Strona główna » Nauka i nowe technologie » Dot.s(com)plikowane. Jak rozplątać nasze życie w sieci

Dot.s(com)plikowane. Jak rozplątać nasze życie w sieci

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64437-64-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dot.s(com)plikowane. Jak rozplątać nasze życie w sieci

Nowe technologie, urządzenia mobilne i media społecznościowe zmieniają, udoskonalają, ale i komplikują nasze życie w każdym niemal aspekcie – od kontaktów z przyjaciółmi po sposób, w jaki wybieramy prezydentów. Od tego, jak kierujemy naszym życiem zawodowym, jak wspieramy ważne kwestie i wydarzenia, znajdujemy miłość po sposób wychowywania dzieci.

Rewolucja technologiczna nigdzie się nie wybiera. Nie możemy się przed nią ukryć czy udawać, że nie zmienia naszego życia na tysiące różnych sposobów. Jak więc mamy sobie z tym poradzić? Randi Zuckerberg mierzy się z tym tematem w swojej książce Dot.s(com)plikowane. Operując przykładami ze swojej pracy w Facebooku i doświadczeniami nabytymi później, Zuckerberg zwraca uwagę na możliwości i przeszkody, problemy, ich sposoby rozwiązania w tej nowej internetowej rzeczywistości. Formuuje zasady, konieczne do ogarnięcia i uporządkowania chaosu w naszym połączonym, skomplikowanym, ulegającym ciągłym zawirowaniom życiu w sieci.

„Internet, portale społecznościowe i smartfony –  pisze Zuckerberg – dały nam niezwykłe, nowe narzędzia i sposoby komunikowania się, współpracy i współżycia z innymi. Możemy wykorzystywać nowe technologie, by zrozumieć i rozwiązywać stare problemy, które napotykali ludzie i całe społeczności na całym świecie, na długo przed powstaniem Facebooka.”

 

Dot.s(com)plikowane to bardzo aktualna, nieoceniona i zajmująca książka, która ujawnia, jak przetrwać w jednym kawałku życie w sieci – od usuwania z kulturą z listy byłych znajomych i potęgi crowdsourcingu po zagrożenia wynikające z oznaczania znajomych na zdjęciach. A także jak istotnym jest, uczyć nasze dzieci bezpiecznego korzystania z nowych technologii.

Polecane książki

Opuszczone miasto Anchorage osiedliło się na skraju kontynentu, który niegdyś był Ameryką Północną. Tom i Hester są szczęśliwi w bezpiecznym Anchorage, ale ich córka Wren pragnie przygód. Czarujący pirat z podwodnej łodzi jest gotów jej pomóc, ale chce czegoś w zamian.Dziewczyna musi wykraść tajemni...
„Czas na biznes“ to seria mini-poradników dla rozważających założenie własnej działalności w konkretnej branży. Poznaj charakterystykę rynku i konkurencję w sektorze, który najbardziej Cię interesuje. Dowiedz się jakiej kadry potrzebujesz, w co musisz wyposażyć lokal, a co najważniejsze – ile to ws...
Norwegowie są najszczęśliwszym narodem na świecie. Łososie są jednym z głównych towarów eksportowych tego kraju. Jeśli Norweg jest cały w skowronkach, może o sobie powiedzieć å være en glad laks, co oznacza, że jest zadowolonym łososiem. Nikt nie wie, jak to jest być łososiem, ale wiadomo, że typowy...
Anna Matwiejewa urodziła się w 1972 r., mieszka w Jekaterynburgu, który bardzo często jest tłem lub bohaterem jej powieści. Była nominowana do prestiżowych rosyjskich nagród m.in Bolszaja Kniga i Nacyonalnyj Bestseller. Pisarka tworzy uniwersalne, ciepłe opowieści, które momentami śmieszą, a czasem...
W Nightingale House, szkole dla pielęgniarek, w tajemniczych okolicznościach giną dwie studentki. Adam Dalgliesh ze Scotland Yardu musi znaleźć działającego z chirurgiczną precyzją zabójcę. Jego śledztwo prowadzi nas w mroczny świat kłamstwa, głęboko skrywanych tajemnic, szantażu i tłumionej seksual...
Oto kawałek prawdziwego życia – życia kobiety silnej i niezależnej, która bardzo dobrze wie, czego chce. Tylko nie ma pojęcia, jak to osiągnąć. W związku z tym wciąż wybiera nie to, nie tak i nie tych, co trzeba. A czego chce? Odpocząć. Wreszcie odpocząć. Bo rozpaczliwe, nieustanne i wywołujące lawi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Randi Zuckerberg

Tytuł oryginału:DOT COMPLICATED: Untangling Our Wired Lives

Przekład: Liliana Grzegrzółka

Projekt polskiej wersji okładki: Michał Duława

Redakcja:Dawid Skrabek

Redakcja techniczna: Teresa Ojdana

Copyright © 2013 by Randi Zuckerberg

Copyright © for the polish edition by Wydawnictwo Studio EMKA, Warszawa 2014

Wszelkie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.

Wszelkich informacji udziela:

Wydawnictwo Studio EMKA

ul. Królowej Aldony 6, 03-928 Warszawa

tel./faks 22 628 08 38, 616 00 67

wydawnictwo@studioemka.com.pl

www.studioemka.com.pl

ISBN 978-83-64437-64-9

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dla mojego cudownego męża Brenta Tworetzky’ego za to, że jest Dot.Spokojny i Dot.Opanowany – ale nigdy Dot.S(com)plikowany. Dziękuję ci za to, że jesteś takim wspaniałym ojcem, kochającym mężem i najlepszym na świecie graczem zespołowym.

WSTĘP

Żyje się tylko raz, więc upewnij się, że spędzasz w Internecie piętnaście godzin dziennie, rozpaczliwie poszukując u obcych potwierdzenia własnej wartości.

@ChrisRockOz

Przez ostatnie osiem lat – siedząc w pierwszym rzędzie – obserwowałam, jak nowe technologie, urządzenia mobilne i media społecznościowe zmieniały, udoskonalały i  komplikowały nasze życie w każdym niemal aspekcie – od  kontaktów z przyjaciółmi po sposób, w jaki wybieramy prezydentów, od tego, jak kierujemy naszym życiem zawodowym, po to, jak wspieramy sprawy, na których nam zależy, od tego, jak znajdujemy miłość, po sposób wychowywania dzieci.

Widziałam, jak świat zmienił się radykalnie od momentu, w którym połączenie się z innymi w sieci było takie nowe, takie nowatorskie, takie wyjątkowe i gdzie możliwość połączenia się z innymi przez telefon komórkowy była prawie jak magia… Dziś jest to dla nas coś tak normalnego i naturalnego – to bycie w sieci, ciągle dostępni, swobodnie komunikujący się z innymi – że czasem zapominamy oderwać wzrok od ekranu komputera czy smartfona, by cieszyć się otaczającym nas światem.

Na kolejnych stronach zabiorę cię do świata moich własnych doświadczeń i wspomnień, gdy byłam świadkiem tej wyjątkowej zmiany, i podzielę się z tobą moimi spostrzeżeniami na temat tego, jak portale społecznościowe przekształciły świat, w którym żyjemy.

W zasięgu ręki mamy potężne narzędzie, ale musimy się upewnić, że nasze przywyknięcie do ciągłego bycia w sieci nie wpłynie negatywnie na nasze „rzeczywiste” życie i związki poza nim. Musimy znaleźć równowagę pomiędzy byciem połączonymi z milionami ludzi na całym świecie a relacjami i przebywaniem z osobami, które kochamy i które są blisko nas. A nie jest to łatwe.

W ciągu ostatnich kilku lat często myślałam o „równowadze pomiędzy korzystaniem z nowych technologii a życiem osobistym”. Co to w ogóle znaczy? Jak ją znaleźć? W erze, kiedy jesteśmy stale połączeni w sieci, zawsze pod telefonem, dostępni dwadzieścia cztery godziny na dobę… Czy taka równowaga jest w ogóle możliwa?

Zanim jednak zagłębię się w rozważania na temat możliwości osiągnięcia równowagi pomiędzy korzystaniem z nowych technologii a życiem osobistym – a więc przyjaźnią, rodziną, związkami, karierą i życiem w społeczności – chcę zabrać cię kilka lat wstecz, do czasu, kiedy pracowałam bez wytchnienia, by pomóc stworzyć jedno z tych narzędzi, które dziś dostarczają nam tak wiele radości, zarazem wywołując równie wielki niepokój.

Być może zdecydowałeś się przeczytać tę książkę, ponieważ ty i ja jesteśmy połączeni przez media społecznościowe. Może jesteś wiernym użytkownikiem Facebooka. Być może nie masz pojęcia, kim jestem, ale uważasz, że mój brat jest super. A może nawet nie masz pojęcia, dlaczego czytasz ją w tej chwili, ale oto tu jesteś. Bez względu na to, z jakiego powodu czytasz teraz moje słowa – dziękuję, że zechciałeś wziąć ze mną udział w tej przygodzie. Cieszę się, że przyciągnęłam twoją uwagę, i mam nadzieję, że ta książka – po części osobista historia, po części przemyślenia dotyczące przyszłości, a po części podręcznik uczący, jak osiągnąć i utrzymać równowagę pomiędzy korzystaniem z nowych technologii a życiem osobistym – zapoczątkuje dyskusję na temat mądrego, świadomego i rozsądnego wykorzystywania najnowszych zdobyczy techniki – tak by  rzeczywiście poprawiały one jakość naszego życia.

Rozdział 1 PIERWSZE I OSTATNIE KROKI

Są w życiu takie chwile, kiedy wszystko ulega zmianie. Czasami takie chwile przychodzą znienacka, zaskakując cię. Czasami zbliżają się powoli i tak przewidywalnie, że zmiana nie jest dla ciebie zaskoczeniem. Wtedy niespodziewanie, w  najbardziej przypadkowej i zaskakującej sytuacji, otwierasz usta i wyrzucasz z siebie wszystko to, co leży ci na sercu. Tak właśnie było 20 kwietnia 2011 roku, kiedy zmieniło się moje życie. Tego ranka, siedząc w pracy przy biurku, nie miałam pojęcia, że ten dzień stanie się jednym z najważniejszych w moim życiu i będzie miał wpływ na moje marzenia, karierę i poglądy na nowe technologie i społeczeństwo. Jednak już wcześniej wiedziałam, że ten dzień będzie wyjątkowy. A przynajmniej bardzo dziwny.

Zaczęło się od tego, że zatrzymałam się przy biurku, by  zrobić sobie krótką przerwę. Zazwyczaj nie rozpoczynam dnia zmęczona. Jestem typem rannego ptaszka – jedną z tych niesamowicie żwawych osób, które zawsze są gotowe do działania, nawet jeszcze przed poranną kawą. Jednak byłam w  trzydziestym piątym tygodniu ciąży i na tym etapie dziecko sprawiało wrażenie, że waży ze dwadzieścia kilogramów. Przy wzroście sto pięćdziesiąt pięć centymetrów oficjalnie byłam jednym wielkim brzuchem i nie poruszałam się zbyt energicznie.

Pracowałam nieprzerwanie niemal od osiemdziesięciu godzin, a kolejny dzień dopiero się zaczynał. Na biurku był bałagan. Leżały na nim grafiki pracy na planie zdjęciowym, rzuty pięter i resztki porzuconego jedzenia na wynos. Osunęłam się na fotel, ponieważ potrzebna mi była chwila, by wziąć się w garść.

Nagle bałagan zaczął dzwonić. Zaczęłam szukać telefonu po omacku pod stertą papierów. W końcu odebrałam i  usłyszałam w słuchawce:

– Randi!!! – zagrzmiał entuzjastycznie brzmiący głos. – Tu Ron!

Był to Ron Conway, legendarny inwestor z Doliny Krzemowej, dostarczający kapitału wysokiego ryzyka. To mój dobry znajomy i zawsze znajduję dla niego czas. No cóż, prawie zawsze. Tym razem zareagowałam bez zapału. Było zbyt wcześnie, a ja byłam za bardzo zmęczona na takie gorące powitanie.

– Witaj, Ron – powiedziałam, starając się zabrzmieć entuzjastycznie i mając nadzieję, że mój głos nie ujawni mojego zmęczenia. – Co mogę dla ciebie zrobić?

Ron zamilkł na chwilę. Po czym przemówił tak poważny i skoncentrowany jak zawsze.

– Posłuchaj, Randi, potrzebuję, żebyś załatwiła wejściówkę na spotkanie z prezydentem dla MC Hammera.

Przez chwilę mój mózg starał się przetworzyć czyste nieprawdopodobieństwo i absurdalność tego, co właśnie usłyszałam. I wtedy zaczęłam się uśmiechać. Nagle poczułam, że odzyskuję siły.

Prezydencka kawalkada samochodów była w drodze do  siedziby Facebooka. Był to dzień, na który czekałam. Wtedy – najważniejszy moment w mojej karierze zawodowej.

Otrzymaliśmy telefon z Białego Domu dokładnie dwa tygodnie wcześniej.

W Facebooku często kontaktowali się ze mną ludzie proszący o zorganizowanie z nimi imprez, wysyłali nam scenariusze filmowe do przejrzenia, zachęcając kierownictwo do  skorzystania z różnych propozycji. W większości wypadków tego typu oferty nie były dla nas odpowiednie, więc byłam przyzwyczajona do grzecznego odmawiania różnym ludziom – i to  kilkadziesiąt razy dziennie.

Wtedy niespodziewanie zadzwonił ktoś z biura public relations Białego Domu. Widzieli kilka moich transmisji na żywo w Facebook Live i zastanawiali się, czy Facebook byłby zainteresowany zorganizowaniem debaty z prezydentem Obamą za dwa tygodnie.

Nie każdego dnia otrzymuje się telefon z Białego Domu. Dlatego, mimo iż wiedziałam, że będziemy musieli poruszyć niebo i ziemię, aby to się udało, i chociaż mieliśmy tylko pusty magazyn i kilka kamer, zrobiłam jedyną rozsądną rzecz, jaka była możliwa. Z miejsca się zgodziłam.

Prezydent nie tylko chciał przyjechać do siedziby Facebooka, aby porozmawiać z naszymi pracownikami, ale także odpowiedzieć na pytania zadawane przez internautów na  naszej stronie, co miało być częścią wydarzenia – Facebook Live. Ta debata miała być streamowana na żywo, a ludzie mogli w niej uczestniczyć, wchodząc na stronę Facebooka, aby ją oglądać i zadawać pytania. To nie był pusty, PR-owski chwyt. Przyjazd prezydenta stanowił część jego ogólnokrajowego cyklu spotkań, podczas którego chciał zdobyć poparcie dla nowej polityki gospodarczej – strategii mającej na celu zmniejszenie deficytu przy jednoczesnym utrzymaniu wzrostu inwestycji. Dla prezydenta, z politycznego punktu widzenia, był to trudny moment i nie miał pewności, czy uda mu się pokonać republikanów w Kongresie.

Dla Facebooka był to decydujący moment. Prezydent mógł skorzystać z różnych środków przekazu i mediów społecznościowych, by skierować do społeczeństwa swoje przesłanie, ale ze wszystkich stron internetowych, kanałów telewizyjnych, stacji radiowych, które miał do dyspozycji, wybrał Facebook. Uznał, że to najlepszy sposób, by przemówić bezpośrednio do narodu.

Władza, dramatyzm, nowe technologie – wszystko to  wskazywało, że mamy do czynienia z przełomowym wydarzeniem marketingowych w historii Facebooka. Nawet wtedy, gdy zastanawiałam się nad najdrobniejszymi szczegółami tego projektu, mój mózg błyskawicznie analizował możliwości dotyczące tego, co mogliśmy zrobić – i co musieliśmy zrobić – aby przyjąć u nas prezydenta – i to za dwa tygodnie.

Pracowaliśmy trzynaście dni bez przerwy. To było szalone, porywające i przerażająco zawrotne tempo pracy. Każdy dzień zlewał się z kolejnym, a mój zespół i ja żyliśmy od jednej telekonferencji do drugiej, od spotkania do spotkania, od filiżanki espresso do puszki Red Bulla (lub, jak w przypadku mojej ciężarnej osoby, od filiżanki kawy bezkofeinowej do kubka ziołowej herbaty). Wraz z Białym Domem musieliśmy ustalić szczegóły związane z logistyką i bezpieczeństwem – z tym nie było żartów. Musieliśmy zastanowić się, jak wypromować to  wydarzenie, aby użytkownicy Facebooka dowiedzieli się, kiedy i jak się z nami połączyć. Musieliśmy zdecydować, kto będzie mógł znaleźć się na widowni, jak zbierać pytania i czy w ogóle powinniśmy skupiać rozmowę na konkretnym temacie.

Moderatorem miał być mój brat Mark Zuckerberg, założyciel i dyrektor generalny Facebooka. To wszystko, co mieliśmy, kiedy pierwszego dnia odłożyłam słuchawkę. Nie mieliśmy nawet odpowiedniego miejsca. Znaliśmy tylko jedno pomieszczenie nadające się na tego typu spotkanie. Był to jednak tylko duży, pusty magazyn znajdujący się w naszym kompleksie biurowym. Nie miał ani żadnego wyposażenia, ani możliwości technicznych, by nadawać się na miejsce, w którym można by urządzić debatę prezydencką.

Musieliśmy zmienić ten magazyn na w pełni funkcjonalne studio i audytorium. Trzeba było znaleźć ludzi, którzy mogliby to zrobić. Potrzebna nam była ekipa do obsługi kamer. W  rzeczywistości potrzebne nam były kamery, oświetlenie i sprzęt nagłośnieniowy. Potrzebowaliśmy także szybkiego łącza internetowego, na tyle stabilnego, by można było nadać prezydenckie przesłanie na cały świat.

Był czternasty dzień przygotowań. Pracowałam osiemdziesiąt godzin niemal non stop. Robiłam sobie tylko czasem przerwy na krótką drzemkę lub żeby coś przegryźć. Krzesła były rozstawione, ochrona sprawdziła pomieszczenia po raz ostatni, kamery zostały sprawdzone dwa razy. W dzień debaty poszłam wreszcie do domu, aby doprowadzić się do porządku na  przyjazd prezydenta. Ale to nie była impreza z tych „pod krawatem”. To była Dolina Krzemowa – świetnie wyglądałam w dżinsach i w szytym na zamówienie T-shircie BeDazzled, na którym było logo Facebooka ułożone ze strasów. Był to mój firmowy, facebookowy wygląd, kiedy występowałam przed kamerami.

Potem musieliśmy od razu wziąć się do pracy. Mój kolega Andrew Noyes, który odegrał zasadniczą rolę w  przygotowaniach, spotkał się ze mną w moim domu, tylko kilka przecznic od siedziby Facebooka, aby po raz ostatni przejrzeć plan na ten dzień i udać się na debatę. Cieszyłam się z jego towarzystwa. Mimo że nie spałam od kilku dni, byłam ożywiona, pełna energii i chęci do działania, wiedząc przecież, o jak wysoką stawkę toczy się gra.

W drodze do biura widzieliśmy liczne wozy transmisyjne z antenami wycelowanymi w niebo, gotowe wysłać sygnał na cały świat. Na dachach ciemne kontury karabinów snajperskich były ledwo widoczne. Wszędzie znajdowały się barykady ochronne, samochody patrolowe i wielu mężczyzn najwyraźniej biorących udział w kastingu do reklamy okularów marki RayBan. W górze krążył policyjny helikopter, słychać było głośny warkot śmigieł.

Tak więc zatrzymałam się przy swoim biurku, zarówno wyczerpana, jak i gotowa do działania, odpowiadając na kilka ostatnich pytań i oglądając przez okno ten kontrolowany chaos, kiedy zadzwonił Ron.

– Posłuchaj, Randi, potrzebuję żebyś załatwiła wejściówkę na spotkanie z prezydentem dla MC Hammera.

Uśmiechnęłam się, słysząc tę prośbę.

– Zaczekaj chwilę, Ron.

Wzięłam krótkofalówkę przyczepioną przy pasie i  połączyłam się z moimi koleżankami ze strefy, gdzie sprawdzano bilety i dowody tożsamości.

– Malorie, Maureen, zgłoście się. Czy możemy załatwić miejsce dla MC Hammera?

Zapadła cisza, a potem usłyszałam: – Przyjęłyśmy. Mamy miejsce dla MC Hammera. Wróciłam do telefonu.

– Nie ma sprawy, Ron! Wszystko załatwione.

A potem poszłam zająć się tysiącem innych kryzysowych sytuacji z ostatniej chwili.

Teraz trzeba było wziąć się ostro do roboty.

Kilka godzin później siedziałam na widowni. Uczestnicy byli wyciszeni, pełni wyczekiwania. Czekaliśmy na wejście prezydenta. Kątem oka dostrzegłam MC Hammera pstrykającego zdjęcia swoją komórką.

Byłam strasznie zdenerwowana. To był moment, do którego przygotowywaliśmy się wiele godzin. Oczekiwania były ogromne. Jeśli wszystko poszłoby dobrze, zwycięstwo byłoby słodkie. Jeśli poszłoby źle… – nawet nie chciałam o tym myśleć. Zbyt dużo było do stracenia.

Usłyszałam szept:

– Kiedy spodziewasz się rozwiązania?

Za mną siedziała rozpromieniona Nancy Pelosi.

– Eee, w przyszłym miesiącu.

Nancy zaczęła z entuzjazmem opowiadać o swoich wnukach. Lubię Nancy i  przeprowadziłam z  nią streamowany na żywo wywiad, który był rozgrzewką przed rozmową z  prezydentem. Ale byłam rozkojarzona i mówienie pozostawiłam jej. Chciałam, żeby debata się już zaczęła. Czekanie mnie wykańczało.

I wtedy przybył prezydent. Wszyscy wstali i zaczęli klaskać. Nie umknęło niczyjej uwadze, że pojawienie się urzędującego prezydenta USA, aby przemówić do tłumu nudnych specjalistów z Doliny Krzemowej, było czymś dotąd niespotykanym.

Mark powitał prezydenta i obaj usiedli na wysokich stołkach naprzeciw siebie. Nastała cisza.

Prezydent przemówił:

– Przede wszystkim dziękuję Facebookowi za  przygotowanie tego spotkania. Nazywam się Barack Obama i jestem facetem, który sprawił, że Mark założył marynarkę i krawat.

W sali zawrzało, a ja robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby się nie załamać. Wbrew wszystkiemu udało nam się i  powinniśmy być z siebie dumni. Dotarcie do tego momentu było niezwykłą podróżą.

Facebook narodził się w akademiku. Rozwijał się szybko w niezwykłych okolicznościach, prowadzony przez grupę studentów-wizjonerów, a następnie z pomocą powiększającej się ekipy zaprawionych w boju profesjonalistów, których przyciągnęło do niego marzenie i idea, że poprzez łączenie ludzi, mogliśmy udzielić głosu milionom, zmienić relacje między pojedynczymi osobami i instytucjami, i pomóc wszystkim zbliżyć się do tych, którzy są dla nich najważniejsi. Każdego ranka po przebudzeniu próbowaliśmy uczynić świat bardziej społecznym – tym żyliśmy i był to nasz główny cel.

A teraz, aż trudno w to uwierzyć, prezydent USA przybył do siedziby Facebooka, aby przedstawić argumenty za swoim programem ekonomicznym. Dla mnie był to wyjątkowy moment w karierze, mający również ogromne osobiste znaczenie. Ale chodziło także o coś więcej.

Mark był spokojny i opanowany. Prezydent był energiczny i  charyzmatyczny. Nie było do końca pewności, czy będzie w stanie przekonać do siebie obecnych na sali. Był to najgorszy moment w  pierwszej kadencji prezydenta Obamy i wielu z jego zwolenników popadło w przygnębienie. W czasie debaty wszystkie obawy zniknęły.

Prezydent jednak nie tylko podbił widownię. Miał on większy cel i szersze grono odbiorców. Przyszedł do nas, by  przemówić do „wszystkich na Facebooku”. Nawet kiedy żartował z Markiem i koncentrował się na różnych osobach zadających pytania, ciągle spoglądał na kamery rozstawione w  pomieszczeniu. W tym miejscu miała rozstrzygnąć się kwestia strategii gospodarczej USA. W salonach, biurach, akademikach i  kawiarniach w całym kraju ludzie oglądali to spotkanie w Internecie. A on walił prosto z mostu, przemawiając do nich.

– Wiem, że ci, którzy brali udział w kampanii, lub ci, którzy byli pełni zapału w 2008 roku, są dziś sfrustrowani… Ale pamiętajcie, że już wcześniej przeżywaliśmy trudniejsze chwile. Zawsze wychodziliśmy z nich zwycięsko. Zawsze dopinaliśmy swego. Jeśli połączymy siły, możemy rozwiązać wszystkie te problemy. Ale ja nie mogę zrobić tego sam.

Ludzie przyjęli słowa prezydenta wiwatami. I ja też.

Ja jednakże nie tylko wiwatowałam na cześć prezydenta, bez względu na to, jak bardzo się z nim zgadzałam. Wiwatowałam na cześć kamer – moich kamer – dzięki którym ludzie na całym świecie mogli oglądać to wydarzenie. Wiwatowałam na cześć moich niezwykłych kolegów, którzy razem ze mną pracowali, aby zamienić zakurzony magazyn w miejsce spotkania godne prezydenta. Wiwatowałam na cześć wyjątkowej zuchwałości tego, co zrobiliśmy – zgodziliśmy się zorganizować spotkanie, wiedząc, że nie będzie łatwo. Podjęliśmy wyzwanie i dzięki ciężkiej pracy i improwizacji wszystko stało się możliwe.

Później, gdy wszyscy już dawno sobie poszli, dowiedziałam się, że było to największe jak dotąd wydarzenie streamowane na żywo na Facebooku. Wyniki oglądalności przerosły wszelkie oczekiwania.

Zmęczenie, które czułam jeszcze tego ranka, całkowicie zniknęło. Byłam pobudzona, upojona sukcesem. Dzięki nowym technologiom wszyscy z nas w Facebooku dokonali czegoś wspaniałego. Oczywiście zawsze uważałam, że inżynierowie i projektanci produktów w naszej firmie zmieniają świat. Ale to wydarzenie to było coś namacalnego, natychmiastowego. Wykorzystaliśmy ogromny zasięg Facebooka, by Amerykanie mogli doświadczyć tej bezpośredniości demokracji i wziąć udział w ważnym wydarzeniu, a także by ułatwić milionom ludzi polityczną dyskusję.

Tego dnia rozmowy w siedzibie Facebooka nie dotyczyły już odizolowanych zmagań Doliny Krzemowej, najnowszych żartów branżowych krążących wśród inżynierów czy nawet tworzonych produktów, które miały być kolejnymi kamieniami milowymi w rozwoju firmy – bez względu na to, jakkolwiek ważne by one były. Ludzie rozmawiali o czymś, co wydało im się dużo ważniejsze. Wewnątrz i na zewnątrz Facebooka stworzyliśmy coś, co poruszyło ludzi.

Pracowałam prawie dziewięćdziesiąt godzin bez przerwy. Trwał demontaż sprzętu i dekoracji, a mój zespół już wyszedł. Nadszedł czas, żeby pójść do domu.

Szłam powoli ulicami Palo Alto. Nie wzięłam samochodu. Jazda samochodem była wykluczona, ponieważ ktoś zamknął wszystkie ulice…

Powoli to do mnie docierało – o, chwileczkę… Ja to zrobiłam!

Byłam rozkojarzona i kiedy tak szłam, czułam jakiś niepokój. Dzisiejszy dzień był gorączkowy, takie zdumiewające efekty po dwóch tygodniach nieprzerwanej pracy. Ale mimo ogromu szczęścia wiedziałam, że wraz z nagrodą pojawiło się wyzwanie. Kiedy dotarłam do domu, mój mózg pracował na najwyższych obrotach. Poszłam ścieżką i wspięłam się po stopniach prowadzących do frontowych drzwi.

– Brent? – zawołałam, otwierając drzwi.

Coś zaszeleściło w kuchni. Zza rogu wyjrzał znajomy kudłaty pysk.

– Bestia! – krzyknęłam.

To był pies Marka. Pojawiła się kolejna znajoma twarz. Tym razem był to mój brat. Po krawacie i marynarce, tak nietypowych dla niego, nie było już śladu. Znów miał na sobie charakterystyczny T-shirt i dżinsy.

– Hej – powiedział Mark. – Wyprowadzałem psa i  pomyślałem, że wpadnę.

Mark mieszkał kilka przecznic od nas i wieczorami często spacerował z psem po okolicy. Rzuciłam torbę na podłogę. Nagle poczułam kopnięcie mojego dziecka.

– Świetna robota. – Mark mówił dalej. – Naprawdę, wielki szacunek. Było fantastycznie i wszyscy o tym mówią. Nie mogę uwierzyć, że zorganizowałaś wszystko w dwa tygodnie.

I wtedy to się stało.

– Mark… – zaczęłam powoli. – To był dla mnie wspaniały dzień. Najlepszy, odkąd pracuję w Facebooku…

Przerwałam na chwilę, zastanawiając się, co następnie powiedzieć… A potem wszystko z siebie wyrzuciłam.

Powiedziałam mu, że właśnie to uwielbiam robić. Że tak właśnie widzę przyszłość nadawania programów na żywo – docieranie do milionów ludzi i przekazywanie im wyjątkowej treści, opracowanej i przygotowanej dla młodego, następnego pokolenia. Że wszystkie te przepracowane dni i noce, prowadzące do tej chwili, pokazały mi, co jest moją prawdziwą pasją i że jest to coś, co wykracza poza moją rolę w Facebooku czy nawet sam Facebook. Odkryłam coś, co uczyniło mnie naprawdę szczęśliwą, i wiedziałam, że zawsze chciałam robić coś takiego. Musiałam podążać za swoją pasją.

Słowa płynęły z moich ust zbyt szybko i bez przygotowania.

– Chcę odejść…

Te słowa zawisły w powietrzu. Nagle przerwałam zażenowana i przerażona tym, co zrobiłam. Nigdy nie powiedziałam na głos czegoś takiego. Nawet nie wiedziałam, że naprawdę tak czułam, zanim nie wypowiedziałam tych słów. Stałam w  przedpokoju mojego domu, częściowo chcąc cofnąć te słowa.

Mark wpatrywał się we mnie. Bestia wpatrywał się we mnie. Powstrzymałam chichot. Bestia jest zbyt kudłaty i rozkoszny, żeby brać udział w jakiejkolwiek poważnej rozmowie.

Jeśli Mark był speszony, nie trwało to dłużej niż chwilę.

– Czy jesteś pewna, że właśnie tego chcesz?

Zapytał spokojnie, tak jakby się tego spodziewał.

Zawahałam się na sekundę. Pomyślałam o wszystkich tych ludziach, wszystkich chwilach w tych ostatnich pięciu i pół roku w Facebooku, które były jak szalona jazda kolejką górską. Przez moment przebiegałam błyskawicznie myślami przez sto różnych wspomnień i emocji.

Nie bez powodu wypowiedziałam te słowa, choć nigdy nie myślałam, że je wypowiem – i nie bez powodu byłam taka niespokojna. Pomysły i uczucia buzowały we mnie od dawna.

Wiedziałam, że będę tęsknić za Facebookiem, ale nie bałam się odejść. Nie pierwszy raz podjęłam ryzyko, by podążyć inną drogą.

Początek przygody

Urodziłam się w 1982 roku w Dobbs Ferry w stanie Nowy Jork. Dorastałam w zupełnie normalnej, zwykłej (w pewnym sensie) rodzinie z wyższej klasy średniej, byłam najstarsza z czwórki rodzeństwa – potem na świat przyszli Mark, Donna i  najmłodsza Arielle. Nasi rodzice byli lekarzami. Mama – Karen – psychiatrą, która urodziła mnie i Marka, gdy była jeszcze na  studiach i jakoś zdołała przetrwać szalone nocne godziny stażu, wychowując dwójkę rozkrzyczanych dzieci, a tata – Edward – dentystą, którego gabinet mieścił się na parterze naszego domu. (Niezły dojazd do pracy, prawda?)

Nasze spokojne miasteczko leżało na przedmieściach, około czterdziestu minut drogi na północ od Manhattanu, i zabudowane było dwupoziomowymi domami z lat siedemdziesiątych XX wieku, rozrzuconymi wzdłuż cichych, ukrytych pod drzewami ulic, po których jeździły minivany przewożące dzieci ubrane w stroje do gry w piłkę nożną. Nie ma bardziej typowego przedmieścia niż Dobbs Ferry w stanie Nowy Jork.

Przez większość mojego dzieciństwa i wczesnej młodości aż do czasu studiów wiodłam cudownie zwykłe życie. Zimą jeździliśmy na nartach. Latem moi rodzice wysyłali całą czwórkę na kolonie. Błagałam rodziców, żeby zabrali nas do parku rozrywki Splinter Park, zbudowanego w całości z drewna, mimo że każda wizyta systematycznie kończyła się godzinami bolesnego usuwania drzazg za pomocą pęsety. Przyniosłam do domu ospę wietrzną i łaskawie podzieliłam się nią z całą rodziną – nawet z najmłodszą siostrą, która w tamtym czasie miała dopiero sześć miesięcy. Uczęszczałam do pobliskich szkół publicznych w Ardsley w stanie Nowy Jork, posłusznie śpiewając każdego dnia hymn Concord Road, aż do chwili, gdy przeniosłam się do szkoły Horace’a Manna.

Myślę, że można powiedzieć, że zawsze byłam trochę przebojowa. Brałam lekcje gry na pianinie i jakoś tak udało mi się wynegocjować z moją nauczycielką, że spędzałam większość lekcji śpiewając, gdy to ona grała, a nie ja. Trenowałam biegi przełajowe, a moi rodzice jeździli samochodem wzdłuż ulicy, po której biegłam, po to, żebym wiedziała, w jakim tempie muszę biec, aby dostać się do reprezentacji szkoły. Grałam i śpiewałam w  szkolnych spektaklach, w przedstawieniach w domu kultury i na  koloniach – tak naprawdę we wszystkich sztukach, w których mogłam wystąpić. W szkole średniej poszerzyłam swoje zainteresowania. Moją wielką pasją stało się uczenie się i śpiewanie pieśni operowych, a także dołączyłam do reprezentacji szkoły w szermierce, której ostatecznie zostałam kapitanem. W szkole uczyłam się bardzo pilnie, dostawałam dobre stopnie i w 1999 roku, mimo że nie miałam żadnych specjalnych znajomości czy atutów, zostałam pierwszym członkiem rodziny studiującym na Harvardzie – jednym z ośmiu uniwersytetów Ivy League. Do dzisiaj jako jedyna z mojej rodziny ukończyłam studia na tej uczelni.

Ludzie zawsze mnie pytają o to, jak to było dorastać z  Markiem, czy już wtedy wiedziałam, że założy wielką firmę. Zawsze odpowiadam to samo – nie. Byliśmy w pełni normalną, szczęśliwą rodziną. Poza tym nie należy jeszcze wykluczać reszty rodzeństwa. Mam przeczucie, że wszyscy będziemy kiedyś pracować u mojej najmłodszej siostry.

Do kwietnia 2003 roku większość czasu na Harvardzie spędziłam, studiując psychologię i śpiewając z ukochanym zespołem a capella Harvard Opportunes – a teraz moje studenckie życie dobiegało końca.

Moi przyjaciele i znajomi pokazali, jak należało to zrobić. W tych ostatnich szalonych tygodniach po wiosennej przerwie podczas każdego lunchu, każdej imprezy, i nawet biegu przez Harvard Square, można było spotkać szczęśliwych i  rozentuzjazmowanych ludzi – ludzi mających plany, wiele planów. A te wszystkie wzniosłe ambicje i imponujące następne kroki można by podsumować, wymieniając nazwy firm – McKinsey, Goldman Sachs, J.P. Morgan, Deloitte. Zdawało się, że każdy obierał kurs na Wall Street lub K Street, żeby pracować w bankowości lub konsultingu. Rozmowy z przyjaciółmi stały się niczym więcej niż streszczeniem przyszłych życiorysów.

W pewnym momencie uwaga skupiła się na mnie.

– Dokąd zmierzasz, Randi?

Uśmiechałam się i robiłam minę skruszonej. Odpowiadałam, że jeszcze nie podjęłam decyzji i że myślę o czymś w  branży kreatywnej.

Te słowa często wywoływały konsternację. W tamtym czasie większość rekrutacji w kampusie była przeprowadzana przez firmy konsultingowe i firmy zajmujące się bankowością inwestycyjną, więc być może moim znajomym nie przyszło do  głowy, że istniały inne rodzaje pracy i że mogą one nawet dawać satysfakcję. (Szokujące!)

W każdym razie mnie to nie zniechęcało. Nie interesowała mnie analiza ilościowa ani statystyka, a wpatrywanie się w  arkusz kalkulacyjny przez cały dzień wydawało mi się czymś ogromnie nudnym.

Kilka tygodni przed ukończeniem studiów zaczęłam szukać wolnej posady w agencjach reklamowych i firmach marketingowych w Nowym Jorku. Pewnego dnia tata powiedział mi podekscytowanym głosem, że jeden z jego pacjentów pracuje w agencji reklamowej J. Walter Thompson i zarekomenduje mnie do rozmowy kwalifikacyjnej. To było naprawdę urocze – rodzice, obydwoje lekarze, wyraźnie chcieli mi pomóc podążać ścieżką mojej upragnionej kariery, ale nie mieli żadnych znajomości w marketingu czy reklamie. Pomimo to cieszyli się, że mogą zrobić chociaż tyle.

Kilka tygodni później weszłam do biura agencji J. Walter Thompson i przywitałam się zdecydowanym uściskiem dłoni z osobą, która miała ze mną przeprowadzić rozmowę kwalifikacyjną, i nawiązałam odpowiednio długi, stanowczy, lecz przyjazny kontakt wzrokowy.

Mój rozmówca uśmiechnął się do mnie promiennie i  stwierdził, że mam świetne rekomendacje. Ja również się do niego uśmiechnęłam. I już zaczynałam być pewna sukcesu, kiedy przeczytałam notatkę na karteczce samoprzylepnej dołączonej do mojego CV leżącego na biurku: „Córka dentysty. Rozmowa grzecznościowa. Dzięki!”.

Nie dostałam tej pracy.

Kilkanaście CV bez odpowiedzi później udało mi się załapać na rozmowę kwalifikacyjną do pracy w zespole zajmującym się danymi i statystyką w agencji reklamowej Ogilvy & Mather na Manhattanie. Tak, wiem, co wcześniej mówiłam o statystyce. Jednak naprawdę uwielbiałam aktorstwo i  pomyślałam, że może uda mi się przekonać wszystkich, że jestem nieodkrytym, wyjątkowym talentem w dziedzinie matematyki.

Rzecz jasna całkowicie poległam na rozmowie kwalifikacyjnej.

Po zakończonym spotkaniu zaczęłam szykować się do  wyjścia. Gdy skierowałam się do drzwi, pojawił się w nich przyjaźnie wyglądający mężczyzna. Był to menedżer rekrutujący stażystów.

– No cóż, Randi – powiedział. – Najwyraźniej statystyka nie jest twoją mocną stroną.

Zdecydowałam się przerwać moje godne Oscara przedstawienie i wyszeptałam, że to prawda.

– Ale – kontynuował – wydajesz się osobą kreatywną. Ostatnio zwolniło się miejsce w dziale zajmującym się stroną twórczą oraz zdobywaniem i utrzymywaniem klientów. Pozwól, że wykonam kilka telefonów.

Parę dni później, po kilku kolejnych rozmowach, miałam pracę. Oficjalnie.

Planowałam, że po studiach wezmę parę tygodni wolnego, ale kiedy zadzwonili z Ogilvy & Mather, pytając, czy mogę zacząć od razu, nie protestowałam. W pierwszy poniedziałek po ukończeniu studiów rozpoczęłam pracę.

Na początku mieszkałam w domu i dojeżdżałam do pracy pociągiem. Zaskakująco przyjemnie było być znowu z  rodzicami i moją młodszą siostrą, która chodziła jeszcze do szkoły średniej. Jednak długa jazda w tę i z powrotem szybko zaczęła mnie męczyć. Poza tym chciałam zacząć nowe życie w mieście. Po kilku miesiącach intensywnego oszczędzania zdecydowałam, że najwyższy czas przenieść się na Manhattan. Byłam gotowa na nową i wspaniałą przygodę.

W firmie Ogilvy & Mather dołączyłam do niedawno stworzonego zespołu pod nazwą „interaktywne i cyfrowe media”. Oczywiście wyobrażałam sobie siebie w dużo bardziej ekscytującym otoczeniu – plan telewizyjny i sesje zdjęciowe dla czasopism. Z perspektywy czasu okazało się, że było to szczęśliwe zrządzenie losu. Wraz ze wzrostem potęgi Internetu rosła liczba moich obowiązków i liczba osób w zespole – podczas gdy moi przyjaciele zatrudnieni na bardziej prestiżowych stanowiskach nadal biegali po kawę. Jednak w tamtym czasie nie zdawałam sobie sprawy, jakie miałam szczęście.

Było także jasne, że nie była to praca, o jakiej marzyłam. Dni były długie i spędzałam je głównie, kserując, wkładając dokumenty do segregatorów, dziurkując, usuwając zszywki i  sprawdzając pisownię w roboczych wersjach notatek służbowych sporządzanych w żargonie prawniczym.

Co gorsza, miałam złośliwą szefową. Systematycznie mówiła o mnie jako o „swoim projekcie” i robiła zaskakująco okrutne rzeczy. Pewnego razu poprosiła mnie, abym poprowadziła dużą prezentację przed dyrektorem działu – miała się odbyć następnego dnia o 14:30. Byłam bardzo podekscytowana. To była moja szansa, żeby zabłysnąć. Tego wieczoru zostałam w pracy do  późna, ćwicząc swoją prezentację. Następnego dnia szefowa pojawiła się przy moim biurku dziesięć minut przed spotkaniem.

– Randi, gdzie byłaś? Spotkanie zaczęło się dwadzieścia minut temu!

Przeniosła spotkanie i powiedziała o tym wszystkim oprócz mnie, co dało jej okazję, aby w obecności dyrektora departamentu udzielić mi nagany za spóźnienie i brak odpowiedzialności, a przy tym wzmocnić swój wizerunek osoby twardej jak skała. To było najbardziej upokarzające doświadczenie w moim życiu. (Wskazówka – jeśli schowacie się w jednej z kabin w  toalecie, możecie zagłuszyć cichy płacz, spuszczając wodę, wtedy nikt nie będzie miał pojęcia, co robicie).

Jednak naprawdę muszę podziękować jej za „nagich kowbojów”. „Nadzy kowboje” to była zżyta grupa nowo przyjętych pracowników, do której należałam. Przyjęliśmy nazwę „kowboje” jako hołd dla osobliwego długowłosego gitarzysty, który każdego dnia przechadzał się po Times Square, mając na sobie tylko białe slipy i kowbojki. Zarabiał na życie, pozując do zdjęć z turystami, i zgarniał mnóstwo pieniędzy. Najwyraźniej był tajnym, genialnym specjalistą od marketingu i był inspiracją dla wszystkich podejrzanych Elmów i koszmarnych SpongeBobów nawiedzających obecnie Times Square. Chcieliśmy go w ten sposób uhonorować.

Celem „nagich kowbojów” było przygotowywanie prawdziwych kampanii marketingowych dla organizacji non profit, co wykraczało poza nasze codzienne obowiązki. Była to część prestiżowego programu rozwoju zawodowego dla nowych pracowników firmy, do którego moja szefowa mnie zarekomendowała. Była to sytuacja korzystna dla każdej ze stron. Organizacja non profit otrzymywała darmową kampanię reklamową, my zdobywaliśmy cenne doświadczenie, pracując jednocześnie do późna każdego dnia przez trzy miesiące, ponieważ musieliśmy poświęcać na te kampanie swój wolny czas. To było bardzo wyczerpujące. Codziennie po skończonej pracy zaczynaliśmy kolejną sesję, trwającą do godziny dziesiątej lub jedenastej w nocy. Kiedy przydzielono nam przygotowanie kampanii reklamowej dla paraolimpiady, kończyliśmy pracę jeszcze później, zazwyczaj po pierwszej w nocy. Jednak praca ta była fascynująca i cieszyłam się z bycia częścią zespołu. Wszystkie te długie noce i sesje intensywnej pracy spędzone razem sprawiły, że staliśmy się najlepszymi przyjaciółmi.

Miałam także innych znajomych. Poczułam się w  mieście jak ryba w wodzie. Zaryzykowałam i na stronie Craigslist znalazłam pokój w przerobionym czteropokojowym mieszkaniu w zachodniej części Manhattanu zwanej Hell’s Kitchen, co oznaczało, że zajmowałam część salonu odgrodzoną prześcieradłem. Krótko mówiąc, mieszkanie było podejrzane. Jednak uwielbiałam moich współlokatorów i stali się oni częścią mojej paczki. Teraz miałam wystarczająco dużo ludzi, z  którymi mogłam się dobrze bawić. O rany, ależ to była zabawa.

W tamtym czasie na dziedzińcu firmy Ogilvy & Mather wypiłam kilka margarit ze wspaniałym facetem (i kolegą z  Harvardu) podczas cudownej pierwszej randki. Nie wiedziałam jeszcze wtedy o tym, ale był to mężczyzna, którego miałam poślubić – Brent Tworetzky.

Był rok 2003 i miałam dwadzieścia dwa lata. Miasto tętniło życiem. Żyłam od wypłaty do wypłaty i nie miałam żadnych oszczędności. Jednak byłam młoda, otoczona przyjaciółmi i sama radziłam sobie w Nowym Jorku. Byłam szczęśliwa.

W tym czasie docierały do mnie informacje, że Mark zaczął pracę nad nowym projektem – Facebookiem, czy jak go wtedy nazywano – The Facebookiem. Stał się on bardzo popularny na  Harvardzie i przyjął się na kilku innych amerykańskich uniwersytetach.

Od czasu do czasu pytałam kolegów, czy słyszeli o The Facebooku. Wszyscy w moim wieku wiedzieli o jego istnieniu, ale wydawało się, że ludzie powyżej dwudziestu czterech lat nie mieli o nim pojęcia.

Niemniej jednak Mark wyraźnie był na fali. Poleciał do  Kalifornii, aby zdobyć fundusze na rozwój swojej firmy. Zapytał mnie, czy chcę z nim pracować.

Pomimo moich wątpliwości co do korporacyjnego trybu życia, grzecznie odmówiłam. Jeszcze nie potrafiłam zrezygnować z Nowego Jorku. Jednak z upływem czasu zaczęłam coraz częściej myśleć o tym, co chcę robić w przyszłości.

Takie było to moje nowojorskie życie. Zakładałam, że to, z czym się zmagałam na co dzień – te wszystkie radości, ambicje, zmartwienia i dylematy – przydarzało się wyłącznie mnie. Oczywiście się myliłam. Każdy, kto ośmielił się zacząć żyć na własną rękę i pracować w dużym mieście, doświadczał tego samego. Chociaż dorastałam tak blisko Nowego Jorku, byłam jego nowym mieszkańcem, tak jak dziesiątki tysięcy kolejnych absolwentów, stażystów walczących o uznanie, artystów-hipsterów przybywających do miasta każdego roku. Moje życie niczym się nie wyróżniało, nie było bardziej wyjątkowe. Ale to jest właśnie cecha charakterystyczna Nowego Jorku. Każdy nowo przybyły chce zostać kimś wyjątkowym – ze mną było podobnie.

Nie miałam zbyt wiele pieniędzy ani znajomości. Nie miałam wymarzonej pracy, wymarzonego mieszkania czy wymarzonej zaplanowanej ścieżki kariery, ale nadal miałam marzenia – mimo że nie były zbyt konkretne i do końca sprecyzowane.

Wiedziałam, że chcę robić coś ważnego. Chciałam robić coś, co miałoby duży wpływ na życie innych ludzi. Chciałam robić coś, co pozwoliłoby mi w pełni wykorzystać mój potencjał. Pomimo otrzeźwiającego i nudnego doświadczenia w firmie Ogilvy byłam nadal przekonana, że chcę robić coś kreatywnego i związanego ze sztuką i rozrywką.

Kilka miesięcy później odeszłam z firmy. Byłam gotowa na  kolejny krok, ale nie dołączyłam jeszcze do Facebooka.

Zamiast tego przyjęłam posadę w „Forbesie”. Zaproponowano mi stanowisko realizatora naprawdę poważnego programu telewizyjnego – Forbes on Fox – podczas którego w każdą sobotę, o piątej rano, przez sześćdziesiąt minut, czterech starszych facetów krzyczało na siebie, prowadząc dyskusję na temat gospodarki. Siedząc w pokoju nagrań, martwiłam się, że któryś z nich będzie miał zawał serca, i robiłam wszystko, co w mojej mocy, aby ignorować ich krzyki. Mimo to byłam szczęśliwa, ponieważ miałam możliwość pracy ze Steve’em Forbesem i  myślałam, że będzie to interesujące doświadczenie.

W tamtym czasie wydawało się to przypadkowe, ale nie miałam pojęcia, że w przyszłości ta krótka przygoda z  produkcją telewizyjną i filmową otworzy przede mną tak wiele drzwi oraz ukształtuje i określi tak dużą część mojego zawodowego życia.

Po moim pierwszym programie Steve Forbes zaprosił mnie na śniadanie. Gdy wyszliśmy ze studia znajdującego się w  dzielnicy Midtown w centrum Manhattanu, próbowałam powściągnąć swoje emocje. Zastanawiałam się, gdzie übermilioner Steve Forbes jada śniadania. Jak się okazało, nie musiałam się emocjonować zbyt długo. Zabrał mnie do najbliższej restauracji – Wendy’s na stacji metra przy Czterdziestej siódmej ulicy, która, jak się wkrótce dowiedziałam, była miejscem, gdzie zawsze chodził po realizacji programu.

– Zamów, co tylko chcesz! – uśmiechnął się promiennie. – Nawet dużą porcję.

Pamiętam, że podczas godzinnej dyskusji na temat drużyny New York Yankees myślałam, jak fajnie, że taki znakomity, odnoszący sukcesy biznesmen jest tak bezpretensjonalny.

Minęło kilka miesięcy. Mój brat ponownie skontaktował się ze mną, chcąc, abym dołączyła do niego w Facebooku, którego siedziba znajdowała się teraz w Menlo Park. Pomyślałam, że to interesujące. To nie był już The Facebook – robił postępy.

– Dlaczego nie przyjedziesz i nie zobaczysz, nad czym pracujemy? – zapytał.

Zawahałam się.

– Może tak zrobię – powiedziałam. – Zobaczę, czy uda mi się kupić tani bilet.

Mark był stanowczy.

– Kupię ci bilet. Tylko przyjedź.

I tak też zrobiłam.

Pierwsze dni w Kalifornii

Kilka dni po telefonie Marka poleciałam na weekend do San Francisco. Jak obiecał, zadbał o mój bilet, rezerwując mi lot liniami JetBlue. Samolot lądował późno wieczorem. W hali przylotów na lotnisku SFO w San Francisco czekał na mnie kierowca, trzymający tabliczkę z moim nazwiskiem. A potem błyskawicznie zawiózł mnie czarnym sedanem do Menlo Park. Było to dla mnie coś nowego i byłam pod wrażeniem. Nigdy wcześniej nie jechałam samochodem z szoferem.

I oto pół godziny później znalazłam się na ciemnej, odludnej ulicy tysiące kilometrów od domu, stojąc przed ładnym skromnym budynkiem na przedmieściach. Naprawdę nie wyglądał jak tajna główna siedziba technologicznego imperium.

Podeszłam do drzwi i zapukałam.

Otworzył Mark.

– Hej! Przyjechałaś! Chodź i poznaj chłopaków.

Weszliśmy do pierwszego pokoju. Widać było, że jest to  naprawdę ładny dom, doskonały dla rodziny, i aż prosiło się, żeby wypełnić go gustownym wyposażeniem i dobrej jakości meblami. Jednak wszystkie te myśli zniknęły na widok salonu.

Lampy były wyłączone i  w  pokoju panowała ciemność. Jedyne światło pochodziło z sześciu monitorów komputerowych stojących na zagraconym stole na środku pokoju. A tam, wśród pustych puszek po napojach i talerzy z resztkami jedzenia na wynos, siedziało czterech wymiętych facetów.

– Panowie, to jest Randi – powiedział Mark.

W odpowiedzi usłyszeliśmy mruknięcia, a kilku z nich pomachało do mnie. Teraz wszyscy byli bardzo skupieni na  ekranach swoich komputerów, a na uszach mieli słuchawki. Uprzejmości musiały poczekać do obiadu w Dutch Goose, lokalnym barze.

Pamiętam, że na początku byłam trochę zaskoczona niechlujnością stylu życia Marka i jego zespołu. Dom i bar były doskonałym tego przykładem. Jedzenie w Dutch Goose można by delikatnie opisać jako tylko częściowo jadalne, ale atmosfera była fajna i ożywiona, a piwo lało się strumieniami.

Tamtego wieczoru Mark zaczął wyjaśniać, nad czym obecnie pracują. Pamiętam też, jaki był poważny i z jaką pasją o tym mówił.

– Mamy zamiar wszystkich połączyć – powiedział.

Przez następne kilka godzin mówił więcej o elementach, które tworzą, i ich planach rozwoju w kampusie. Mark zawsze mówił szybko, co  pomogło mu sprawnie zaznajomić mnie ze szczegółami. Pozostali członkowie zespołu głównie słuchali naszej rozmowy, wychylali piwo za piwem i rozmawiali między sobą o tym, co obecnie programowali.

Mark całkowicie mnie zaszokował i natychmiast stało się dla mnie jasne, jak fantastyczna była jego wizja. Przez kolejnych kilka dni patrzyłam na ten niechlujny styl życia z podziwem i szacunkiem. Na początku grupa facetów, mieszkających razem w jednym domu i zajmujących się programowaniem dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie kojarzyła mi się z dobrą zabawą. Jednak ci faceci tak niesamowicie mocno wierzyli w to, co robili, i byli tak niezwykle skupieni, niczym wiązka promieni lasera, że jedyne, co mogłam zrobić, to dać się w to wciągnąć. Zdałam sobie sprawę, że tuż przed moimi oczami dosłownie ziszczał się amerykański sen, jeden Red Bull po drugim.

Myślałam o tym, co mówił Mark – że połączą wszystkich ze wszystkimi. Potem rozsiadłam się wygodnie i patrzyłam, jak programują. To było szalone. To było genialne.

Olśnienie, którego wkrótce doświadczyłam, miało miejsce, kiedy zostałam zaproszona do udziału w spotkaniu na temat kluczowych marketingowych materiałów Facebooka. Celem spotkania był ostateczny wybór niektórych elementów projektu wizualnego dla portalu – ogólnego wyglądu i palety barw. To było niesamowite. Byłam obecna na spotkaniu, w czasie którego miała zostać podjęta decyzja, jak będzie wyglądać portal społecznościowy wart pięć milionów dolarów. Trwała debata, a ja uważnie słuchałam.

A wtedy nagle wszyscy spojrzeli na mnie.

– Hej, Randi, zajmujesz się marketingiem. Co o tym myślisz?

Przed oczami przeleciało mi dziesięć lat kariery, którą miałam dopiero przed sobą. Naprawdę, w firmie Ogilvy & Mather minęłoby dziesięć lat, zanim zostałabym zaproszona do sali, w której prowadzono by podobną rozmowę, nie mówiąc już o możliwości podjęcia jakiejkolwiek decyzji.

Odchrząknęłam.

– Oto co myślę – zaczęłam.

Nikt mi nie przerywał ani nie śmiał się z moich opinii. Gdy skończyłam mówić na temat preferowanego przeze mnie odcienia koloru niebieskiego, jak i innych marketingowych pomysłów, debata rozpoczęła się na nowo – już z moim udziałem.

Nawet nie pamiętam, jak się zakończyła. Przede wszystkim pamiętam, że wzrastał we mnie zapał do pracy. W tamtej chwili zdałam sobie sprawę, że praca w Facebooku jest niezwykłą szansą. Wiedziałam, że muszę z niej skorzystać.

Ostatniego wieczoru przed moim powrotem do Nowego Jorku, zamiast siedzieć przy kolacji, pijąc drinka lub próbując robić coś pożytecznego, w czasie gdy koledzy programowali, ja spędzałam ten czas w siedzibie Facebooka mieszczącej się nad chińską restauracją w centrum Palo Alto, negocjując z bratem swoją początkową pensję. Siedzieliśmy przy jego biurku naprzeciw siebie, a on na serwetce robił wyliczenia i określał warunki przyznania mi opcji na zakup akcji Facebooka.

– A co powiesz na to? – przesunął serwetkę w moją stronę.

Akcje były dobrym rozwiązaniem, ale po co decydować się na udziały, skoro można zarabiać „realne” pieniądze? Skreśliłam opcje na zakup akcji i podwyższyłam pensję. Przekazałam mu serwetkę.

Mark popatrzył na nią przez chwilę, a potem stanowczym gestem wszystko skreślił. Gryzmolił przez chwilę i podał mi ją z powrotem. Odrzucił moją propozycję i wrócił do swojej pierwotnej oferty.

– Zaufaj mi – powiedział. – Tak naprawdę nie chcesz tego, co wydaje ci się, że chcesz.

Nie dostrzegałam tego wtedy – miałam dwadzieścia dwa lata i widziałam tylko okazję, żeby zarobić więcej niż moja dwutygodniowa pensja w wysokości dziewięciuset dolarów, którą wtedy otrzymywałam – ale dziś przyznaję mu rację.

Po latach stałam w przedpokoju swojego domu, otwierając serce przed bratem – i chciałam odejść z Facebooka. Jednak tamtego pamiętnego letniego wieczoru, w 2005 roku, w ciszy pustego biura miał się właśnie zacząć nowy rozdział mojego życia.

Ludzie często mnie pytają, czy dziś, wiedząc to, co wiem, zmieniłabym coś, gdybym mogła cofnąć czas. To głupie pytanie. Nie wiem, czy spodziewają się, że przekażę im jakąś świętą mądrość, czy że przyznam się do jakiegoś poważnego błędu, który popełniłam gdzieś po drodze. Zazwyczaj po prostu obracam to w żart i mówię, że poprosiłabym o większy pakiet akcji. To zawsze wywołuje śmiech rozmówcy, ale za każdym razem, gdy to mówię, myślę o tamtym wieczorze, kiedy negocjowałam z Markiem. Wiem, że zadbał o mnie, mimo tego że byłam zbyt młoda i naiwna, aby wtedy to zrozumieć.

Gdy wszystkie ważne punkty umowy zostały szczęśliwie ujęte na serwetce, nadszedł czas, by zacząć wyobrażać sobie swoje nowe życie. Uśmiechałam się przez całą powrotną drogę do Nowego Jorku.

– Wygląda pani na szczęśliwą – powiedziała starsza pani siedząca obok mnie w klasie ekonomicznej.

Uśmiechnęłam się do niej promiennie, z taką intensywnością, że chyba ją wystraszyłam. Byłam tak podekscytowana tym nowym kierunkiem, który obrało moje życie, i  niespodziewanym zwrotem w mojej karierze, iż łudziłam się, że wszyscy w Nowym Jorku będą w siódmym niebie i że balony i  wiwatujące grupy znajomych będą czekały na mnie na lotnisku LaGuardia.

Czekało mnie jednak wyłącznie twarde lądowanie i  zderzenie z rzeczywistością. Moi koledzy z pracy powiedzieli, że popełniam ogromny błąd i chcę zaprzepaścić swoją karierę. Brent, z którym się wtedy spotykałam, porzucił właśnie swoją wymarzoną pracę w San Francisco, aby być ze mną w Nowym Jorku. Nie był do końca zadowolony. Podczas długiej, pełnej łez kolacji w chińskiej restauracji Mr. K’s na Manhattanie dyskutowaliśmy o tym, co to może oznaczać dla naszego związku.

Moja mama była podekscytowana. Każda matka w duchu marzy, aby jej dzieci razem pracowały. Zachęcała mnie do  podjęcia tej niesamowitej pracy i wspierała w dążeniu do  realizacji moich marzeń. Jednocześnie podkreśliła, że dobrze mi się układa z Brentem i radziła, żebym włożyła dużo wysiłku w nasz związek na odległość i żebym nie pozwoliła mu się wymknąć. Brent naprawdę przypadł jej do gustu. Po tym, jak spotkała go po raz pierwszy, zadzwoniła, żeby mi powiedzieć:

– Randi, nie schrzań tego.

Teraz, gdy przygotowywałam się do wyjazdu, aby zacząć nowe życie w Kalifornii i w Facebooku, moja mama zadzwoniła, aby udzielić mi ostatniej przyjacielskiej rady dotyczącej mojej kariery:

– Randi, nie schrzań tego.