Strona główna » Obyczajowe i romanse » Drań z Hollywood

Drań z Hollywood

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66338-15-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Drań z Hollywood

Kamera, akcja, miłość!

Cole Masten jest jednym z najprzystojniejszych aktorów w Hollywood. Zainspirowany ciekawą historią małego południowego miasteczka w Georgii, postanawia nakręcić tam swój pierwszy film.

Summer Jenkins jako jedyna mieszkanka małej miejscowości nie cieszy się z przyjazdu gorącego gwiazdora. Wie, że tacy ludzie jak on oznaczają tylko kłopoty. Tego typu dranie i podrywacze kompletnie jej nie interesują.

Pociągający mężczyzna z pierwszych stron gazet i dziewczyna z małego miasta są kompletnymi przeciwieństwami. Wydarzy się jednak coś, czego oboje się nie spodziewają. Czy to możliwe, aby tak duże przeciwieństwa się przyciągały?

__

O autorce

Alessandra Torre – jedna z najbardziej znanych autorek romansów w USA, bestsellerowa autorka „New York Times’a”, „USA Today” i „The Wall Street Journal”. Jej książka „Drań z Hollywod” została zekranizowana i ukazała się jako pełnometrażowy film na PassionFlix. Alessandra jest szczęśliwą mężatką i mamą. Mieszka na Florydzie. Oprócz pisania książek i korespondowania ze swoimi fanami lubi także oglądać mecze amerykańskiego futbolu i jeździć konno.

Polecane książki

Książka jest monografią o wykorzystaniu prognoz inflacji w polityce pieniężnej czterech krajów Europy Środkowej: Czech, Polski, Słowacji i Węgier. Opracowanie zawiera niedostępną dotychczas w polskim piśmiennictwie ekonomicznym syntezę informacji na temat zawarty w tytule oraz badania empiryczne dot...
Piąty tom monumentalnej sagi o sile miłości i przyjaźni, nienawiści i żądzy zemsty, wplecionej w wielką historię Europy XX wieku. Wojna dobiegła końca. Europa podnosi się ze zgliszcz, a bohaterowie próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Jednak nie wszyscy tak wyobrażali sobie pokój i nowy podz...
"""Nie wiem kiedy tak naprawdę zaczyna się i kończy podróż. Czy definiują ją tylko przejechane kilometry? Gdzie zaklasyfikować przygotowania i wyobrażenia towarzyszące nam przed wyjazdem, a gdzie myśli i wspomnienia? Siedzę przy komputerze w swoim warszawskim mieszkaniu, dwa tygodnie po powro...
Gdy wreszcie Markowi Majewskiemu udało się dotrzeć na Zachodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych, San Francisco zafascynowało go swoimi kiermaszami ulicznymi. Zaczął je utrwalać na filmie z myślą o przyszłym albumie fotograficznym. Wielokrotnie − patrząc w wizjer kamery − komponował kadr na jedną stron...
Dominikański miesięcznik z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności a perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną....
Humorystyczna powieść obyczajowa z udziałem istot nie z tego świata. Po wielkie powodzi, spokojne dotychczas życie w Dyrdymałach uległo radykalnej zmianie. Ale może tylko niektóre sprawy i sprawki wypłynęły na powierzchnię?" 800x600 Wieść gruchnęła po mieście jak piorun z jasnego nieba: na ska...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Alessandra Torre

Książkę tę dedykuję wszystkim silnym kobietom z Południa Stanów Zjednoczonych, a zwłaszcza pięknej i mądrej Tricii Crouch. Dziękuję za wszystko.

Książka zawiera odniesienia do żyjących osób, a jej akcja toczy się w mieście, które istnieje naprawdę. Użyte w niej imiona, nazwiska oraz nazwy stanowią jednak element fikcji literackiej i tak powinny być traktowane.

Wstęp

Kobiety z Południa są wyjątkowe – nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Zrodziłyśmy się z konfliktu; nasza przeszłość jest naznaczona bitwami, chaosem, troską o bezpieczeństwo i walką o przetrwanie. Zarządzałyśmy plantacjami w ogniu wojny, serwowałyśmy żołnierzom Unii herbatkę, by za chwilę patrzeć, jak palą nasze domy, chroniłyśmy niewolników przed sądem i przez całe wieki patrzyłyśmy na błędy naszych mężczyzn, wyciągając odpowiednie wnioski. Na Południu niełatwo jest przetrwać. A zwłaszcza z uśmiechem na ustach.

My, kobiety, trzymałyśmy stany Konfederacji w mocnym uścisku, chroniąc je przed rozpadem. Trzymałyśmy się moralności i godności. Trzymałyśmy głowy wysoko, nawet gdy znaczyły je krew i sadza.

Jesteśmy silne. Jesteśmy z Południa.

Witamy w Quincy.

Liczba mieszkańców: siedem tysięcy osiemset osób.

Średni dochód gospodarstwa domowego: nigdy tego nie zdradzimy.

Tajemnice: całe mnóstwo.

Miasteczko Quincy w Georgii było kiedyś najbogatszym miastem w całych Stanach Zjednoczonych. Mieszkało tu sześćdziesięciu siedmiu milionerów, którzy zbili fortunę na akcjach Coca-Coli. Dziś jedna akcja warta jest dziesięć milionów dolarów netto, co czyni Quincy miejscem, w którym zdecydowanie opłaca się mieszkać. A jednak przyjechawszy tutaj, nie zobaczysz bentleyów ani kamerdynerów. Ujrzysz małą mieścinę: zadbane, sielskie rezydencje utrzymane w duchu prostych, wielowiekowych tradycji Południa. Uśmiechaj się. Traktuj bliźniego swego jak siebie samego. Bądź życzliwy. Trzymaj swoje sekrety przy sobie, wrogów zaś jeszcze bliżej.

Cole Masten był moim wrogiem od samego początku.

Rozdział 1

Hollywood i polne drogi to kiepskie połączenie. Ludzie z Fabryki Snów nie rozumieją, jak działamy. Nie pojmują zawiłego systemy reguł, według których żyjemy. Myślą, że skoro mówimy powoli, to jesteśmy głupi. Myślą, że nie potrafimy się poprawnie wypowiedzieć. Myślą, że mercedesy czynią ich lepszymi, podczas gdy dla nas są tylko świadectwem niskiej samooceny.

Cały ten orszak nadciągnął w niedzielne sierpniowe popołudnie: ciężarówki z przyczepami, za nimi furgonetki i busy, a później łańcuszek podobnych do siebie sedanów. No i barobusy – jakby w Quincy nie było restauracji. Potem kolejne ciężarówki z przyczepami. Woń naszych kamelii gryzła się z zapachem ich spalin, z wyziewami diesla przesyconymi arogancją i pretensjonalną bufonerią. Pisk hamulców usłyszeli wszyscy w trzech sąsiednich hrabstwach. Nawet drzewa pekanowe wyprostowały się z ciekawości.

Niedziela. Tylko Jankesi mogliby wpaść na pomysł, że to dobry moment, by wdzierać się do cudzego życia. Niedziela – dzień Pański. Dzień przeznaczony na modlitwy w kościelnej ławie. Na późne śniadania w towarzystwie rodziny i przyjaciół, jedzone pod rozłożystymi dębami. Na popołudniowe drzemki i spotkania na ganku o zmierzchu. Wieczór należało spędzić z rodziną. Niedziela to nie był dobry dzień na robienie zamętu. Ani na pracę.

Wiadomość gruchnęła, gdy byliśmy w zborze baptystów. Podekscytowane szepty rozchodziły się przy długim stole, lawirując między kukurydzianym chlebem, pierogami, zapiekanką z brokułów i ciastem z orzechami pekanowymi. Mnie poinformowała o wszystkim Kelli Beth Barry. Nachyliwszy się w moją stronę, niebezpiecznie przysunęła rudą czuprynę do puszystej papki ze słodkich ziemniaków.

– Przyjechali – powiedziała złowieszczo. Ekscytacja w jej oczach nie pasowała do posępnego charakteru wiadomości.

Nie musiałam pytać, o kogo chodzi. Mieszkańcy Quincy czekali na ten dzień od siedmiu miesięcy. Od chwili gdy Caroline Settles, asystentka burmistrza Fraziera, zwietrzyła pierwsze sygnały nadchodzącej sensacji. Kiedy pewnego poniedziałkowego ranka odebrała telefon od Envision Entertainment, przekierowała połączenie do gabinetu szefa i usadowiła się na krześle pod jego drzwiami z pudełkiem cukierków cynamonowych. Była już w połowie opakowania, kiedy zerwała się na równe nogi i wróciła do biurka. Jej okrągły tyłek trafił na krzesło dokładnie w momencie, gdy burmistrz wyszedł z gabinetu. Prężył pierś, na nosie miał okulary, a w ręku trzymał notatnik, w którym – jak Caroline doskonale wiedziała – nie było nic prócz gryzmołów.

– Caroline – powiedział z południowym akcentem. Dało się wyczuć, że uważa się w tym momencie za kogoś bardzo ważnego. – Właśnie dostałem telefon od ludzi z Kalifornii. Chcą nakręcić film w Quincy. Jesteśmy dopiero na etapie rozmów wstępnych, ale… – popatrzył znad okularów z pewną dozą stanowczości i dramatyzmu – to nie może wyjść poza ściany tego biura.

Stwierdzenie to było zupełnie niedorzeczne, bowiem burmistrz Frazier doskonale wiedział, co się stanie, gdy wróci do swojego gabinetu. W miasteczkach takich jak nasze istnieją dwa rodzaje sekretów: soczyste i te objęte ochroną, którą mieszkańcy zapewniają im wspólnie jako mininaród. Te pierwsze nie pozostają sekretami zbyt długo. Nie takie jest ich przeznaczenie. W małych miastach soczyste tajemnice stanowią jedyne źródło rozrywki, są smakowitymi kąskami, które utrzymują nas wszystkich w dobrym zdrowiu. To nasza waluta. Trudno o coś cenniejszego niż najświeższa wiadomość z pierwszej ręki. Nie minęło pięć minut, kiedy Caroline zadzwoniła do swojej siostry z osobistej łazienki burmistrza. Siedząc na przykrytej miękką nakładką desce klozetowej, z zapartym tchem powtarzała każde słowo, które usłyszała przez zamknięte drzwi.

– Powiedzieli „plantacja”. Plantacja jak w Przeminęło z wiatrem. Wspominali też o Claudii Van. Myślisz, że ona przyjedzie do Quincy? Była mowa o sierpniu, ale nie wiem, czy chodzi o ten rok czy o następny.

Kręgi plotkarskie miały dość informacji, by rozpętać burzę. Spekulacje i fałszywe przypuszczenia rozprzestrzeniały się jak epidemia wszy w 1992 roku. Każdemu wydawało się, że coś wie, a kolejne dni nieustannie przynosiły nowe informacje, które karmiły nasze umierające życie towarzyskie niczym manna z nieba.

Miałam szczęście. Mogłam oglądać rozwój wydarzeń z miejsca w pierwszym rzędzie i stałam się interesująca dla miasta, które trzy lata wcześniej z pełną stanowczością wpisało mnie na czarną listę. A od „interesująca” do „wartościowa” jest już tylko jeden krok. Przez dwadzieścia cztery lata naszego życia w Quincy ani mnie, ani mamie nie udało się na to określenie zasłużyć. Nie żeby jakoś szczególnie mi na nim zależało, ale miałam dość rozumu, by nim nie gardzić.

Ten film był najbardziej ekscytującą rzeczą, z jaką mieliśmy do czynienia w naszym mieście, i wszyscy z zapartym tchem odliczali dni do przyjazdu ekipy.

Hollywood. Blichtr. Studia filmowe. Znani aktorzy. A najważniejszym z nich był Cole Masten.

Cole Masten. Mężczyzna, o którym kobiety marzą nocami przy chrapiącym mężu lub – jak w moim przypadku – śpiącej matce. Bardzo możliwe, że w całym Hollywood od dekady nie było większego przystojniaka. Wysoki i silny, o sylwetce, która doskonale prezentuje się w garniturze, a po zdjęciu koszulki pyszni się wybrzuszeniami mięśni. Ciemnobrązowe włosy – na tyle długie, aby można zanurzyć w nich dłoń i chwycić je w palce, ale dostatecznie krótkie, by wyglądały schludnie i elegancko. Zielone oczy, które podbijają serce przy pierwszym uśmiechu. I sam uśmiech, przez który dziewczyna zupełnie zapomina, co mówił jego właściciel, bo jej ciało ogarnia tak desperackie pragnienie, iż myśli stają się czymś zupełnie zbędnym. Cole Masten był uosobieniem seksu i wszystkie kobiety śliniły się na myśl o jego przyjeździe.

Wszystkie prócz mnie. Ja bym nie mogła. Po pierwsze, Cole był dupkiem. Kogucia pewność siebie i żadnych manier. Po drugie, był moim szefem. Moim i reszty mieszkańców. Nie tylko grał w filmie, ale też włożył w niego własne pieniądze, bo to on finansował całe przedsięwzięcie. To on przeczytał krótką powieść o życiu na Południu, o której nikt dotąd nie słyszał. Powieść o naszym mieście, która mówiła, czym tak naprawdę są nasze furgonetki i domy na plantacjach. A czym są? Przykrywką. Przykrywką cichych milionerów.

Zgadza się. Nasze spokojne siedmiotysięczne miasto cechuje nie tylko poszanowanie dla południowej etykiety i obfitość wielokrotnie nagradzanych przepisów na smażonego kurczaka. Charakteryzuje je również ścisła dyskrecja, czego największym przejawem jest tajna zawartość naszych sejfów w banku i zakopanych na podwórku skrzyń, naszych zamrażarek i skrytek w okapach dachów.

Gotówka. Całe morze gotówki. W naszym malutkim mieście żyje czterdziestu pięciu milionerów i trzech miliarderów. Tak w przybliżeniu. To najdokładniejszy szacunek, na jaki pozwalają nam prowadzone szeptem kalkulacje. Może bogaczy jest więcej. Wszystko zależy od tego, jak mądrze – lub głupio – postępowały kolejne pokolenia z akcjami Coca-Coli. Bo to ona jest tu źródłem wszelkiego bogactwa. Cola. Powiedz w tym mieście „Pepsi”, a będziesz musiał bardzo uważać, opuszczając jego mury.

A więc jak już mówiłam, Cole poznał nasz mały sekrecik, co sprawiło, że zafascynował się naszą małą i jakże bezpretensjonalną mieściną. Zebrał więc ekipę. Wynajął scenarzystę. Na tyle długo nie gościł na łamach tabloidów, że zdołał stworzyć trzygodzinny film na bazie siedemdziesięciodwustronicowej książki. A teraz… przyjechali. Trzynaście miesięcy po tym, jak Caroline podniosła rwetes. Ludzie z Fabryki Snów. O jeden dzień za szybko. Mówiłam im, żeby zjawili się w poniedziałek. Powiedziałam o wszystkich kłopotach, które mogą się pojawić, jeśli przybędą w niedzielę. Przyglądałam się temu szaleństwu i zastanawiałam, ile jeszcze problemów czeka nas po drodze.

Wyszłam za tłumem na trawnik przed zborem i patrzyłam, jak przyjezdni dokonują inwazji na Main Street. Mężczyźni zeskakiwali z busów oraz ciężarówek, tworząc istne kotłowisko. Tu ktoś krzyczał, tam pokazywał palcem, wszyscy biegali bez ładu i składu. Uśmiechnęłam się. Nie potrafiłam się powstrzymać. Ten cały korowód był jak gruby, bogaty opryszek, który wciskał się w nasze życie przy niedzieli. Tym ludziom wydawało się, że mają władzę. Że nagle stali się właścicielami miasta.

Nie mieli pojęcia, w co się właśnie wpakowali.

Rozdział 2

~ Sześć miesięcy wcześniej ~

Moja matka była królową piękności. Miss Arkansas 1983 roku. Mnie zaś urodziła w roku 1987. Szczegóły mojego przyjścia na świat nie były mi znane i szczerze mówiąc, nieszczególnie mnie obchodziły. Ojca pamiętam jak przez mgłę. Był to wielki facet, który mieszkał w ogromnym domu z wypolerowanymi podłogami i palił cygara. Łajał mnie, okładał i szarpał, gdy płakałam. Dzień po moich siódmych urodzinach mama obudziła mnie w środku nocy i uciekłyśmy. Wzięłyśmy jego auto, wielkiego sedana ze skórzanymi fotelami i kasetą Gartha Brooksa, której słuchałyśmy przez całą drogę do Georgii. Muzykę przerywał tylko czasem szum przewijanej kasety. I to właśnie są moje ostatnie wspomnienia z poprzedniego życia. Garth Brooks, skórzana tapicerka i płacz matki. Leżałam przykryta jej płaszczem na tylnym siedzeniu i próbowałam zrozumieć jej łzy. Próbowałam zrozumieć, dlaczego to robi, skoro tak bardzo się przez to smuci i denerwuje.

Samochód zostawiłyśmy w jakimś mieście na trasie. Jechałyśmy nim, dopóki nie zaczął dygotać, a dalej poszłyśmy pieszo. Matka kurczowo trzymała w dłoni czasopismo. Zerkałam na nie od czasu do czasu, starając się dojrzeć szczegóły okładki, ale kołysało się wraz z trzymającą je ręką. Kiedy jakiś mężczyzna zaoferował, że podwiezie nas na przystanek autobusowy, po czym posadził mnie na tylnym fotelu, wciśnięta między ciało matki i leżącą przy nas walizkę mogłam przyjrzeć się okładce bardziej wnikliwie. Wyeksponowano na niej nagłówek, który brzmiał: „Milionerzy Coca-Coli”. Z fotografii uśmiechał się łysy mężczyzna, który trzymał w dłoni szklaną butelkę coli.

W końcu poznałam go osobiście. Nazywał się Johnny Quitman. Zaproponował mojej mamie stanowisko kasjerki w swoim banku, mama pracuje tam do dzisiaj. Quitman był reprezentantem trzeciego pokolenia milionerów w Quincy, nowicjuszem, który zdążył jednak odnieść naprawdę wielki sukces. Stąd był ten pełen entuzjazmu uśmiech na okładce.

Rozmyślając o naszej nocnej ucieczce do maleńkiego miasta i o zniszczonym magazynie w dłoni mojej rodzicielki, przez chwilę myślałam, że może matka szuka sobie nowego męża. Myślałam, że ma nadzieję przeprowadzić się do Quincy i złapać jednego z tych bogaczy, o których pisano w artykule. Ale ona nigdy nikogo nie poderwała. Nawet nie podejmowała prób. Z tego, co mi wiadomo, od razu po przyjeździe zajęła się pracą i już nigdy więcej nie flirtowała z żadnym mężczyzną. Może miłość do mojego ojca była tak wielka, że nie potrafiła jej przezwyciężyć. A może po prostu potrzebowała bezpiecznego schronienia, w którym mogłaby się zestarzeć i umrzeć. Bo miałam wrażenie, że nic więcej nie robi, że tylko czeka na śmierć. Smutny koniec jak na tak piękną kobietę.

Siedziałam na ganku z bosymi stopami opartymi na balustradzie, a pod moją spódnicą tańczył ciepły wiatr. Patrzyłam na nią. Klęczała na ręczniku, który miał chronić jej jasne portki przed pobrudzeniem, i kopała przy krzewie azalii. Jej twarz osłaniał wielki kapelusz, a ramiona pokrywał pot połyskujący w promieniach popołudniowego słońca. Ona i ja byłyśmy w tym domu zupełnie same i świetliki miały w sobie więcej energii niż nasze dusze. Siedziałam w upale i patrzyłam, jak pracuje. Zastanawiałam się, czy nie zaproponować jej lemoniady, choć już dwukrotnie mi odmówiła.

Nie będę jak moja matka. Nauczę się żyć własnym życiem – postanowiłam.

Rozdział 3

W Hollywood małżeństwo należy zaliczyć do udanych, jeśli psuje się wolniej niż mleko.

Rita RUDNER

Cole Masten wolnym krokiem przeszedł się wzdłuż bladoniebieskiego ferrari. Jego twarz przesłaniały okulary przeciwsłoneczne, które zsunął na czubek nosa, aby móc dokładnie obejrzeć samochód.

– To piękne auto – zaświergotał sprzedawca, obejmując ferrari niepotrzebnym, pretensjonalnym gestem.

Oczywiście, że było piękne. Nie mogło być inaczej, skoro kosztowało trzysta tysięcy dolarów. Cole pospiesznie kiwnął głową w stronę mężczyzny w garniturze, który stał po lewej stronie auta. Na ten znak Justin, jego asystent, postąpił kilka kroków do przodu.

– Sprzedany. Ja mogę się zająć płatnością oraz papierami, a kluczyki bardzo proszę od razu przekazać panu Mastenowi, dobrze?

Cole złapał breloczek w powietrzu i wśliznął się za kierownicę, a pracownicy salonu popędzili otworzyć wielkie szklane drzwi, które tworzyły prawą ścianę budynku. Przez szybę widać było stojące na ulicy tłumy ludzi. Kobiety. Uwielbienie. Cole zacisnął szczęki i zaczął niecierpliwie wybijać rytm na dźwigni zmiany biegów. Czekał. Tłum falował, podskakiwał i wymachiwał rękami niczym żywe, oddychające stworzenie, które mogło równie dobrze kochać, co nienawidzić. Gdy drzwi się rozsunęły i Cole uruchomił silnik, by powoli wyjechać na zewnątrz, okulary miał już wysoko na nosie. Witał tłum skinięciami głowy i swoim firmowym uśmiechem, który dopracował do perfekcji dekadę wcześniej.

Uśmiechał się.

Machał.

Skinął głową w stronę dziewczyny, która osunęła się w ramiona przyjaciółek. Poczekał, aż rozbłysną flesze. Wydarzenie zostało udokumentowane. Trzymał nogę lekko na pedale gazu, dopóki nie skręcił na asfalt. Wtedy wcisnął gaz do dechy.

Funkcjonował w tym biznesie od dwunastu lat – powinien już do tego przywyknąć. Powinien to doceniać. Te światła, uwagę innych… To znaczyło, że wciąż jest gorącym towarem, że jego agenci i spece od wizerunku nadal robią dobrą robotę. Że wszechobecna bestia dostaje jeść i chce więcej. Że jest jeszcze trochę czasu, zanim zostanie zapomniany. Ale to wcale nie musiało mu się podobać. Ta cała inwazja. To udawanie.

Wyżył się na samochodzie, biorąc zakręty Hollywood Hills z większą prędkością, niż to było konieczne. Włoskie auto sprawnie radziło sobie z wyzwaniem. Zarzucało nim tylko przez sekundę, nim tylne opony chwyciły nawierzchnię i wyrywały jak z procy. Gdy Cole zatrzymał się przed bramą swojej rezydencji, serce waliło mu jak oszalałe, a usta rozciągały się w szerokim uśmiechu. Tego było mu trzeba. Ryzyko. Prędkość. Niebezpieczeństwo. Jej też by się spodobało. Byli ulepieni z tej samej gliny. To między innymi dzięki temu ich związek tak dobrze funkcjonował. Zostawił samochód przed domem i z rękami w kieszeniach wbiegł po schodach, mijając po drodze trzy służące. Ich uprzejme pomruki odprowadziły go na górę.

Trzy lata. Mieszkał tutaj trzy lata i nadal był traktowany jak obiekt. Przez swoich pracowników, przez swój zespół. Czasem nawet przez żonę. Wszedł do domu i rzucając okiem przez tylne okno, zobaczył ją nad basenem.

Sesja zdjęciowa. Jęknął. Chciał pobyć z nią trochę sam na sam i dać jej ferrari. Marzył mu się moment z nią z dala od asystentów i fleszy aparatów, na który teraz nie było szans. Stała na umieszczonym przy basenie kamieniu, którego nigdy wcześniej tam nie widział. W blasku świateł prezentowała swoje nienaganne ciało w pełnej okazałości, mając na sobie przezroczysty kostium kąpielowy, spod którego prześwitywały sutki. Na ten widok jego wzrok od razu się wyostrzył, aby zlustrować każdego fotografa na sesji. Byli to wyłącznie mężczyźni, a jeden z nich śmiał jej się do ucha, smarując jej ramiona olejkiem. Cole ściągnął na siebie jej spojrzenie, ale dzieliła ich zbyt duża odległość, aby mógł coś z niego wyczytać. Na znak, że go dostrzegła, zadarła tylko lekko podbródek. Gdy podniósł rękę, przez jej twarz przemknął uśmiech.

Pięć wspólnych tygodni – oto wszystko, co mieli. Potem ona wybierała się do Afryki, a on do Nowego Jorku. I tak wyglądało ich małżeństwo. Okruchy czasu wciśnięte między dwa osobne żywoty.

Może jeszcze trochę pojeździ. Spuści nieco pary. Bo z jakiegoś powodu przepełniała go złość. Może dlatego że gdy wrócił do domu po półrocznej rozłące, zastał żonę pod ostrzałem aparatów. A jedyne, czego chciał, jedyne, na co czekał, to rzucić ją na ścianę i wypchnąć z siebie wszystkie ukryte potrzeby i pragnienia, jakie miał przez tych minionych kilka miesięcy. Przypomnieć sobie, jak smakowała. Jak jęczała. Jak on ją do tych jęków doprowadzał. Bez świadków. W pustym domu, w którym nikt nie patrzył, jak się witają. Zamaszystym ruchem otworzył frontowe drzwi i zbiegł ze schodów, kierując się w stronę jej nowego auta.

Rozdział 4

Ktoś zapukał do frontowych drzwi. Podniosłam głowę znad książki i wbiłam w nie wzrok. Ich lśniąca biała powierzchnia zupełnie nie wskazywała, że tuż za nimi kryje się jakaś tajemnica. Puk, puk…

Dźwięk rozbrzmiał ponownie, skłaniając mnie do wstania i odłożenia Odda Thomasa. Moja ciekawość rosła. W mieścinie takiej jak Quincy, w której nie było nieznajomych i nikt nigdy nie zamykał drzwi na klucz, istniały dwa typy odwiedzających:

Ludzie

uważani za członków rodziny, na przykład bliscy przyjaciele, którzy mogli wmaszerować do twojego domu bez żadnych ceregieli. W moim otoczeniu takich osób już nie było.

Ludzie, od

których wymaga się, by zadzwonili i zapytali, czy mogą wpaść. W tym przypadku nie mogło być mowy o żadnych niezapowiedzianych wizytach, przelotnych odwiedzinach, tajemniczym pukaniu do drzwi. Takie zachowania były niegrzeczne. Nie do przyjęcia.

Przeszłam intensywne szkolenie w dziedzinie towarzyskiej etykiety, zresztą jak wszyscy w mieście. Zasady obowiązywały Południowców nie bez powodu; w końcu nie na darmo pielęgnowaliśmy i rozwijaliśmy swoje społeczeństwo przez ostatnich dwieście lat. Wyplątawszy się z koca, podążyłam w stronę drzwi. Odsunęłam koronkową firankę i mój wzrok wylądował na twarzy nieznajomego. Uśmiechał się i machał z zapałem, jak gdyby wcale nie przyszedł bez zapowiedzi, jak gdyby wcale nie był kimś obcym. Całkiem przystojnym zresztą. Nieskazitelna skóra, białe zęby, obcisła niebieska koszulka polo, która eksponowała wyhodowane na siłowni muskuły.

– Czy mogę w czymś pomóc?

– Boże, mam nadzieję. – Gdy to powiedział, moje libido znów poleciało na łeb, na szyję. Każda padająca z ust nieznajomego sylaba była przesycona śpiewną gejowską manierą, a postawa jego ciała dawała wyraz tak dramatycznej desperacji, że niemal parsknęłam śmiechem. – Proszę, powiedz, że to ty jesteś właścicielką tej przewspaniałej posiadłości.

Ha, ha, ha. Zabawne. Miałam na sobie trampki z popękanymi noskami – efekt licznych kąpieli w pralce – oraz zegarek składający się głównie z plastiku i stałam w drzwiach byłej kwatery dla niewolników na plantacji Anny Holden. Ten facet był przekomiczny.

– Nie – odparłam, przeciągając samogłoski, i skrzyżowałam ręce na piersi. – A czemu?

Na jego twarzy odmalował się zupełnie niedorzeczny wyraz wzburzenia, jak gdyby myślał, że wtykałam nos w nieswoje sprawy. Jak gdyby wcale nie zapukał do moich drzwi i nie przerwał mi lektury.

– A masz numer telefonu do właściciela?

Potrząsnęłam głową.

– Nie podam numeru Holdenów obcej osobie. A czego od nich chcesz?

– Nie mogę udzielać takich informacji – odparł i pociągnął nosem.

Wzruszyłam ramionami. Nie zamierzałam go błagać. Jeśli chciał zgrywać tajemniczego, to okej, proszę bardzo.

– Powodzenia. – Uśmiechnęłam się grzecznie i zamknęłam drzwi, odgradzając się od widoku jego wzburzonej miny.

Holdenowie mieli wrócić z Tennessee dopiero za dwa miesiące. Facet mógł pukać swoją wymanikiurowaną dłonią do wszystkich drzwi w ich posiadłości albo wrócić z dodatkowymi informacjami. Wybór należał do niego.

Minęły trzy dni, nim piękniś zjawił się ponownie. Widziałam, jak się zbliża; jego garnitur z gofrowanej tkaniny przemieszczał się ostrożnie po polnej drodze, sunąc w stronę naszej chatki. Popatrzyłam na swojego gościa z bujanego fotela i ruchem ręki wskazałam na drugi, ustawiony tuż obok mojego.

– Proszę spocząć, panie Payne. Strasznie dziś gorąco.

Rzeczywiście był okropny upał. Duchota, która w kilka minut wysysa z człowieka całą energię i wywabia z kryjówek niegodziwe stworzenia: krokodyle i węże. Każdy, kto miał trochę rozumu w głowie, chował się w domu. A tymczasem Bennington Payne i ja siedzieliśmy na ganku pod dachem wynajmowanego przeze mnie domu. Wiatrak mruczał wściekłą melodię, zapewniając gorące podmuchy, dzięki którym skwar stawał się na tyle znośny, że mogłam usiedzieć w miejscu. Sięgnęłam do stojącego przy moich stopach wiadra z lodem i wyjęłam z niego piwo. Podałam je Benningtonowi, swoje trzymając między udami.

Nie oponował i nie rzucił niczego nieprzyjemnego w odpowiedzi. Po prostu wziął piwo i omiótłszy fotel niepewnym spojrzeniem, klapnął na siedzisko. Kiedy przekręcał kapsel, posłał mi pełen wdzięczności uśmiech.

– Skąd wiesz, jak się nazywam? – zapytał, delikatnie wycierając usta po wypiciu połowy Bud Lighta.

Odchyliłam się do tyłu, przyciskając głowę do oparcia, dzięki czemu moje zebrane wysoko włosy nie opadały na ramiona.

– Może stąd, że ganiasz po okolicy, aż dudni? Już wszystkie krowy w hrabstwie Thomas wiedzą, jak się nazywasz. – Zaśmiałam się do szyjki butelki, po czym znów przycisnęłam ją do ust, kątem oka patrząc na swojego gościa. – Słuchaj, możesz zdjąć tę marynarkę. Nie zyskasz dzięki niej nic prócz warstwy potu na skórze.

Bennington odwrócił się w moją stronę i przyjrzał mi się uważnie, jak gdyby myślał, że zamierzam powiedzieć coś jeszcze. Gdy nie doczekał się kolejnego zdania, odstawił piwo, zdjął marynarkę i starannie ją złożył. Zanim ponownie opadł plecami na oparcie fotela, umieścił ubranie w zgrabnym worku i tak zabezpieczone położył sobie na kolanach. Było to mądre posunięcie. Miejscowi policjanci potrafili odtworzyć wydarzenia na miejscu zbrodni, przyglądając się śladom i odciskom w kwiatowych pyłkach. Przekleństwo Południa. To oraz komary, węże, latające karaluchy i setki innych drobnostek, które odstraszały ludzi z Północy.

– To dlatego niczego nie mogę zdziałać? – zapytał. – Bo jak to raczyłaś ująć, ganiam po okolicy, aż dudni?

– Powody są dwa – odparłam bez ogródek. – Po pierwsze, ganiasz po mieście, a po drugie, nie mówisz dlaczego. Nikomu się to nie podoba. To małe miasto. Nie witamy tu nieznajomych z radością. A przynajmniej nie takich jak ty. Z radością przyjmujemy nowożeńców, turystów i urlopowiczów. Ale ty przyjechałeś tu w innych charakterze, przez co wszyscy podchodzą do ciebie bardzo podejrzliwie.

Mężczyzna siedział przez chwilę bez słowa. Dopił piwo jednym długim haustem.

– Kazano mi zachowywać dyskrecję – powiedział w końcu.

Parsknęłam śmiechem.

– A kazano ci działać skutecznie? Bo tych dwóch rzeczy nie da się połączyć.

Słońce obniżyło się lekko, ale to wystarczyło, by jego intensywne promienie zaczęły przedzierać się przez drzewa i wpadać na ganek. O tej porze dnia zwykle zbierałam swoje rzeczy i wracałam do środka. Sięgnęłam po opróżnioną przez gościa butelkę, by wrzucić ją do wiadra razem ze swoją, a potem podniosłam się z miejsca i przeciągnęłam.

– Summer Jenkins – powiedziałam, wysuwając dłoń.

– Bennington Payne. Przyjaciele mówią na mnie „Ben”. A zdaje się, że tutaj jedyną moją przyjaciółką jesteś ty.

– Nie przypinajmy jeszcze żadnych łatek do tej znajomości. – Uśmiechnęłam się. – Wejdź do środka. Muszę zabrać się do gotowania obiadu.

– To po prostu nienaturalne, aby dziewczyna w jej wieku nie miała męża. Zwłaszcza tak ładna.

– A czego ty się spodziewałaś? Wiesz sama, co się stało ze Scottem Thompsonem. Od tamtej pory nie przydarzyło jej się nic poważniejszego niż randka przy śniadaniu.

Rozdział 5

Mieszkałyśmy z mamą w dawnej kwaterze niewolników będącej częścią majątku, na terenie którego znajdowała się niegdyś największa plantacja na Południu. Moim zadaniem było dbać o tę posiadłość. Musiałam pilnować, aby dozorca regularnie kosił trawę – nie mogła mieć więcej niż pięć centymetrów wysokości – zbierał orzechy pekanowe i utrzymywał dom w nienagannym stanie. Holdenowie mieszkali w naszej mieścinie przez pięć miesięcy w roku, a przez pozostałych siedem krążyli między domkiem letniskowym w górach Blue Ridge a domem w Kalifornii. Stanowili tu pewną osobliwość; byli jedną z niewielu rodzin, które od czasu do czasu robiły sobie urlop od naszego miasta. Gdy na nabożeństwie wielkanocnym ich ławki świeciły pustkami, do moich uszu dochodziły złośliwe komentarze i widziałam, jak ludzie prychają z dezaprobatą. To było niedorzeczne. Całe to miasto było niedorzeczne. Ot, grupa bogatych ludzi, którzy siedzieli na górach pieniędzy, póki nie umarli. Jeden drugiemu po cichu liczył miliony, podczas gdy tak naprawdę nikt nie wiedział, kto co ma. Cała pierwsza gwardia zaczęła tak samo: w 1934 roku każdy z czterdziestu trzech pierwszych inwestorów Coca-Coli wyłożył dwa tysiące dolarów. W tamtym momencie wszyscy byli równi, ale w kolejnych dwudziestu latach, które przyniosły ze sobą liczne małżeństwa, rozwody, reinwestycje, decyzje o zakupie i sprzedaży akcji oraz złe wybory, wartość netto niektórych inwestorów wzrosła jak szalona, a inni stali się nędzarzami.

Teraz można tylko zgadywać, kto jest bogatszy od kogo. Ale ostatecznie to nie ma znaczenia. Bo wszyscy ci ludzie mają tyle pieniędzy, że nie zdołałoby tego wydać całe pokolenie.

Sześć lat temu zgodziłam się zajmować majątkiem Holdenów za zakwaterowanie oraz pięćset dolarów miesięcznie – to bardzo przyzwoita zapłata za pracę, która zajmuje około dziesięciu godzin tygodniowo. Drugi pokój w kwaterze zajęła matka, która miała za zadanie robić zakupy i dbać, by w domu niczego nie brakowało. Tak, byłam dwudziestodziewięcioletnią kobietą, która mieszka z matką. Dziewczyną, która nie bierze narkotyków, nie imprezuje i nie uprawia seksu. Czytałam książki, w upalne dni zdarzało mi się wypić piwo po obiedzie, a w niedzielne popołudnia rozwiązywałam krzyżówkę w „Timesie”. Nie poszłam na studia, często zapominałam ogolić nogi i nie byłam jakąś szczególną pięknością. Potrafiłam jednak zrobić naprawdę wyborne pierogi i doprowadzić się do orgazmu w pięć minut. Nie jednocześnie, rzecz jasna. Aż tak utalentowana nie byłam.

Obojętnie co takiego planował Bennington Payne, byłam tu jego największą szansą. Nawet jeśli nie należałam do elity. Nawet jeśli wiodłam żywot wyrzutka.

Rozdział 6

Otworzyłam lodówkę i wyjęłam z niej kurczaka, po czym umieściłam go w zlewie i zaczęłam polewać wodą, żeby rozmroził się do końca. Odwróciłam się i zauważyłam, że Bennington rozgląda się po naszym domu.

– Podoba ci się? – zapytałam.

– Bardzo przytulnie – odparł pogodnie, siadając na jednym z krzeseł przy stole.

Ukryłam ironiczny uśmieszek, odwracając się z powrotem w stronę zlewu.

– Mów, Bennington. Czego szukasz w Quincy?

Otworzyłam zamrażarkę, żeby wyjąć z niej trochę warzyw.

Zawahał się po raz ostatni, po czym odpowiedział, zaskakująco szybko wyrzucając z siebie kolejne słowa, a jego śpiewna maniera rozpłynęła się w typowym ferworze wielkomiejskiej mowy.

– Jestem z Envision Entertainment. Zajmuję się szukaniem lokalizacji do różnych produkcji w show-biznesie. Obecnie muszę znaleźć scenerię…

– Do filmu – dokończyłam, odłożyłam kurczaka na bok i nalałam wody do wielkiego garnka, dumna, że udało mi się uzyskać choć jedną informację.

– Tak. – Wyglądał na zaskoczonego. – Skąd…?

– Wszyscy o tym wiemy, od kiedy zadzwoniliście do burmistrza – odparłam bez emocji. – Równie dobrze mogliście umieścić billboard na drodze 301.

– W takim razie nie powinno być problemu – powiedział z przejęciem. – Jeśli wszyscy wiedzą, że będziemy tu kręcić film, to po prostu porozmawiam z mieszkańcami i…

Pospiesznie potrząsnęłam głową, przerywając jego entuzjastyczną wypowiedź.

– Ludzie nie pozwolą wam kręcić u siebie w domu.

Odjęło mu mowę, a jego twarz nabrała interesującego szarawego odcienia, który kontrastował z blond pasemkami we włosach.

– Dlaczego?

– A dlaczego niby mieliby się zgodzić?

– Dla pieniędzy? Sławy? Żeby móc się potem chwalić?

Parsknęłam śmiechem.

– Po pierwsze, nikt w Quincy, poza obecnym tu towarzystwem, nie potrzebuje pieniędzy. A nawet gdyby ktoś był w potrzebie, to nie będzie tego ogłaszać całemu światu, pozwalając ekipie filmowej, aby przejęła jego plantację. – Podniosłam palec, zaznaczając na nim, że pierwszy punkt mamy już za sobą. – A po drugie, to jesteśmy na Starym Południu. Sława nie jest tu niczym dobrym. Ani chwalenie się. Im więcej się chwalisz, im bardziej afiszujesz się z różnymi rzeczami, tym wyraźniej pokazujesz swoją słabość, swoje kompleksy. Naprawdę zamożne osoby poznasz po ich pewności siebie, elegancji. Ludzie tutaj nie epatują bogactwem, tylko je ukrywają. I patrzą na nie z zazdrością.

Bennington wpatrywał się we mnie, jakbym mówiła po chińsku.

– A te wszystkie rezydencje…? – wyjąkał. – Wielkie bramy, diamenty… – Błądził wzrokiem po moim skromnym lokum, jak gdyby to podniszczone wnętrze miało jakoś uzasadnić jego punkt widzenia.

– To wszystko są nabytki sprzed wielu lat – odparłam, zbywając jego słowa machnięciem ręki. – Z czasów gdy tutejsi plantatorzy bawełny zarobili swoje pierwsze duże pieniądze. Coca-Cola właśnie stała się gigantem i całe miasto świętowało finansowy sukces. To było prawie sto lat temu. Dwa pokolenia wstecz. Widziałeś w tym mieście jakieś nowe budynki? Rolls royce’y z klimatyzacją i radiem satelitarnym? – Czekając na odpowiedź, zakręciłam wodę i postawiłam garnek na kuchence.

– To co mam zrobić? Potrzebuję rezydencji. A najlepiej dwóch. I jeszcze piętnastu innych scenerii! – powiedział Bennington piskliwie.

Sięgnął drżącą dłonią do kieszeni i wyjął z niej buteleczkę z pigułkami. Miał atak paniki, a na jego czole nie pojawiła się nawet jedna zmarszczka. Patrzyłam zafascynowana, walcząc z impulsem, aby nie puknąć w nie palcem i zobaczyć, czy jest w stanie się zmarszczyć.

– Wygląda na to… – powiedziałam powoli, napełniając wodą szklankę – że potrzebujesz lokalnego informatora. Kogoś, kogo tu znają i darzą zaufaniem. Kogoś, kto znajdzie właścicieli ziemskich, którzy dadzą się przekonać. Kogoś, kto będzie negocjował z miejscowymi sprzedawcami, hotelarzami i urzędnikami.

– Ale to jest moja praca – zaprotestował Ben nieśmiało. Wziął ode mnie szklankę i wypił wodę, ciężko przełykając.

– A ile ci za nią płacą?

Odchyliłam się do tyłu, krzyżując ręce na piersi, i patrzyłam na Bena z nadzieją, że się złamie. Ale tak naprawdę wcale się tego nie spodziewałam. Podejrzewałam, że otrzepie swoje dziewczęce ubranko z pyłków, ignorując pytanie. Ale byłam w błędzie. Gdy odpowiedział, musiałam się postarać, aby ukryć zaskoczenie.

– Sto dwadzieścia – odpowiedział precyzyjnie, krzyżując nogi. Wygładził spodnie. Wyjawienie tej informacji pozwoliło mu najwyraźniej odzyskać pewne pozory spokoju.

– Tysięcy?

Niepotrzebnie w ogóle pytałam. Głupie pytanie z oczywistą odpowiedzią. Ten facet nie siedział przy moim obdrapanym stole za równowartość odkurzacza.

– Owszem. Ale to zapłata za pięć miesięcy mojego czasu. Negocjacje, sprawy papierkowe i…

– Zrobię to za dwadzieścia pięć tysięcy gotówką.

Postąpiłam krok do przodu i wyciągnęłam dłoń. Wzrok miałam kamienny, minę pokerową.

– Piętnaście – negocjował Ben. Podniósł się z miejsca i patrzył na moją wyciągniętą rękę.

– Dwadzieścia – odparłam, gromiąc go wzrokiem. – Pamiętaj, że jestem twoją jedyną nadzieją.

Uśmiechnął się i zamknął moją dłoń w zaskakująco mocnym uścisku.

– Umowa stoi.

Ścisnęłam jego rękę i odwzajemniłam uśmiech. Ale tak między nami, to zgodziłabym się i na pięćset dolców.

Rozdział 7

Ben zatrzymał się w Wilson Inn, co było pomyłką, ale wcale się nie dziwiłam, że tak wybrał. W Quincy znajdują się dwa główne obiekty noclegowe: trzygwiazdkowy motel Wilson Inn oraz Budget Inn – miejsce, na które nawet moje karaluchy kręciłyby nosem. Internet nie rejestrował jednakże naszych pensjonatów, a w promieniu półtora kilometra od Quincy było ich siedem. Poleciłam Benowi, żeby się spakował, i zarezerwowałam mu pokój w najładniejszym z nich, Raine House. Umówiliśmy się na ósmą następnego ranka w kawiarni na Myrtle Way. Powiedziałam mu, że jeśli sypnie gotówką, to ja sypnę parę nazwisk.

Gdy nazajutrz usiedliśmy przy pokrytym spękanym linoleum stole, to wlałam w Bena nieco Południa w formie papki z kaszy i mięsnego sosu, a on wpompował we mnie nieco Hollywood w postaci pięciu tysięcy dolarów w szeleszczących zielonych banknotach. Pracowaliśmy przez cztery godziny. Pod koniec spotkania mieliśmy jasny plan dalszych działań oraz grafik na nadchodzący tydzień.

Zadanie nie było łatwe. Gdy ktoś wypowiedział w Quincy moje imię, to twarze miejscowych burżujów krzywiły się z niesmakiem. A wydębianie od nich potem przysługi było jak drążenie w skale plastikowym widelcem. Ale ja znałam swoje miejsce. Padłam na łopatki i udawałam słabą. Płaszczyłam się i całowałam pomarszczone tyłki, dbając, aby moi rozmówcy uważali się za lepszych ode mnie. W ten sposób załatwiłam Benowi cztery spotkania, odbywszy dwadzieścia rozmów telefonicznych. Gdy kilka godzin później odłożyłam telefon, na mojej twarzy pojawił się zmęczony uśmiech. Byłam zadowolona z rezultatów. Zdziałałam więcej, niż oczekiwałam. Może trzy lata to był wystarczająco długi okres, aby moja twarz zaczęła powoli oczyszczać się z błota.

A może niektórzy mieszkańcy Quincy byli skłonni, aby gdzieś między czarem kina a magią gotówki na krótką chwilę zapomnieć o moich grzechach.

Rozdział 8

– Panie Masten, proszę nam opowiedzieć o swojej żonie.

– Jestem pewien, że doskonale ją znacie. – Uśmiechnął się, a kobieta spłonęła rumieńcem. Zakładała raz lewą nogę na prawą, a raz prawą na lewą.

– Kiedy pan zrozumiał, że Nadia Smith jest panu przeznaczona?

– Spotkaliśmy się na planie Ocean Bodies. Nadia była Ślicznotką w Bikini Numer 3 czy jakoś tak.

– A pan był Cole’em Mastenem.

Zaśmiał się.

– Tak. Któregoś dnia wszedłem do swojej przyczepy, a ona wylegiwała się na łóżku w bikini wiązanym na sznureczki. Chyba właśnie wtedy wszystko stało się dla mnie jasne: w momencie kiedy zobaczyłem tę wspaniałą brunetkę, która bez najmniejszych kompleksów leżała na łóżku w mojej przyczepie, jak gdyby właśnie tam było jej miejsce. Nadia mnie zabije, gdy się dowie, że o tym opowiedziałem.

– I tyle?

– Tracy, widziałaś moją żonę. Byłem zupełnie bezbronny.

– Jesteście małżeństwem od pięciu lat, co w Hollywood jest nie lada osiągnięciem. Czy mógłby pan powiedzieć naszym czytelnikom, co uważa pan za najskuteczniejszą receptę na udane małżeństwo?

– Trudne pytanie. Myślę, że na szczęśliwy związek składa się wiele elementów. Ale gdybym musiał wybrać jeden, to powiedziałbym, że kluczowe znaczenie ma szczerość. Nadia i ja nie mamy przed sobą tajemnic. Zawsze powtarzamy, że trzeba otwarcie mówić o problemach i stawiać im czoło, niezależnie od konsekwencji.

– Wspaniale. Dziękuję za poświęcony czas, panie Masten. I powodzenia przy kręceniu The Fortune Bottle.

– Dziękuję, Tracy. Zawsze miło jest się z tobą spotkać.

Rozdział 9

Życie moje oraz mojej mamy toczyło się według stałego rytmu i przypominało dobrze naoliwioną maszynę. W dni powszednie ja przygotowywałam kolację, a ona zmywała i sprzątała. W weekendy gotowałyśmy razem. Nasze życie towarzyskie było zorganizowane głównie wokół przyrządzania, hodowania i spożywania jedzenia. Ale właśnie tak wyglądała egzystencja południowców, zwłaszcza tych płci żeńskiej. Innym kobietom może przynosiło to ujmę, ale ja lubiłam gotować. I jeść. A żadnego jedzenia nawet nie porównasz z tym pochodzącym z twojego własnego ogrodu i twojej własnej kuchni.

Rozumiem, że mieszkanie z matką nie jest niczym superekscytującym. Zdawałam sobie sprawę, że niektórzy uważają to za dziwne. Ale mama i ja zawsze dobrze się dogadywałyśmy, a biorąc pod uwagę nasze niewysokie zarobki, każda z nas potrzebowała finansowego wsparcia drugiej.

Mama ucichła, odkąd zaczęłam pracować dla Bena. Nie powiedziałam jej jeszcze o pieniądzach, ale już czułam, jak podnoszą się skrzydła mojej wolności, czułam ich napór na swoich barkach.

Musiałam powiedzieć jej o pieniądzach. Musiałam powiedzieć jej o swoim planie. Chociaż może tak naprawdę jeszcze go nie miałam.

Musiałam jej powiedzieć, że zamierzam wyjechać.

Powinna wiedzieć, że zostanie sama.

Słyszałam, jak krząta się po swoim pokoju. Szuranie wieszaka na drążku w szafie, skrzypienie podłogi. To był dobry moment, aby z nią porozmawiać. Dobry jak każdy inny. Zagięłam róg strony, którą czytałam, zamknęłam książkę i odłożyłam ją na stół.

Drzwi do jej pokoju były otwarte. Oparłam się o framugę i zaczęłam się jej przyglądać. Mokre włosy nawinięte na wałki, klejąca się do nóg koszula nocna i paznokcie pomalowane ciemnoczerwonym lakierem, który widywałam na nich tylko ja. Rzuciła na mnie okiem, gdy odwracała się w stronę łóżka, na którym leżało częściowo posortowane pranie. Zanurzyła dłonie w stercie ubrań i wyjęła z niej skarpetki.

– Ten film… – zaczęłam. – Wiesz… to zlecenie od Bena.

– Co z nim? – Sprawnie znalazła skarpetki do pary i zwinęła je w kulkę.

– Zarobię mnóstwo pieniędzy. Dostatecznie dużo, żeby…

– Wyjechać. – Odłożyła zwinięte skarpetki i podniosła na mnie wzrok.

– Tak. – Wyjechać i zostawić ją samą. To właśnie stanowiło sedno problemu. Starałam się znaleźć odpowiednie słowa, aby jakoś jej to wytłumaczyć…

– Nie martw się o mnie. – Obeszła łóżko, aby się do mnie zbliżyć. – Bo się martwisz, prawda? Masz poczucie winy?

– Możesz wyjechać ze mną – zaproponowałam. – Nic cię tu nie…

– Summer – przerwała, stanowczym ruchem kładąc mi rękę na ramieniu. – Wyjdźmy na ganek.

Wyłączyłyśmy światło na werandzie, żeby nie zwabiać komarów. Księżyc świecił na nas z wysoka, jednocześnie zalewając swym blaskiem setki zgrabnych krzewów bawełny. Wiedziałam, że będę tęsknić za naszym gankiem. Myślałam o tym, siadając w jednym z bujanych foteli. Wystarczyło, abym raz odepchnęła się stopą od balustrady, i moje ciało uwolniło się od całego napięcia. Na zewnątrz panował piekielny upał, a zmaganiom z komarami nie było końca, ale to nic. Kompletne odosobnienie miało w sobie coś, co uwielbiałam. Coś, co pozwalało mi mocno stać na ziemi i łagodziło wszelkie niepokoje w moim ciele.

– Quincy dało ci wspaniałe warunki do rozwoju, Summer. – Słowa te nadpłynęły z sąsiedniego fotela, podczas gdy cień matki poruszał się do przodu i do tyłu w rytm skrzypienia. – Ludzie są tu dobrzy. Zdaję sobie sprawę, że po tym, jak cię potraktowano, czasem trudno jest ci to dostrzec, ale…

– Mam tego świadomość – powiedziałam cicho i niewyraźnie. Odchrząknęłam. – Są dobrzy – dodałam już głośniej.

I naprawdę tak myślałam. Nigdy nie poznałam lepiej żadnego innego miasta, ale jednak gdzieś w głębi serca rozumiałam wyjątkowe piękno Quincy i jego mieszkańców. Mimo tej całej nienawiści do mnie, tej pogardy, którą widziałam w ich oczach, Quincy darzyło mnie miłością, bo byłam „swoja”. Urodziłam się jako bękart, owszem, i to w dodatku gdzieś indziej. Ale w całym hrabstwie nie znalazłaby się nawet jedna osoba, która nie zatrzymałaby się, aby mi pomóc, gdyby na drodze padł mi samochód. Która nie modliłaby się za mnie w kościele, jeślibym zachorowała. Gdyby mama nazajutrz straciła pracę, nasza lodówka od razu wypełniłaby się warzywnymi zapiekankami, a skrzynka na listy – datkami. Domyślałam się, że w naszym kraju nie ma wielu takich miejsc. Aby takie rzeczy były możliwe, miasto musiało mieć określoną wielkość i mentalność.

– Miałaś tu wspaniałe warunki do rozwoju – powtórzyła. – Ale jesteś dorosłą kobietą i musisz znaleźć sobie własne miejsce. Zdaję sobie z tego sprawę. Gdybym próbowała cię zatrzymywać, nie byłabym dobrą matką. Przykro mi tylko, że nie mogłam, ze względów finansowych, dać ci takich możliwości wcześniej.

– Mogłam wyjechać wcześniej, mamo. Miałam mnóstwo okazji.

Tak właśnie było. Mogłam podjąć pracę w Tallahassee. Albo skorzystać ze stypendium Hope i rozpocząć studia na Valdosta State University albo na Georgia Southern University. Mogłam wziąć kredyt studencki i pójść beztrosko swoją drogą. Sama do końca nie wiedziałam, dlaczego tego nie zrobiłam. Po prostu nigdy nie wydawało mi się to właściwe. A moje pragnienie, by opuścić Quincy, nie było na tyle silne, aby mogło przełożyć się na działania. Potem zaczęłam spotykać się ze Scottem i myśli o wyjeździe odeszły w niepamięć. Dziwne, że miłość potrafi nadać życiu zupełnie inny kierunek, nim człowiek zdąży się zorientować, co się właściwe stało. A nawet gdy już się zorientuje, to jest mu wszystko jedno, bo uczucie okazuje się silniejsze niż on i jego pragnienia.

Nasza miłość była silniejsza niż ja. To dlatego jej koniec miał tak druzgocące skutki.

– Dokąd pojedziesz? – zapytała matka. Mówiła spokojnym głosem, jak gdybym wcale nie zburzyła właśnie całego jej świata.

– Nie wiem. – To była prawda. Nie miałam zielonego pojęcia, gdzie się udam. – Chcesz jechać ze mną?

Poczułam, że palce matki odnalazły moje; jej uścisk był mocny i pełen miłości.

– Nie, kochanie. Ale pamiętaj, że zawsze będziesz miała tu swój dom. Tutaj, przy mnie. Niech to da ci odwagę do podejmowania ryzyka.

Była to słodka konstatacja. Trzymałyśmy się za ręce jeszcze przez jakiś czas, a nasze krzesła poruszały się w jednym rytmie. Zastanawiałam się, ile z tych dwudziestu tysięcy mogę jej odstąpić i na jak długo jej to wystarczy.

Rozdział 10

Wchodząc w rolę, aktorzy niejako przymierzają inne życie, aby sprawdzić, czy pasuje. Potem spędzają w nim cztery miesiące i czasem niektóre jego elementy z nimi zostają.

Nadia Smith

Cole Masten wsiadł do swojego bentleya, sięgnął po telefon i wybrał numer żony, próbując połączyć się z nią przez bluetooth. Przy akompaniamencie sygnału z głośników opuścił lotnisko Santa Monica, a potem wjechał na Centinela Avenue i ruszył na północ, w stronę domu. Pobyt w Nowym Jorku był istnym piekłem. Trzeba było zająć się i promocją, i produkcją. Tyle tylko dobrego, że udało mu się pchnąć sprawę The Fortune Bottle do przodu. Po raz pierwszy od wejścia w ten biznes czuł się czymś podekscytowany. Może podniecała go myśl o ryzykowaniu własnymi pieniędzmi. A może perspektywa sprawowania absolutnej kontroli: nad obsadą, reżyserią, reklamą. Całkowita kontrola była w Hollywood ewenementem, który kosztował sporo pieniędzy. Ale gdy The Fortune Bottle stanie się kasowym przebojem, pieniądze się zwrócą, i to z nawiązką. Cole wiedział, że ten film będzie hitem. Przeczuwał to, odkąd pierwszy raz usłyszał o tym sennym miasteczku pełnym milionerów.

Gdy odezwała się poczta głosowa, przerwał połączenie, lawirując między wolniej jadącymi autami. Może nie było jej w domu, ale wiedział, że na pewno niedługo wróci. Udało mu się skończyć wcześniej, dzięki czemu zyskali jeden dzień dla siebie przed jego wyjazdem do Georgii. Do rozpoczęcia zdjęć zostało tylko sześć tygodni. Włączył radio i zredukował bieg, wymijając ciężarówkę z przyczepą. Miał zamiar od razu odprawić służbę, aby zapewnić sobie i Nadii odrobinę prywatności.

Gdy znalazł się na ich wąskiej, krętej ulicy i nacisnął guzik otwierający bramę, niebo spowijała już ciemność. Zobaczył jej ferrari w garażu i uśmiechnął się pod nosem. Zgasił silnik i wyskoczył z samochodu, pragnąc jej dotknąć, zaciągnąć się jej zapachem, pchnąć ją na łóżko. Światła ogrodowe z teatralnym dramatyzmem oświetlały wysokie palmy, gdy szedł w stronę tylnych drzwi domu, stąpając po nierównej powierzchni kamiennej ścieżki biegnącej z boku podwórza.

W środku było cicho i ciemno. Wszedł do kuchni, opróżnił kieszenie, kładąc ich zawartość na blacie, i zdjął marynarkę. Na wielkiej marmurowej wyspie leżała wiadomość dla Nadii od Betty, kierowniczki służby. Cole rzucił na nią okiem, a potem podniósł głowę, słysząc, że na górze ktoś odkręcił wodę pod prysznicem.

Machnął ręką na windę i wbiegł na piętro po schodach. Gdy wskakiwał na ostatni stopień, na jego twarzy na chwilę pojawił się uśmiech. Zgasił go obcy głos, po którym rozległ się wyraźnie męski śmiech. Cole powoli otworzył drzwi. Światło z korytarza wsączyło się do ciemnawej łazienki, oświetlając wyraźnie koniec ich małżeństwa.

Dłonie Nadii spoczywały na blacie. Zawsze je uwielbiał. Delikatne palce, którymi w dzieciństwie grała na pianinie. Były bardzo zręczne. Tamtego dnia jej paznokcie pokrywała warstwa lakieru w kolorze gorzkiej czekolady. Ładnie komponowały się z jasnobrązowym granitem, w który próbowały się wbić.

Nadia trzymała głowę nisko, a jej usta układały się w ekstatyczne „o”. Przy szyi miała twarz jakiegoś mężczyzny, który szeptał jej coś do ucha. Bose nogi rozstawiła szeroko, jednocześnie wspinając się na palce, przez co musiała wypchnąć swój piękny tyłek. Dłonie mężczyzny mocno wpijały się w niego palcami.

– Uwielbiam twój tyłek – wyszeptał Cole, lekko podgryzając jej skórę.

– Nic dziwnego – zachichotała i przewróciła się na plecy, psując mu widok.

– Niniejszym ogłaszam, że jest to moja własność.

Wsparła się na łokciach.

– Dobra, dobra. Ten tyłek należy do mojego przyszłego męża.

– To zgódź się, abym miał go na własność.

Przechyliła głowę z uśmiechem, w którym malowało się nieme pytanie.

– Zostań moją żoną, Nadio. Pozwól mi czcić świątynię twego ciała do końca mych dni.

– Panie Masten, jak w tej sytuacji mogłabym panu odmówić?

Mężczyzna wypchnął biodra do przodu i Cole usłyszał jej westchnienie. Zobaczył, jak napina swoje kobiece ramiona, napierając pupą na jego ciało.

Wszedł do sypialni. W głowie mu dudniło, w piersiach czuł ogromny ciężar. Odgłos jego kroków na dywanie niósł się głuchym echem po całym piętrze, ale para nie odwróciła głów. Nadia niczego nie słyszała, niczego nie widziała. Może dlatego, że była zbyt zajęta jęczeniem. Podczas gdy jej głowa podnosiła się i opadała przy ramieniu mężczyzny, jedna z jej pięknych dłoni oderwała się od blatu i oparła o lustro dla lepszej równowagi.

– Powiedz, że nigdy mnie nie opuścisz – wyszeptał jej do ucha Cole, całując skórę.

– Nigdy? – Otworzyła szeroko oczy, udając niezdecydowanie. – To będzie szmat czasu, panie Masten.

– Powiedz, że zawsze będziesz ze mną szczera. Powiedz, że nigdy nie odejdziesz, nie dając mi szansy na rozwiązanie problemu. – Oderwał się od szyi ukochanej i pochylił nad jej twarzą.

Naparła na niego swoim ciałem, śmiejąc się w głos.

– Głuptasie, my nigdy nie będziemy mieć żadnych problemów. Jestem kobietą bezproblemową.

– Każda para ma jakieś problemy, Nadio.

– Ale nie my – wyszeptała, rozchylając pod nim uda. Owinęła go swoimi gładkimi nogami, przyciągając mocno do siebie.

– Nigdy nie odejdziesz?

– Nigdy.

Nie miał pojęcia, jak to się stało, że ciężki, ceramiczny słoń znalazł się w jego ręce, skąd spoglądał na niego ze spokojem. Była to figurka ku czci Buddy, którą Nadia przywiozła z Indii. Ich dekorator wnętrz znalazł dla niej „idealne miejsce ekspozycji” na prawo od wejścia do łazienki. Zaciskając dłonie na posążku, Cole zdał sobie sprawę, że wściekłość rozsadza go od środka. Takiej furii nie czuł już od dawna. Od czasów nastoletniej burzy hormonów. Teraz, jako dorosły mężczyzna, przeszedł z ciemnego pokoju do oświetlonej łazienki, trzymając w ręku ceramiczną figurkę. W obu rękach, bo jak na tak spokojne i łagodne zwierzę słoń był bardzo ciężki. Ale nie na tyle ciężki, aby odwrócić uwagę Cole’a od słów tego faceta – od obrzydliwej deklaracji buzujących w nim uczuć – oraz przeszkodzić mu w zarejestrowaniu odpowiedzi Nadii. Z jej ust padły dwa wyrazy, które były święte i zarezerwowane tylko dla nich. Na wieki wieków. Robiąc zamach, Cole poczuł, że pęka ostatnia linka kontroli w jego głowie. Trafił najpierw w bark.

– Powiedz, że nigdy mnie nie opuścisz.

A potem w głowę.

– Nigdy.

W głowę obcego faceta, który pieprzył jego żonę.

Mężczyzna upadł na marmurową podłogę w jego łazience. Krzyk Nadii był tak głośny, że sprawiał fizyczny ból.

Rozdział 11

Wiadomość gruchnęła, gdy byłam w zborze. Palce moich stóp tłoczyły się w dopasowanych butach na obcasie, a spojrzenie koncentrowało się na tyle głowy pani Coulston. Miała tam jasnobrązowy pieprzyk, który był przerażająco brzydki, ale mimo to nie potrafiłam oderwać od niego wzroku. Nie mogłam skupić się na kazaniu, co pewnie wyszło mi na dobre, gdyż był to ten czas w roku, kiedy mówiło się wyłącznie o dziesięcinie i innych zobowiązaniach finansowych względem wspólnoty. Zawsze wtedy cierpła mi skóra, pastor Dinkon tracił w moich oczach z prędkością światła, a życzliwość, jaką miałam dla Kościoła, chwiała się w tańcu pełnym irytacji i poczucia winy. Rozumiałam, że pieniądze są potrzebne, aby zapłacić rachunki oraz wyremontować parking przy zborze. Ale moje pieniądze nie były niezbędne. Przecież zaledwie trzy lata wcześniej Bill Francis wsparł nasz maleńki kościół kwotą pięciu milionów dolarów. Poza tym ciągle organizowaliśmy kiermasze ciast, śniadania połączone ze zbiórką datków i setki innych imprez. Kwota pięćdziesięciu dolarów odliczana z mojej comiesięcznej wypłaty była jedynie kroplą w przepastnych morzach kościelnych funduszy.

Sięgnęłam do leżącej obok mnie torebki z Nine West – nowy nabytek, na który przepuściłam trochę pieniędzy od Bena – i przez jakiś czas gmerałam wśród chusteczek oraz długopisów, nim w końcu natrafiłam na obiekt swoich poszukiwań: miętówkę. Moje palce zacisnęły się na foliowym papierku. Żeby wyjąć rękę z torebki, musiałam bardziej rozsunąć zamek, a wtedy mama cała zesztywniała i posłała mi pełne dezaprobaty spojrzenie. Wydobyłam miętówkę spomiędzy płatów farbowanej na czerwono skóry i szarpnęłam za skręconą końcówkę folijki. Zrobiłam to dość głośno, więc wyjmując pastylkę, wstrzymałam oddech, a żerujące na poczuciu winy kazanie pastora Dinkona trwało dalej, niczym niezakłócone. Siedzieliśmy w kościele od dwudziestu minut, czyli byliśmy w połowie. Wrzuciłam sobie miętówkę do ust, ponownie przenosząc spojrzenie na pieprzyk pani Coulston. Zdecydowanie nie powinna nosić wysoko upiętych fryzur. Ale kiedy próbowałam przypomnieć sobie ostatni raz, kiedy widziałam ją w rozpuszczonych włosach, w głowie miałam pustkę. Zdaje się, że panie w jej wieku już nie noszą takich fryzur. Była to jakaś niepisana zasada – podobnie jak ta, przez którą starsze kobiety zwykle mają krótkie pasma. Cieszyłam się, że pani Coulston nie postawiła na bezlitosne strzyżenie, tylko na wysokie upięcia. Jej włosy były bowiem naprawdę piękne: czarne, poprzetykane siwymi pasmami pukle pięły się na czubek głowy, gdzie tworzyły idealny kok. Pieprzyk był jedynym problemem. Na pewno można go było usunąć. Wymrozić czy coś. Wtem przyszło mi do głowy, że może pani Coulston nawet nie zdaje sobie sprawy, że go ma. Znamię znajdowało się wszak z tyłu głowy. Nagle ogarnęła mnie paskudna chęć, by dotknąć jej ramienia. Aby lekko, leciuteńko ją po nim poklepać. Poklepać i pokazać palcem. Zwrócić jej uwagę.

Okropny pomysł. Usiadłam sobie na dłoniach, aby mieć pewność, że tego nie zrobię.

Trzy rzędy przed nami zrobiło się zamieszanie. Ktoś się przesuwał, ktoś pochylał, ktoś szurał butami. Burmistrz Frazier próbował wydostać się z ławki w połowie kazania. Patrzyłam zafascynowana, jak ze spiętą twarzą i przygarbionymi plecami mija kolejne osoby, układając usta w przepraszające grymasy. Trąciłam mamę łokciem, ale niepotrzebnie, bo ona też już na to patrzyła. Wszyscy patrzyli, wyrażając dezaprobatę z powodu zamętu. Quincy w swoim najbardziej standardowym wydaniu. Wiedziałam, że nie tylko ja się nudzę i że pomruki dezaprobaty tak naprawdę wyrażają zadowolenie, że coś się dzieje, że coś pobudziło nieco mózgi zebranych przed kolejną drzemką.

Czarne, błyszczące buty burmistrza Fraziera w końcu wylądowały w nawie głównej i czym prędzej popędziły po jej posadzce. Szybkie, pełne powagi kroki i dłoń zaciśnięta na telefonie komórkowym. Nagle zdałam sobie sprawę, że chodzi o coś więcej niż o nagłą potrzebę oddania moczu. O coś, przez co burmistrz miał błyszczące oczy i trzymał telefon w gotowości, a jego stopy niemal biegiem podążały ku wyjściu. Mijając naszą ławkę, w pośpiechu rzucił na mnie okiem. Była to chwila cichego porozumienia, chwila, w której zrozumiałam, że chodzi o film.

Coś się stało. Nagle moje zainteresowanie pieprzykiem pani Coulston oraz możliwością poinformowania o jego obecności rozpłynęło się w powietrzu. Mając dwadzieścia minut do końca kazania i morze ludzi wokół siebie, pragnęłam tylko jednego: wyskoczyć z ławki i pobiec za burmistrzem.

Ale oczywiście tego nie zrobiłam. Po pierwsze, mama zacisnęła mi rękę na ramieniu. Było to ostrzeżenie z rodzaju: „Wiem, o czym myślisz. Nawet się nie waż”. Po drugie, nie byłam dzikuską. Miałam trochę samokontroli oraz szacunku dla Boga Wszechmogącego i pastora Dinkona, nawet jeśli kazanie było pełne bredni o zbieraniu kasy.

Siedziałam więc w ławce, wbijając paznokcie w okryte rajstopami kolano i napierając palcami nóg na ścianki butów. Czekałam. Kazanie, a potem zbieranie datków. Trzy pieśni pochwalne. Pożegnanie wiernych. Gdy zgromadzeni zwartą, grzeczną masą podnieśli się ze swoich miejsc, chwyciłam torebkę i wystrzeliłam z kościoła, szaleńczym wzrokiem szukając burmistrza.

– Bobbi Jo nigdy nie zrobiła nikomu nic złego. A po wyskoku Summer Jenkins zamknęli ją w szpitalu psychiatrycznym.

– W szpitalu psychiatrycznym? Myślałam, że Bobbi Jo jest w Athens. Że spotyka się tam z jakimś lekarzem.

– Nic z tych rzeczy. Jest w szpitalu. Faszerują ją lekami. To dlatego nikt nie ma od niej żadnych wiadomości. Jej mama wymyśliła tę historię o Athens, żeby zachować twarz. Ale tak naprawdę to Summer powinno się zamknąć. Tak uważam.

Rozdział 12

CZY TO KONIEC CODII*?

Associated Press, Los Angeles, Kalifornia

Wsobotę około dziewiętnastej do domu Cole’a Mastena i Nadii Smith w Hollywood Hills West zostały wezwane policja i karetka pogotowia. Chwilę później ambulans odjechał w stronę Presbyterian Medical Center, by zawieźć Jordana Fretta na oddział intensywnej terapii. Głowa mężczyzny była owinięta przesiąkniętą krwią tkaniną. Do chwili obecnej nikt nie został zatrzymany, ale policjanci zostali w rezydencji niemal do północy. W wąskiej uliczce prowadzącej do domu tłoczyli się reporterzy.

– Paparazzi było tyle, że nie mogliśmy przejść – powiedziała Dana Meterrezi, mieszkanka Hollywood Hills. – Przy bramie Mastenów utworzyło się morze ludzi i aparatów. Niektórzy próbowali wspinać się na ogrodzenie. W ciągu tych dziesięciu minut, których potrzebowałam, aby przedrzeć się przez tłum, widziałam, jak policjanci zatrzymują trzech z tych śmiałków.

W sumie zatrzymanych zostało jedenastu paparazzi. Postawiono im zarzut bezprawnego wtargnięcia na teren prywatny.

Przez Hollywood przetacza się fala plotek. Przedstawiciele stron nie chcą się wypowiadać na temat zdarzenia. Jedyny komentarz, jaki udało się nam uzyskać, pochodzi od samego Jordana Fretta, który ze szpitalnego łóżka powiedział:

– Nadia Smith to niesamowita kobieta.

Fred jest reżyserem najnowszego filmu w dorobku Smith, romantycznej komedii, której akcja rozgrywa się w Afryce Południowej. Powód, dla którego Frett przebywał w rezydencji pary, pozostaje nieznany.

Mastenowie są małżeństwem od pięciu lat.

* Termin powstały z połączenia imion Cole i Nadia [przyp. tłum.].

Rozdział 13

– Czy to źle? – Oparłam się o blat i popatrzyłam na Bena. Miał bladą, napiętą twarz. Jego palce szarżowały nad klawiaturą laptopa, zamieniając się w niewyraźną plamę. Moje mizerne łącze internetowe godzinę wcześniej odeszło w zapomnienie. – To znaczy: wiem, że to źle. Ale jak bardzo?

– Gargantuicznie.

Rozłupałam gotowany orzeszek ziemny i wrzuciłam go sobie do ust. Dziękowałam Bogu, że moje pieniądze już wpłynęły. No, nie wszystkie. Ben wciąż nie otrzymał jednej czwartej swojego wynagrodzenia, w związku z czym był mi winien jeszcze pięć patyków. Tak czy siak na koncie miałam więcej niż kiedykolwiek wcześniej i ewentualna klęska The Fortune Bottle nie robiła mi wielkiej różnicy. Wrzuciłam łupinkę do plastikowego kubka, obserwując Bena, człowieka, który wydawał się nad wyraz zestresowany, biorąc pod uwagę, że otrzymał już swój worek pieniędzy.

– A co to cię obchodzi, że ten film może nie wypalić?

Podniósł wzrok.

– Nie ma mowy, aby tak się stało. Projekty filmowe nie sypią się z powodu czegoś takiego. – Machnął rękami, jak gdyby chciał objąć nimi owo „coś”.

Do moich ust trafił kolejny orzeszek i parę ruchów zębami wydobyło z niego pyszną słoność.

– To w czym problem?

– Chodzi o Codię. Cole i Nadia to klej spajający nasz piękny jak z obrazka świat. Błyszczący ideał, do którego wszyscy dążymy. Centrum naszej rzeczywistości i punkt zaczepienia dla oczu opinii publicznej. Kupują sobie luksusowe prezenty, uprawiają absurdalnie gorący seks i wypoczywają na jachtach w St. Barths. Codia nie może się rozpaść. Nie ma mowy o rozwodzie. Nadia i Cole nie powinni nawet się sprzeczać przy rezerwowaniu stolika w restauracji! A już na pewno nie może być tak, że Cole próbuje zabić kochanka Nadii! – Jego głos brzmiał piskliwie i po raz pierwszy od czterech i pół miesiąca zauważyłam załamanie na perfekcyjnej równinie jego czoła.

Zdumiona wskazałam na nie palcem.

– Chyba masz zmarszczkę.

– Co?

– Na czole. Pojawiała się, kiedy biadoliłeś na temat Cadii. Twoje czoło drgnęło.

– Na temat Codii, nie Cadii – poprawił mnie i odskoczył od stołu wraz z krzesłem, a szybkość mojego łącza internetowego przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Buty o gładkich podeszwach poniosły Bena ku lustru w łazience.

– Wszystko jedno – wymamrotałam, podchodząc do lodówki, by dolać sobie mrożonej herbaty. Nalałam też szklankę Benowi i z rozmysłem postawiłam ją obok jego napoju energetycznego. Nie obchodziło mnie, czy dopnę celu teraz czy ostatniego dnia jego wizyty. Wiedziałam, że facet w końcu wypije moją herbatkę i będzie nią zachwycony.

Ben wyszedł z łazienki. Miał poirytowaną minę i zasłaniał sobie czoło ręką. Odczekałam chwilę, zanim zabrałam głos.

– Dostałam telefon od szeryfa.

Och… Urocza zmarszczka wróciła na czoło.

– W jakiej sprawie? – spytał Ben z niepokojem.

– Cole’a Mastena. Jeff obawia się, że ten facet może być agresywny. Nie chce go w swoim mieście. Dzwoniło do niego paru wyborców.

– Wyborców? – Zmarszczka na czole pogłębiła się, a ja ze wszystkich sił starałam się nie uśmiechnąć.

– Na stanowisko szeryfa organizowane są wybory. Nie ma nic ważniejszego od głosów, zwłaszcza w roku wyborczym.

– Który, jak mniemam, właśnie nadszedł.

– Tak.

– Jasne. – Jęknął. – Martwiłem się wieloma rzeczami, ale na pewno nie tym, że Cole Masten będzie stwarzał zagrożenie dla mieszkańców miasta.

– Szeryf martwi się nie tyle o bezpieczeństwo mieszkańców, ile o… – Nie odrywając się od blatu, zmieniłam pozycję.

– O co? – Ben objął szklankę dłonią, a ja próbowałam zmusić go myślami do wypicia herbatki.

– No wiesz… – Wzruszyłam ramionami. – W naszym stanie można swobodnie nosić broń. Bardzo cenimy sobie bezpieczeństwo. Moim zdaniem szeryf obawia się, iż kalifornijski Złoty Chłopiec może się doigrać i dostać kulkę.

Szklanka z herbatą zatrzymała się w połowie drogi do ust. Ben zachichotał, a potem rozciągnął wargi w ostrożnym uśmiechu.

– Żartujesz.

– Ani trochę.

– Ale Cole Masten to nie jest człowiek, którego można zastrzelić. Nie ma mowy. – Wstał, jak gdyby zamierzał ochronić Cole’a własnym ciałem. Szklanka uderzyła o stół i część jej zawartości wylądowała obok niej na blacie. A niech to.

– Jasne. Pod warunkiem, że nikogo nie krzywdzi. Może powinieneś uciąć sobie z nim pogawędkę. Poinformować go, że te nasze wsioki są uzbrojone.

– Z Cole’em nie można tak po prostu „uciąć sobie pogawędki”. On ma od takich rzeczy prawników.

– Okej. – Machnęłam ręką. – No to z nimi porozmawiaj.

Przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie nieruchomym wzrokiem, a na policzku drgał mu mięsień.

– Zostaniesz na kolację? – zapytałam w końcu. – Będę robić smażonego suma.

– Tak. – Słowo to wypadło z jego ust, zanim zdążyłam wymienić nazwę potrawy. Odwróciłam się w stronę lodówki, a on znów zaczął szaleńczo stukać w klawisze. Biedak. Daję słowo, perspektywa jedzenia wzbudzała u niego tak gwałtowną reakcję, że miałam wątpliwości, czy przed przyjazdem do Quincy kiedykolwiek dobrze zjadł.

Rozdział 14

Kiedy ludzie spędzają ze sobą pół dekady, rozstanie powinno mieć bardzo osobisty charakter. Twarz przy twarzy, ręka w ręce. Słowa płynące z całowanych niegdyś ust, łzy na policzkach. To nie powinno być łatwe, lecz bolesne i szczere. Powinno trwać godziny, a nie minuty. Powinno pociągnąć za sobą krzyki, płacze i dyskusje. Na pewno powinno być istotnym momentem życia. Przemyślanym i przedyskutowanym. W żadnym wypadku nie powinno ograniczyć się do zwykłego, prostego aktu przekazania koperty przez nieznajomego.

Cole był akurat w domowej siłowni. Gdy drzwi się otworzyły, leżał na plecach z uniesionymi rękami, kończąc trzecią serię ćwiczeń. Wpatrywał się w sufit i wykonywał kolejne powtórzenia, sapiąc głośno przy każdym pchnięciu w górę. Zastanawiał się, co i jak powie. Przeprosiny – oto, na czym utknął. Czy były konieczne, jeśli przyłożył komuś, kto pieprzył jego żonę? Ale nie chodziło o samo pieprzenie. Pieprzenie było niedopuszczalne, ale zrozumiałe. W ciele odzywała się zwierzęca potrzeba obcowania z drugą osobą, w żyłach buzował pielęgnowany przez miliony lat instynkt przetrwania, który wymuszał prokreację. Rzecz w tym, że to nie było zwykle pieprzenie, lecz relacja, romans. Cole słyszał, jak Nadia mówi temu kutasowi, że go kocha. I na tym właśnie polegał problem – problem, którego nie rozwiązałoby nawet sto serii ćwiczeń. Cole odłożył sztangę i usiadł. Jego naga klatka piersiowa podnosiła się i opadała, gdy odwrócił głowę w prawo i z zaskoczeniem zauważył, że w progu stoi jakiś mężczyzna. No bo przecież nie Nadia. Niepotrzebnie w ogóle się zastanawiał, co powiedzieć.

– Co jest? – zawołał, a jego głos odbił się lekkim echem w tej wielkiej przestrzeni.

– Jestem z firmy Benford, Casters and Sunnerberg, panie Masten.

Zbyt dużo nazwisk w jednym krótkim zdaniu. Cole otarł czoło, zachowując pełen nieufności dystans, i wtedy właśnie zauważył swojego asystenta, który stał ze ściągniętą twarzą za plecami nieznajomego.

– No i…?

– Chciałem tylko to zostawić. – Mężczyzna wyciągnął rękę z białą kopertą. Na jej przodzie widniała pieczątka z napisem „COLE MASTEN”, która wyglądała tak, jak gdyby była tam od zawsze. Koperta miała tak imponującą grubość, że na pewno mieściła w sobie sto powodów do bólu głowy. Pozew. Pewnie wniósł go ten kutas. Cole był zaskoczony, że tak długo to trwało. Od tamtego feralnego wieczora minęły prawie cztery dni. Kiwnął głową na Justina, a ten od razu postąpił do przodu.

– Ja to wezmę – powiedział.

– Będziemy tylko potrzebowali pana pokwitowania, panie Masten – poinformował nieznajomy.

Cole wyciągnął rękę po coś do pisania oraz kartkę na podkładce z klipsem. Chwycił długopis w wilgotną dłoń, podpisał się niedbale na samym dole i oddał dokument, nie zwracając uwagi na podziękowania od nieznajomego. Potem położył się z powrotem na ławeczce, mocno zaciskając palce na sztandze.

– Nie otworzy pan tego? – zapytał Justin z progu.

Cole nie podnosił głowy, nie odrywał wzroku do sufitu.

– Niech Tony się tym zajmie. Niech zawrze z tym kutasem jakąś ugodę.

– To jest od Nadii.

Te słowa zdołały skłonić go do podniesienia głowy i wysunięcia się spod drążka. Popatrzył Justinowi w oczy.

– Ta przesyłka? – Prawda nie dotarła do niego od razu w chwili nagłego olśnienia, tylko przenikała do świadomości powolnym strumieniem. A więc to nie jest pozew o zadośćuczynienie – pomyślał. – W takim razie to musi być… – Nie. – Potrząsnął głową. – Nie.

– Nie otwierałem, ale…