jasne, lśniące i odporne na wodę – zupełnie jak pióra ptaków – włosy. Gdy zwracano jej uwagę, zupełnie to ignorowała. Tylko czubek jej palca u stopy dotykał ziemi; sama stopa zaś wiła się wokół drugiej nogi.

– Alicjo, damie nie przystoją takie westchnienia. Jeśli w przyszłości będziesz miała ochotę wzdychać, proszę, wstrzymuj oddech.

– Przecież się uduszę!

– Doskonale wiesz, że nie da się samemu udusić, po prostu wstrzymaj oddech, dopóki nie odejdzie ci chęć na wzdychanie.

– Ale jeśli się powstrzymam, będzie mi się tylko chciało bardziej wzdychać, kiedy wypuszczę powietrze, nieprawdaż?

– Cóż, gdy wypuścisz, ponownie je wciągniesz. Albo po prostu oddychaj normalnie, z pewnością wiesz, jak to się robi. Całe to twoje wzdychanie daje zły przykład Edycie i Inie. Niech no zobaczę twoją książkę.

Usta Alicji były nasycone czerwienią, a jej rzęsy długie i grube. Na zapisanych stronach książki Maria ujrzała plamy po atramencie.

– Poplamiłaś swój zeszyt do kaligrafii! Musisz poprawić charakter pisma. – Guwernantka złapała Alicję za rękę i przycisnęła pióro do kartki. – Musisz zachować jednostajny rytm. Już ci to mówiłam. Litera musi mieć taką samą wysokość, jak ta wcześniejsza. Widzisz? Dwa razy młodsze dziecko by to potrafiło. Przepisz to jeszcze dziesięć razy.

– Tak, panno Prickett.

Na niewzruszonych pulchnych policzkach Alicji nie było ani jednej zmarszczki, żadnego pieprzyka czy żyłki, ale Maria dostrzegła, jak ich naturalny róż przybiera mocniejszą barwę, zmieniając się w czerwień, oznakę złości bądź wstydu. Nie była jednak pewna, które z tych uczuć stało się przyczyną tej przemiany.

Przez chwilę poczuła zadowolenie. Potem jednak zawstydziła się swej radości i próbowała wynagrodzić to dziewczynce, kładąc dłoń na jej główce, lecz Alicja wyśliznęła się jej.

Maria odwróciła się, by ponownie wyjrzeć za okno. Znów ujrzała pana Dodgsona, który niósł coś, co wyglądało jej na szklanki albo szklane tuby. Palce niezręcznie wsunął w otwory rurek w taki sposób, że wydawało się, jakby miał gigantyczne szklane dłonie.

Spojrzała na zegar. Musiała siedzieć tu jeszcze pół godziny, później być może wszyscy pójdą do ogrodu zaczerpnąć świeżego powietrza.

Znów odwróciła wzrok w stronę okna. Mucha miotała się, kreśląc literę V na szybie. Maria nachyliła się nad biurkiem Alicji, chwyciła podręcznik, zwinęła go w rulon i trzasnęła dwukrotnie w parapet. Gruby korpus opadł, zostawiając ślad na szkle.

Guwernantka oddała dziewczynce podręcznik, nadal zwinięty w ten sam sposób i wróciła na swoje miejsce. Szelest nowej ciężkiej spódnicy, wyraźny, gdy szła, nadal wydawał jej się osobliwy. Opuszką palca dotknęła gołego skrawka szyi w miejscu, gdzie podczas przyjęcia uwierał ją kołnierzyk.

Edyta spoglądała na tablicę frenologiczną, którą zawiesiła w sali Maria. Była ona bardziej przydatna dla samej guwernantki niż dla dzieci, ale Maria uważała, że warto przybliżyć dziewczynkom pewne naukowe podstawy, skoro nie zrobiła tego jej poprzedniczka. Podobał jej się ten racjonalny świat, jaki sugerowała tablica; podobało jej się, że taka czy inna cecha charakteru mogła być zlokalizowana w konkretnym obszarze mózgu, który jednocześnie napina się, wypychając czaszkę. Porządek w chaosie. Odpowiedzi w tym niezgłębionym świecie.

To była mapa, zawsze myślała o niej w ten sposób, przeróżnych stron ludzkiej natury. Wyobrażała sobie rozmaite grzechy skrywane pod czaszką i gdy każdy z nich po kolei zaczynałby się gotować – na znak lenistwa czy, dajmy na to, chciwości – określona część czaszki wyskakiwałaby niczym jakaś narośl.

Dziekan Liddell miał bardzo duże czoło, które w ogólności obrazowało jego znacznie powiększony mózg, wskazujący na wielką erudycję. Maria zauważyła, że pani Liddell z kolei miała wyraźnie powiększone miejsca związane z wesołością, a także te oznaczające destrukcyjny charakter. Nie znać było jednak żadnych oznak arogancji, ale głowy dzieci wciąż jeszcze rosły, więc trudno byłoby takowe sygnały odczytać.

– Co mam teraz robić, panno Prickett? – zapytała Edyta.

– A skończyłaś już z ortografią?

– Tak, panno Prickett. – Edyta miała mały nosek pokryty piegami i kręcone rude włosy. Często zostawiała je rozpuszczone, by w ten sposób zakryć oczy, żeby nikt nie mógł jej rozpoznać.

– W takim razie poczytam wam. – Maria sięgnęła po grubą czarną książkę i przysunęła ją do siebie. Zagadki historyczne i rozmaitości dla młodych ludzi Magnalla okazały się niezwykle przydatne podczas zajęć z dziećmi. Kiedy zaczynało brakować jej wiedzy, gęsto zapisane karty książki miały jej pod dostatkiem.

– Rozdział siódmy. Kanaan, czyli Ziemia Święta. Ten niegdyś bardzo zaludniony kraj, szczególny przedmiot Bożej Opatrzności, z początku nazywany był Ziemią Kanaan od Kanaana, wnuka Noego. Przyjrzyjcie się, proszę, mapie.

Dzieci spojrzały na nią.

– Mapa Kanaanu! Chodźcie tu.

Maria odwróciła książkę w stronę małych dziecięcych główek. Nigdy nie była w żadnej obcej krainie. I wydawało jej się dziwne, że Bóg wysłał Jezusa w tak odległe, jałowe miejsce. Anglia byłaby o wiele bardziej przyjazna.

Gdy dzieci pochyliły się nad ryciną, Maria pozwoliła sobie zerknąć raz jeszcze przez okno. Pan Dodgson był teraz wygięty w literę C, w środku której znajdowała się wielka brązowa skrzynia.