Strona główna » Obyczajowe i romanse » Droga nad jezioro

Droga nad jezioro

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-238-9968-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Droga nad jezioro

Sophie Bellamy żyła dla wielkiej idei. Walkę z tyraniami Trzeciego Świata traktowała jak misję. Nagle wszystko się zmienia… Gdy cudem uchodzi z życiem z zamachu terrorystycznego, uświadamia sobie, że walcząc o szczęście innych, zaniedbała własne dzieci. Dręczona wyrzutami sumienia, przyjeżdża do położonego nad jeziorem miasteczka Avalon, by naprawić stare błędy. Wybitna prawniczka i intelektualistka wkracza w krainę dotąd sobie nieznaną. Wkrótce przekonuje się, że nie wszystko da się objąć logicznym rozumowaniem i załatwić w dyplomatyczny sposób. Ważniejsze są szczerość i spontaniczność. Tutaj odkrywa siebie na nowo i odbudowuje więzy z bliskimi. Odzyskuje zaufanie dzieci, powoli powiększa grono przyjaciół i poznaje Noaha. Ten bezpośredni i impulsywny mężczyzna wytrwale o nią zabiega. Jednak nad nowym, cudownym światem Sophie gromadzą się ciemne chmury…

Polecane książki

Sofokles to żyjący w V wieku p.n.e. wybitny grecki tragik, polityk i dowódca wojskowy, a także reformator teatru. Jego dzieła już przez starożytnych uznawane były za wybitne, a dziś, niemal dwa i pół tysiąca lat po ich napisaniu stanowią kanon literatury europejskiej. Antygona to obok Króla Edypa na...
Przystojny mąż, trójka wspaniałych dzieci, piękny dom – niejedna kobieta pozazdrościłaby Grace Bennett takiego życia. Pod pięknym obrazkiem kryje się jednak szara rzeczywistość. Małżeństwo Grace od dawna pozbawione jest pasji i zrozumienia. Jej mąż Steve, ambitny oficer marynarki, pnie się po szczeb...
Autor dzieła jest powszechnie uważany za pisarza naturalistycznego, należącego do drugiego pokolenia polskich naturalistów, którzy podążali drogą wyznaczoną przez grupę literacką „Wędrowca” i którzy nawiązywali do wzorów francuskich twórców, przede wszystkim Zoli i jego uczniów. W interesującym...
Grzegorz Majewski, wychowanek Domu Dziecka, stworzył sobie wirtualną przeszłość, aby mieć możliwość życia w szczęśliwszej od dzieciństwa dorosłości. I udało mu się. Zdobył wykształcenie, pozycję zawodową, materialny dobrobyt. Ma kochajacą żonę i dwójkę udanych dzieci. Osiagnął sukces życiowy, o jaki...
Poradnik do Midnight Club 2 zawiera szczegółowe opisy wszystkich wyścigów w trybie kariery, a licznymi wskazówkami powinien pomóc graczom w ukończeniu gry na poziomie 100%. Znajdziecie tu również FAQ oraz tipsy dotyczące odblokowania ukrytych wozów.Midnight Club II - poradnik do gry zawiera poszukiw...
Szczegółowy instruktaż i wyjaśnienia dotyczące procedury złożenia odwołania do Krajowej izby Odwoławczej: - podstawy do złożenia odwołania;- osoby uprawnione do odwołania się od czynności zamawiającego;- termin na złożenie odwołania;- elementy obowiązkowe odwołania;- braki formalne występujące w od...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Susan Wiggs

Susan WiggsDroga nad jezioro

Przełożyła

CZĘŚĆ PIERWSZA

Luty

Efekt jezior

Każdej zimy, gdy nad Amerykę Północną nadciąga zimne arktyczne powietrze, w okolicy jezior tworzą się nawałnice śnieżne. Zawieje te, znane jako efekt jezior, przynoszą intensywne opady na stosunkowo niewielkim obszarze. Często bywa tak, że w jednym miejscu szaleje burza śnieżna, a już w niewielkiej odległości utrzymuje się czyste, błękitne niebo.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Avalon, hrabstwo Ulster, stan Nowy Jork

Wszystkie stacje w samochodowym radiu Noaha Shepherda bezustannie nadawały ostrzeżenia. Państwowa Służba Meteorologiczna zapowiadała śnieg, oblodzenie, wiatr i ograniczoną widoczność podczas zamieci. Władze apelowały do obywateli, by pozostali w domach i nie wyjeżdżali na drogi, po których służby ratownicze i tak poruszały się z trudem. Lotnisko zamknięto już wiele godzin temu. Nawet najcięższe pługi miały trudności z przejazdem szosą. Tylko szaleniec lub głupiec opuszczałby w taką pogodę przytulny dom.

Czy raczej szaleniec, głupiec i weterynarz. Noah żałował, że wycieraczek nie da się przełączyć na szybszy bieg. Nawiewany wiatrem śnieg sypał mocno i gęsto, tworząc jednolitą białą ścianę.

Powinien był przyjąć propozycję Osmondów i po odebraniu porodu źrebaka zostać u nich na noc. Mógłby poczekać, aż się przejaśni, a drogi zostaną oczyszczone, i dopiero wówczas wrócić do oddalonego o wiele kilometrów domu i sąsiadującej z nim kliniki. Z drugiej strony jednak z komunikatów wynikało, że śnieżyca potrwa jeszcze kilka dobrych dni. Tymczasem w klinice miał należącego do Palmquistów starego psa rasy beagle, kota, który wracał do zdrowia po operacji kręgosłupa, a także własne zwierzęta, wśród których był porzucony szczeniak. Mógł co prawda zadzwonić do Gayle, swojej sąsiadki, i poprosić, żeby zajrzała do zwierzaków, ale wolał tego uniknąć. Jej mąż odbywał służbę za granicą, w domu było troje dzieci, więc i bez wędrówek do kliniki miała wystarczająco dużo na głowie.

Pochylił się nad kierownicą i mrużąc oczy, wpatrywał się w drogę przed sobą. W światłach furgonetki płatki śniegu, niczym filmowe efekty specjalne, wydawały się lecieć prosto na niego. Przyszły mu do głowy „Gwiezdne Wojny”, gdzie statek kosmiczny Sokół Millennium pędził z szybkością warp. Ledwie o tym pomyślał, a już gwizdał motyw przewodni z filmu. Znudzony powolną jazdą, zaczął sobie wyobrażać, że przednia szyba to okno na odległą galaktykę. On był Hanem Solo, a płatki śniegu to gwiazdy. Wydał rozkaz drugiemu pilotowi, który ożywił się, słysząc głos swojego pana.

– Przygotuj się, Chewie. Zwiększymy prędkość, jasne?

Rudy, kundel, który siedział na fotelu pasażera, zaczął ziajać w odpowiedzi, zaparowując dokładnie szybę.

Ostatnia dziewczyna Noaha, Daphne, zarzucała mu, że zachowuje się jak wieczny chłopczyk. Na co Noah, który nie miał za grosz taktu, zasugerował pół żartem, pół serio, że mogą wyprodukować kilkoro własnych dzieci, to wreszcie będzie miał się z kim bawić.

Wtedy widział Daphne po raz ostatni.

Nie ma co! Miał wyjątkowy talent do postępowania z kobietami.

– Generale Kenobi, detektor termiczny namierzył obiekt. – Wyobraził sobie niewolnicę z innej galaktyki ubraną w bikini z drucianej siatki. Gdyby tak mogli przysłać mu kogoś takiego z kosmosu…

Zmienił głos na baryton z nader kiepskim angielskim akcentem:

– Ufam, że znajdziesz to, czego szukasz. I… O cholera! – Na drodze tuż przed nim pojawił się jakiś cień. Gwałtownie skręcił i zdjął nogę z gazu. Pikapem zarzuciło. Rudy rozpaczliwie usiłował utrzymać się na fotelu. Na środku drogi stała wielkooka łania. Przez grubą zimową sierść można było policzyć jej żebra.

Nacisnął klakson. Łania zerwała się do biegu, przeskoczyła rów i zniknęła w ciemnościach.

Dom był tuż-tuż, choć nic tego nie potwierdzało. Ogromne zaspy zakryły słupki, na których zawieszono skrzynki pocztowe, jednak przeczucie mówiło mu, że już się zbliża. Nigdy, poza nauką w college’u i studiami weterynaryjnymi na Uniwersytecie Cornella, nie mieszkał nigdzie indziej.

Czuł, że już dojechał do Wierzbowego Jeziora, które leżało po lewej stronie drogi, ale nie mógł go dojrzeć. To było najpiękniejsze jezioro w całym hrabstwie. Prawdziwe cudo otoczone dzikimi górami Catskill. W tym jednak momencie kryło się za śnieżną kurtyną. Dom Noaha znajdował się trochę wyżej na wzgórzu, po drugiej stronie drogi. Nad samym jeziorem stało kilka starych letnich chat, w których zimą nikt nie mieszkał.

– Generale, będą nam potrzebne posiłki – oznajmił. Miał wrażenie, że w uszach rozbrzmiewa mu muzyka z filmu, nadal więc pogwizdywał do wtóru. – Proszę niezwłocznie kogoś przysłać!

I w tym właśnie momencie wśród śnieżnej zamieci pojawił się czerwony błysk. Melodia zamarła Noahowi na wargach. Zdjął nogę z gazu, wpatrując się w szkarłatną poświatę, aż wreszcie połapał się, że to tylne światła samochodu, który najwyraźniej ugrzązł w zaspie.

Zatrzymał pikap na środku szosy. Silnik tamtego samochodu wciąż pracował. Z rury wydechowej, która ustawiona była pod dziwnym kątem, wydobywał się dym. Jeden z przednich reflektorów zakopany był w zaspie. Drugi oświetlał potrąconego przez auto jelenia.

– Zostań – polecił Rudy’emu i chwycił torbę. Miał tam środki uspokajające, których powinno wystarczyć, żeby uśpić jelenia. Zabrał też latarkę, a na głowę włożył umocowaną na elastycznej opasce czołówkę.

Włączył światła awaryjne i ruszył przez zacinający śnieg w stronę zakopanego auta. W środku siedziała jedna osoba, kobieta.

– Przyjechał pan, dzięki Bogu – powiedziała, wysiadając z samochodu.

Z całą pewnością nie była odpowiednio ubrana na taką pogodę. Elegancki płaszcz i cienkie skórzane botki na wysokich obcasach. Bez czapki. I rękawiczek. Rozwiewane przez wiatr jasne włosy zasłaniały twarz.

– Bardzo szybko pan tu dotarł! – zawołała.

Domyślił się, że bierze go za pracownika pomocy drogowej albo policjanta z drogówki, ale nie było czasu na wyjaśnienia.

Chwyciła go za rękaw i chwiejąc się na wysokich obcasach, pociągnęła w stronę maski samochodu.

– Proszę… – powiedziała błagalnie. – Nie mogę uwierzyć, że to się wydarzyło. Myśli pan, że uda się go uratować?

Skierował światło latarki na jelenia. To nie była łania, którą wcześniej widział na drodze, lecz młody kozioł ze złamanym rogiem. Z drugiej strony wyrastały trzy odnogi. Oczy miał szkliste i ciężko dyszał. To był przerażony oddech zwierzęcia w szoku. Noah nie zauważył żadnych krwawiących ran, ale przecież często to obrażenia wewnętrzne bywają śmiertelne.

Cholera. Nie cierpiał usypiać zwierząt. Nienawidził.

– Bardzo pana proszę! – odezwała się znów nieznajoma. – Musi go pan ocalić.

– Proszę to wziąć. – Podał jej latarkę i ostrożnie pochylił się nad zwierzęciem. – Spokojnie, kolego. – Zdjął rękawice i wcisnął je do kieszeni parki. Szorstka sierść ogrzewała mu palce, gdy obmacywał brzuch jelenia. Nie wyczuł żadnej wilgoci, żadnego nienaturalnego zmiękczenia czy ciepła. Może…

Raptem rogacz zamłócił nogami, próbując znaleźć oparcie w głębokim, miękkim śniegu. Noah cofnął się, gdy dostał silny cios w ramię. Zwierzę gwałtownie podniosło się na nogi i przeskoczyło przez zaspę.

– Nie zabiłam go – powiedziała nieznajoma. – Ocalił go pan.

Wcale nie, pomyślał, chociaż tak to musiało wyglądać, jakby zwierzę ożyło pod jego dotknięciem. Nie powiedział tego, ale mogło się przecież i tak zdarzyć, że jeleń padnie gdzieś w lesie.

Wyłączył lampę czołową i wyprostował się.

– Gdzie pani jedzie? – spytał, wciągając rękawice.

– Ulica Nabrzeżna 1247. Dom Wilsonów. Wie pan, gdzie to jest?

Zmrużył oczy i schylił się po torbę. Kobieta wypadła z szosy tuż przy zjeździe do jego domu.

– Wystarczy przejechać jeszcze kilkaset metrów w kierunku jeziora. Mogę panią podwieźć.

– Dziękuję. – Zamrugała, żeby pozbyć się z rzęs płatków śniegu. Dopiero teraz zobaczył jej twarz… niepokojąco ładną, chociaż pobladłą i zmęczoną. – Wezmę swoje rzeczy. – Oddała mu latarkę, po czym zabrała z auta torebkę i dużą torbę. Miała też walizkę na kółkach z mnóstwem przywieszek. W świetle padającym z wnętrza samochodu widział napisy w obcym języku. Gravenhage? Nie miał pojęcia, co to może być. I coś, co wyglądało na urzędową pieczęć, jakby z Departamentu Stanu czy czegoś podobnego. No, no… Tajemnicza i bywała w świecie dama, pomyślał.

Nieznajoma wyłączyła silnik i światła.

– Z samochodem chyba nie da się nic zrobić – powiedziała.

– W każdym razie nie dzisiaj.

– W bagażniku mam jeszcze kilka toreb. Myśli pan, że mogę je tu bezpiecznie zostawić?

– To chyba nie jest najlepsza pogoda dla złodziei. – Ruszył przodem w stronę pikapu. – Idź do tyłu – polecił Rudy’emu, który przeskoczył na składane siedzenie za fotelem pasażera.

Kobieta przycisnęła torebkę do piersi, przyglądając mu się z wahaniem. Mimo że padające z kabiny światło było przytłumione, zauważył, że oczy ma niebieskie. Teraz już najwyraźniej nie widziała w nim Zaklinacza Jeleni. Spoglądała na niego nieufnie, jakby był seryjnym mordercą.

– Patrzy pani na mnie jak na Kubę Rozpruwacza – objawił swoje impresje na temat mowy jej oczu.

– Skąd mam wiedzieć, czy nim pan nie jest?

– Noah Shepherd. Mieszkam tutaj. – Wskazał ręką. – To podjazd do mojego domu. – Na drodze, wzdłuż której stały ośnieżone sosny, potworzyły się zaspy wysokie do kolan, a może i do pasa. Z okna migotało światło, a lampa na ganku utworzyła wokół drzwi niewyraźną żółtą poświatę. Droga do kliniki, psich bud i stajni znajdowała się bardziej na lewo i tamtejsze latarnie były ledwie widoczne.

Wciąż niezdecydowana przygryzła dolną wargę.

– Nawet maniakalny zabójca musi przecież gdzieś mieszkać.

– Zgadza się. Tylko skąd ja mam wiedzieć, że pani nie jest wygłodniałą wampirzycą?

– Nie może pan tego wiedzieć. – Wsiadła do furgonetki.

Obchodząc samochód, Noah zastanawiał się, czy nie działała tu jakaś siła nadprzyrodzona. Na ogół nie zastanawiał się nad takimi sprawami, lecz przecież właśnie marzył, żeby kogoś spotkać. Czyżby wszechświat go wysłuchał?

Tylko tego nie schrzań, upominał się w duchu, siadając za kierownicą. I nie próbuj niczego przyśpieszać. Nic o niej przecież nie wiedział. Mogła się z kimś spotykać, mieć męża albo też być lesbijką lub osobą chorą psychicznie…

– O cholera! – zaklął, nim zdołał się powstrzymać. – Czemu pani nie powiedziała, że jest ranna? – Chwycił latarkę i skierował światło na jej nogę. Lepka czerwona plama ciągnęła się aż do rozdartych na kolanie spodni.

Z jej gardła wydobył się dziwny rzężący dźwięk. Był tak przerażający, że Noah się wzdrygnął. Kobieta zaczęła dygotać, jej oddech stał się krótki i urywany. Powiedziała coś w obcym języku, który skojarzył się Noahowi z jakimś niemieckim dialektem. Kiedy podniosła wzrok, w jej oczach malował się paniczny strach.

To tyle, jeśli mowa o spapraniu sprawy, pomyślał.

– Hej, nie ma powodu do obaw – rzucił uspokajająco, ale do niej nic nie docierało. Była obezwładniona paniką i nagle… odpłynęła. Zapadła się w fotelu, głowa przechyliła się na jedną stronę. – Hej – powtórzył głośniej. Cholera, czyżby zemdlała? Ściągnął rękawiczkę i położył palce na tętnicy szyjnej, próbując wyczuć puls. Dzięki Bogu, było tętno. – No, dziewczyno! – ponaglił, obejmując dłonią jej policzek. – Otrząśnij się.

Słyszał, jak Rudy popiskuje i wierci się na tylnym siedzeniu. Pewnie wyczuł strach i krew nieznajomej. Nagle zamarł, odrzucił łeb do tyłu i zawył.

Będę miał nauczkę, skarcił się Noah w myśli. Powinien być bardziej precyzyjny, kiedy prosił gwiazdy, żeby mu kogoś przysłały. Mógłby na przykład powiedzieć: „Ześlijcie mi gorącą kelnereczkę”. Tymczasem trafiła mu się jakaś kretynka, która mdleje na widok własnej krwi.

Utratę przytomności mogły wywołać rana, strach i stres. U zwierząt tak działał mechanizm obronny. A u ludzi… Nie był pewien, co mogło spowodować taką reakcję. Jednak bez względu na wszystko, powinien zmierzyć jej ciśnienie i opatrzyć ranę.

Ostrożnie wjechał na podjazd. Minął dom i skierował samochód w stronę kliniki. Kiedyś była tu rodzinna farma mleczarska, a w tym budynku mieściły się biura. Gdy przed trzema laty podjął tu praktykę, przerobił go na klinikę dla zwierząt.

Wysiadł z samochodu i podszedł do tylnych drzwi, żeby wypuścić Rudy’ego, jednak pies zwinnie przeskoczył przedni fotel i pognał przez ośnieżone pole. Najwidoczniej chciał jak najprędzej oddalić się od nieznajomej.

Noah okrążył samochód.

– Proszę pani! Słyszy mnie pani?

Kobieta nadal nie reagowała. Niezgrabnie wyciągnął ją z kabiny, zataczając się w głębokim śniegu. Nie była duża, lecz bezwładne ciało ciążyło bardzo, gdy niósł ją do kliniki. Otworzył drzwi ramieniem, wyłączył alarm i przez ciemną recepcję przeszedł do pokoju badań. Położył nieznajomą na stalowym stole, który rozsunął na jej długość.

– No już, wracaj. – Potrząsał ją jedną ręką, a drugą wyciągał maskę tlenową. Miała stożkowaty kształt dostosowany do zwierzęcego pyska, ale gdy mocno przycisnąć, nada się i dla człowieka.

Kobieta otworzyła oczy. Nagle całkiem przytomna zaczęła się wyrywać i krzyczeć. Noah cofnął się, podnosząc ręce w geście poddania.

– Proszę się uspokoić. – Delikatnie ujął jej nadgarstek, zamierzając sprawdzić puls.

Błąd. Szarpnęła się do tyłu, jakby ją oparzył, po czym z trudem usiadła. Patrzyła na niego jak na szaleńca z siekierą.

– Proszę pani. – Stanął tuż przed nią, na wypadek gdyby miała znowu zemdleć. – Wszystko będzie dobrze, naprawdę. Proszę na mnie spojrzeć.

W końcu słowa Noaha do niej dotarły. Jej przerażony wzrok zaczynał trochę łagodnieć. Odetchnęła głęboko, starając się odzyskać kontrolę nad sobą.

– Proszę się uspokoić. – Powstrzymał pragnienie, by wziąć ją za rękę. – Wszystko będzie dobrze – powtórzył łagodnie. – Jesteśmy w mojej klinice. Jestem… Mam kwalifikacje. – Lepiej nie mówić, że jest weterynarzem. – Muszę panią zbadać, rozumie pani?

Znów zaczęła drżeć. Twarz miała bladą jak ściana.

– Tak – powiedziała. – Tak, dziękuję… Nie wiem, co się ze mną dzieje.

Co ty nie powiesz? – pomyślał.

– Wydaje mi się, że zemdlała pani na widok własnej krwi. Doznała pani jakiegoś urazu, więc będę musiał zadać pani kilka pytań i zmierzyć ciśnienie.

Teraz już miał pewność, że rozumiała jego słowa. Postanowił zaryzykować, ujął ją pod brodę i zbadał źrenice. Aksamitnie gładka skóra nieznajomej była zimna i wilgotna od potu. Czuł, z jakim wysiłkiem próbowała opanować dreszcze.

– Przepraszam – powiedziała drżącym głosem. – Zachowałam się wprost niewybaczalnie. – Wyprostowała ramiona i uniosła głowę. Odzyskała pewność siebie i nagle całkiem się odmieniła. Zniknęła przerażona ofiara, a na jej miejsce pojawiła się opanowana, choć wciąż trochę zszokowana młoda kobieta.

– Nie ma powodu do przeprosin. Wielu ludzi wpada w panikę, gdy się zranią i krwawią.

– Co tu się znajduje?

– Moja klinika.

– Rozbiłam samochód przed pana kliniką? Dobrze to sobie wymyśliłam. – Uśmiechnęła się blado.

– Czy zdarzało się to pani wcześniej? Mam na myśli omdlenia?

– Nie. Dobry Boże, nigdy.

– Czy zanim to się stało, odczuwała pani ból głowy, ból w piersi? A może pojawiły się kłopoty z oddychaniem?

– Nie. Czułam się dobrze, aż nagle… Nie pamiętam.

Zdjął kurtkę i w tym momencie przypomniał sobie, że ubranie ma wybrudzone krwią. Odwrócił się pośpiesznie, żeby tego nie zauważyła, ściągnął koszulę, wcisnął ją do kosza z brudnymi rzeczami i sięgnął po czysty fartuch.

Pacjentka zachowywała się teraz wyjątkowo cicho. Kiedy się odwrócił, spostrzegł, że wpatruje się w jego nagi tors. Jej usta – jak na wariatkę miała prześliczne usta – ułożyły się w idealne „O”.

– Muszę włożyć czystą koszulę. – Na studiach nie uprzedzano ich, żeby nie rozbierali się w obecności chorych, bo też ich pacjentów rzadko kiedy to obchodziło. – Przepraszam. – Zawiesił na szyi stetoskop, licząc na to, że to ją uspokoi. – Przysięgam, że chcę tylko pani pomóc.

Nacisnął stopą pedał i obniżył stół.

– Wciąż pani krwawi… Nie, proszę nie patrzeć. – Wyszorował ręce nad zlewem, wyjął z pojemnika bezlateksowe rękawiczki i wkładając je, przyglądał się ranie. – Proszę przesunąć się do tyłu, żeby noga była wyprostowana.

Ku jego zdumieniu, posłuchała go bez protestu. Oparła się na rękach i rozejrzała po gabinecie, zatrzymując wzrok na wykresach wzrostu psów i kalendarzu od firmy produkującej leki dla zwierząt.

– Nie jest pan lekarzem, prawda?

– To moje ulubione pytanie. Widzi pani, gdybym był lekarzem, znałbym anatomię i choroby tylko jednego gatunku, a nie sześciu. I miałbym zaledwie jedną specjalność, a nie dziewięć.

– Pewnie często je pan słyszy.

– Na tyle często, żeby mnie denerwowało. – Cofnął się o krok, unosząc osłonięte rękawiczkami dłonie. – Nie muszę tego robić.

– Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wolałabym, żeby pan kontynuował.

To tyle, jeśli chodzi o zgrywanie niedostępnego.

– Będę musiał panią zbadać i sprawdzić, gdzie jeszcze się pani zraniła.

– Tylko w kolano.

Nie zamierzał nalegać.

– No dobrze. Wobec tego na razie zajmę się tylko kolanem, ale jeśli pojawią się jakieś inne objawy, na przykład podwójne widzenie, zawroty głowy, cokolwiek, musi mi pani o tym powiedzieć. – Ciśnienie miała w normie, a to był dobry znak.

Wybrał nożyce do cięcia bandaża i zaczął przecinać spodnie z ciemnej wełny. Cienka, kosztownie wyglądająca skóra botków była przesiąknięta krwią.

Skaleczenie miało łukowaty kształt. Musiała rozciąć nogę o coś pod deską rozdzielczą.

– Tuż nad kolanem jest głęboka rana cięta. Trzeba będzie założyć szwy.

– Może pan to zrobić?

– Nie jestem chirurgiem plastycznym. Z całą pewnością po moim szyciu zostanie blizna.

– W niczym nie będzie mi to przeszkadzać.

– Dobrze więc. Dam pani znieczulenie. – Zastanawiał się nad podaniem jej środka nasennego, tyle że nie był pewien, jaką dawkę zastosować. Tak na oko ważyła pewnie tyle, co przeciętny rottweiler, więc osiemdziesiąt miligramów powinno wystarczyć. Choć może i nie… Lepsze chyba będzie znieczulenie miejscowe. Kiedy robił zastrzyk, nawet się nie skrzywiła. – Za jakieś dwie minuty znieczulenie zacznie działać.

Zmienił rękawiczki i zabrał się do oczyszczania rany. Do szycia wybrał nici chirurgiczne numer trzy i tnącą igłę. Wiele zwierząt miało skórę delikatniejszą niż ludzie, a to był standardowy zestaw do zakładania szwów koniom.

Założył okulary powiększające, ustawił lampę i zabrał się do szycia. Poczuł, że pacjentka znów zaczęła drżeć. Może powinien podjąć jakąś błahą rozmowę, by ją uspokoić? Za wszelką cenę musiał sprawić, żeby leżała nieruchomo. Jego pacjentom zwykle wystarczało współczujące cmokanie.

– Nie usłyszałem, jak się pani nazywa – zaczął.

– Sophie. Sophie Bellamy.

– Jest pani może krewną Bellamych, którzy mają dom letniskowy na północnym brzegu jeziora?

– W pewnym sensie. Byłam żoną Grega Bellamy’ego, ale jesteśmy po rozwodzie.

Jednak wciąż używa jego nazwiska, pomyślał.

– W Avalonie mam dwoje dzieci – dodała.

Pewnie dlatego pozostała przy nazwisku męża. Nie rozumiał tylko, czemu dzieci nie mieszkają razem z nią. Lecz to nie jego sprawa.

– Przyjechała pani w odwiedziny? Czy może wraca pani z podróży?

Zawahała się, jakby zastanawiała się nad odpowiedzią. Zdziwiło go to, bo przecież pytanie było całkiem proste.

– Dziś po południu wylądowałam w Nowym Jorku – powiedziała w końcu. – Z powodu pogody nie było żadnego połączenia z lotniskiem Kingston-Ulster, więc wynajęłam samochód i ruszyłam w drogę. Pewnie powinnam wsiąść do pociągu, ale bardzo chciałam znaleźć się tu jak najszybciej.

Nie spytał, skąd przyleciała na lotnisko Kennedy’ego, spodziewając się, że zaraz sama to powie. Kiedy nie dodała nic więcej, skupił się na pracy.

– I zatrzyma się pani u Wilsonów?

– Nie całkiem. Skorzystam z ich letniego domku. Znamy się z Bertie Wilson od czasu studiów prawniczych.

– Och. – Znieruchomiał. – Jest pani prawnikiem?

– Tak.

– Nie mogła mi pani powiedzieć tego, zanim założyłem te końskie szwy?

– Czy wówczas potraktowałby mnie pan inaczej?

– Nie wiem – przyznał szczerze. – Możliwe, że w ogóle nie zająłbym się panią, a już na pewno poprosiłbym o podpisanie zrzeczenia się prawa do odszkodowania.

– Dobrego prawnika to by nie powstrzymało – rzuciła spontanicznie, zaraz jednak dodała: – Ale nie ma pan powodów do obaw. Uratował mnie pan, powstrzymał krwawienie. Nigdy bym pana nie pozwała.

– Dobrze wiedzieć. – Zdjął z jej nogi chustę chirurgiczną i jeszcze raz przemył ranę. – Choć może powinna pani najpierw na to spojrzeć. Nie wygląda zbyt ładnie.

Oparła się na rękach i usiadła. Na jasnej skórze, która została pomalowana środkiem dezynfekującym na bursztynowo, szwy tworzyły cienki czarny łuk.

– Powstrzymał pan krwawienie – powtórzyła.

– Na to wygląda. – Przykrył ranę gazikiem. – Teraz zabandażuję nogę. Musi pani uważać. Nie należy ruszać szwów ani ich naciągać, a także w miarę możności proszę nie moczyć rany.

– Myślę, że sobie poradzę. – Siedziała nieruchomo, czekając, aż skończy zakładać bandaż. – Dziękuję. Naprawdę nie wiem, jak mam panu dziękować.

Przytrzymał ją za ręce, gdy niepewnie zsuwała się ze stołu. Kiedy się zachwiała, otoczył ją ramieniem.

– Ostrożnie. Dziś powinna pani jak najczęściej trzymać nogę w górze.

– Dobrze.

Ze zdumieniem spostrzegł, że objęcie tej kobiety sprawiło mu przyjemność. Jedwabiste włosy musnęły mu brodę. Pachniała świeżym zimowym wiatrem, a ciało było miękkie i lekkie.

Wydawało się, że ona również była zaskoczona. Poczuł, że wstrząsnął nią dreszcz. Nie potrafił jednak powiedzieć, co go wywołało. Strach? A może ulga? Po chwili łagodnie wysunęła się z jego objęć.

Przeszli do recepcji.

– Jeszcze raz panu dziękuję – powiedziała Sophie. – Nie powiedział mi pan jeszcze, ile jestem winna.

– Chyba pani żartuje?

– W żadnym razie. Wykonał pan profesjonalną usługę. Ma pan prawo wziąć za nią zapłatę.

– Jasne. – Teraz mówiła jak prawnik. Gdyby wykonał taki zabieg na dobermanie, zainkasowałby kilkaset dolarów. – To na koszt firmy. Powinien panią jak najszybciej obejrzeć lekarz.

– Cóż, zrobił pan więcej, niż pan musiał. Mój bohater.

Jej głos wciąż trochę drżał z niepokoju. Podejrzewał, że to właśnie dlatego stara się nadrabiać miną. A może to była ironia?

– Jak dotąd, nikt mnie tak nie nazywał.

– Jestem pewna, że niektórzy pacjenci zrobiliby to, gdyby umieli mówić. – Odwróciła wzrok, a jej policzki zaróżowiły się lekko. Była naprawdę bardzo atrakcyjna. – No dobrze… Powinnam już jechać do domu.

– To niemożliwe. W każdym razie nie dzisiaj.

– Ale…

– Drogi są jeszcze bardziej zasypane. Do Wilsonów prowadzi podjazd, ale teraz pokrywa go półmetrowa warstwa śniegu, a w domu jest z pewnością lodowato. Zostanie pani tutaj.

Rozejrzała się po klinice.

– A więc umieści mnie pan w klatce?

– Tuż obok kota pani Levinson. – Wskazał pokrytą skajem ławkę w poczekalni. – Niech pani tu usiądzie i położy nogę wysoko. Zajrzę do swoich pacjentów, a potem przejdziemy do domu. Nie jest to co prawda Ritz, ale dostanie pani coś do zjedzenia i miejsce do spania.

– Już i tak przysporzyłam panu zbyt wielu kłopotów…

– Więc jeszcze trochę nie zrobi wielkiej różnicy.

– Ale…

– To naprawdę żaden kłopot. – Przeszedł do tylnej części kliniki, oświetlonej niebieskawymi lampami nocnymi. Kotka Toby była może zbyt ożywiona, ale wyglądało na to, że czuje się dobrze. W klatce miała wystarczająco dużo wody. Brutus, pies rasy beagle, spał mocno i donośnie chrapał. Druga kotka, Clementine, siedziała i systematycznie wylizywała futerko.

Noah odczepił prawie opróżnioną butelkę z wodą.

– Widziałaś ją, Clem? – szepnął. – Możesz uwierzyć w moje szczęście? Wygrałem dziewczynę, która utknęła w rowie! – Kot zmrużył oczy, po czym uniósł przednią łapkę i zaczął ją lizać. – Doskonale, też ci przybijam piątkę. – Jasne, że to wypadek przyniósł mu Sophie. Możliwe jednak, że szczęśliwy los też miał w tym swój udział. Najwspanialsza kobieta z tej galaktyki, kobieta, która nazwała go swoim bohaterem, zamieszka po przeciwnej stronie drogi.

Ale fart! Była piękna i sama zwróciła mu uwagę, że jest wolna. W dodatku miała dzieci, a on przecież ubóstwiał dzieci. Zawsze chciał mieć ich pełen dom.

Myjąc ręce przy zlewie, nakazywał sobie, żeby z niczym się nie wyrwać, co niestety miał w zwyczaju. Los podarował mu wspaniałą szansę. Teraz od niego zależy, jak ją wykorzysta.

Nigdy wcześniej nie spotkał takiej kobiety jak Sophie Bellamy. Ciekawiło go, kim naprawdę była. Chciał wiedzieć, skąd pochodziła, co przywiodło ją tutaj w środku śnieżycy i czy powinien martwić się tym, że w jej oczach dostrzegł rozpacz.

CZĘŚĆ DRUGA

Miesiąc wcześniej

Epifania

Epifania to nagłe olśnienie, objawienie lub odrodzenie, często spowodowane wydarzeniem, które odmieniło życie.

Z greckiego „ukazanie się” lub „zjawienie się”. Epifania jest świętem chrześcijańskim, znanym jako święto Objawienia Pańskiego lub Święto Trzech Króli. W wielu krajach obchodzi się je uroczyście podczas uczt i zabaw.

Gougères – ptysie serowe

Gougères to lekkie francuskie ptysie serowe. Tradycyjnie podaje się je o tej porze roku z wytrawnym szampanem.

1 szklanka wody

1/2 kostki niesolonego masła pokrojonego w kostkę

1/2 łyżeczki soli

1 szklanka mąki

4 duże jajka

1 1/2 szklanki grubo startego sera gruyère

Nagrzej piekarnik do 1900C. Blachę wyłóż papierem do pieczenia. Do garnka wlej wodę, dodaj masło oraz sól. Doprowadź do wrzenia, po czym zmniejsz ogień. Dodaj całą mąkę i ubijaj drewnianą łyżką, aż masa będzie odchodzić od brzegów rondla.

Przełóż masę do miski i wbijaj po jednym jajku. Wkręcaj je do masy przy użyciu elektrycznego miksera. Gdyby ciasto było za gęste, dodaj jeszcze jedno jajko.

Wmieszaj do masy ser i nakładaj ciasto na blachę łyżką, zachowując mniej więcej dwucentymetrowe odstępy. Piecz dwadzieścia pięć minut lub do zrumienienia. Podawaj ciepłe.

ROZDZIAŁ DRUGI

Pałac Pokoju

Haga, Holandia

6 stycznia, Święto Trzech Króli

Błyszcząca czarna limuzyna podjechała pod ozdobny gotycki budynek, którego masywna sylwetka odcinała się wyraźnie w żółtym świetle przeciwmgielnych reflektorów. Rzęsisty deszcz stukał w dach citroena, powodując metaliczny odgłos.

Za kuloodporną szybą Sophie Bellamy po raz ostatni sprawdziła fryzurę i makijaż, po czym zamknęła puderniczkę i wsunęła wieczorową torebkę do schowka w podłokietniku. Środki bezpieczeństwa w pałacu były obecnie tak zaostrzone, że wygodniej było tam wchodzić, mając przy sobie wyłącznie identyfikator.

Kiedy zaczynała uczęszczać na różne uroczystości w Pałacu Pokoju, bez torebki czuła się jak bez ubrania, teraz jednak nauczyła się spędzać wieczór bez szminki, grzebienia, kluczy czy telefonu komórkowego.

Tego wieczoru zachowanie wszelkich środków ostrożności było wyjątkowo uzasadnione. Najnowszy werdykt Międzynarodowego Trybunału Karnego w sprawie zbrodni wojennych budził kontrowersje i mógł dać impuls do aktów przemocy. Tej sprawie Sophie poświęciła dwa lata swojego życia.

Limuzyna stanęła za kilkoma innymi samochodami, czekając na swoją kolej. Kiedyś Sophie odczuwała ogromne podniecenie przed uroczystymi wydarzeniami, teraz jednak stały się codziennością. Szoferzy, ochroniarze, stroje od czołowych projektantów, uśmiechnięci dygnitarze, tłumaczenia szeptane do słuchawek – wszystko to było dzisiaj chlebem powszednim.

Goście osłonięci czarnymi parasolami przechodzili do drugiego wejścia. Ich falujące cienie tworzyły srebrzyste odbicia na kamiennej powierzchni dziedzińca. Mówiono jej, że można się spodziewać obecności mediów, na razie jednak dostrzegła tylko jeden wóz transmisyjny, którego przemoczona deszczem załoga rozstawiała sprzęt jakieś trzydzieści metrów od budynku. Mimo że było to epokowe wydarzenie, co więcej, miała w nim wziąć udział sama królowa Beatrycze, uroczystość przejdzie niezauważona. W Ameryce ludzie byli zbyt zajęci najnowszą grą internetową, by zauważyć, że właśnie zmieniła się geopolityczna mapa Afryki.

Poczuła wibrowanie komórki. Jej syn, Max, przysłał SMS-a i zdjęcie. Biała piaszczysta plaża, turkusowe morze i podpis:

St. Croix jest odlotowe. Tata i Nina już się szykują. Buziaki!

Wpatrywała się w wiadomość od dwunastoletniego synka. Wiedziała, że to dziś jest ten dzień, choć starała się o tym nie myśleć. Jej eksmąż był na tropikalnej wyspie i właśnie miał poślubić kobietę, która zajęła zwolnione przez Sophie miejsce. Delikatnie zamknęła telefon i przycisnęła go do piersi, próbując opanować wzburzenie. Bezskutecznie. Nawet dziś było to niemożliwe.

André, jej szofer, włączył światła awaryjne, by zasygnalizować, że będzie wysiadać. Na głowę włożył wełnianą czapkę z daszkiem, która była częścią jego liberii, wyprostował ramiona i odetchnął głęboko. Pochodził z Senegalu i nie był entuzjastą pogody, która panowała w północnej części Europy, szczególnie w styczniu.

Rozległ się pisk opon i dźwięk podobny do wystrzału. Bez chwili wahania Sophie opadła na podłogę, jednocześnie sięgając po telefon samochodowy. Po chwili dało się słyszeć trąbienie klaksonu i głos z megafonu, który po holendersku, francusku i angielsku odwołał alarm.

André opuścił szybę oddzielającą go od części dla pasażerów i powiedział:

– To tylko gaźnik w którymś z aut.

Sophie wyciągnęła puderniczkę i jeszcze raz sprawdziła, czy makijaż i fryzura są w porządku. Przeszła wielogodzinne szkolenie z zakresu radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych, miewała też do czynienia z ludźmi uważanymi za najbardziej niebezpiecznych na świecie. Nigdy jednak nie bała się o własną skórę. Zresztą tutaj zastosowano takie środki ostrożności, że ryzyko było minimalne.

André uniósł dłoń w rękawiczce. W ten sposób pytał ją bez słów, czy jest gotowa. Sophie przestała zajmować się swoją urodą i zacisnąwszy w dłoni laminowany identyfikator, skinęła głową.

Drzwi od jej strony otworzyły się i ukazał się czarny parasol, trzymany przez ubranego w liberię pracownika obsługi pałacu.

– On y va, alors – powiedziała do André. Czyli: „No to idziemy”.

– Assurément, madame – odparł śpiewnym akcentem. – J’attends.

To jasne, że będzie czekał, pomyślała. Zawsze tak było. I dzięki za to Bogu. Pod koniec wieczoru będzie w sztok pijana zarówno szampanem, jak i szczęściem po doprowadzeniu sprawy do końca, a gdyby nie André, nie miałaby komu opowiadać, co się wydarzyło. On zaś był świetnym słuchaczem. Podczas krótkiej jazdy z domu do pałacu wyznała mu, jak bardzo tęskni za swoimi dziećmi.

Tak bardzo pragnęłaby, żeby dzisiejszego wieczoru Max i Daisy byli świadkami jej triumfu. Niestety, znajdowali się teraz z ojcem po drugiej stronie oceanu. Być może w tym właśnie momencie jej były mąż brał ślub ze swoją drugą żoną.

Kiedy wysiadała z limuzyny, poślizgnęła się na mokrym bruku i przez jeden koszmarny moment myślała, że upadnie, zaraz jednak poczuła silne ramię, które objęło ją w pasie i pomogło utrzymać równowagę.

– André – powiedziała, z trudem łapiąc oddech. – Właśnie zapobiegłeś katastrofie.

– Rien du tout, madame – odparł, wciąż ją podpierając. W blasku światła widziała jego poważną, miłą twarz.

Nagle przyszło jej do głowy, że od bardzo dawna nie znalazła się w objęciach mężczyzny. Natychmiast odepchnęła tę całkiem niewłaściwą myśl, stanęła pewnie na nogach i odsunęła się od André. Zadrżała z zimna. Długi płaszcz z kaszmiru nie był wystarczająco ciepły. W każdym razie nie przy takiej pogodzie. Zapowiadano śnieg. Schowana pod szerokim parasolem, minęła pośpiesznie wartownię i podeszła do pierwszego posterunku kontrolnego. Pasaż otaczał postument z wiecznym ogniem pokoju, który przed deszczem osłaniał wykuty z metalu daszek. Od portyku, który na dzisiejszą okazję osłonięto płóciennym dachem i wyłożono czerwonym chodnikiem, dzieliło ją jeszcze jakieś dwadzieścia metrów. Kiedy tylko stanęła pod płócienną markizą, pracownik obsługi życzył jej przyjemnego wieczoru i ponownie zanurkował w deszcz, żeby przyprowadzić następnego gościa. Kolejka w stronę wejścia posuwała się bardzo powoli. Trzeba było przejść przez szatnię i następny posterunek. Sophie nie znała osobiście nikogo ze stojących w kolejce ludzi, ale wielu z nich rozpoznawała: ubranych na czarno dygnitarzy ze swoimi rodzinami, Afrykanów w ceremonialnych strojach, dyplomatów z całego świata. Przybyli tu, żeby uczcić odrodzenie afrykańskiego kraju. Trybunał uwolnił Umoję od przywódcy, którego finansowało skorumpowane i działające poza prawem konsorcjum diamentowe.

Tuż przed Sophie stała rodzina Amerykanów. Mężczyzna w mundurze miał swobodną postawę zawodowego wojskowego. Żona i nastoletnie córki krążyły wokół niego jak satelity. Sophie niewyraźnie pamiętała, że wojskowy jest attaché z Naczelnego Dowództwa NATO w Europie z siedzibą w Belgii.

Żona attacheu przytuliła się do niego, jakby chciała osłonić się przed chłodem. Była pulchna i sprawiała wrażenie bardzo łagodnej. Tak jak Sophie, w uszach miała proste złote kolczyki bez kamieni. Dzisiejszego wieczoru drogie kamienie, a brylanty w szczególności, byłyby przejawem braku taktu.

Amerykańska rodzina najwyraźniej czuła się dobrze i bezpiecznie w swoim małym, czteroosobowym światku. W tym momencie brak dzieci wydawał się Sophie szczególnie bolesny.

Poczuła szczypanie w oczach, gdy na dziedzińcu zaczął wiać przejmująco zimny wiatr. Przy bocznym wejściu do pałacu stała furgonetka firmy Haagsche Voedsel Dienst, S.A. Świetnie, pomyślała Sophie. To była najlepsza firma kateringowa w mieście. Musieli się spóźnić, bo kelnerzy w białych kitlach rozmawiali z sobą nerwowo i w gorączkowym pośpiechu pchali ciężkie wózki w kierunku służbowego wejścia.

Sophie weszła do szatni, drżąc z zimna. Chyba niewiele było równie nieprzyjaznych miejsc jak Haga w czasie zimowych sztormów. Miasto leżało poniżej poziomu morza. Zbudowano je na ziemi wydartej Morzu Północnemu i odgrodzono groblami. Podczas sztormu można było odnieść wrażenie, że przyroda chce odebrać z powrotem to, co do niej należało. Wiatr siekł jak nożem, przenikając aż do kości.

Niechętnie ściągnęła rękawiczki i razem z długim płaszczem oddała szatniarzowi. Wygładziła suknię i odwracając się do wejścia, spostrzegła, że żona attaché przygląda się jej z mieszaniną zazdrości i podziwu.

Sophie spędziła pół dnia, przygotowując się do tego wieczoru. Włożyła suknię od znanego projektanta i pantofle, które kosztowały więcej niż niejeden mebel. Suknia leżała na niej znakomicie. W college’u pływała na długie dystanse, w czasie studiów wciąż brała udział w zawodach, dzięki czemu miała znakomitą sylwetkę. Blond włosy ściągnięte były do tyłu i spięte w kok.

Uśmiechnęła się do żony wojskowego, myśląc o ironii losu. Nie masz mi czego zazdrościć, miała ochotę powiedzieć. Jesteś ze swoją rodziną, z mężem i dziećmi. Czego ci jeszcze trzeba?

Przeszła przez wykrywacz metalu, a potem ruszyła samotnie otoczonym kolumnadą pasażem w stronę sali balowej. W kłębiącym się tłumie ludzi czekała z wejściem, aż zostanie zaanonsowana.

Stanęła na palcach i wyciągnęła szyję, żeby móc coś widzieć. Tyle czasu spędzała w zbudowanym ze szkła i stali wieżowcu Międzynarodowego Trybunału Karnego, że często zapominała o romantycznych ideałach, dzięki którym dotarła do tego właśnie punktu w swojej karierze zawodowej. Jednak w tym przepysznym pałacu zbudowanym bez szczędzenia kosztów przez Andrew Carnegiego, poczuła się jak Kopciuszek. Tyle że bez księcia…

Majordomus w olśniewającej liberii pochylił się w jej stronę, żeby odczytać identyfikator. Miał założony mikrofon, a spiralny kabel ciągnął się do maleńkiej słuchawki w uchu.

– Jest pani z osobą towarzyszącą, madame?

– Nie, jestem sama. – W tej pracy nikt nie miałby czasu na księcia.

– Madame Sophie Lindstrom-Bellamy – zapowiedział donośnym głosem – au Canada et aux Etats-Unis.

Z Kanady i Stanów Zjednoczonych… Miała podwójne obywatelstwo, bowiem jej matka była Kanadyjką, a ojciec Amerykaninem. Stany Zjednoczone nie były członkiem Trybunału, lecz reszta świata zgadzała się z koniecznością ścigania zbrodniarzy wojennych, więc w tym sądzie Sophie występowała jako obywatelka kanadyjska. Przywołała na usta uśmiech, jakby miała stanąć przed kamerami, i wkroczyła do sali balowej zalanej złotym światłem z żyrandoli i ściennych kinkietów. Powietrze drżało od głosów witających ją gości. Mimo tak ciepłego przyjęcia wiedziała, że spędzi ten wieczór podobnie jak niemal wszystkie najbardziej doniosłe chwile w swoim życiu. Samotnie.

Z wysokim kieliszkiem szampana, który podał jej kelner, przecisnęła się dalej. Nie będzie przecież psuła sobie przyjęcia biadoleniem i użalaniem się nad sobą. Ostatecznie nie każdego wieczoru spotyka się prawdziwą królową i odbiera odznaczenie od wdzięcznego narodu.

Haga była miastem królewskim, siedzibą holenderskiego rządu, a królowa Beatrycze była niestrudzona w wypełnianiu oficjalnych obowiązków. Wokół brytyjskiej rodziny królewskiej było głośno z powodu różnych skandali, natomiast panująca w Holandii dynastia Orange-Nassau miała monarchinię, która pracowała równie ciężko, jak niejeden pobierający pensję wysoki urzędnik. Agenci ochrony dyskretnie patrolowali obrzeża sali balowej, nieustannie lustrując tłum międzynarodowych gości. Była tam kobieta z głową owiniętą szalem, ubrana w wielopoziomową suknię o intensywnych, jaskrawych kolorach, inna w kimonie, mężczyźni w barwnych afrykańskich koszulach, a także ludzie z Zachodu w eleganckich garniturach i wieczorowych sukniach. Sophie poczuła się pełna energii i życia. Przez chwilę mogła zapomnieć o tym, co dzieje się z jej rodziną. W wykrochmalonych i świeżo wyprasowanych szkolnych mundurkach, z uśmiechami, które odsłaniały szczerby po zgubionych zębach mlecznych, chór dziecięcy śpiewał z zaraźliwą radością. Dźwięczne głosiki wypełniały ogromną neogotycką salę. Program składał się z międzynarodowej mieszanki. Chór wykonywał tradycyjne pieśni związane ze świętem, a także narodowe piosenki i nuconą gardłowymi głosami rytualną pieśń.

Te wojenne sieroty wciąż jeszcze mogą śpiewać, pomyślała wzruszona Sophie. Żałowała, że nie może każdego z tych dzieci zabrać z sobą do domu. Niektóre z nich rozpoznawała, bo liczną grupą przyszły z kwiatami do zespołu oskarżycieli.

Cały swój czas i uwagę poświęcała walce ze zbrodniami przeciw dzieciom, a cenę za to płaciły jej własne dzieci. Ile przedstawień Maksa i Daisy opuściła z powodu pracy? Czy jej syn i córka kiedykolwiek śpiewali z tak rozradowanymi buziami, czy przeszukiwali spojrzeniem publiczność, a blask w ich oczach gasł, gdy nie mogli odnaleźć mamy? Dobry Boże, ileż by dała, żeby mogli zobaczyć efekty ich poświęcenia. Może wówczas byliby w stanie zrozumieć. Może mogliby jej wybaczyć…

W chórze była dziewczynka z wystającymi kolankami i dużymi białymi zębami, która śpiewała, jakby śpiew był dla niej równie ważny jak oddychanie. Kiedy występ się skończył, Sophie odszukała dziecko, które tak zelektryzowało publiczność.

– Pięknie śpiewasz – powiedziała.

Och, co za uśmiech.

– Dziękuję, madame – odparła dziewczyna i wstydliwie dodała: – Na imię mam Fatou. Pochodzę z wioski Kuumba.

Nie musiała mówić nic więcej. Atak żołnierzy na tę wioskę był bardziej przerażający niż największe wojenne okropności. Wspominając raporty z Kuumby, Sophie poczuła, że znów ogarnia ją fala wściekłości na ludzi, którzy popełnili te straszne zbrodnie na takich dzieciach jak Fatou.

– Jestem szczęśliwa, że jesteś tu z nami – powiedziała – i że jesteś bezpieczna.

– Tak, proszę pani. Dziękuję, proszę pani. – Znowu się uśmiechnęła.

Ten uśmiech odzwierciedlał wszystkie powody, dla których Sophie zajmowała się taką właśnie pracą, dlaczego mieszkała z dala od rodziny i pracowała więcej godzin, niż w rzeczywistości miała doba – a w każdym razie tak często mogło się wydawać.

W tym właśnie momencie przez tłum gości przeleciał szmer. Podobno zaczął padać śnieg.

– Chodź. – Sophie wzięła Fatou za rękę. Poprowadziła ją do wysokiego okna i odsunęła ciężkie aksamitne story. – Popatrz.

Fatou osłoniła rękami oczy i pochyliła się do przodu. Śnieg padał gęsto, zamieniając pałacowe ogrody w cudowną zimową krainę, skąpaną w ciepłym świetle sodowych latarni.

– Nigdy nic takiego nie widziałam. To czary, proszę pani.

Na małym brukowanym dziedzińcu cienie migotały na szybko bielejącej ziemi. Sophie przysunęła się bliżej szyby. Na zewnątrz było cicho i pusto. Tak bardzo chciałaby, żeby Max i Daisy mogli zobaczyć wspaniałość tego wieczoru. Cieszyła się, że przynajmniej ta miła dziewczyna może z nią przeżywać tę chwilę. Odwróciła się do dziecka z uśmiechem.

Jednak Fatou nic nie zauważyła. Wciąż wyglądała przez okno i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w śnieg.

ROZDZIAŁ TRZECI

Kiedy już wszyscy zachwycili się śniegiem, występy zaczęły się na nowo. Sophie podeszła do dużego stołu i spojrzała na przekąski. Podobnie jak muzyka, oferowane dania reprezentowały obecne tutaj narody. Ślinka napłynęła jej do ust na widok półmiska maślanych gougevres, upieczonych na złotobrązowo serowych ptysiów, oparła się jednak pokusie. Nie powinna teraz nic jeść. Musiała dobrze wyglądać na rozdaniu nagród, a okruszki ciasta i wyblakła szminka z pewnością popsułyby efekt.

Ku jej zaskoczeniu stół, który zwykle prezentował się tak elegancko, dziś zastawiono bardzo chaotycznie. Zarówno dania, jak i kwiaty ułożono jakby na chybił trafił. Kierownik sali, grubokościsty blondyn, pstryknął palcami i powiedział coś do mikrofonu połączonego ze słuchawką. Kiedy sięgnął do półmiska, żeby uzupełnić krewetki, zniszczył rzeźbę z lodu. Sophie miała nieodparte wrażenie, że w tym momencie zaklął pod nosem. Baw się dobrze, pomyślała, biorąc kieliszek szampana. Z pewnością nie zatrudnią cię ponownie. W tym najpotężniejszym sądzie świata katering musiał być nienaganny. Jeden fałszywy ruch i firma była spalona.

Przeszła w stronę grupy ludzi otaczających Momoha Sanniego Momoha, premiera Umoi, który wyglądał olśniewająco w szacie z szafranowego jedwabiu i wysokim, kunsztownie udrapowanym przybraniu głowy. Czekając na swoją kolej, żeby się z nim przywitać, zauważyła Bibi Lateef, koleżankę po fachu. Madame Lateef, rdzenna mieszkanka Umoi, miała na sobie strój narodowy, co stanowiło rzucający się w oczy kontrast z jej zwykłym ciemnym ubiorem noszonym w sądzie.

– Ależ się pani zagapiła, madame – odezwała się do Sophie, obdarzając ją promiennym uśmiechem. W jej oczach widać było radość ze zwycięstwa.

Objęły się na powitanie, a wtedy Sophie odsunęła się nieco, żeby jeszcze raz popatrzeć na koleżankę.

– Jestem olśniona. Tak właśnie powinnaś wyglądać.

– Miło mi to słyszeć, tym bardziej że już nie będzie mi potrzebna toga.

Sophie promieniała z dumy. Jej koleżanka, równie znakomicie wykształcona jak inni prawnicy pracujący w sądzie, miała sprawować poważną funkcję w nowym rządzie.

– Więc już masz nominację? Możesz coś zdradzić?

– Co powiesz na ministra opieki społecznej?

Sophie ujęła jej dłoń.

– To idealny urząd dla ciebie. Gratulacje. Jednak będę tęsknić za tobą. Chyba nikt tak jak ja nie pragnął zakończenia tej sprawy, ale żałuję, że nie będziemy już razem pracować.

– Mamy tam mnóstwo do zrobienia. Przede wszystkim trzeba się zająć wysiedlonymi rodzinami i dziećmi osieroconymi przez wojnę. Musisz mi obiecać, że przyjedziesz do nas.

– Oczywiście. – Sophie już kilka razy odwiedziła Umoję. Mimo zniszczeń, które pozostawiła po sobie wojna, był to ujmująco piękny kraj. Walki zrujnowały miasta, ale były też rozległe tereny, które pozostały nietknięte: czerwone wysoczyzny, góry porośnięte lasem tropikalnym, a także rejony w pobliżu rzek, gdzie miasta już zaczynały stawać na nogi.

– Będę cię trzymać za słowo – powiedziała pani Lateef. – Dziękuję losowi, że mogłam cię poznać – dodała z tym szczególnym błyskiem w oczach.

– To był dla mnie prawdziwy honor móc pracować dla tak słusznej sprawy – odparła wzruszona Sophie.

Przyglądała się pani Lateef, gdy odeszła, żeby porozmawiać z dziećmi w ojczystym języku. Dla takich właśnie chwil Sophie żyła; w takich momentach była całkiem pewna, że to, co robi, ma znaczenie i jest warte bólu i poświęceń. Wciąż jednak wracało to samo pytanie: czy jej dzieci zgodziłyby się z tym?

Nadal czekała z boku, aż będzie mogła przywitać się z premierem, gdy stanął przed nią mężczyzna z prasowym identyfikatorem.

– Brooks Fordham, „New York Times”. Proszę powiedzieć nam, o co tu dzisiaj chodzi.

Sophie uśmiechnęła się powściągliwie.

– Panie Fordham, gdyby rzeczywiście chciał się pan tego dowiedzieć, musiałby pan mnie słuchać przez kilka godzin.

– Naprawdę chcę się dowiedzieć. Może mogłaby mi to pani streścić. I proszę mi mówić po imieniu.

Sophie znała ten typ: ambitny, znakomicie wykształcony, przystojny… i świadomy tego. Mimo to usłużnie streściła mu sprawę, której zwieńczeniem była dzisiejsza uroczystość. Umoja była krajem zniewolonym, ciemiężonym przez na wpół nielegalny syndykat europejskich handlarzy brylantów i ich afrykańskich współpracowników, działających pod przewodnictwem cieszącego się złą sławą zbrodniarza wojennego, generała Timiego Abachy. Przez dwadzieścia lat krajem rządzili bezwzględni wojskowi opłacani przez krwawy handel diamentami. Z czasem okrucieństwa stały się tak straszne, że świat wreszcie zaczął je zauważać.

A potem pojawiła się fotografia, która sprawiła, że Umoja trafiła na swoje miejsce na mapie i do ludzkich sumień. Zdjęcie młodego chłopca bez ręki i ucha, patrzącego w obiektyw oczami, w których nie było nawet śladu niewinności. Chłopiec został oderwany od swojej rodziny, zmuszony do pracy, okaleczony za karę, a wszystko dlatego, że był wystarczająco mały, by zmieścić się w kopalnianym szybie. Zdjęcie pojawiło się na pierwszych stronach gazet oraz okładkach magazynów i wreszcie zdopingowało globalną społeczność do działania. Zespół międzynarodowych śledczych potwierdził prawdziwość doniesień o niewolnictwie, znęcaniu się, zatrudnianiu dzieci i gwałtach.

Sophie znała całą tę sprawę na pamięć, być może lepiej nawet niż ktokolwiek w tej sali. Przygotowując się do procesu, wsiąkła głęboko w czerwoną gliniastą glebę tego kraju w sercu kontynentu. Na mapie Umoja wyglądała jak dzban, którego dzióbek skierowany był w stronę górnej części Afryki Południowej.

To zresztą sprawiało, że kraj ten był tak łakomym kąskiem. Na pograniczu znajdowały się najobfitsze złoża diamentów, do tego wydobywano tam wyjątkowo wartościowe kamienie. Tubylcze plemiona przez wiele pokoleń broniły się przed europejskimi kolonistami, aż dziesięć lat temu awanturnicze plemię, uzbrojone i opłacane przez diamentowych potentatów, przejęło kraj w krwawym zamachu stanu.

Ludzie cierpieli niewyobrażalne tortury: gwałty, czystki etniczne, ludobójstwo. Małych chłopców wcielano do wojska; dziewczynki wykorzystywano, po czym się ich pozbywano lub zmuszano do rodzenia dzieci gwałcicieli. Przygotowując się do rozprawy przeciwko dyktatorowi, Sophie i jej zespół przesłuchiwali ofiary wszystkich możliwych zbrodni. Wysłuchiwali tylu opowieści o niewysłowionej brutalności, że niektórzy współpracownicy rezygnowali, nie mogąc wyjść z szoku. Byli też tacy, którzy w obronie psychiki popadali w odrętwienie, całkiem znieczuleni przez nadmiar okropności.

Proces trwał dwa lata. Sophie doprowadziła się do stanu kompletnego wyczerpania. Przegrała swoje małżeństwo, od dzieci dzielił ją ocean. Jednak dzisiejszego wieczoru przypomniała sobie, że bitwa została wygrana. Ten wieczór był po to, żeby uhonorować tych, którzy zwrócili kraj jego prawowitym właścicielom. Ludzie nie musieli już uciekać przed armią zbirów. Nie zmuszano ich do pracy w kopalniach, gdzie wykorzystywani i głodzeni umierali w końcu z ręki tych nieludzkich szakali, którzy okradali ich kraj.

W procesie występowała jako drugi zastępca oskarżyciela. Kiedy obaj zwierzchnicy zachorowali, nagle okazało się, że musi sama stanąć wobec piętnastu sędziów Międzynarodowego Trybunału Karnego. Później mówiono, że jej bezsporne i żarliwe argumenty były kluczem do uzyskania wyroku skazującego. Do Umoi weszły wojska ONZ-etu, odsunęły od władzy skorumpowany rząd i przywróciły wygnanego premiera.

– To tylko skrócona wersja – zakończyła swoją opowieść – a już widzę, że ci się zamykają oczy.

– Zmęczenie po długim locie. – Wyjął notes i ołówek. – Numer telefonu? – spytał, obdarzając ją szerokim uśmiechem.

Podała numer komórki drugiego asystenta. To był wystarczająco bliski kontakt.

Zapisał telefon i jakieś informacje, po czym podał jej swój numer.

– Nie zapiszesz go? – spytał.

– Zapamiętam. – Miała wyjątkowy dar. Niemal bezbłędnie pamiętała wszystkie numery telefonów. Nadal nie zapomniała numeru adwokata, który zajmował się jej rozwodem. Przechowywała w pamięci numer trenera drużyny hokejowej syna, choć nigdy go nie poznała osobiście, numer Niny, nowej żony Grega, choć wiedziała, że nigdy nie będzie do niej dzwonić…

– Kobieta o wielu talentach – skomentował. – To naprawdę niesamowita historia…

– Którą można skrócić do niewielkiej notatki i umieścić na kolumnie „Informacje ze świata” na stronie dziewiętnastej – przerwała mu.

– Spróbuję dostać więcej miejsca. Aha, jeszcze jedno pytanie.

– Proszę bardzo. – Skrzyżowała ręce na piersiach.

– Czy to prawda, że dostęp do rejestrów bankowych syndykatu uzyskałaś za pomocą tych samych metod, które były zastosowane przy przekręcie bankowym w Nigerii?

Usta jej drgnęły w uśmiechu.

– W końcu udało się znaleźć zastosowanie dla spamu. Zespół dochodzeniowy zajął się stroną techniczną, a sprowadzało się to do wystrychnięcia na dudka naczelnego skarbnika syndykatu. Właściwie można powiedzieć, że był to podstęp stary jak świat, ale wyszli na durniów.

Zrobili to w stylu nigeryjskich spamerów, których przekręty były już powszechnie znane. Za cel wzięli najwyższego urzędnika ministerstwa skarbu, Femiego Gidadę, znanego z ambicji i chciwości. Jego ryzykowne inwestycje przyniosły reżimowi wielkie zyski. Kiedy zebrali informacje o nim, wysłali mejla, podając się za prostodusznego urzędnika odpowiedzialnego za wielką fortunę. Prosili szanownego pana o zwrócenie uwagi na niezwykle pilną finansową sprawę. Obiecywali trzy i pół miliona dolarów wyłącznie za dostarczenie informacji bankowych, które miały być wykorzystane w prostej, potajemnej transakcji.

Po krótkiej wymianie korespondencji znaleźli się w posiadaniu fortuny reżimu. Dzięki temu podstępowi zyskali środek nacisku. Dali nieuczciwemu skarbnikowi wybór: albo zostanie głównym świadkiem w procesie przeciw dyktatorowi, albo jego oszustwo zostanie wyjawione zwierzchnikom. Ponieważ za zdradę skazywano na straszne tortury, a potem śmierć przez ścięcie, wolał związać swój los z narodem Umoi. Dla reżimu jego współpraca okazała się zgubna.

– A co się stało z generałem Timim Abachą? I z prezesem syndykatu diamentowego, Serge’em Hengerem?

Mogła się domyślić, że ją o to spyta.

– Wciąż są na wolności, jednak wszystko zostało skonfiskowane, więc nie mają ani ludzi, ani majątku. To tylko kwestia czasu, kiedy zostaną schwytani.

– Nie obawiasz się odwetu? Ataków? Zanim rozwiązano armię, było to najlepiej uzbrojone wojsko w tamtym regionie. Podobno wielu żołnierzy ukrywa się właśnie w Holandii.

– Zawsze znajdą się jacyś tchórze powodowani chciwością. Nie będę z ich powodu żyła w strachu.

– Jesteś bardzo młoda jak na swoje stanowisko.

– Wiek nie ma tu nic do rzeczy, liczy się oddanie i doświadczenie, a tego mi nie brakuje. – Wiedziała, że wystarczyło, by kliknął w swój BlackBerry, żeby dowiedzieć się, ile ma lat. Równie łatwo można było sprawdzić jej grupę krwi, numer paszportu, pozycję w grupie podczas studiów prawniczych oraz ustalić, że ustanawiała akademickie rekordy w pływaniu na długie dystanse. Postanowiła nie trzymać go dłużej w niepewności. – Mam trzydzieści dziewięć lat. Rozwiedziona. Dwoje dzieci, które mieszkają w Avalonie w stanie Nowy Jork. – Podsumowując w ten sposób informacje o sobie, sprawiała wrażenie profesjonalnego, skupionego na pracy międzynarodowego prawnika. Nonszalancka uwaga „mieszkają w Avalonie w stanie Nowy Jork” w żadnej mierze nie oddawała dotkliwego bólu, który przeżywała na myśl o rozbitej rodzinie. Nie zamierzała z nim o tym rozmawiać, chociaż cierpiała każdego dnia. Była matką, tyle że nie miała dzieci. Obowiązki rodzicielskie wykonywała przez telefon, SMS-y i internet.

Nagle uświadomiła sobie, że Brooks o coś pyta.

– Masz tu całą salę dygnitarzy – powiedziała, zataczając ramieniem wokół. – Dlaczego akurat ja?

– Bo jesteś doskonałym materiałem – odparł obcesowo. – Napiszę o tobie i dzięki temu mam o połowę większą szansę, że nie umieszczą tego w niezauważalnym miejscu. To, co tu się dzieje, to nadzwyczajna sprawa. Suwerenne państwo uratowano przed zagładą. Oboje jednak wiemy, że przeciętny pan Smith ma to głęboko w nosie. Zbyt jest zajęty oddawaniem głosu na „Idola”, żeby zajmować się stanem jakiegoś państewka Trzeciego Świata, o którym w ogóle nie słyszał.

– Nie sądzisz chyba, że artykuł o mnie coś zmieni?

– Owszem, jeśli tylko zrobisz coś szokującego, co by dobrze wypadło na YouTubie. Ale mówiąc poważnie, jak to się stało, że taka ładna dziewczyna bierze się do obalania dyktatorów? Ludziom wydaje się, że pracownicy międzynarodowego trybunału to siedemdziesięcioletni faceci w zatęchłych togach, a nie… – Spojrzał na nią wymownie.

Powstrzymała się od odpowiedzi. Jedną z podstawowych zasad tego zawodu było zwiększenie społecznego zrozumienia dla misji trybunału.

– Przede wszystkim mógłbyś więc wyjaśnić, że proces odbywał się przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym, który stworzono zaledwie sześć lat temu, więc nie jest to jakaś szacowna, wiekowa instytucja. A ściśle biorąc, wystąpiłam jako oskarżyciel tylko dlatego, że prokurator i jego zastępca rozchorowali się przed pierwszą rozprawą. – Willem De Groot był starszym mężczyzną. Podłączony do dializatora tydzień po tygodniu prowadził ją i swój zespół przez całą sprawę.

– A więc to była kwestia szczęścia, żeby trafić na taką okazję – powiedział Brooks.

– Raczej pecha, żeby trafić na taką potrzebę. Dałabym wszystko, żeby mógł tu przyjść dzisiaj. – Dwa łyki szampana dzieliły ją od pozbycia się tego faceta. – Muszę już iść. Zaraz zacznie się uroczystość.

– Ostatnie pytanie i dam ci spokój.

– Proszę.

– Czy pozwolisz zaprosić się jutro wieczorem na kolację?

Zawahała się. Brooks na pewno kończył jedną z prestiżowych uczelni, swój rodowód brał od pielgrzymów, którzy przybyli do Ameryki na statku „Mayflower” i z pewnością miał poczucie, że mu wszystko wolno. Chociaż z drugiej strony nie musiałaby znów jeść sama.

– Moja asystentka zadzwoni do ciebie, żeby ustalić szczegóły.

– Przecież chodzi o kolację, a nie konferencję na szczycie.

– Moi asystenci znakomicie potrafią załatwiać takie sprawy. – Spotkanie z dziennikarzem mogło zapewnić jej trochę rozrywki. Jeśli chodzi o sprawy uczuciowe, jej życie było raczej… przeciętne. Tak, to najwłaściwsze określenie. Najpierw niewarte wspominania obściskiwanie się w szkole średniej, potem w college’u trochę bardziej wyszukane randki, imprezy stowarzyszeń studenckich i zabawy taneczne. A później pojawił się Greg. Wzięli ślub, zanim zdążyli się dobrze poznać. Można to było porównać do zaszczepienia z sobą dwóch odmiennych gatunkowo drzew – z początku wydawało się to znośne, lecz w końcu nie dało się ignorować różnic. Czy go kochała? Grega kochali wszyscy. Był najmłodszym dzieckiem spośród czwórki rodzeństwa Bellamych. Uroczym, czarującym i rozpieszczonym. Jak można go było nie kochać? Przeświadczenie, że powinna go kochać, utrzymywało ich małżeństwo przez szesnaście lat. Wystarczająco długo, by upewnić się, że uczucie wygasło. Kiedy to sobie uświadomiła, przez kilka miesięcy chodziła jak ogłupiała. Dopiero ostatniej jesieni odważyła się ponownie umawiać na randki, jednak za pierwszym razem, gdy pewien dżentelmen poprosił ją o spotkanie, patrzyła na niego, jakby mówił w obcym języku. Wyjść? Na randkę? A cóż to za oryginalny pomysł?!

Przyglądała się spod oka Brooksowi, zastanawiając się, czy właśnie on mógłby sprawić, by pozbyła się powściągliwości, i przypomnieć jej, jak to jest znaleźć się w czyichś ramionach. Ale nie dzisiaj, pomyślała.

– Muszę cię przeprosić. – Ruszyła w stronę podestu.

Rozejrzała się, gdzie mogłaby odstawić kieliszek, i w końcu podeszła do kelnera.

– Przepraszam – powiedziała.

Mężczyzna drgnął gwałtownie. Z tacy spadł kieliszek i rozbił się na posadzce. Stojący w pobliżu ludzie umilkli i odwrócili głowy, żeby sprawdzić, co się dzieje. Agenci ochrony naprężyli się, gotowi do działania.

– Przepraszam – mruknęła Sophie. – Nie chciałam pana przestraszyć.

– Nic się nie stało, madame – odparł cicho. Mówił z wyraźnie obcym akcentem. Już miała go spytać, skąd pochodzi, gdy spostrzegła wyraz jego oczu. Wyrażały wściekłość zupełnie niewspółmierną do zdarzenia ze zbitym kieliszkiem.

Sophie uniosła brwi. Kelner poruszył się, a wtedy światło padło na jego twarz, rozjaśniając hebanową skórę i podwójne blizny po rytualnych nacięciach, które rozpoznała. Musiał pochodzić z Umoi. To wyjaśniało brak doświadczenia. Zatrudnienie go było miłym gestem ze strony właściciela firmy kateringowej.

– Przepraszam pana – odezwała się, widząc, że mężczyzna zamierza odejść.

Sprawiał wrażenie jeszcze bardziej przestraszonego.

Opanuj się, pomyślała. Jesteś kelnerem. Wyciągnęła rękę z kieliszkiem.

– Mógłby pan to zabrać? Zaraz będą zaczynać.

Niemal wyrwał jej kieliszek z ręki i sztywno odmaszerował. Strasznie jesteś przewrażliwiony, oceniła w duchu. Powinieneś być szczęśliwy. Właśnie wyzwoliliśmy twój kraj.

ROZDZIAŁ CZWARTY

W grupie, która stała na podium, było trzech sędziów z Międzynarodowego Trybunału Karnego, jeden z Trybunału Sprawiedliwości, koordynator z ramienia ONZ-etu oraz sama królowa Holandii, której ród rządził krajem od siedemnastu pokoleń. Sophie dołączyła do zespołu oskarżycieli, którzy stali na niższym podeście. Był tu również najbliższy przyjaciel i współpracownik Sophie, Tarik Abdul-Hakim. Tak jak ona był asystentem zastępcy prokuratora. Znała Tarika jeszcze ze stażu, który całe lata temu odbywała w Londynie. Należał do tych osób, które darzyła największą sympatią, a przy tym był niezwykle przystojny. Takich mężczyzn widuje się często na rozkładówkach w magazynach modniarskich: kremowa cera, przenikliwe spojrzenie, rysy, które wyglądały, jakby wyrzeźbił je doskonały artysta. Tarik miał talent do języków, a po angielsku mówił z wyśmienitym akcentem. Pracowali z sobą i łączyło ich coś więcej niż zwykłe koleżeństwo. Był jedyną osobą, przed którą potrafiła się otworzyć i opowiedzieć o sytuacji z Gregiem i dziećmi.

– Dobrze się czujesz, Kwiatuszku? – spytał szeptem.

– Oczywiście. Czemu pytasz?

– Bo być może czujesz się zbulwersowana faktem, że twój były mąż bierze dziś ślub.

Machnęła lekceważąco ręką, choć zdawała sobie sprawę, że Tarik nie da się oszukać.

– No to co? Wiedzieliśmy przecież, że to kiedyś nastąpi. Jest facetem, a oni zwykle żenią się ponownie. – Zaśmiała się cicho. – Ktoś musi zająć się ich wychowaniem. – Mimo drwiącego tonu, pamiętała ukłucie bólu, gdy czytała SMS-a od Maksa, i nieustannie dręczyło ją pytanie, czy jej kariera warta była ceny, którą musiała płacić?

– Co za łaskawe spojrzenie na płeć męską – powiedział Tarik. – Po tej uroczystości zabiorę cię gdzieś i tak spiję, że zapomnisz, jak się nazywasz.

– Brzmi rozkosznie.

– Wy, jankesi, właśnie to macie zwyczaj robić. Wychodzicie, żeby się… zaraz, to słówko… aha, narąbać?

Prychnęła pogardliwie.

– Przecież ty nawet nie pijesz.

– Ale kupuję drinki. Zabiorę cię do klubu Sillies.

Wiedziała, że stałaby się obiektem zazdrości wszystkich kobiet w tym najmodniejszym nocnym klubie odwiedzanym przez europejską elitę. Tarik – elegancki i sprawiający wrażenie trochę smutnego – zawsze wzbudzał zainteresowanie płci przeciwnej. Smutek był jak najbardziej rzeczywisty, ale bardzo niewiele osób znało jego powód. Absolwent Oksfordu, jeden z najlepszych jurystów na świecie, całe swoje życie poświęcił prawu, lecz jako homoseksualista, a w dodatku mieszkaniec Arabii Saudyjskiej, musiał każdego dnia zmagać się z przeciwnościami. W jego ojczystym kraju za związki homoseksualne groziła kara śmierci.

– Cóż, dziękuję za propozycję. Powinnam wracać prosto do domu. Mam pracę…

– Jasne. Niech Allach broni, żebyś zrobiła coś, co choć w części przypomina normalne życie.

– Przecież prowadzę normalne życie.

– Pracujesz w sądzie, w biurze, w terenie, a potem śpisz. No tak, jeszcze uprawiasz ten swój okropny sport.

– Wcale nie jest okropny. Pływanie dobrze mi robi. – Stale trenowała, żeby wziąć udział w takim czy innym wyścigu. Ani razu nie udało jej się zająć pierwszego miejsca, jednak zawsze dopływała do mety.

Tarikowi, dla którego wyczynem sportowym były biegi do windy, pływanie na długie dystanse wydawało się ogromnie niebezpieczne.

– Taplanie się w lodowatej wodzie to szaleństwo. Potrzeba ci rozrywki, Kwiatuszku. Poza pracą powinnaś mieć jakieś życie. Nie myśl, że nie wiem, czemu nie chcesz się trochę otworzyć. Boisz się, że gdybyś zaczęła się dobrze bawić, zakłóciłoby to twoją pokutę.

– Nie masz pojęcia, na czym polega pokuta.

– Poczucie winy nie jest wyłączną domeną chrześcijan. Czujesz się winna wobec dzieci, więc odmawiasz sobie wszelkich przyjemności. To bardzo proste, kłopot w tym, że na nic się nie zdaje. Nie ma żadnego znaczenia, czy w sądzie oskarżasz terrorystów, czy w sezonie turystycznym jeździsz wzdłuż Hogeweg.

– Zgadza się. Tak czy inaczej jestem oddzielona od dzieci.

– A oto co dajesz swoim dzieciom: matkę, której zależy na tym, żeby ich świat stał się lepszy. Uważasz, że wolałyby, abyś woziła je na treningi piłki nożnej lub jeździła do sklepu?

– Czasami pewnie tak. – Wiedziała, że takie rozważania są jałowe, lecz nie przestawała się zastanawiać, czy sprawy z Daisy nie ułożyłyby się inaczej, gdyby poświęciła jej więcej czasu.

– Moja kochana mama była koło mnie każdego dnia i sama widzisz, co z tego wynikło…

– Zrównoważony człowiek.

– Wyrzutek. Heretyk. – Mówił to żartobliwie, ale wyczuwała jego ból, niby inny niż ten, który jej dokuczał, a jednak w jakiś sposób znajomy.

– Przestań. – Tarik, podobnie jak ona, skoncentrował się na pracy. Próbując uciec od tego człowieka, którym w rzeczywistości był, swoje życie związał z sądem. „To wszystko, co mam – powtarzał jej często. – I na szczęście to również wszystko, czego pragnę”.

Sophie nie mogłaby powiedzieć tego samego, więc się nie odezwała. Widząc, że zbliżają się coraz bardziej do premiera i królowej, chrząknęła, by zwrócić uwagę Tarika. Pełna uroku królowa Holandii niczym ukochana ciocia do każdego z obecnych odnosiła się tak, jakby w tym momencie był najważniejszą osobą na świecie.

– Dziękuję za pańską służbę – mówiła cicho, gdy przechodzili przed nią kolejni dygnitarze.

Jestem ważną osobistością, pomyślała Sophie. No i proszę!

Kiedy została przedstawiona, złożyła ceremonialny dyg, który ćwiczyła od wielu dni, a zwróciwszy się do królowej, tytułowała ją Uwe Majesteit. Wszystko wyglądało bardzo poważnie i było zgodne z etykietą, i nikt nie podejrzewałby nawet, jak bardzo cieszy się ta mała dziewczynka, którą była w głębi duszy. Spotkała się z królową, najprawdziwszą królową.

Królowa Beatrycze także była prawnikiem. Mogłyby z sobą porozmawiać jak koleżanki, poplotkować.

Potrafiła wyobrazić sobie taką rozmowę: „Widziałaś ostatni film z George’em Clooneyem? Podobają mi się twoje kolczyki. Z którego muzeum je wzięłaś? Jak to jest, gdy lotnisku nadają twoje imię? Opowiedz mi o swojej rodzinie. Jak ty to robisz, że wszystko ci się udaje?”.

Tak, to było zasadnicze pytanie, które zawsze chciała zadać innej pracującej kobiecie. No nie! Przyszli tu, żeby być świadkami odrodzenia narodu, a tymczasem zajmuje się domowymi problemami. A jednak bardzo chciałaby się dowiedzieć, jak Beatrycze udaje się rządzić krajem, a jednocześnie zachować w nienaruszonym stanie małżeństwo i całą rodzinę.

Niektóre rzeczy, szepnął jej wewnętrzny głos, musisz poświęcić.

Królowa była już wdową, dzieci miała dorosłe. Sophie intrygowało, czy są rzeczy, których żałuje; czy nie wyrzuca sobie, że powinna coś zrobić inaczej, spędzać z dziećmi więcej czasu, częściej kontaktować się z nauczycielami, bardziej ograniczać telewizję, częściej czytać bajki na dobranoc.

Czarnoskórzy wartownicy zaprezentowali flagę ONZ-etu i sztandar królewski, a na koniec bardzo uroczyście rozwinęli flagę Umoi i ustawili ją za podium. Nowo mianowany ambasador, pan Bensouda, zajął miejsce za mikrofonem. Za nim stanęło sześć osób z obsługi. Każda z nich trzymała przed sobą ceremonialny honorowy medal. Pod koniec tego wieczoru jeden z nich miał stać się własnością Sophie.

– Mesdames et messieurs – zaczął ambasador. – Panie i panowie! Witajcie, dostojni goście… – Po powitaniu przeszedł do opowieści o swoim kraju.

Podium i mikrofon zmieniały normalnych ludzi w napuszonych nudziarzy, a Sophie znalazła się w pułapce, stojąc na scenie w tłumie dostojnych gości. Bezmyślnie pozwoliła sobie na wypicie dwóch i pół kieliszka szampana i w efekcie słuchała opowieści o wiekopomnym wydarzeniu, czując wyjątkowy dyskomfort z powodu przepełnionego do granic możliwości pęcherza.

Najwyraźniej nikomu nie było śpieszno, żeby zejść z podium, ona jednak nie mogła już dłużej czekać. Cofnęła się za stojących w rzędzie ludzi i przez boczne drzwi wymknęła się na korytarz.

Kiedy skręciła za róg, natknęła się na dwóch mężczyzn w ciemnych ubraniach. Ramiona mieli mokre od topniejącego śniegu. Zamarła, gdy odwrócili się gwałtownie w jej stronę, i uniosła ręce, pokazując, że ma puste dłonie. Agenci ochrony, pomyślała. Jak zawsze nieufni.

– Przepraszam – mruknęła. – Próbuję znaleźć toaletę.

Podążając za znakami, dotarła do łazienki. Uśmiechnęła się do starszej kobiety o sennej twarzy, która siedziała w przedsionku, czytając plotkarskie pisemko.

Po wyjściu z toalety podeszła do umywalki. Odgłosy dochodzące z jednej z kabin świadczyły o tym, że ktoś się pochorował. Co za idiota mógł się upić podczas takiej uroczystości? – zdziwiła się. Nie miała torebki, więc włosy przygładziła wilgotną dłonią, a makijaż poprawiała papierową chusteczką.

Jakaś dziewczyna wyszła z kabiny. Była to Fatou, która tak pięknie śpiewała na początku wieczoru. Mimo ciemnej skóry wydawała się blada, ale jej oczy nie były zamglone jak po alkoholu czy narkotykach. Fatou oparła dłonie o brzeg umywalki, jej włosy opadły do przodu. Odkręciła kran, opłukała twarz i usta, ale gdy skończyła, wyglądała jeszcze gorzej.

– Wyglądasz na chorą – powiedziała Sophie. – Może trzeba wezwać pomoc?

– Nie, dziękuję. Nie jestem chora, proszę pani. – Dziewczyna położyła dłoń na brzuchu.

Sophie nie była pewna, co ma na to powiedzieć. Fatou z całą pewnością była za młoda na to, by mieć dzieci, jednak w jej wyglądzie było coś znajomego: błysk podniecenia zmieszany z rozpaczą. Sophie bezbłędnie rozpoznała te uczucia, bowiem kiedyś sama przez to przeszła. A również jej córka, Daisy.

– Spodziewasz się dziecka – powiedziała cicho. Fatou wbiła wzrok w podłogę. – Czy ktoś się tobą zaopiekuje?

– Tak. Mieszkam w Lilles u pewnej rodziny. W tych okolicznościach to na pewno dobrze, chociaż moi gospodarze nie będą z tego zadowoleni.

– Będą. Może nie od razu, ale… być może później. – Sophie wiedziała to z własnego doświadczenia. Poczuła ogarniający ją smutek. Ona sama nie pomogła Daisy. Tak jak i jej matki nie było w tych trudnych chwilach przy niej.

Fatou odsunęła się i wygładziła sukienkę. Tradycyjny strój wyglądał na tej młodej dziewczynie naprawdę pięknie.

– Lepiej się czujesz? – upewniła się Sophie.

– Przynajmniej na razie.

Przy wyjściu Sophie położyła dwa euro na talerzyku kobiety z obsługi. Przez okno w holu widać było gęste płatki śniegu jaśniejące w padającym ze środka świetle. Wkrótce cały dziedziniec i ogrody pokryje zimowa szata.

– Jaki on jest w dotyku? – spytała cicho Fatou ponad jej ramieniem.

– Śnieg? – Nagle podjęła decyzję. Zupełnie nie w jej stylu. Wzięła Fatou za rękę i pociągnęła w stronę wyjścia na dziedziniec. – Sama zobaczysz.

Łuk bramy ocieniony przez dwie ciemne kamery ujmował w ramy obraz przeobrażonego świata. Fatou zachłysnęła się z zachwytu, powiedziała coś w ojczystym języku, ale zatrzymała się pod płóciennym dachem. Sophie wyszła na śnieg i uniosła głowę, by poczuć na twarzy miękkie płatki.

– Jest nieszkodliwy – powiedziała. – I znacznie przyjemniejszy niż deszcz.