Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Droga bez powrotu

Droga bez powrotu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-945878-2-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Droga bez powrotu

Nowosolski dziennikarz Andrzej Sokół trafia na ślad międzynarodowej afery mogącej zagrozić bezpieczeństwu Polski. W wyniku skrzętnie uknutej intrygi zostaje wrobiony w potrójne morderstwo. Ścigany przez polską policję i rosyjską mafię ucieka w Karkonosze. Tylko tam może znaleźć dowody, które pogrążą prześladowców, a jego oczyszczą z zarzutów.

Wyścig z czasem trwa, a po piętach zaczynają mu deptać zawodowi zabójcy...

Polecane książki

Przedstawiciele jednostek sektora budżetowego wykorzystują w swojej pracy niezliczoną ilość informacji. Ze względu na jawność finansów publicznych część z nich jest ogólnie dostępna i może, a nawet powinna być ujawniana na zewnątrz. Mimo dbałości o przestrzeganie zapisów ustawy o finansach publi...
Od kilku lat na świecie zapanowała prawdziwa moda na Koktajle – z owoców, warzyw, ziół i zbóż. Czy w Twojej diecie brakuje owoców i warzyw? Jesz w pośpiechu? Czy odżywiasz się racjonalnie? A może pragniesz schudnąć? Podkręcić metabolizm? Wygrać ze stresem? Jeśli tak, ta książka jest właśnie dla Cieb...
Kilkadziesiąt wskaźników i stawek aktualnych od 1 kwietnia 2015 roku, bez których codzienna praca specjalisty ds. płac jest niemożliwa. Wystarczy kliknąć w odpowiedni wskaźnik w spisie treści, aby szybko znaleźć go na jednej z 60 stron publikacji. Mając ten e-book pod ręką, będziesz na bieżąco ze ws...
Od początku XVI wieku Polska wchodzi w okres swojego największego rozkwitu i razem z Litwą – jako Rzeczpospolita Obojga Narodów – staje się mocarstwem w tej części Europy. Potencjał militarny i inicjatywy w gospodarce stanowią o sile państwa, z którym liczą się największe potęgi kontynentu z Habsbur...
Książka Prawo karne prezentuje całość wykładu z zakresu prawa karnego, obejmującego program nauczania tego przedmiotu. Składa się z dwóch części, z których: pierwsza omawia zagadnienia ogólne, dotyczące m.in. nauki o przestępstwie i zasadach odpowiedzialności oraz kar, środków karnych i ich stosowan...
"One" Piotra Sikorskiego to wspaniała i kunsztowna powieść podkreślająca konflikt wartości współczesnego społeczeństwa. Trzy pokolenia kobiet, trzy różne spojrzenia na świat i trzy życiowe dramaty wplecione w malowniczy krajobraz Dolnego Śląska. Jakie konsekwencje może mieć wyrzucenie z domu star...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krzysztof Koziołek

OkładkaStrona tytułowaStrona redakcyjna

Redakcja

Alfred Siatecki

Korekta

Manufaktura Tekstów

Skład i łamanie

Krzysztof Kokosiński

Grafika

Marek Sarnowski

Pomysł okładki

Krzysztof Koziołek

Zdjęcia

Mirosław Ściepuro

Projekt okładki

Kamil Pietruczynik

www.kamilpietruczynik.pl

Copyright © by Krzysztof Koziołek 2007

Copyright © by Manufaktura Tekstów 2012

www.manufakturatekstow.pl

Oficjalna strona internetowa autora

www.krzysztofkoziolek.pl

Wydanie szóste

Nowa Sól 2016

ISBN 978-83-945878-3-3

Druk i oprawa

TOTEM – Inowrocław

Dedykuję

Pamiętaj, że najważniejsze jest
aby to, co najważniejsze

ROZDZIAŁ 1

Smród kurzych gówien był tak intensywny, że czuć go było nawet w zamkniętym samochodzie. I to z odległości ponad stu metrów. Gdy Sokół wysiadł z taksówki, odór stał się jeszcze bardziej nie do wytrzymania. Po zrobieniu kilku kroków poczuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła. Zasłonił usta i nos chusteczką, ale to niewiele dało. Kilkanaście sekund później zjedzone godzinę wcześniej śniadanie zwrócił, ledwie zdążył się ustawić z wiatrem tak, aby nie ochlapać spodni i butów. Kątem oka dostrzegł, jak kierowca taksówki otwiera okno i też puszcza olbrzymiego pawia.

– Odjeżdżam stąd z panem lub bez. Ten smród jest nie do wytrzymania! – krzyknął taksówkarz w jego stronę. – To jak?

– Pięć minut, tylko zrobię zdjęcie. Niech pan poczeka.

– Ani minuty – taksówkarz pokręcił głową i jeszcze raz zwymiotował. Chwilę później Sokół usłyszał, jak włącza silnik. – Odjeżdżam! – krzyknął raz jeszcze taksówkarz, wyciągając ze schowka rolkę papieru toaletowego. Oderwał kawałek, wytarł nim usta, zamknął okno i odjechał.

– Ale ten tydzień się zaczyna – Sokół machnął ręką na taksówkę. Westchnął i znowu zwymiotował. Tym razem już nie zdążył się odwrócić i część wymiocin wylądowała na spodniach. – Świetnie – skrzywił się, sięgając do torby po aparat fotograficzny.

Przytykając chusteczkę do nosa, podszedł pięćdziesiąt metrów w stronę zwałów kurzych gówien. Trzymając aparat drugą ręką zaczął robić zdjęcia. Zrobił ich kilka i przejrzał, żeby zobaczyć, jak wyszły. Zdecydowanie najlepsze było to, na którym chmara ptaków żerujących na hałdzie podrywała się do lotu.

Schował aparat do torby. Teraz musiał oszacować, ile tego gówna tutaj jest. Hałda miała około metra wysokości i dziesięć metrów szerokości. Odszedł na bok, aby obliczyć – choćby orientacyjnie – jej długość. Dzięki temu wyszedł nieco poza teren, na który wiatr zawiewał odór. Tutaj, choć dalej śmierdziało niemiłosiernie, można było przynajmniej oddychać.

Hałda ciągnęła się jakieś pięćset metrów. – Metr razy dziesięć i razy pięćset, daje pięć tysięcy metrów sześciennych kurzego gnoju – liczył na głos. I to w odległości pół kilometra od miejskiego kąpieliska w Nowej Soli! Kurze łajno na takiej hałdzie to wielka kupa amoniaku. Wystarczy, że spadnie większy deszcz, który wymyje amoniak z gówna, ten przedostanie się do wód gruntowych i czterdziestotysięczne miasto zostanie bez kąpieliska. Z tego co mówił czytelnik, który poinformował go o tej hałdzie, leżała ona tutaj od kilku dni. Co prawda od tygodnia temperatura w dzień nie przekraczała czterech stopni na plusie, ale gdyby przyszło nagłe ocieplenie i deszcz… – To mam temat – ucieszył się. Zadzwonił z komórki do centrali redakcji w Zielonej Górze i pokrótce opisał całą sytuację. Potem pieszo ruszył do oddziału.

*

Do przejścia miał ponad pięć kilometrów. Przez całą tę drogę towarzyszył mu smród kurzego gówna. Choć podczas robienia zdjęć starał się nie wdepnąć w żadną kupę rozrzuconego pomiotu, to widocznie się nie udało i jakieś drobiny dostały się pomiędzy bieżnik butów. Wycierał podeszwy o każdą kępę trawy, jaka nawinęła się pod drodze, jednak mimo to buty jak śmierdziały, tak śmierdziały.

– Rany, ale smród – przywitał go ochroniarz, zatykając nos. – Gdzie pan był?

– Zwiedzałem hałdę kurzego gówna – odpowiedział. – Ma pięć tysięcy metrów sześciennych i chyba w kawałek tego syfu wdepnąłem.

Wszedł do biura, ściągnął zafajdane buty i założył tenisówki, które trzymał w szafie. Z tej samej szafy wyciągnął szmatę i gumowe rękawice. Chwycił śmierdzące obuwie za sznurowadła i poszedł do toalety.

Po godzinie szorowania buty dalej śmierdziały. Śmierdziała także szmata, a w dodatku odór rozniósł się po wszystkich piętrach. Rzucił buty na podłogę, ściągnął rękawice i długo mył ręce. Włożył kurtkę i w tenisówkach wyszedł na ulicę. W kiosku kupił opakowanie patyczków do czyszczenia uszu. Dzięki nim mógł dotrzeć do przestrzeni między bieżnikami butów, czego szmatą nie udało się zrobić. Po kolejnej półgodzinie szorowania buty wreszcie były czyste, a przynajmniej takie sprawiły wrażenie i już nie śmierdziały. Umył zlew, a szmatę i patyczki zapakował do foliówki i wyrzucił do pojemnika na śmieci stojącego na podwórzu.

*

Po powrocie do biura zauważył, że ktoś dzwonił na jego komórkę. I to aż sześć razy. Nie kojarzył numeru, więc oddzwonił z telefonu stacjonarnego.

– Dzień dobry – zaczął rozmowę. – Przed chwilą ktoś z tego numeru dzwonił do mnie kilka razy na komórkę.

– Ja telefonowałam – w słuchawce usłyszał ciepły kobiecy głos. – Czy interesuje pana wielka afera? Bardzo wielka.

– Każdego dziennikarza interesują afery – odpowiedział ostrożnie.

– Opowiem panu wszystko po kolei. Ale nie przez telefon.

– Pani się czegoś boi?

– Na moim miejscu każdy by się bał – odpowiedziała. – Sprawa, o której chciałbym panu opowiedzieć, dotyczy najważniejszych osób w naszym państwie. Najważniejszych – powtórzyła z naciskiem. – W ostatnich tygodniach trzy osoby straciły życie tylko dlatego, że coś o niej wiedziały. W tej trójce był mój narzeczony…

– Straciły życie? – przerwał jej. – A policja, prokuratura…?

– Centralne Biuro Śledcze? Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego? – dokończyła. – Mój narzeczony myślał tak jak pan. Chciał się podzielić swoją wiedzą z którąś z tych instytucji. Nawet nie wiem z którą. I zginął.

– Rozumiem – nic nie rozumiał, ale nos podpowiadał mu, że kroi się coś poważnego. Nie przypuszczał nawet, jak wielki wpływ ta rozmowa będzie miała na jego życie. – Kiedy możemy się spotkać?

– Jestem jeszcze we Wrocławiu. Do Nowej Soli przyjadę dziś wieczorem. Może zadzwonię do pana jutro rano i umówimy się na konkretną godzinę?

– Może być. Chciałbym tylko wiedzieć jeszcze jedną rzecz.

– Dlaczego pan? – uprzedziła pytanie.

– Dlaczego ja.

– Bo znam kogoś, kto zna pana. I to bardzo dobrze. Ten ktoś twierdzi, że panu można zaufać. No i nie bez znaczenia jest fakt, że nie miał pan styczności z wielką polityką.

– To plus?

– Zależy, co pan ma na myśli – wyczuł, że kobieta się uśmiechnęła. – Dla mnie oznacza to tylko tyle, że nie jest pan w to zamieszany.

– Nie byłem.

– Nie rozumiem? – zdziwiła się.

– Powiedziała pani, że nie jestem w to zamieszany. Użyła pani niewłaściwego czasu. Nie byłem zamieszany. Po tym, jak pani do mnie zadzwoniła, już jestem.

– Fakt – potwierdziła. – W takim razie, do jutra.

– Do jutra.

Sokół usiadł w fotelu, zastanawiając się nad tym, co przed chwilą usłyszał. Z tonu jej głosu wywnioskował, że nie jest histeryczką albo psychicznie chorą.

– Tak? To ciekawe, jaki ton głosu przez telefon mają psychopaci? Jakbym był specjalistą, który potrafi to przeanalizować podczas kilkuminutowej rozmowy – zreflektował się.

ROZDZIAŁ 2

Magda Pawłowska – kobieta, do której Sokół przed chwilą zadzwonił – odłożyła komórkę na biurko. Usiadła na sofie, wzięła do ręki stojącą na stoliku obok fotografię i rozpłakała się.

Na zdjęciu widać było roześmianą parę: ją samą i mężczyznę – przystojniaka w mundurze – na którego szyi się uwiesiła. To był jej narzeczony, Marek. Narzeczony od czterech tygodni, odkąd to oświadczył się jej w schronisku Strzecha Akademicka w Karkonoszach.

Uśmiechnęła się na wspomnienie tamtego dnia. Tuż po przebudzeniu Marek pocałował ją w czoło i oświadczył, że zaplanował niedługą i niezbyt męczącą wędrówkę. Faktycznie, zaledwie po trzech godzinach drogi, i to w spacerowym tempie, dotarli do Strzechy Akademickiej. Rozłożyli się przy stole przed schroniskiem i wyciągnęli przygotowane wcześniej bułki. W pewnym momencie Magda ugryzła kęs i poczuła, że w środku bułki coś jest. Kiedy ją otworzyła, między plasterkami szynki i żółtego sera zobaczyła papierową kulkę. Niczego nie podejrzewając, rozwinęła ją, żeby sprawdzić, co jest w środku. Gdy jej wzrok padł na pierścionek, Marek spytał, czy wyjdzie za niego za mąż.

To było zaledwie cztery tygodnie temu… Mocno przycisnęła ramkę ze zdjęciem do piersi. Z kieszeni spodni wyciągnęła chusteczkę i wytarła oczy. Przez chwilę siedziała jeszcze w fotelu, potem odłożyła ramkę na stolik i wstała.

Spuściła żaluzje we wszystkich oknach w pokoju. Podeszła do starego obrazu, który wisiał na ścianie. Odsunęła go i zdjęła z haczyka. Pod obrazem znajdował się sejf. Wybrała odpowiednie liczby i otworzyła skrytkę. W środku były banknoty, torebka z rodową biżuterią i teczka. Wyjęła z niej plik zdjęć, pożółkłych już nieco ze starości. Sądząc po fryzurach jakie miały osoby na fotografiach, zostały zrobione ćwierć wieku, a może trzydzieści lat temu. Z tyłu każdej fotografii widniał duży czerwony napis „kopia”. Podeszła do faksu, który stał na stoliku, kolejno wkładała do podajnika zdjęcia, naciskając za każdym razem guziczek „copy”.

– Jakość kopii nie jest może doskonała, ale do przekonania tego dziennikarza powinna wystarczyć – pomyślała. Robiąc kopie, starała się nie patrzeć na fotografie. Oglądała je raz w życiu i więcej nie miała zamiaru tego robić.

To było niespełna trzy miesiące temu, gdzieś w połowie października. Jej matka chrzestna miała wypadek samochodowy. W ciężkim stanie leżała w szpitalu, a lekarze nie dawali jej większych szans na przeżycie. Podczas jednych z odwiedzin chrzestna obudziła się. W pokoju była tylko Magda. Chora przywołała ją szeptem i opowiedziała historię, na wspomnienie której jeszcze teraz przechodziły ją ciarki po plecach. Na koniec chrzestna ujawniła miejsce, w którym schowała zdjęcia – niemych świadków tamtych zdarzeń. Mogły one powiedzieć dużo więcej, niż opowiadanie słowami tego, co się wtedy stało.

Umierająca wymusiła też na Magdzie przyrzeczenie, że ta wyciągnie zdjęcia ze schowka i spali je. Tak samo jak list, w którym chrzestna opisała dokładnie to, co wydarzyło się dwadzieścia siedem lat temu w motelu pod Zieloną Górą. Magda spojrzała na pierwszą stronę listu: był datowany 6 września.

Tuż po rozmowie z chrzestną wyjęła zdjęcia i list ze schowka. Do dziś na wspomnienie tego, co na nich zobaczyła, brało ją obrzydzenie. To dlatego nie chciała ich nigdy więcej oglądać. Zdjęcia przedstawiały troje ludzi: mężczyznę i dwie kobiety. Cała trójka była naga, każde mogło mieć nie więcej niż trzydzieści lat. Pozy jednoznacznie wskazywały na charakter ich znajomości. Jedną z kobiet była matka chrzestna.

Wewnątrz teczki, oprócz zdjęć i listu napisanego przez chrzestną, była koperta, bez adresu zwrotnego, z jedną kartką. Na niej pismem maszynowym ktoś napisał tylko jedno zdanie: „Jeśli nie chcesz, żeby rodzina dostała te zdjęcia na Gwiazdkę, siedź cicho”. Ze stempla na kopercie można było się dowiedzieć, że list wysłano 1 września. Pięć dni później chrzestna napisała swój list.

Wszystko, co Magda znalazła w teczce, miała spalić, ale tego nie zrobiła. Dwa tygodnie po śmierci jej cioci, a kilka dni po zaręczynach, pokazała to wszystko Markowi. Obejrzał dokładnie zdjęcia. Gdy rozpoznał mężczyznę na fotografii, ogromnie się zdenerwował. Powiedział, że jako pracownik Biura Ochrony Rządu zna odpowiednich ludzi, którzy będą wiedzieli, co trzeba z tym zrobić. Pięć dni później już nie żył.

Policja podała, że postrzelił się śmiertelnie podczas czyszczenia broni. Magda od początku w to nie wierzyła, bo Marek zawsze przed czyszczeniem służbowego pistoletu dokładnie oglądał komorę nabojową. Robił tak pomny tego, że jego dziadek postrzelił się podczas czyszczenia strzelby po polowaniu.

Dzień po śmierci Marka w wypadku samochodowym zginął Mikołaj, jego przyjaciel i partner w pracy, z którym pracował od kilku lat. Choć nie miała żadnych dowodów, przypuszczała, że zanim Marek zginął, powiedział Mikołajowi o zdjęciach i o liście.

A to oznaczałoby, że śmierć ich obu nie była przypadkowa.

*

Wzięła teczkę, włożyła do niej z powrotem zdjęcia i oba listy. Ale nie schowała jej do sejfu, tylko wsunęła do większej koperty, zakleiła ją i zaadresowała. Do drugiej koperty, trochę mniejszej niż pierwsza, włożyła kserokopie dokumentów zrobionych przy pomocy faksu. Mimowolnie spojrzała na jedno ze zdjęć. Matkę chrzestną rozpoznała bez problemu. Drugiej kobiety nigdy nie widziała. Nie miała za to kłopotów z rozpoznaniem mężczyzny. Mimo że fotografię zrobiono tak dawno temu, chyba każdy, kto na nią spojrzał, bez problemu rozpoznałby tę postać.

To był urzędujący prezydent Rzeczypospolitej.

ROZDZIAŁ 3

Magda bardzo chciała teraz zadzwonić do swojej siostry i do mamy, żeby opowiedzieć o tym, co wydarzyło się przez ostatnie tygodnie i miesiące. I poprosić je o pomoc. Mama zawsze wiedziała, co robić, tak samo zresztą jak Patrycja, jej starsza siostra. Wystarczy podnieść słuchawkę, wybrać numer i…

I co? Opowiedzieć, co się stało? Dlaczego zginął Marek, dlaczego zabito Mikołaja? Co dalej? Przecież ci, którzy zabili jej narzeczonego, mogliby zabić też siostrę i mamę. Zdawała sobie sprawę z tego, że nie może do nich zadzwonić, choć tak bardzo tego pragnęła.

– Ale dlatego zadzwoniłam do dziennikarza – upomniała się w myślach. Wiedziała, że to było okrutne: ryzykować życiem kogoś obcego. Lecz musiała tak postąpić, dlatego że… że on był właśnie kimś obcym. Kimś, kogo mogła poświęcić. Po tym, co stało się Markowi, nie mogła już ryzykować życiem nikogo z tych, których tak bardzo kochała.

Wzięła kopertę i wyszła z mieszkania. W drodze na dworzec kolejowy weszła na pocztę, kupiła znaczek, nakleiła go na kopertę i wrzuciła do skrzynki. Drugą kopertę, tę z kopiami, miała w torebce.

Pół godziny później, punktualnie o 17.10, pociąg do Zielonej Góry ruszał już z dworca głównego we Wrocławiu. W Nowej Soli miał być za trzy godziny i dziesięć minut.

*

Drogę Magdy z mieszkania na dworzec obserwował mężczyzna w ciemnym płaszczu. Kiedy wsiadła do pociągu, wyjął z kieszeni telefon komórkowy.

– Ruszyła. Jadę do mieszkania – rzucił krótko do słuchawki i się rozłączył. Poszedł na przystanek tramwajowy położony nieopodal dworca. Po czterech minutach podjechała siedemnastka. Wsiadł do tramwaju, przejechał pięć przystanków i wysiadł.

Trzy minuty później stał przed drzwiami mieszkania Magdy. Otwarcie zamków w drzwiach zabrało mu najwyżej dwie minuty. O wiele dłużej męczył się z szyfrowym zamkiem sejfu, ale i ten udało mu się otworzyć.

Jednak w sejfie nie było tego, czego szukał. W ciągu kolejnej pół godziny mężczyzna przetrząsnął całe mieszkanie. Nie bawił się w żadne subtelności, jak odkładanie rzeczy na miejsce, aby nikt nie poznał, że były ruszane przez kogoś niepowołanego. Zaczął od opróżniania szuflad w komodzie, potem przyszła kolej na szafy z ubraniami i łóżko. Rozdarł poszewkę kołdry i wszystkich poduszek. Następnie potężnym nożem, z którym się nie rozstawał, rozpruł materac. Zerwał też zasłony i firany z okna, zajrzał nawet pod dywan i zbił klosz od lampy, ale i tam nie znalazł tego, czego szukał.

Jeszcze raz rozejrzał się po zdemolowanym pokoju. Jedynymi rzeczami, które pozostały nienaruszone, były listwy przypodłogowe. Podważał je po kolei nożem i odrywał. Gdy i pod nimi nic nie znalazł, zabrał się za łazienkę. Zerwał ze ściany szafkę, pod którą też nic nie było. Tak samo jak w schowku na wodomierz i w spłuczce. Wyrwał nawet muszlę klozetową i sprawdził, czy niczego nie ukryto w syfonie.

Gdy poszukiwania w przedpokoju i kuchni też nie przyniosły rezultatu, wyciągnął telefon i wybrał ten sam numer, co na dworcu. Już po pierwszym sygnale telefon został odebrany.

– W mieszkaniu ciotki nic nie ma – rzucił krótko.

– Jesteś pewien? To musi tam być! – głos z drugiej strony słuchawki przeszedł w krzyk.

– Nie wiem czy musi. Na pewno nie ma. Sprawdziłem każdy centymetr – mężczyzna w ciemnym płaszczu był opanowany jak zwykle. W końcu za to mu płacono. – Co dalej?

– Poczekaj chwilę, muszę się zastanowić. Która jest godzina?

– Dochodzi 19.30.

– O której pociąg będzie w Nowej Soli?

– Około 20.20.

– Kurwa mać! – zaklął głos w słuchawce. – W tej chwili nikogo tam nie mamy.

– Ja mógłbym tam być za dwie godziny, może dwie i pół.

– Czyli dopiero o 22.30 albo później – obliczył głos w słuchawce. – Ta dziewczyna będzie miała dwie godziny, żeby komuś o tym opowiedzieć.

– Nic na to nie poradzę. Proponowałem, żeby już tutaj ją zdjąć. Byłoby po problemie.

– Gówno, gówno, gówno! – zaklął głos w słuchawce. – Wiesz, dlaczego to ja jestem szefem, a nie ty?

– Nie, szefie – mężczyzna w ciemnym płaszczu nie wiedział, dlaczego to nie on jest szefem. Ale szczerze mówiąc, mało go to obchodziło. Lubił swoją pracę taką, jaka była. A że nie każdy szef, którego miał w życiu, darzył go szacunkiem, trudno.

– Bo jesteś za głupi – warknął głos w słuchawce. – Co z tego, że załatwiłbyś ją już teraz, skoro nie mamy pewności, że jej kochana ciocia nie zrobiła kopii tych zdjęć?

– A pomoże nam w tym puszczenie dziewczyny do Nowej Soli? Jeśli ciotka zdążyła zrobić kopie, gdzieś je ukryć i jakimś cudem przekazać te informacje dziewczynie, i to wszystko na łożu śmierci, to szybko wszystko bym z niej wyciągnął. Tutaj czy w Nowej Soli, co za różnica?

– Nie wątpię żebyś wyciągnął – rzekł oschle głos w słuchawce. Zdenerwował się na swojego człowieka, ale trzeba przyznać, że taki obrót sprawy to nie była jego wina.

– A jeśli ciotka dziewczynie nic nie powiedziała, to nie musimy się niczym martwić.

– Więc nie trać czasu na gadanie. Jedź za nią do Nowej Soli – polecił głos w słuchawce. – I zanim załatwisz sprawę po swojemu, dowiedz się, co ona wie. A przede wszystkim, czy komukolwiek zdążyła coś powiedzieć. Jeśli tak, to wiesz, co trzeba robić.

Mężczyzna w ciemnym płaszczu nie odpowiedział. Nie był amatorem, wiedział doskonale, co ma robić.

ROZDZIAŁ 4

Sokół oglądał ulubiony serwis informacyjny na kanale TVM. Imponował mu profesjonalizm głównego prowadzącego, Patryka Parczoka. No, nie tylko profesjonalizm. Zarobki też. Parczok po przejściu z publicznej telewizji do TVM zarabiał podobno osiemdziesiąt tysięcy złotych miesięcznie. Tyle, co Sokół w cztery lata. Tak, przede wszystkim imponowały mu zarobki Parczoka, jego profesjonalizm może trochę mniej.

Serwis rozpoczął się od wiadomości z kolejnej rozprawy sądowej przeciwko posłowi Lepińskiemu, oskarżonemu o molestowanie seksualne pracownic swojego biura. Politykowi groziło osiem lat więzienia. Zdaniem Sokoła mało, bo za wykorzystywanie swojej pozycji i trudnej sytuacji materialnej pracujących w jego biurze kobiet do seksualnych harców, poseł powinien dostać co najmniej z dziesięć lat. Na szczęście tym razem wszystko wskazywało, że nie uda mu się wykpić karą w zawieszeniu. Kolejna wiadomość z cyklu „ciekawostki” była o pijanym rowerzyście, który dziewiąty raz został przyłapany przez policję. Tym razem dlatego, gdyż zderzył się z innym pijanym cyklistą.

Na koniec prowadzący program Patryk Parczok połączył się ze studiem w Wilnie.

– Dziś mija drugi dzień szczytu gospodarczego, na którym państwa Unii Europejskiej i Rosja rozmawiają o gospodarce. Łączymy się z naszą korespondentką Łucją Szczypińską – prezenter się uśmiechnął. W okienku po prawej stronie ekranu telewizora pojawiła się ładna brunetka.

– Kto to jest? – zdziwił się Sokół. Przecież w Wilnie pracował Jacek Prosch, którego miesiąc wcześniej poznał na mistrzostwach Polski dziennikarzy w piłce nożnej.

Poznał, to może niezbyt właściwe stwierdzenie. W ostatniej minucie meczu decydującego o wyjściu z grupy Sokół podciął Jacka Proscha tuż przed linią pola karnego. Prosch akurat wychodził na czystą pozycję i gdyby strzelił gola, zwyciężyłaby ekipa TVM. Ale nie strzelił, tak samo jak jego kolega z drużyny nie wykorzystał karnego, którego podyktował sędzia i sukces świętował „Nowy Głos Lubuski”.

– Zresztą, to był faul taktyczny – podkreślił Sokół w myślach. Taktyczny, nie taktyczny, wyleciał za niego z boiska. No, ale czego się nie robi dla zwycięstwa?

Wracając do Jacka Proscha, to chwilę po faulu obaj niemal się pobili, ale na wieczornym grillu pili już razem piwo. I właśnie tam się lepiej poznali, a Sokół dowiedział się, że Prosch pracuje w wileńskiej redakcji TVM.

– Skąd więc wzięła się tam ta lafirynda? – powtórzył na głos pytanie. Chociaż nie powiem, ma czym oddychać – uśmiechnął się.

Brunetka na ekranie też się uśmiechnęła.

– Witam cię Patryku, dobry wieczór państwu – zaczęła śpiewnym głosem. – Jak już powiedziałeś, tematem tego szczytu są stosunki gospodarcze między krajami Unii Europejskiej a Rosją. Przypomnijmy: Rosja to największy partner handlowy wspólnoty tuż po Stanach Zjednoczonych. Jeszcze istotniejsze są relacje z byłą potęgą światową dla naszego kraju – dla spotęgowania efektu na chwilę zawiesiła głos. – W zeszłym roku obroty pomiędzy Rosją i Polską sięgnęły rekordowych 16 miliardów dolarów. I to mimo zakazu importu jabłek i cebuli nałożonego w połowie roku przez władze Kremla.

– Wspomniałaś o zakazie – wtrącił się Parczok. – Czy jego zniesienie będzie tematem rozmów podczas szczytu?

– Nikt z obecnych tutaj przedstawicieli polskiej i rosyjskiej dyplomacji nie chce ujawnić, czy kwestia embarga na nasze owoce i warzywa stanie na forum. Wydaje się jednak, że ta sprawa może być odłożona na później – znów zawiesiła głos. – Jak udało mi się nieoficjalnie dowiedzieć, bardziej prawdopodobne jest, że ministrowie spraw zagranicznych Unii i Rosji będą rozmawiać o współpracy na polu energetycznym. Chodzi o tak zwany most energetyczny, o którego budowie mówi się od lat. To gazociąg, który miałby dostarczać do Polski i dalej na zachód Europy gaz, między innymi z rejonu Morza Kaspijskiego. Co istotne, gazociąg miałby co prawda na niewielkim odcinku biec przez terytorium Rosji, ale byłby zarządzany przez niezależną od tego kraju spółkę. Do tej pory Rosja na takie rozwiązanie stanowczo się nie zgadzała, nie chcąc tracić pozycji monopolisty. Teraz okazuje się, że bardzo możliwe jest podpisanie porozumienia między Unią Europejską i Rosją na dostawy gazu ziemnego nowym gazociągiem przez najbliższe dwadzieścia lat.

– Gdyby tak się stało, to na dobre oddaliłaby się groźba energetycznego szantażu ze strony Rosji na naszym kraju – zauważył Parczok.

– Tak. Oznaczałoby to oszczędności dla polskiego budżetu na poziomie nawet czterech miliardów złotych rocznie. Tyle kosztuje utrzymywanie dodatkowych zapasowych złóż gazu oraz wyższa marża, jaką płacimy za to paliwo dostarczane z Norwegii i Kazachstanu.

– Kiedy mogą zapaść konkretne ustalenia?

– Jak to zwykle w takich sprawach bywa, rokowania mogą trwać nawet kilka miesięcy, ale niewykluczone, że zakończą się o wiele szybciej. Już sam fakt, że obie strony usiadły do stołu rozmów, świadczy, że traktują temat nad wyraz poważnie. To tyle z Wilna. Dla TVM mówiła Łucja Szczypińska.

– No proszę. I kto by pomyślał, że ten nowy rosyjski prezydent zacznie kadencję od takiego kroku – Sokół aż gwizdnął z podziwem. A już mało kto liczył, że Rosjanie kiedykolwiek odkręcą kurek z gazem, który przykręcali każdej zimy Białorusi czy Ukrainie, a przy okazji i Polsce. To była cena za krytykę rosyjskiej „demokracji”.

– Coraz wyższa cena – pomyślał i wyłączył telewizor.

*

W tym samym czasie ekipa TVM w Wilnie zwijała kable. To znaczy zwijali je technicy, bo Szczypińska nie była zwykła parać swoich delikatnych rąk jakimikolwiek pracami fizycznymi. Oddała mikrofon jednemu z techników i ruszyła w kierunku sali bankietowej pałacu prezydenckiego. Drzwi do przestronnego pomieszczenia, w którym bez problemów dwie drużyny koszykówki mogłyby rozegrać mecz, były już otwarte. Po obfitej kolacji większość gości wyszła na taras zaczerpnąć świeżego powietrza. Ci, którzy zostali, przeszli do równie przestronnego korytarza. To właśnie tu i teraz, a nie podczas oficjalnego obiadu, decydowały się losy szczytu. Wszyscy widzieli, że najważniejsze decyzje zawsze zapadają w kuluarach.

Szczypińska wzięła drink od kelnera i ruszyła w stronę tarasu. W rogu stał polski minister spraw zagranicznych.

– I jak reakcja naszych towarzyszy? – spytała, akcentując ostatni wyraz.

– Tak jak się spodziewaliśmy. Są zadowoleni, że informacja o moście energetycznym wyszła na jaw właśnie teraz – odpowiedział minister wyraźnie zadowolony. – Na tym szczycie Rosjanie chcą uzyskać kilka ustępstw ze strony Unii. Oferta dwudziestoletniej umowy na dostarczanie gazu może im w tym tylko pomóc. A że najbardziej zyska na tym Polska, no cóż… – uśmiechnął się i zmrużył lekko oko. – A jak tam pani szefowie. Zadowoleni z materiału?

– Zawsze są zadowoleni, gdy nasza stacja jako pierwsza puszcza takiego newsa – odpowiedziała uśmiechem.

– Trudno było załatwić, żeby to pani nadała ten materiał, a nie redaktor Prosch?

– Taki news mógłby nadać ktokolwiek z firmy, kto zgłosiłby temat. A tak się złożyło, że ja go zgłosiłam – zalotnym ruchem poprawiła kosmyk opadających, kręcących się włosów. To był jej bodaj największy atut jako kobiety. Włosy, długie i szałowo zakręcone – naturalnie, a nie przy pomocy lokówki – sprawiały, że większość mężczyzn traciła przy niej głowę. W tej grupie znajdował się też minister.

– I nie przeszkadzało nawet to, że informacje były nieoficjalne? – minister wychylił kolejny łyk drinka. To była druga porcja po obiedzie. Przy jedzeniu wypił dwa kieliszki czerwonego wina i teraz jego oczy zaczynały się już lekko świecić.

– Ani trochę. Tym bardziej że pochodziły z tak pewnego źródła – odparła, przejechawszy językiem wolno po dolnej wardze.

Oczy ministra zaświeciły się jeszcze bardziej.

*

– Widzisz, Michaił, tę laskę obok polskiego ministra? – spytał Walerij Jagodow, szef kancelarii rosyjskiego prezydenta. Obok niego stał Michaił Bogaczynski, najbogatszy Rosjanin, którego majątek amerykański „Forbes” szacował na co najmniej siedemnaście miliardów dolarów. Lwia część tych pieniędzy pochodziła z handlu ropą i gazem ziemnym.

– Niezła. Ale bez trudu znalazłbym setkę ładniejszych. Kim ty mi do cholery zawracasz dupę, Walerij? – żachnął się Bogaczynski. Zachodnie tabloidy zachwycały się jego nienagannymi manierami, ale gdy tylko znikał z salonów, ulatywały one jak zapach tanich perfum. Potrafił być brutalny i to nie tylko w słowach. Ale przecież siedemnastu miliardów dolarów nie zarabia się za pomocą uśmiechu. – Rozejrzyj się. Tylko w tej sali widzę pięć babek, które z chęcią zaprosiłbym na after party – wychylił drink do końca i rozejrzał się za kelnerem.

– I właśnie dlatego nigdy nie będziesz dobrym politykiem, Michaił – westchnął Jagodow. – Nie potrafisz utrzymać fiuta na wodzy. Stary, jak ty do cholery zarobiłeś te miliardy? Myśląc cały czas kutasem? – twarz Jagodowa nabrała czerwonego koloru. Minister naprawdę się wkurzył. – Czy ja cię pytałem, czy ona ci się podoba? Nie – odpowiedział, nie czekając na potwierdzenie.

– Dobrze już, dobrze. Nie denerwuj się, Walerij – poklepał ministra po ramieniu. – Nie miałem nic złego na myśli. To kim jest ta babka? – spytał, żeby go udobruchać.

– Cipą, która myśli, że złapała Pana Boga za nogi. Przed chwilą w polskich wiadomościach podała informację, jakoby nasz kraj zamierzał podpisać z Unią długoterminową umowę na dostawy gazu. Wyobrażasz sobie, Michaił? – Jagodow znowu się wzburzył. – Nasza matula Rasija ma się płaszczyć przed Polaczkami, Niemcami i jeden Bóg wie kim jeszcze? Nasz kraj, który ma największe złoża energetyczne w tej części świata, ma im się podporządkować? – zaperzył się minister. – Nigdy!

– Ty chyba nie mówisz o moście energetycznym tego durnia Patuszkina? – przerwał mu Bogaczynski. Zgromadzony w jego ciele alkohol jakby wyparował w jednej chwili. – Przecież mówiłeś, że ministerstwo gospodarki wyperswadowało prezydentowi takie rozwiązanie. Mówiłeś, że ta opcja nie przejdzie – zazgrzytał zębami na myśl, ile mógłby stracić, gdyby jednak wersja prezydencka wzięła górę.

– Mówiłeś, mówiłeś – obruszył się Jagodow. – A co ty myślisz, że kto ja jestem? Pan Bóg wszechmogący? Przed wyborami Patuszkin jadł nam z ręki, licząc na poparcie. Ale gdy tylko wygrał, zaczęło mu się wydawać, że może już sam rozdawać karty. Swołocz – wytarł usta papierową chusteczką, zgniótł ją w ręku i wyrzucił do stojącej obok donicy z rozłożystym fikusem.

Bogaczynski nie odezwał się, trawiąc to, co przed chwilą usłyszał z ust Jagodowa.

– Michaił, na razie górą jest Patuszkin. Ale to dopiero pierwsze rozdanie. Za dwa tygodnie to my rozbijemy bank – Jagodow uśmiechnął się na samą myśl o swoim planie. Genialnym planie, trzeba nieskromnie przyznać.

– Nie zmusisz Patuszkina do posłuszeństwa – pokiwał głową Bogaczynski. – Jego teczka z bezpieki już dawno temu rozpłynęła się w powietrzu. Szantaż też nie wchodzi w grę. Facet nie ma kochanki, lewego konta w szwajcarskim banku. On nawet nie palił trawki!

– Michaił, Michaił. Stanowczo za dużo pijesz – Jagodow delikatnie złapał miliardera za brodę i obrócił jego twarz w stronę swojej. – A kto powiedział, że ja chcę zmusić do posłuszeństwa naszego prezydenta? – spytał akcentując słowo „naszego”.

– A kogo?

– Kogoś, komu na moście energetycznym zależy jeszcze bardziej.

– Ja chyba rzeczywiście za dużo wypiłem, Walerij – Bogaczynski smutnym wzrokiem zajrzał do pustej szklanki. – Nie nadążam za tobą.

– Co byś powiedział, gdyby jeszcze podczas tego szczytu polski prezydent wystąpił przeciwko budowie mostu i zaproponował ułożenie kolejnej nitki gazociągu jamalskiego?

– Ale jakim cudem? – zdziwił się Bogaczynski. – Chyba jednak to ty za dużo wypiłeś. To jest nierealne. Dla Polaczków ten most energetyczny jest jak złote runo.

– Masz rację, Michaił. – Jagodow spojrzał na zegarek. – Dwadzieścia cztery minuty temu rozpoczęła się operacja „Kulig”. Po jej zakończeniu polski prezydent będzie jadł nam z ręki. I co więcej – podniósł palec wskazujący lewej ręki – będzie nam za to wdzięczny.

ROZDZIAŁ 5

Mężczyzna w ciemnym płaszczu od godziny czekał na Magdę Pawłowską w jej drugim mieszkaniu, w Nowej Soli. To był Gruszkin, były pułkownik Specnazu, służb specjalnych wywodzących się jeszcze z czasów Związku Radzieckiego. Zerknął na fosforyzującą tarczę zegarka: była 21.33. Pociąg – sprawdził to na dworcu – przyjechał o 20.30, z dziesięciominutowym opóźnieniem. Kuchenka gazowa i czajnik elektryczny w mieszkaniu dziewczyny były zimne. Przyjął więc, że obiekt – jak nazywał swoje ofiary – po przyjeździe do miasta nie poszedł prosto do domu, tylko wpierw odwiedził rodzinę. Z tego co pamiętał z planu miasta, ulica przy której mieszkały siostra i matka dziewczyny, leżała jakieś pięć minut drogi od torów kolejowych. Stamtąd do swojego mieszkania miała pięć, góra dziesięć minut. Powinna więc przyjść pieszo, a nie jechać taksówką.

– Chyba, że po drodze przytrafiło jej się coś złego – pomyślał. – Nie – uśmiechnął się pod nosem – dopiero tutaj przytrafi się jej coś złego.

Nagle poczuł na plecach dreszcz. A jeśli postanowiła nie nocować w domu, tylko zostać u rodziny? Albo jeśli powiedziała im już o wszystkim? Wtedy musiałby zabić także siostrę i matkę. A tego nie dałoby się już upozorować na przypadkowy napad. Zagryzł z nerwów wargi. Niedobrze.

Wtem usłyszał jakiś ruch na schodach. Chwilę później do jego uszu dobiegł wyraźny dźwięk stukających o drewniane stopnie butów na obcasie. Potem usłyszał odgłos wkładania klucza do górnego zamka. Wziął głęboki oddech i rozejrzał się jeszcze raz po pokoju. W ciemności namacał lewą kieszeń kurtki. Paszport na fałszywe nazwisko – jedno z wielu, którymi się posługiwał – był na miejscu. Kluczyki do zaparkowanego nieopodal auta też były tam, gdzie być powinny. Wszystko w jak najlepszym porządku.

– No chodź, maleńka – szepnął. W tym momencie usłyszał odgłos klucza wkładanego do dolnego zamka. Widząc, jak klamka się ugina, wstrzymał oddech i jeszcze mocniej zacisnął dłoń na nożu.

*

Mieszkanie Sokoła nie było duże, ale za to przytulne. Tak przynajmniej sądził Sokół. Odmienne zdanie mogłaby mieć każda kobieta, którą by tu zaprosił. A gdyby to była niezapowiedziana wizyta, jej skutki mogłyby być jeszcze bardziej opłakane. Co prawda skarpetki na podłodze się nie walały, Sokół do takich bałaganiarzy nie należał, ale już pajęczyny pod sufitem było widać.

Mieszkanie składało się z pokoju, kuchni oraz maleńkiej łazienki i znajdowało się na piętrze starego domku jednorodzinnego, pamiętającego czasy, gdy Nowa Sól nazywała się Neusalz i gospodarzyli w niej Niemcy. Wiele lat temu poprzedni właściciel domku przerobił piętro na część mieszkalną, którą obecnie wynajmował Sokół. Niestety, łazienka z ubikacją znajdowały się poza mieszkaniem, żeby się do nich dostać, trzeba było wyjść z kuchni na korytarz. W łazience zmieścił się tylko prysznic, zlew i miska klozetowa. Ta ostatnia znajdowała się pod spadzistym dachem, korzystając z niej trzeba było uważać, aby nie uderzyć głową w sufit. Za to kuchnia była przestronna. W pokoju, który jednocześnie pełnił rolę sypialni i gabinetu, obok łóżka stało biurko z komputerem, mała ława i stolik pod telewizor. Na szczęście pomieszczenie było na tyle duże, że znalazło się miejsce na rozłożenie ławki do ćwiczeń oraz dwóch sztang.

Mini siłownia, jak zawsze, była w pogotowiu, jednak Sokół po pracy bywał zwykle tak zmęczony, że nie miał już sił na ćwiczenia. Najczęściej jego jedyną aktywnością fizyczną było więc machanie sztućcami przy posiłku, a ten z reguły wyglądał tak samo, czyli ograniczał się do pizzy. Po powrocie wieczorem do mieszkania wyciągał zamrożony spód do tego włoskiego dania z zamrażalnika, gdzie zawsze leżał spory ich zapas. Na to kładł cieniutko pokrojoną kiełbasę, czasami wcześniej ugotowane na twardo jajko. Jeszcze trochę cebuli dla smaku, plasterek lub dwa pomidora i mnóstwo kukurydzy z puszki. Na koniec dużo żółtego sera. Po dwudziestu minutach pieczenia w piekarniku posiłek stał gotowy na stole.

Jeśli w telewizji nie było akurat żadnego ciekawego filmu, wybierał coś z domowej filmoteki kaset video i płyt dvd. Tak było i tego wieczora. Miał ochotę na jakąś sensację, może thriller. Kilkanaście minut szukał jednego z ulubionych filmów, jakim było „Coś” z Kurtem Russellem w roli głównej. Ale nie mógł go znaleźć, pewnie komuś pożyczył. Zdecydował się więc na „Drogę bez powrotu”. Jakieś dwa, trzy lata wcześniej oglądał już ten thriller, ale postanowił odświeżyć pamięć.

Po chwili oglądania włączył „pauzę” i wyszedł sprawdzić, czy zamknął drzwi na klucz. Mimo że były zamknięte, czuł się nieswojo. Wrócił do pokoju i przez chwilę zastanawiał się, czy powinien dalej oglądać film. Po namyśle włączył „odtwarzanie”.

Dziewczyna, jedna z głównych bohaterek, stała właśnie na grubej gałęzi drzewa, próbując ukryć się przed napastnikiem. Nagle ciszę rozciął świst tasaka, który uderzył ją dokładnie w miejsce między ustami a nosem. Słowo „rozciął” pasowało tu najbardziej, bo dolna część ciała spadła w dół, a na ostrzu tasaka została reszta głowy. Świadkiem tego była pozostała dwójka bohaterów. Druga z dziewczyn prawie zemdlała na ten widok. Napastnik chyba coś usłyszał, bo zaczął się rozglądać.

Gdy w tym momencie zadzwoniła komórka, Sokół z wrażenia spadł z fotela.

*

– To linia kodowana. Możesz mówić normalnie – Jagodow rzucił szybko do słuchawki.

– Już po wszystkim – Gruszkin był z siebie zadowolony.

– Czego się dowiedziałeś?

– Dziewczyna wiedziała o zdjęciach.

– Kurwa mać! – zaklął Jagodow. – Co z nimi? Znalazłeś je?

– Przy sobie miała tylko ich kopie. Oryginałów nie.

– To gdzie one są, kurwa, skoro w mieszkaniu ciotki też ich nie było?! – Jagodow wrzeszczał do słuchawki.

– Wysłała je pocztą – odpowiedział spokojnym tonem Gruszkin.

– Co zrobiła?

– Wysłała pocztą – powtórzył. – Włożyła dokumenty do koperty, nakleiła znaczek i…

– Wiem, co to znaczy wysłać coś pocztą. Nie musisz mi tego tłumaczyć, jak trzyletniemu dziecku – Jagodow przerwał mu zdenerwowany. – Dokąd je wysłała?

– Do pewnego dziennikarza z Nowej Soli, z regionalnej gazety – Gruszkin spojrzał na kartkę, na której zapisał nazwę dziennika – „Nowego Głosu Lubuskiego”. Dzwoniła do niego tuż przed wyjazdem z Wrocławia. Umówiła się na spotkanie na jutro.

– Głosu czego? – zdziwił się Jagodow. – Nie słyszałem o takiej gazecie. Czemu nie dała znać „Dziennikowi”, „Gazecie Wyborczej” albo „Rzeczpospolitej”?

– Bo się bała, że ktoś z Warszawy mógłby być w to zamieszany. Wolała rozmawiać z dziennikarzem lokalnej gazety.

– Mniejsza z tym. Co z pismakiem? Ile wie?

– Tego jeszcze nie zdążyłem się dowiedzieć – powiedział Gruszkin i nerwowo zagryzł wargi.

– Bo…?

– Ktoś zaczął hałasować na zewnątrz i musiałem ją uciszyć.

– Zabiłeś dziewczynę zanim się wszystkiego dowiedziałeś? Świetnie – syknął Jagodow. – Z kim ja muszę pracować. Załatwiłeś jeden problem i stworzyłeś drugi. Teraz nie dość, że trzeba odnaleźć zdjęcia, które być może krążą już po Polsce, to jeszcze trzeba się będzie zająć tym pieprzonym dziennikarzyną! – wykrzyczał do słuchawki.

Gruszkin milczał.

– Zaczynasz tracić kontrolę nad sytuacją – Jagodow już nie krzyczał, ton jego głosu był chłodny.

Gruszkin z trudem przełknął ślinę. Pamiętał, co się dzieje z ludźmi Jagodowa, którzy tracą kontrolę nad sytuacją. Za nic w świecie nie chciał pójść w ich ślady.

– Szefie, mamy trupa młodej dziewczyny i dziennikarza, który może o niczym nie ma pojęcia, a może wie aż za dużo. Musimy przyjąć tę drugą wersję – powiedział Gruszkin, gdy już przełknął ślinę.

– Jakiś ty błyskotliwy.

– Nie możemy też znaleźć oryginałów zdjęć – ciągnął niezrażony ironiczną uwagą szefa. – A musimy je mieć. No, przynajmniej mieć pewność, że zostały zniszczone. Kiedy zaniosłem dziewczynę do jej mieszkania, sprawdziłem komputer. W folderze nazwanym imieniem jej chłopaka znalazłem cyfrowe kopie naszych fotografii. Było tam też kilkadziesiąt innych folderów, a w każdym po kilkadziesiąt plików tekstowych. Nie miałem czasu ich przeglądać, więc zgrałem je na płytę CD i wykasowałem cały folder z komputera. Nie formatowałem dysku, bo policji mogłoby się to wydać dziwne – stwierdził. – Reasumując: mamy trupa, dziennikarzynę na plecach, ale brakuje oryginałów zdjęć. Wykombinowałem jak te trzy problemy rozwiązać za jednym zamachem.

– To znaczy? – spytał Jagodow.

Gruszkin w kilku zdaniach wyjaśnił swój plan.

– A jednak nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz. Może jeszcze będą z ciebie ludzie, Gruszkin – Jagodow pochwalił pułkownika. – Jesteś pewny tych ludzi w polskiej policji i służbach bezpieczeństwa?

– Jak siebie samego – zapewnił. – Znamy się od dwudziestu lat i regularnie wyświadczamy sobie pewne, tak to nazwijmy, przysługi. Pomijając to, że dla odpowiednio dużych pieniędzy zrobią wszystko. Marnie im tu płacą, tak samo zresztą, jak u nas.

– No to do roboty. Tylko, Gruszkin…

– Tak?

– Tym razem niczego nie spieprz.

*

Jagodow odłożył telefon na stolik i wziął do ręki szklankę z drinkiem. Nie był już tak zdenerwowany, jak jeszcze pięć minut temu. Wychylił powoli łyk dżinu z tonikiem.

– Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że idzie całkiem dobrze – pomyślał. Oczywiście pojawiły się pewne komplikacje – jak chociażby ten dziennikarz – ale takie operacje, jak ta, nigdy nie odbywały się bez perturbacji. – „Każda wojna przebiega według planu tylko do momentu jej rozpoczęcia” – przypomniał sobie starą maksymę. Na szczęście miał kogoś takiego jak Gruszkin. Zaprawionego w boju specjalistę od mokrej roboty. Lojalnego i oddanego.

– Jeszcze kilka dni i będzie po wszystkim – uśmiechnął się na tę myśl. Gdyby tylko jego poprzednik nie popełnił takiego błędu i nie wysłał zdjęć do tej kobiety we Wrocławiu. Zamiast zmuszać ją do siedzenia cicho przy pomocy szantażu, trzeba było od razu ją zabić. I teraz nie trzeba by uganiać się za jakimiś amatorami w zapadłych dziurach.

– Cóż, nie każdy ma tak błyskotliwy umysł. Nie od każdego można wymagać, żeby był tak przewidujący – zganił się w myślach. Nie każdy miał taki analityczny zmysł, jak on. Tak jak nie każdy mógł świecić takie triumfy w szachach. W królewskiej grze, w której przeciwnik bezlitośnie wykorzystywał każdy błąd.

– Niektórych pomyłek naprawić już się nie dało. Jak w życiu, jak w życiu – westchnął. W szachach, jak w życiu, za błędy trzeba słono płacić. Przypomniał sobie Jewrionowa, swojego poprzednika na stanowisku, który za swój błąd zapłacił najwyższą cenę. Bo mocodawcy Jagodowa nie tolerowali nawet najmniejszych pomyłek.

Z tą myślą, co spotkało Jewrionowa, Jagodow zrobił drugiego drinka, wychylił go potężnym haustem i spojrzał w dno szklanki. Na dziś dość już picia. Sięgnął po komórkę leżącą na stoliku, wybrał numer. Po trzech sygnałach usłyszał krótkie:

– Tak?

– Dobry wieczór, panie ambasadorze – powiedział najmilszym tonem, na jaki potrafił się zdobyć. Dzwonił do ambasadora Polski na Litwie, Stefana Koszyca. Do człowieka, którego nienawidził. Mało tego, którym gardził. Za te jego niezliczone wypady do najlepszych domów publicznych Moskwy i za to, co robił z prostytutkami. – Stary, pierdolony zboczeniec – pomyślał, ale szybko przywołał się do porządku.

Teraz nie liczyło się to, co myślał o ambasadorze i to, co ten robił z jego krajankami. Ważne było tylko to, że w tej fazie operacji Koszyc był mu potrzebny. Dopóki operacja „Kulig” nie zakończy się sukcesem, potrzebował świeżych informacji o przebiegu rokowań w sprawie mostu energetycznego. Po pierwsze: żeby wiedzieć, ile czasu ma na wprowadzenie swojego genialnego planu w życie. Po drugie: aby – jeśli tylko zajdzie taka konieczność – przez naciski na odpowiednich ludzi kontrolować przebieg rozmów i zyskać trochę czasu. Może dzień, może dwa, może kilka godzin. Tyle, ile będzie niezbędne. A potem… – Potem ambasador nie będzie już potrzebny. I nigdy więcej nie podniesie ręki na rosyjską prostytutkę. Na żadną prostytutkę – uśmiechnął się na myśl o tym, co spotka Koszyca.

– Panie ambasadorze – zaczął. – Nie chciałbym marnować pańskiego cennego czasu. Dlatego od razu przejdę do rzeczy. Z pewnym niepokojem oglądałem dziś wiadomości na kanale TVM…

– Nie ma powodów do żadnego niepokoju – zapewnił ambasador, przerywając pośpiesznie Jagodowowi.

– Nie ma powodów do niepokoju? – spytał gniewnie. Nie lubił, kiedy ktoś mu przerywał, ale szybko się opanował. – Z tego przecieku, który ujawniła dziennikarka wynika, że realizacja mojego interesu może być poważnie zagrożona.

– Chyba naszego? – zdziwił się Koszyc. – Myślałem, że to nasze wspólne przedsięwzięcie.

– Naturalnie, panie ambasadorze, to tylko przejęzyczenie – zapewnił szybko. – A propos tej dziennikarki, to muszę przyznać, że na ekranie telewizora prezentuje się atrakcyjnie. Ciekawe czy jest równie atrakcyjna na żywo? – zmienił temat.

– O, mogę pana zapewnić, że na żywo jest jeszcze bardziej pociągająca. Ma wiele atutów – odpowiedział Koszyc. Jagodow oczyma wyobraźni widział, jak ambasador oblizuje usta, myśląc o brunetce i jej „atutach”.

– Zostawmy kobiety na boku i skupmy się na interesach. Proszę mnie na bieżąco informować o przebiegu rozmów. I bardzo liczę na to, że o takich przełomach jak dzisiejszy będę się dowiadywał nie z telewizji, tylko od pana, panie ambasadorze – rzucił oschle. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie był może trochę za ostry, ale stwierdził, że Koszyc powinien wiedzieć, kto tu jest szefem.

– To nie takie proste – wykrztusił ambasador łamiącym się głosem, był wyraźnie zdenerwowany. – Dla moich mocodawców most energetyczny jest bardzo ważną sprawą. Wszelkie rozmowy na ten temat trzymają w wielkiej tajemnicy.

– Tajemnica, o której wie więcej niż jedna osoba, przestaje być tajemnicą – rzucił filozoficznie Jagodow. – A poza tym, panie ambasadorze, doskonale wiem, jak ważna to sprawa dla polskiego rządu. Ale chyba nie muszę panu przypominać, że równie ważna, a może i znacznie ważniejsza, jest ona dla mnie i dla pana. A że trudno panu wyciągnąć jakieś informacje… – zawiesił na chwilę głos. – Gdyby było łatwo, nie płaciłbym panu za to takich pieniędzy. Jutro o tej samej porze czekam na telefon od pana. Z konkretnymi informacjami.

ROZDZIAŁ 6

Sokół podniósł się z podłogi i podszedł do stołu, na którym wciąż szaleńczo dzwonił telefon. – Po jaką cholerę ustawiłem taki dzwonek? Muszę go zmienić na jakiś mniej natarczywy – skarcił się w myślach. Spojrzał na wyświetlacz, chcąc sprawdzić, kto dzwoni, ale na ekranie widniał tylko napis „numer nieznany”. Kogo u licha niesie o takiej porze?

– Słucham.

– Pan redaktor Sokół?

– Kto mówi? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Oby to nie był jakiś świr.

– Oficer dyżurny komendy policji w Nowej Soli. Dzwonię z polecenia rzecznika. Mam dla pana pewną informację.

– Jakby to nie mogło poczekać do rana – pomyślał Sokół. A na głos powiedział:

– Proszę mówić.

– Czy interesuje pana morderstwo 22-letniej dziewczyny?

– Gdzie? – spytał.

Policjant podał adres.

*

Przy kamienicy na ulicy Szkolnej stały trzy radiowozy i samochód z zakładu pogrzebowego, więc nie sposób tu było nie trafić. Dziennikarz zsiadł z roweru i podszedł do stojącego policjanta.

– Andrzej Sokół z „Nowego Głosu Lubuskiego” – przedstawił się i pokazał legitymację prasową.

– Starszy aspirant Robaczewski – mundurowy spojrzał krótko na legitymację, podał mu rękę. – Już pan wie? Szybko.

– Przed chwilą dostałem informację od dyżurnego.

– Pan jak zwykle na tym swoim rowerze służbowym?

– Bo rower to same zalety: zero kłopotów z parkowaniem, żadnych problemów w korku ulicznym, no i nie trzeba lać benzyny do baku – wyliczył Sokół. – Tylko zimą jest trochę gorzej. Bywa, że tak zmarznę, że potem przez godzinę dochodzę do siebie. Ale wróćmy do tematu. Co może mi pan powiedzieć?

– Na chwilę obecną niewiele. Godzinę temu na telefon alarmowy zadzwonił jakiś mężczyzna z tej kamienicy naprzeciwko – funkcjonariusz pokazał ręką na budynek. – Zaniepokoiło go otwarte okno w mieszkaniu – policjant przewrócił kartkę w notatniku – Magdy Pawłowskiej. Facet twierdził, że pół godziny wcześniej widział, jak wchodziła do klatki schodowej. Gdy nie zapaliła światła w mieszkaniu, zaniepokojony zadzwonił do nas.

– Ten facet to jakiś były szpieg? Szedł do kuchni po kawałek kiełbasy i tak przypadkiem to wszystko zarejestrował?

– Gdyby nie ci szpiedzy, jak pan ich nazwał, to mielibyśmy trzy razy więcej roboty. Żeby pan redaktor wiedział, ile my mamy dziennie takich zgłoszeń. Większość jest nic niewarta. Tym razem jednak facet na coś wpadł. Patrol, który przyjechał na miejsce, zastał otwarte drzwi do mieszkania. To znaczy zamknięte, ale nie na klucz. Ponieważ nikt nie reagował na wołanie, policjanci weszli do środka. Chce pan pewnie zobaczyć, na co się natknęli? – spytał.

Sokół kiwnął głową.

– Niech pan tam wejdzie, ale uprzedzam, że widok jest makabryczny. Jeśli coś pan jadł, to odradzam wejście.

*

Kilku policjantów minęło Sokoła na schodach. – Pewnie ekipa dochodzeniowa – pomyślał. Przy drzwiach stał starszy posterunkowy, na widok legitymacji prasowej lekko skinął głową i podniósł taśmę, która odgradzała mieszkanie od klatki schodowej. Sokół wszedł do mieszkania, potem do sypialni. Na widok zakrwawionego ciała poczuł, jak robi mu się niedobrze. Żołądek w ułamku sekundy podjechał pod samo gardło i żółć zalała podniebienie.

– Kibel jest tam – starszy posterunkowy pokazał na drzwi obok.

Sokół ledwie zdążył dobiec do muszli. Zwymiotował dwa razy. Za drugim wymiociny wyleciały też nosem i przez chwilę nie mógł złapać powietrza. Kiedy torsje ustały, oderwał kawałek papieru toaletowego i wytarł się nim. Smak żółci wciąż drażnił podniebienie. Podszedł do zlewu, puścił zimną wodę i przepłukał usta. Wychodząc na korytarz prawie zderzył się z kolejnym policjantem, znacznie starszym od posterunkowego.

– Nie ma się czego wstydzić. Sam przed chwilą rzygałem – powiedział mundurowy. – Pracuję w policji od dwunastu lat, w tym dziesięć przy zabójstwach, ale czegoś takiego to jeszcze nie widziałem – zawiesił głos. – To jest nasz patolog – wskazał na mężczyznę w ciemnym ubraniu pochylonego nad ciałem ofiary i wyszedł z sypialni.

– Andrzej Sokół, „Nowy Głos Lubuski” – przedstawił się.

– Czterdzieści dwa uderzenia nożem w klatkę piersiową, ramiona i nogi. Zrobił to praworęczny mężczyzna, sądząc po rozmiarach ran, potężny, pewnie gdzieś tak koło stu kilogramów wagi. Na szyi widać ślady po duszeniu, najpewniej jedwabnym szalikiem. Potem ją brutalnie zgwałcił, a na końcu poderżnął gardło. Chociaż kolejności na razie nie jestem pewien – wyliczył patolog.

– Gdybym dorwał tego skurwiela… – wycedził przez zęby starszy posterunkowy, który w międzyczasie zjawił się w sypialni.

– To byś go grzecznie doprowadził do aresztu. A potem sędzia zleciłby badania psychiatryczne i facet wylądowałby w zakładzie zamkniętym – przerwał mu patolog. – Skąd pewnie uciekłby po kilku dniach.

– Skąd ta pewność? – Sokół włączył się do rozmowy. – Pytam o zakład zamknięty, nie o ucieczkę.

– To wygląda na robotę psychopaty, prawda? – patolog spojrzał na Sokoła, a potem na policjanta. Ten drugi lekko skinął głową.

– A nie jest? – odpowiedział pytaniem Sokół.

– Tego na sto procent nie wiem. Ale mam wrażenie, że coś tu nie pasuje – patolog się zamyślił.

– Mało krwi – rzucił nagle starszy posterunkowy.

– Co powiedziałeś? – patolog odwrócił się szybko w jego stronę.

– Znaczy, chciałem powiedzieć, że to trochę dziwne. Ponad czterdzieści ciosów nożem, poderżnięte gardło – wyliczył policjant. – Ale krew jest tylko na pościeli, kilka plam na podłodze wokół łóżka. Nie powinno jej być więcej?

– Który cios był śmiertelny? – Sokół zignorował uwagę młodego policjanta i zwrócił się z pytaniem do patologa. Wolno podszedł do łóżka, uważając przy tym, aby nie wdepnąć w kałuże krwi.

– Masz rację – patolog pokazał palcem na młodego policjanta. – Krwi powinno być więcej. Znacznie więcej. O ile dziewczyna żyła jeszcze, gdy sprawca zadawał kolejne ciosy – lekarz podszedł do łóżka i nakrył prześcieradłem nagie ciało zamordowanej. – Na sto procent będę mógł to powiedzieć dopiero po sekcji zwłok. Ale dam sobie rękę uciąć, że facet najpierw poderżnął jej gardło, a dopiero potem posiekał ją nożem.

– Co chciał w ten sposób osiągnąć? – Sokół myślał na głos.

– To by wskazywało, że morderca to jednak psychol – zauważył starszy posterunkowy. – Normalny człowiek nie znęca się nad martwym ciałem.

– Właśnie. Tylko ktoś chory psychicznie mógłby tak postąpić – patolog skinął głową. – Albo…

– Ktoś, kto chciał, żebyśmy tak myśleli – Sokół dokończył myśl.

– Słusznie – patolog pstryknął palcami.

– Chwileczkę – młody policjant stanął przy wezgłowiu łóżka. – Jeśli najpierw poderżnął jej gardło, to znaczy, że nie zrobił tego w tym pokoju.

– Dlaczego? – zaciekawił się Sokół.

– Bo nie mógł chwycić jej za głowę stojąc za łóżkiem, gdyż ono stoi tuż przy ścianie – odparł policjant. – A nie można komuś poderżnąć gardła pochylając się nad nim od przodu.

– Nie można – potwierdził patolog.

– Może zrobił to trzymając dziewczynę w nogach łóżka? – Sokół stanął po przeciwnej stronie. – O tutaj.

– Musiałby ją potem obrócić i przenieść na drugą stronę. I najpewniej zostawiłby ślady na pościeli albo na podłodze. A tu niczego nie widać – patolog pokiwał przecząco głową.

– Więc…? – dziennikarz zawiesił głos.

– Zabił ją gdzieś indziej – dopowiedział patolog.

– To niemożliwe. Przeszukaliśmy całe mieszkanie – zaprzeczył starszy posterunkowy. – Nigdzie nie znaleźliśmy śladów krwi.

– I tutaj się, młody, mylisz. Znaleźliśmy – do sypialni wrócił drugi z policjantów, ten starszy. Na dłoniach miał założone jednorazowe rękawiczki. W lewej ręce trzymał wacik, podobny do tych, jakich używa się do czyszczenia uszu, tyle że dużo większy. – To jest krew. Czyja, tego jeszcze nie wiemy. Ale można przypuszczać, że jej – pokazał głową na łóżko.

– Gdzie była? – spytał młody policjant. – Przecież szukaliśmy dokładnie.

– W przedpokoju. Na jednej z listew wieszaka na ubrania – starszy policjant wskazał dłonią mebel. – Niczego wcześniej nie znaleźliście, bo ktoś go porządnie wyczyścił. No, może nie tak porządnie – znacząco potrząsnął wacikiem.

Mężczyźni podeszli do wieszaka.

– Krew była tutaj – policjant z patyczkiem pokazał na jego tylną część. – Dziewczyna weszła do mieszkania i chciała zapalić światło. Wtedy lewą ręką złapał ją za włosy, a prawą poderżnął gardło. Nogą pewnie zatrzasnął drzwi.

Sokół wyobraził sobie ten moment i poczuł przeszywający go dreszcz. Dziewczyna nie miała szans.

– Nie miała żadnych szans. Jeden ruch noża i było po niej – stwierdził policjant z wacikiem.

– A ślady krwi z wieszaka, ściany i podłogi? Wytarł? – spytał młody policjant.

– Przypuszczam, że tuż po chwyceniu za włosy obrócił ją tak, żeby krew poleciała na podłogę. Z takiej posadzki jest łatwo zmyć nawet krew – policjant wskazał na to, co mieli pod nogami. – Płytki pcv są łatwe w utrzymaniu. Ale część krwi i tak obryzgała ścianę i wieszak. Potem zaniósł ją do sypialni i tam posiekał ciało nożem.

– Więc facet musiał ten obryzgany wieszak wyczyścić – zauważył patolog.

– On wisi na jednym haku. Można go obrócić – starszy policjant zademonstrował, jak to zrobić. – Ściana też jest zmywalna, więc nie było większego problemu. Ale z wieszakiem to już się musiał nieźle namęczyć.

– Bo o ile drewniane listwy z przedniej strony są lakierowane, o tyle z tyłu już nie – zauważył Sokół.

– Sam bym tego lepiej nie ujął – pochwalił go starszy policjant. – Facet mógłby spędzić cały dzień na myciu wieszaka, a i tak nie usunąłby wszystkich śladów.

– Jeśli zmył podłogę i ścianę, to gdzieś powinny być szmaty, którymi to zrobił – zauważył młody policjant. – A nie ma ich ani w kuchni, ani w łazience – stwierdził i wyszedł z przedpokoju.

– Moi ludzie już przeglądają pobliskie śmietniki i zarośla. Chyba, że zabójca wrzucił je do Odry – powiedział policjant z wacikiem.

– Rzeka jest kawałek stąd. Po drodze nawet w środku nocy łatwo można się natknąć na jakiegoś świadka. Ja bym nie ryzykował – odezwał się patolog.

– Samymi szmatami by tego nie wytarł – wtrącił nagle młody policjant, który pojawił się w drzwiach do łazienki. – Niech nie szukają tylko szmat, ale zwrócą też uwagę na mopa i wiadro z kratką do wyciskania wody.

Starszy policjant połączył się ze swoimi podwładnymi i przekazał im informację. Dopiero potem zapytał młodego:

– Skąd wiesz?

– W łazience wisi miotła, taka dwuczęściowa, którą w razie potrzeby można rozkręcić. Obok jest drugi haczyk, ale na nim nic nie wisi. Nie znalazłem też żadnego wiadra i mopa do zmywania podłogi – odpowiedział. – A dziś już mało kto używa szmaty i zmywa podłogę na kolanach.

W tym momencie zaskrzeczało radio starszego policjanta.

– Szefie, mamy mopa – choć głos był nieco zniekształcony, wszyscy w przedpokoju usłyszeli co trzeba. Obaj policjanci bez słowa ruszyli do drzwi.

– Na mnie też już pora. Za chwilę zjawi się prokurator. Do widzenia – rzucił patolog w stronę Sokoła.

*

Chwilę później dziennikarz został sam w mieszkaniu. Ruszył do sypialni, chcąc jeszcze raz przyjrzeć się pomieszczeniu. Z jednej strony czuł nieodparte pragnienie wyjścia stąd, wzięcia głębokiego oddechu i pójścia gdziekolwiek, byle jak najdalej. Ale coś, czego nie potrafił nazwać, kazało mu zostać. Podświadomie czuł, że policjanci coś przegapili.

Nagle, nie bardzo zdając sobie sprawę dlaczego to robi, wyciągnął z kieszeni komórkę i wybrał numer kobiety z Wrocławia. Tej, która dzwoniła do niego wcześniej, i z którą umówił się na spotkanie. Po drugim sygnale, który usłyszał w swoim telefonie, już miał dać sobie spokój, gdy w torebce przy łóżku rozległ się dzwonek. Poczuł, jak robi mu się gorąco. Zamordowana dziewczyna była tą, która chciała się z nim spotkać! Natychmiast się rozłączył i zaczął bacznie rozglądać po mieszkaniu.

Wolnym krokiem obszedł łóżko, starając się nie patrzeć na przykryte zwłoki, jednak mimowolnie skierował oczy na prześcieradło. Widząc wystającą spod niego łydkę, znów poczuł przypływ mdłości. Tym razem jednak opuścił szybko wzrok i udało mu się je opanować. Zauważył, że spod materaca w rogu coś wystaje. Pewnie prześcieradło się wysunęło – pomyślał i podszedł bliżej. To nie było prześcieradło. Spod materaca wystawała koperta. Zupełnie bezmyślnie, szybkim ruchem wyciągnął ją i schował ją do kieszeni.

– Co ja robię? Przecież to kradzież dowodów. Może nawet zacieranie śladów i utrudnianie śledztwa. Za to się idzie do paki – pomyślał i oblał go zimny pot. W pierwszym odruchu chciał położyć kopertę z powrotem, ale wewnętrzny głos podpowiadał, że postąpił słusznie. – Kobieca intuicja – uśmiechnął się krzywo pod nosem. Oby tylko nie napytał sobie przez nią kłopotów.

– Zawsze twierdziłem, że niektórzy dziennikarze mają nierówno pod sufitem – do sypialni wszedł prokurator Patryk Markiewicz. Sokół znał go dobrze z sal sądowych. – Ale żeby się uśmiechać na taki widok, tego bym się nie spodziewał. To już jest chore.

– To nie tak – bąknął dziennikarz zawstydzony.

– Nie wnikam w szczegóły – prokurator wykonał znaczący ruch rękoma, jakby chciał się odgrodzić od Sokoła. – Dziwi mnie jednak, że policja pana tutaj wpuściła.

– Ja też się dziwię – Sokół odzyskał rezon. – Cóż, na mnie już pora. Nie chcę przeszkadzać – rzucił przez ramię, wychodząc z sypialni. Szybkim krokiem wyszedł z mieszkania, po schodach zbiegał tak szybko, że niemal się przewrócił. Chciał jak najszybciej wziąć prysznic i położyć się spać.

No i naturalnie zobaczyć, co jest w kopercie.

ROZDZIAŁ 7

– Sprawdzić płytę czy najpierw wziąć prysznic? – Sokół zastanawiał się tylko kilka sekund. Spojrzał na zegarek, było prawie piętnaście minut po pierwszej w nocy. – Jeszcze chwila i nie będzie mi się chciało włazić do zimnej łazienki – pomyślał i zaczął się rozbierać. Wziął szybki prysznic, właściwie można powiedzieć, że błyskawiczny. Jeszcze mokry wrócił do pokoju. Włączył komputer.

– Szybciej, szybciej – poganiał nerwowo maszynę. Włożył płytę do napędu. Gdy wyskoczyła ikona gotowości, wybrał opcję przeglądania. Ekran zaroił się od folderów. Było ich co najmniej kilkadziesiąt. Na chybił-trafił wybrał kilka z nich. Każdy zawierał dziesiątki plików, w większości wordowskich. Ich nazwy nic mu nie mówiły. – Trzeba będzie je po kolei sprawdzić – pomyślał gorzko. Nici z szybkiego rozwikłania zagadki.

*

Trzy godziny później był w połowie przeglądania folderów. Pierwsze prawo Tesco – przypomniał sobie swoją pracę wyładowywacza towarów w tym zielonogórskim markecie podczas studiów. Prawie zawsze potrzebny artykuł znajdował się w kartonie na samym dole palety. I żeby się do niego dostać, trzeba było sprawdzić po kolei wszystkie pudełka. – No tak, ale pierwsze prawo Tesco jest już nieaktualne – uśmiechnął się na wspomnienie swojego „wynalazku”. To Sokół zaproponował, żeby pracownicy układający towar na półkach opisywali dużymi literami, co znajduje się w kartonach. Zamiast ściągać każdy po kolei, wystarczyło obejść paletę, sprawdzić napisy i wyciągnąć ten nas interesujący, oczywiście ostrożnie, żeby piramida opakowań się nie zawaliła.

Wybrał kolejny folder. Tak samo jak w innych, w tym też były dziesiątki dokumentów o różnych nazwach. Od razu rzucił mu się w oczy plik „karkonosze”. Pewnie dlatego, że uwielbiał góry i często wyjeżdżał na weekend do Szklarskiej Poręby lub Karpacza. Obok pliku tekstowego był drugi, o rozszerzeniu „jpg” o takiej samej nazwie. Najpierw wybrał ten drugi. To było zdjęcie mapy Karkonoszy w okolicach Szklarskiej Poręby i Jakuszyc. Ale na mapie nie było żadnych informacji, nic dopisanego długopisem czy na komputerze.

– To mi nic nie daje – powiedział sam do siebie i kliknął na plik tekstowy o nazwie „karkonosze”. Dokument się nie otworzył, a na ekranie pojawiło się żądanie wpisania hasła. – Skąd ja wezmę hasło? Ale przynajmniej wiem, że chodzi o ten plik. To już coś.

Zerknął na zegarek: była 5.30. Za dwie i pół godziny musiał zbierać się do pracy.

– Niech to szlag – zaklął. Wpisał imię zamordowanej dziewczyny. Znów pojawiło się żądanie podania hasła. Wpisał nazwisko. To samo. W tym momencie skończyły mu się pomysły. Podrapał się w głowę. To musi być jakiś uniwersalny wyraz, łatwy do przypomnienia. Taki, który od razu kojarzy się z tym, o co chodzi. Jeszcze raz otworzył zdjęcie mapy Karkonoszy. Wpisał „szklarska”. Bez rezultatu. „Karpacz” też nie pomógł. „Karkonosze” byłyby zbyt banalne, mimo to wpisał wyraz. Znowu bez efektu. Przez następne dwie godziny wpisywał jako hasło po kolei wszystkie szczyty tej części Karkonoszy, które były na mapie, a potem nazwy schronisk, potoków, dzielnic Szklarskiej Poręby, w końcu ulic. Nic.

Tuż przed 7.00 walnął pięścią w stół. Podszedł do okna i otworzył je na oścież. Do pokoju zaczął wpadać rześki zapach wczesnego poranka. Po chwili w pomieszczeniu zrobiło się zimno. Nabrał powietrza w płuca: wdech, wydech, wdech, wydech. Powtórzył ćwiczenie kilka razy.

Wyraz musi być łatwy do skojarzenia, ale nie dla każdego. Potrzebne jest coś, co sprawi, że osoba postronna, nawet jeśli na niego przypadkowo wpadnie, nie będzie go mogła użyć.

Zadygotał z zimna, zamknął okno i usiadł z powrotem do komputera.

– Myśl, myśl, myśl – poganiał się. Wpisał „szklarka”, ale komputer, chyba po raz setny tej nocy, odmówił otwarcia pliku.

– Skup się! – uderzył zaciśniętą pięścią lewej ręki w otwartą dłoń prawej. Na tyle mocno, że aż syknął z bólu. – Cienias – skarcił się w myślach. Tak nazywał go Kretu, jeden ze znajomych ze szkoły średniej. Podniósł głowę znad komputera i na ścianie odnalazł wzrokiem zdjęcie zrobione tuż po ogłoszeniu wyników z matury. Razem z Kretem, Prezesem, Krzychem i Rafem stroili głupie miny, w rękach trzymając świadectwa maturalne. – Jacy myśmy wtedy byli szczęśliwi – przypomniał sobie.

Jego wzrok zsunął się na pocztówkę, którą wysłał sam do siebie podczas jednodniowej wycieczki do czeskiego Harrachova. U góry widokówki widniał napis „Krkonoski Narodnyj Park”. W ułamku sekundy serce Sokoła wpompowało do obiegu potężną dawkę adrenaliny. Błyskawicznie wpisał słowo „krkonoski” do komputera. Plik się otworzył.

Na pulpicie pojawiły się cztery rzędy liczb, w każdym po osiem: 50471531, 50481532, 50511533, 50501534. Dwie linijki niżej widniały słowa: „Bądź moim słońcem”. To wszystko. Liczby i jakaś romantyczna sentencja.

– I co to ma być? – złapał się za głowę. W tym momencie w telefonie zadzwonił budzik: była 8.00. Przetarł oczy wierzchem dłoni. Wydrukował tekst z otwartego przed chwilą pliku, wyciągnął płytę i schował wszystko do torby.

*