Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści

Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0372-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści

Dziewięć opowieści opartych na wydarzeniach historycznych towarzyszących drugiej wojnie światowej, takich jak Powstanie Warszawskie, bitwa pod Monte Cassino, rzeź wołyńska. Interesujący jest rozdział zawierający profesjonalne spostrzeżenia i uwagi na temat typów samolotów, którymi latał generał Władysław Sikorski.

Książka utkana jest z rozmów, relacji, autorka sięga także po dokument i inne przekazy. Aleksandra Ziółkowska-Boehm z dużą dozą empatii pokazuje losy swoich bohaterów. Są nimi ludzie o znanych nazwiskach (Krystyna Wańkowiczówna, Zofia Korbońska, Janusz Brochwicz Lewiński „Gryf”, Marek Jaroszewicz, Zdzisław Starostecki), ale także pojedyncze osoby, które wojna naznaczyła na zawsze: zabrała bliskich, zburzyła dom, pozostawiła na emigracji. Polskie losy.

Polecane książki

Leigh Vaughn, celebrytka prowadząca w telewizji autorski program kulinarny, przygotowała na aukcję kosz wykwintnych smakołyków. Zwycięzcę czeka dodatkowa nagroda: kolacja z autorką kompozycji. Nabywca kosza pozostaje anonimowy, lecz nie rezygnuje z randki. Zaprasza Leigh do nadmorskiej wi...
Finałowy tom uwodzicielskiej serii, która łamie wszelkie schematy w miłości. Diana myślała, że zdoła oddzielić uczucia od zasad małżeńskiej gry, które narzucił jej mąż. Teraz już wie, że są rzeczy, których nie można przewidzieć. Nie mogła przypuszczać, że odkryje w sobie zupełnie nową naturę, która ...
W "Między walizkami" znalazł się czas na refleksje o tym, czym jest ruch, podróż i przypatrywanie się światu, ale także na badanie codzienności. Paulina Wilk w felietonach skupia się na drobnych opiłkach. Bohaterami jej tekstów są niepozorne chwile, bezimienni ludzie dostrzeżeni na uli...
– Tutaj – powiedział, naciskając nieco powyżej mojego serca – tutaj masz Dziesięć poniżej zera. I jesteś bliższa śmierci niż ja. Nazywam się Parker. Moje ciało jest oszpecone bliznami, pamiątkami ataku, którego nie pamiętam. I nie chcę pamiętać. Wolę obserwować życie, niż g...
Praca zbiorowa pod redakcją Janusza Kuczyńskiego i Józefa Krakowiaka Bartoszewski, Nowak-Jeziorański, Ścibor-Rylski, Stelmachowski, Gieysztor, Chrzanowski... to tylko niektóre nazwiska autorów tej książki. Powstanie Warszawskie widziane oczami uczestników walk, a także ...
Po awaryjnym lądowaniu Sophie i Gibb znaleźli się na bezludnej wyspie. Szum morza, słońce, odurzający zapach kwiatów… i tylko ich dwoje. Nic dziwnego, że w rajskiej scenerii przychodzą im do głowy bardzo grzeszne myśli. Pokusa, by ulec namiętności, staje się coraz silniejsza…...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Aleksandra Ziółkowska-Boehm

ALEKSANDRA ‌ZIÓŁKOWSKA-BOEHM

Druga bitwa o Monte ‌Cassinoi inne opowieści

Opracowanie ‌graficzne: Janusz Barecki

Redakcja: ‌Agnieszka Dziewulska

Korekta: Dobrosława ‌Pańkowska

Autorzy i źródła fotografii:

Norman Boehm

Jan ‌Bułhak

Wiesław Chrzanowski

Andrzej Kozłowski

Janusz Krasicki

Arkadiusz ‌Szaraniec

Fundacja ‌im. Stefana ‌Korbońskiego

Imperial ‌War ‌Museum

oraz archiwa ‌prywatne: ‌Janusza ‌Brochwicz Lewińskiego, Beaty Chomicz, ‌Wiesława i Haliny Chrzanowskich, ‌Rudolfa Falkowskiego, Marii ‌Kowal, Andrzeja Kozłowskiego, ‌Melchiora Wańkowicza, Zdzisława Starosteckiego, ‌rodziny VanDerKloot, Marka ‌Walickiego, ‌Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm

Copyright © ‌by Aleksandra Ziółkowska-Boehm, 2014 ‌

Copyright © by ‌Wydawnictwo ‌Iskry, Warszawa ‌2014

ISBN 978-83-244-0372-1

Wydawnictwo Iskry ‌

ul. Smolna ‌11, 00-375 Warszawa ‌

Tel./faks ‌(22) 827-94-15 ‌

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. ‌z o.o.

Pamięci mojego Ojca, ‌

Henryka Ziółkowskiego

Dziękuję serdecznie za ‌poświęcony czas rozmówcom, ‌których przywołuję ‌w tej książce. Wdzięczna ‌jestem Wojciechowi Sikorze z Instytutu ‌Literackiego ‌„Kultura” ‌w Maisons-Laffitte za udzielenie zgody ‌na ‌cytowanie korespondencji Jerzego ‌Giedroycia. Dziękuję także dr. ‌Andrzejowi ‌Suchcitzowi i Panu Wojtkowi ‌Delidze za udzielenie ‌zgody na druk ‌listów i dokumentów z Archiwum Polish Institute and Sikorski Museum w Londynie. Andrzejowi Starosteckiemu dziękuję za potwierdzenie zgody jego śp. ojca na wykorzystanie korespondencji, dokumentów i fotografii rodzinnych.

Za cenne fotografie z Powstania Warszawskiego autorstwa Wiesława Chrzanowskiego, także z domowego archiwum, dziękuję Halinie Chrzanowskiej, Marcie Chrzanowskiej-Ławniczak i Dorocie Ławniczak.

Za udostępnienie fotografii z rodzinnych archiwów wdzięczna jestem Marii Kowal, Beacie Chomicz, Andrzejowi Kozłowskiemu i generałowi Januszowi Brochwicz Lewińskiemu „Gryfowi”, a także Bohdanowi Bułhakowi za zgodę na druk zdjęcia Jana Bułhaka.

Imperial War Museum w Londynie dziękuję za udzielenie licencji na druk dwóch fotografii samolotów, którymi latał generał Sikorski. Specjalne podziękowanie należy się także rodzinie VanDerKloot za udostępnienie zdjęcia.

Fotografie w tej książce pochodzą również z archiwum Fundacji im. Stefana Korbońskiego, archiwum Melchiora Wańkowicza i z mojej prywatnej kolekcji. Osobne podziękowania za pomoc przy ich zbieraniu należą się także: Stefanowi Władysiukowi, Januszowi Krasickiemu, Tadeuszowi Mireckiemu, Markowi Walickiemu, Romanowi Rybickiemu, Agnieszce Boguckiej, Mirosławie Pałaszewskiej i Adrianowi Frankowskiemu.

Danucie i Januszowi Krasickim dziękuję za cenne uwagi w trakcie pisania wszystkich dziewięciu opowieści, a mojemu mężowi Normanowi za cierpliwość, wsparcie i zachętę do pracy.

Ostatnie dni Krystyny Wańkowiczówny – opowieść „Gryfa”1

Ziele na kraterze, książka o rodzinie, ukazała się w Nowym Jorku w 1951 roku, miała siedemnaście wydań w Polsce i stała się jedną z najbardziej popularnych książek wielkiego pisarza. Weszła do spisu lektur szkolnych.

Krystyna, ps. „Anna”, córka Zofii i Melchiora Wańkowiczów

Melchior Wańkowicz, przebywając z żoną od 1949 roku w Stanach Zjednoczonych, gdzie osiadła młodsza córka Marta, pisał książkę o tym, co minęło bezpowrotnie, o dzieciństwie swoich córek, ich dojrzewaniu, dorastaniu. O okupacji niemieckiej i o Powstaniu Warszawskim. I o śmierci w szóstym dniu Powstania swojej starszej córki, Krystyny.

Po latach pisał2: „Nie lubię ludzi, którzy nienawidzą jakiegoś narodu. Kiedy w dniach wrześniowych szedłem polem z córką i lotnik niemiecki naleciał i ostrzeliwał bezbronnych pastuszków, córka mi powiedziała: «Niepokoi mnie, że nie umiem nienawidzić Niemców». Wtedy poczułem się wynagrodzony za lata jej wychowania”.

W Zielu na kraterze napisał, że „proces dojrzewania u Krystyny był nad wyraz powolny. W szkole i na uniwersytecie była aspołeczna”3. Dalej wspominał, na podstawie opowiadania matki, jak w czasie okupacji Krystyna się zmieniała. Pewnego dnia powiedziała: „Jak ja mogłam tak żyć! Z tą nauką. Z tym gospodarowaniem! Jaka głupia byłam…

Matka słuchała pokornie. Ognie doszły…

Płomień już teraz szedł – niewstrzymany…”4. W Powstaniu Warszawskim Krystyna ps. „Anna”, córka Zofii i Melchiora Wańkowiczów, była łączniczką porucznika Stanisława Leopolda ps. „Rafał”, dowódcy 1 kompanii w baonie „Parasol”. „Rafał” był bratem ciotecznym kapitana Andrzeja Romockiego ps. „Morro”.

Na własną prośbę przyłączyła się do ponadczterdziestosobowej grupy szturmowej dowodzonej przez „Gryfa”, Janusza Brochwicz Lewińskiego, która osłaniała wycofujące się z Woli oddziały. Walczyli przy zbiegu Żytniej i Młynarskiej. 6 sierpnia 1944 roku zaczęli się wycofywać Żytnią na cmentarz kalwiński. Po odprawie, około godziny 5-6 rano, w siedmioosobowej grupie przeszli przez dziurę w cmentarnym murze i ruszyli ścieżką wzdłuż płotu. Tam zostali ostrzelani z moździerzy.

Fragmenty książki pokazujące poszukiwania przez matkę grobu poległej Krystyny wiosną i latem 1945 roku należą do niezwykle przejmujących i poruszają każdego czytającego. Przywołuję fragment:

„W jednej z okolicznych piwnic znalazła na murze napis: «Żołnierze Parasola». Przechodzący robotnik powiedział, że pochowano tu siedem ciał. Zula mówiła, że słyszała, iż na tej ścieżce pod cmentarzem, którą wycofywał się ubezpieczający oddziałek Krysi, poległo wówczas siedmiu.

Odnaleźli grób zbiorowy i to miejsce w nim, gdzie złożono tych siedmiu.

Skleciła siedem trumien. Zdobyła dwa prześcieradła do owinięcia ciała Krysi. Poznałaby je. W lutym, kiedy zaczynała kopać, był mróz, jeszcze by widziała resztki rysów. Potem już może tylko plisowaną spódniczkę. Ale wiosną ziemia była podmokła, więc pewnie już tylko warkocze… panterkę… krzyżyk od załogi «Śmiałego».

W grobie było sześciu chłopców i dziewczyna. Krysia była jedyną kobietą w oddziale. Więc – już kres. I pewność.

Nachyliła się nad zetlałymi resztkami. Wie nieomylnie – to nie Krysia. To nie jej układ rąk, to nie Krysia (zwłoki zidentyfikowano następnie jako sanitaruszkę Irenę z grupy «Józka», też z «Parasola»)”5.

Ciśnie mi się na myśl pytanie: A może matka nie poznała ciała córki, która w chwili śmierci nie miała już warkoczy, była w mundurze, a nie w plisowanej spódniczce?…

Wańkowicz pod koniec książki pisze, że na Boże Narodzenie 1945 roku przyjechała z Polski jego żona Zofia. Nie widzieli się od września 1939 roku. „Miała ze sobą zawiniątko, w którym była zapasowa koszula i pończochy, futrzana czapka moja, znaleziona w ruinach spalonego domu, i zeznania sanitariuszki i łączniczki Zofii”.

Oto fragment relacji łączniczki „Zofii”:

„Leżeli sznurkiem, jeden za drugim, siedmiu zabitych, od strony Żytniej. Wszyscy mieli rany szyi lub głowy. Pierwszy to był młody piękny chłopak z jasną czupryną, drugi starszy człowiek o grubo ciosanej twarzy (…). Dalej leżała «Anna».

Wsunęłam rękę pod panterkę: serce nie biło.

Oczy miała półzamknięte. Usta rozchylone. Płynęła z nich krew. Już małym strumykiem”6.

Relacja łączniczki „Leny”:

„Szóstego [sierpnia – A.Z.-B.] byłam na cmentarzu kalwińskim z moim punktem sanitarnym pierwszej kompanii «Rafała». Widziałam, jak grupa «Gryfa» przebiegała Żytnią. Wyjrzałam przez furtkę: była cisza, formowali się w dwójki. Widziałam, jak przechodzili dziurę w płocie, śpiewali piosenkę «Parasola»: Pałacyk Michla. Łączniczka «Rafała», «Anna», szła z nimi. Widziałam, że z czegoś się śmieje.

I w tym momencie uderzył pocisk. Padło wielu. «Anna» była najbliżej. Podbiegłam, chwyciłam ją za rękę, zawołałam jej prawdziwym imieniem.

– Krystyno! Krystyno!…

Nie odezwała się. Nie było pulsu, nie było oddechu. Już nie żyła.

Przez dwa dni z powodu obstrzału nie można się było zbliżyć do nich. Wreszcie podpełzł «Rafał», «Gryf» i kilku innych, aby ich pochować.

Potem «Rafał» przyniósł mi zegarek «Anny» z wyrytą na nim dedykacją od matki, do oddania rodzinie.

Kiedy zostałam ciężko ranna na Czerniakowie, oddałam zegarek Bożenie, siostrze «Szarego». Bożena zginęła na Powiślu. «Rafał» zginął przed Pałacem Krasińskich, w obronie Starego Miasta. «Gryfa» nie odnaleziono dotąd. Więcej nie wiem”7.

Ta relacja i zdanie: „«Gryfa» nie odnaleziono dotąd” kończą książkę Ziele na kraterze. Potem jest epilog, m.in. List Ojca do Krysi.

Pisarz próbował nawiązać kontakt z „Gryfem”, Januszem Brochwicz Lewińskim. Z końcem 1948 roku Wańkowicz mieszkający z żoną w Anglii (wyjechali do Stanów Zjednoczonych w 1949 roku) napisał list:

„15 listopada 1948

Do Biura Ewidencji Oficerskiej w Witley

Załączając zaadresowaną ofrankowaną pocztówkę, proszę uprzejmie o podanie miejsca pobytu:

Por. Brochwicz Lewiński Janusz

Oficer ten, zdemobilizowany z PKPR w dniu 16 IX 48 jest jedynym świadkiem śmierci mojej córki w powstaniu i informacje jego są niezbędne dla odszukania zwłok.

M. Wańkowicz”.

Jak się później okazało, „Gryf’ był przez wiele lat nieosiągalny.

List Melchiora Wańkowicza z 15 listopada 1948 r. dotyczący poszukiwania „Gryfa”

* * *

Późną jesienią 2010 roku w czasie sześciotygodniowego pobytu w Polsce dowiedziałam się, że „Gryf’ jest w Warszawie. Dzięki Annie Komorowskiej-Sławiec i Agnieszce Boguckiej (łaczyła nas wspólna przyjaźń ze śp. Zofią Korbońską) – spotkałam się z nim.

Generał Janusz Brochwicz Lewiński wiedział, że będziemy rozmawiać o łączniczce „Annie” i był przygotowany. Rozmowa trwała kilka godzin, odbyła się w jego warszawskim mieszkaniu w obecności także Anny Komorowskiej-Sławiec i Agnieszki Boguckiej. Następnie spotkaliśmy się na warszawskim Zamku Królewskim 13 listopada na koncercie w ramach obchodów 200. rocznicy urodzin Chopina. Siedzieliśmy obok siebie. W przerwie zadawałam generałowi dodatkowe pytania, które nasunęły mi się po naszym wcześniejszym spotkaniu. Patrzył jakby filuternie i zwrócił się do mojego męża po angielsku: – Twoja żona wciąż coś notuje… – Często to robi – odpowiedział Norman.

Generał Janusz Brochwicz Lewiński „Gryf”, 2009 r.

To pierwsze spotkanie 9 listopada 2010 roku było poruszające. „Gryf’ wspominał Krysię ze wzruszeniem. Mówił, że wywarła na nim duże wrażenie jako dzielny, prawy człowiek. Był jej dowódcą. Towarzyszył jej w ostatnich dniach życia. Widział ją poległą i on ją pochował. Jej śmierć ciężko przeżył.

Oboje z generałem zdajemy sobie sprawę, że jego relacja stanowi ostatnie ogniwo dotyczące wspomnień o poległej Krysi Wańkowiczównie.

Oto autoryzowana opowieść „Gryfa” zapisana przeze mnie 9 listopada 2010 roku.

List od Janusza Brochwicz Lewińskiego

„– Wcześniej, przed wybuchem Powstania, 10 lipca, przeprowadziłem akcję na aptekę Wendego na Krakowskim Przedmieściu 55, gdzie zdobyliśmy narzędzia chirurgiczne i lekarstwa.

Powstanie zaczęliśmy z odczuciem, że idziemy do walki z okupantem, że «oswobodzimy Ojczyznę». W pierwszych dwóch dniach walki były niewielkie, budowano barykady. Nasz batalion «Parasol», w którym byłem od lutego 1944 roku, składał się z młodzieży akademickiej i licealno-gimnazjalnej, mieli 16-25 lat.

Koncentracja batalionu wyznaczona była w domu starców na Karolkowej. Bedąc na patrolu, 3 sierpnia znalazłem dom na Wolskiej 40. To była solidna willa, którą szumnie nazwaliśmy pałacykiem, zbudowana pod koniec tamtego wieku. Miała mocną żelazną bramę, była dobrym miejscem na zasadzkę. Walka w pałacyku Michla to była największa walka na Woli. Odparliśmy pięć szturmów, w czasie których oddziały dywizji pancernej SS, czołgi niemieckie próbowały zdobyć drogę na barykady na ulicy Wolskiej, aby je rozbić.

Krakowskie Przedmieście 55. Tablica upamiętniająca akcję rekwizycji leków przez żołnierzy „Parasola”.Fot. Janusz Krasicki

Niemcy nie wiedzieli, że siedzę w tym domu. Najpierw wydałem rozkazy, by sprawdzić strychy i piwnice, czy ktoś się nie ukrywa, czy nie było tak zwanych gołębiarzy. Byli oni dobrze wyszkoleni, potrafili siedzieć w ukryciu dwa, trzy dni. Siedzieli i czekali na ofiary.

Ten dom był czysty, nie było gołębiarzy ani materiałów wybuchowych, które często Niemcy wstawiali pod schody albo przy wejściu.

4 sierpnia wieczorem było spokojnie i urządziliśmy małą wieczorynkę. Zaprosiliśmy z sąsiednich oddziałów kilka osób, mieliśmy trochę wina, jedzenia, dziewczęta przygotowały poczęstunek. Było nas około czterdziestu osób, panowała niezwykła atmosfera. Śpiewaliśmy. Wtedy, tam, powstała piosenka:

Pałacyk Michla, Żytnia, Wola,

Bronią jej chłopcy od «Parasola»…

Ziutek Szczepański, utalentowany muzyk i kompozytor, skomponował tę piosenkę. Wtedy o 9-9.30 wieczorem pierwszy raz wszyscy ją zaśpiewaliśmy.

Porucznik Janusz Brochwicz Lewiński „Gryf”

Krystynę Wańkowiczównę poznałem 3 sierpnia po południu. Przyszła z meldunkiem od «Rafała», potem wróciła do niego. Wcześniej «Rafał» po akcji, którą prowadził w Krakowie, był ranny w plecy i szereg dni się ukrywał w Domeczku na Dziennikarskiej, na Żoliborzu, w domu Wańkowiczów. Miał kłopot z niegojącą się raną. Wańkowicz pisze w Zielu na kraterze, że kiedy pokojówka zobaczyła pokrwawione prześcieradła, pytała, co się stało.

Krystyna była też na wieczorynce w pałacyku Michla. Była dobrze zbudowaną dziewczyną z pięknymi, puszystymi, półdługimi ciemnoblond włosami. Miała na sobie bluzkę i plisowaną spódniczkę, i szeroki skórzany pas.

Robiła wrażenie pewnego dystansu, była jakby trochę nieśmiała, skupiona i poważna. Widziałem, że ma notes, w którym coś zapisuje.

Po wieczorynce cztery dziewczęta poszły do łazienki i się przebrały w mundury. Były to mundury zdobyte na Stawkach przez «Zośkę», umundurowały się w ten sposób dwa bataliony, i do nas trafiły. Na prawej ręce nasi żołnierze mieli opaskę powstańczą. Tak że Krysia nie miała już na sobie spódniczki plisowanej, tylko mundur.

W czasie wieczorynki Krystyna poprosiła «Rafała», żeby ją przeniósł do mojego oddziału. Dostała przydział do oświaty, miała prowadzić gospodarstwo kantynowe, w jadalni opiekować się rannymi. Ale ona sobie wybrała zadanie frontowe. Jako łączniczka «Rafała» miała dosyć trudne zadania, musiała przenosić meldunki, ale było to bezpieczniejsze od pracy, którą teraz miała wykonywać, będąc w mojej grupie szturmowej. Krystyna nie musiała być na pierwszej linii. Miała przydział na zaplecze i zapewne nic by się jej nie stało.

Była zdeterminowana, by z nami zostać – i została. Niechętnie się zgodziłem, bo wiedziałem, że nie będzie bezpieczna. Co ją zachęciło?… Może chciała być z nami na pierwszej linii walk, aby mieć materiał do swoich notatek? Jako córka pisarza chciała i postanowiła być świadkiem i wszystko opisać?…

Była to bardzo odważna dziewczyna, bardzo bohaterska. Ona odtąd była zawsze ze mną, we wszystkich pięciu szturmach, które odbyłem, we wszystkich akcjach była ze mną. Mam dziennik bojowy, gdzie jest wymieniona.

To była potworna walka, pięć szturmów. Było wielu zabitych po obu stronach, wielu rannych. Około pięćdziesięciu zabitych Niemców. Wtedy przez radio ściągnęli czołgi, te podjechały trzysta metrów od naszego domu, otworzyły ogień z armat. Był to kaliber 88 mm, każdy czołg oprócz tego miał trzy karabiny maszynowe. Załoga niemiecka to byli żołnierze z bardzo dobrej formacji Hermann Goering, pancerno-spadochronowej dywizji dobrze zaprawionej w walce we Włoszech i w Afryce. Hitler ją przeniósł do Warszawy, by walczyła z nami. To były dobre załogi, mieli radiową łączność z czołgami.

Zofia Wańkowiczowa przed domem na Dziennikarskiej, lipiec 1940 r.

Po piątym szturmie czołgi rozbiły bramę, następnie systematycznie niszczono wszystkie piętra i poddasze. Była potworna strzelanina. Zniszczyliśmy jeden czołg, drugi był uszkodzony, odjechał. Niemcy użyli zasłony ze świec dymnych, by móc z terenu przez nas ostrzelanego ewakuować swoich rannych żołnierzy, którzy leżeli na ulicy. Następnie zaczęli używać większych jednostek pancernych. Nie mieliśmy wiele amunicji. Każdy pocisk był na wagę złota. Koniec amunicji to koniec walki, a ja już prawie nic nie miałem. Dostałem rozkaz od dowódcy batalionu, aby opuścić pałacyk Michla i przenieść się do sąsiednich domów.

Posuwałem się z moimi żołnierzami z grupą szturmową, którą dowodziłem. Znaleźliśmy się na Żytniej. Niemcy byli po jednej stronie, my po drugiej.

Krystyna była ze mną, w obu domach, i na Żytniej.

Kamień upamiętniający powstańcze walki w obronie pałacyku Michla przy ul. Wolskiej 40.Fot. Arkadiusz Szaraniec

Przez kolejne domy szliśmy w kierunku barykady na Wolskiej, która była uszkodzona, ale wciąż trwała. Była solidna i mocna, zbudowana z tramwajów i starych samochodów, wokół leżały płyty chodnikowe, worki z piaskiem i mnóstwo beczek. Ale Niemcy mieli działa – kaliber 150 mm, jeden pocisk wystarczył, by cały tramwaj rozerwać.

Była to bardzo trudna walka. 6 sierpnia około siódmej, ósmej rano zniszczyliśmy jeden czołg i zabiliśmy około dwudziestu żołnierzy niemieckiej piechoty.

Wcześniej, w nocy, był spokój. Dom, gdzie kryłem się z około dwudziestoma moimi żołnierzami, to był budynek na rogu Żytniej i Młynarskiej. Miał okna wychodzące na cmentarz. Budynek był częściowo zburzony, można było do niego wchodzić po drabinie. Klatka schodowa powoli się tliła. (Teraz tego domu nie ma).

Pamiętam dobrze tę noc z 5 na 6 sierpnia. Wiał zimny powiew z cmentarza. W moim niewielkim pokoju były krzesła i foteliki. Krysia była bardzo zmęczona, powiedziałem, żeby usiadła na foteliku i odpoczęła. Przykryła nogi narzutą i zaczęła rozmowę. Wcześniej nie było okazji do dłuższych rozmów.

Mówiła o «Rafale», o tym, jak go ukrywała w Domeczku, o swoim domu, o rodzicach. Powiedziała mi na przykład, że tuż przed Powstaniem obcięła warkocze. Mówiła też, że się trochę bała… Rozmawialiśmy chyba dwie, trzy godziny. Byłem naszą rozmową zaniepokojony, poczułem się odpowiedzialny za jej życie. Widziałem, że wciąż coś zapisuje w swoim notatniku.

Około 2-3 w nocy przyszła łączniczka od «Jeremiego» (Jerzego Eugeniusza Zborowskiego), który był zastępcą dowódcy batalionu. Dała mi rozkaz na piśmie, bym się wycofał. Niebawem przyszedł drugi rozkaz. Wtedy posłałem ludzi – aby szli na pobliski cmentarz ewangelicki. Nie chciałem, ale był rozkaz.

Poszło sześciu chłopców i Krystyna z nimi. Sama się zgłosiła. Życzyłem, by spokojnie dostali się na cmentarz i czekali na nas gdzieś w zaroślach.

Wychodzili tylnym wyjściem. Była 4-5 rano. Podała mi rękę na pożegnanie, śmiała się. Śpiewali Pałacyk Michla, Żytnia, Wola…

Pół godziny później zginęli.

Co się stało?…

Obserwator niemieckiej artylerii siedział w kryjówce z lornetką, zobaczył moich siedmiu ludzi. Był około pięciuset metrów od baterii, drogą radiową podał informację do obsługi granatników. W wyniku tego odpowiedziała bateria granatników z ciężką bronią 81 mm. To była seria z moździerzy – pociski padały: 1-2-3-4-5-6…

Wszyscy razem, cała siódemka, zginęli od tych pocisków. To się działo pięćdziesiąt metrów ode mnie.

Podczołgaliśmy się z «Rafałem». Zobaczyłem porozrywane w kawałki ciała. Wiedziałem, że tam musi być też Krystyna, rozglądałem się.

Miała poszarpaną lewą rękę, na drugiej był zegarek. «Rafał» go zdjął, był wygrawerowany. Miała ranę koło gardła i na piersi. Zdjąłem swoją panterkę i nakryłem ją.

Śmierć Krysi odczułem bardzo głęboko. Widziałem umierających moich żołnierzy, łączniczki, sanitariuszki, ale śmierć Krystyny szczególnie mnie dotknęła.

Było siedmiu poległych, razem z Krysią, należało ich pochować. Teren był trudny, wkoło płyty. Na godzinę czy półtorej ustała strzelanina. Wtedy ich pochowałem, był ze mną «Rafał». Wykopaliśmy płytki grób, może czterdzieści centymetrów, taki długi jak rynna. Pochowaliśmy ich razem, Krysię i jej sześciu kolegów. Przykryliśmy ten prowizoryczny grób deskami, cegłami, czym się dało. Dwa kawałki drewna związaliśmy sznurkiem i taki krzyż umieściliśmy na wierzchu.

Walki trwały. Dwa dni później, 8 sierpnia, strzelali na cmentarzu i mnie postrzelili w szczękę. Tylko poruszenie ciała sprawiło, że kula wyszła bokiem, a nie z tyłu głowy. Zabrano mnie do szpitala Jana Bożego, miałem strzaskaną połowę twarzy, traciłem przytomność.

«Rafał» przychodził, płakał, patrząc na mnie. Mówił też: – Co ja powiem pani Wańkowiczowej?… Jak ja jej powiem, że jej córka nie żyje?.”.

Wojskowy cmentarz na Powązkach.Rocznica Powstania Warszawskiego – 1 sierpnia 2007 r.Gen. Janusz Brochwicz Lewiński i Agnieszka Bogucka, prezes warszawskiego oddziału Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”

* * *

Nic nie zdążył powiedzieć Zofii Wańkowiczowej. „Rafał”, czyli Stanisław Leopold, poległ dwudziestego piątego dnia Powstania w obronie Starego Miasta – w rejonie Reduty Banku Polskiego, przy Bielańskiej 2.

Dowódca Krystyny Wańkowicz, sierżant podchorąży „Gryf’, Janusz Brochwicz Lewiński rozkazem z 13 sierpnia odznaczony Virtuti Militari i awansowany do stopnia podporucznika, jakiś czas przebywał w szpitalu Jana Bożego. Miał ropiejącą szczękę i spalony język. Potem znalazł się w prowizorycznym szpitalu na Freta, skąd został przeprowadzony kanałami. Trwało to dwadzieścia godzin. Pamięta krzyki, biegające szczury, w niektórych miejscach musieli się czołgać, w innych trzeba było odciągać na boki zalegające trupy. Mówi, że życie zawdzięcza żołnierzom i sanitariuszce, którzy go prowadzili. Nie zna ich pseudonimów ani nazwisk.

We wrześniu umieszczono go w szpitalu na Marszałkowskiej 111, gdzie przebywał do końca Powstania. Kolejno był w obozie przejściowym Lamsdorf (Łambinowice) i potem w jenieckim w Murnau. Po wyzwoleniu obozu przez Amerykanów okres od kwietnia 1945 roku do lutego 1946 spędził w szpitalu w Szkocji, niedaleko Edynburga. Przeszedł szereg skomplikowanych operacji przeszczepiania kości. Po wyleczeniu kontynuował służbę w 1 Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej u generała Stanisława Franciszka Sosabowskiego. W październiku 1947 roku został przyjęty do 3 Pułku Królewskiego Huzarów. Pracował jako agent wywiadu brytyjskiego, działając między innymi w Palestynie i Sudanie. Po zakończeniu służby w regularnej armii był przez piętnaście lat kwatermistrzem i oficerem administracyjnym w jednej z angielskich szkół wojskowo-cywilnych na terenie Niemiec. Od 2004 roku „Gryf” mieszka w Polsce.

W lipcu 2007 roku został honorowym obywatelem Warszawy. 24 kwietnia 2008 roku prezydent Lech Kaczyński awansował Janusza Brochwicz Lewińskiego do stopnia generała brygady. 17 czerwca 2009 roku został włączony do Kapituły Orderu Wojennego Virtuti Militari.

Dedykacja „Gryfa” dla autorki

„Filmy przenosiłem pod czapką na głowie”. Fotograf Powstania Warszawskiego – Wiesław Chrzanowski

Do książki Kaja od Radosława, czyli historia Hubalowego krzyża potrzebowałam fotografii pokazujących Powstanie Warszawskie. Cezaria Iljin Szymańska, pseudonim „Kaja”, podała mi kontakt do swojego przyjaciela, mówiąc, że będę miała „najpiękniejsze zdjęcia z Powstania”, że zrobił ich około stu pięćdziesięciu. Pokazała mi znaczek pocztowy przedstawiający żołnierza na pozycji w ruinach cerkwi na Podwalu, wyjaśniając, że jest na nim Jurek Sikorski, pseudonim „Sikston”, z kompanii „Anna”. Autorem fotografii był właśnie Wiesław Chrzanowski. Poczta Polska wydała dwa znaczki z jego zdjęciami. Drugi to fotografia z połowy sierpnia 1944 roku pokazująca stanowisko strzeleckie przy placu Zamkowym, między Piwną i Ślepą: plutonowy podchorąży Jerzy Sikorski strzela z błyskawicy z lewego ramienia, obok niego kapral Jerzy Łyczkowski.

Na fotografie Wiesława Chrzanowskiego zwróciłam uwagę już wcześniej. Mój ojciec miał w swoich zbiorach numer „Stolicy” z 1 sierpnia 1957 roku. Poświęcony był Powstaniu Warszawskiemu w 13. rocznicę jego wybuchu i zawierał kilkanaście fotografii Wiesława Chrzanowskiego. Inni autorzy zdjęć to: Eugeniusz Lokajski, Stanisław Sommer, Zbigniew Brym, Wincenty Szober, Irena Skotnicka, Jerzy Świderski, E. Świderski, PSW „Majer”, PSW „Joachim”, PSW „Małgorzata”, Elżbieta Łaniewska.

Okładka „Stolicy” z 1 sierpnia 1957 r.

Wiesław Chrzanowski jest jednym z autorów fotografii zamieszczonych w albumie, który wydało Muzeum Powstania Warszawskiego, pod tytułem Rozpoznaj Warszawę 39-45. Nieznane fotografie ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego1. Zdjęcia dotyczą nie tylko Powstania, lecz wojennej Warszawy w ogóle. Ich autorstwo przypisuje się czterdziestu dwóm fotografom, spośród których jedynie kilku miało edukację fotograficzną2. Są tam także zamieszczone pojedyncze fotografie niemieckiego żołnierza Hansa Joachima Goerkego oraz amerykańskiego dziennikarza Juliana Bryana. Album pokazuje ponad dwieście zdjęć, które oprócz wartości dokumentalnych niosą wielki ładunek emocjonalny. Powstańcy na fotografiach walczą, odpoczywają, chowają poległych. Czasem patrzą w obiektyw, jak na przykład bojownicy wychodzący z miasta do niewoli. Ich spojrzenie porusza.

W 2005 roku odwiedziliśmy z Normanem Halinę i Wiesława Chrzanowskich. Mieszkali na Woli przy ulicy Żytniej – znanej z piosenki Powstania Warszawskiego Pałacyk Michla, Żytnia, Wola. Gospodarz, wysoki i trzymający się prosto, na zdjęciach z młodości wyglądał jak znany pokoleniu sprzed wojny przystojny gwiazdor filmu niemego Rudolf Valentino.

Pokazywał nam fotografie z Powstania – wszystkie były niezwykłe. Moją uwagę szczególnie zwrócił uchwycony obraz przekopu przez Aleje Jerozolimskie, łączącego Śródmieście Północne z Południowym. Inna fotografia: ulica Wilcza, na pierwszym planie skrzyżowanie z Marszałkowską zabarykadowane przewróconym tramwajem i płytami chodnikowymi. Kolejna to fotografia powstańców zbierających do worków jęczmień na „zupę pluj” w magazynach browaru Haberbusch & Schiele.

Jeszcze inna – odpoczywające sanitariuszki kompani „Anna” – „Jola” i „Wanda”, za którymi stoi tyłem mały chłopiec3. Patrzyliśmy na przejmujące obrazy, fotografię pokazującą, co zostało z czynszowej kamienicy i przyległego lokalu popularnej kawiarni „U Aktorek” przy ulicy Mazowieckiej, czy akcję odgruzowania zawalonej oficyny domu przy Wilczej 32 w poszukiwaniu ofiar. Pogrzeb kapitana „Harnasia” (Mariana Krawczyka), poległego 4 września na Świętokrzyskiej. Podwórko domu przy ulicy Mazowieckiej 4. Płonące Stare Miasto. Widok z dachu domu przy ulicy Kilińskiego 5 w kierunku ulicy Freta. Wśród dymów widać wieże kościoła świętego Jacka.

Barykada wewnętrzna na ulicy Wilczej wzdłuż Kruczej, widok w kierunku Alej Ujazdowskich.Fot. Wiesław Chrzanowski

Barykada na ulicy Wilczej przy Marszałkowskiej; widok w kierunku zachodnim z okna domu przy Wilczej 29, w którym przebywała część lżej rannych, ewakuowanych ze Śródmieścia-Północ.Fot. Wiesław Chrzanowski

Odpoczynek. Danuta Magreczyńska „Jola” i Wanda Bagniewska „Wanda” – sanitariuszki kompanii „Anna”, 25 m od „bramki”.Fot. Wiesław Chrzanowski

Fotografie Wiesława Chrzanowskiego obrazują chronologicznie walkę jednego batalionu, zwłaszcza kompanii „Anna”, od początku do dnia kapitulacji. Pokazują ruiny, różne ujęcia tragicznych wydarzeń tamtego czasu, na przykład ewakuację ulicami zniszczonego miasta, a także portrety kolegów, w walce i podczas odpoczynku.

Byłam pod dużym wrażeniem jego opowieści i pokazanych fotografii. Powiedziałam, że chciałabym o nim napisać. Ucieszył się. Kończyłam inną książkę, podtrzymywaliśmy kontakt, dwa razy do roku przylatywałam do Polski. Pan Wiesław z żoną Haliną złożyli mi wizytę w warszawskim mieszkaniu. Przyniósł ze sobą publikację Bataliony AK „Gustaw” – „Harnaś” w Powstaniu Warszawskim w fotografii Wiesława Chrzanowskiego4 i podarował mi kopię zamieszczonego w niej swojego życiorysu. Pozwolił mi na cytowanie z tej autoryzowanej i dopracowanej przez niego biografii, z której bardzo się cieszył. Jest to zapis rozmów prowadzonych od listopada 1999 roku do maja 2000 roku przez dwie uczennice: Marię Galas i Agnieszkę Groblę ze Szkoły Podstawowej nr 279 w Warszawie im. Batalionów AK „Gustaw” i „Harnaś”. Powiedział, że szkoła ta jest mu szczególnie bliska, utrzymuje z nią stały serdeczny kontakt. W kwietniu 1996 roku zaczął tam przekazywać swoje pamiątki, ufundował sztandar.

Odpoczynek wojownika. Plutonowy podchorąży Jerzy Sikorski „Sixton” w pierwszych promieniach słońca po nocy na Podwalu.Fot. Wiesław Chrzanowski

Zrobiłam notatki z naszej rozmowy, między innymi wypytywałam go o aparaty fotograficzne, których używał. Umawialiśmy się na cykl spotkań. Następnym razem, kiedy zadzwoniłam, pani Halina powiedziała: – Z Wiesławem nie jest dobrze, traci pamięć i ten stan pogarsza się gwałtownie… – Po pół roku powiedziała mi, że już nawet nie pamiętał, co się wydarzyło 1 sierpnia 1944 roku.

W kwietniu 2011 roku doszła do mnie wiadomość o jego śmierci. Czytałam w nekrologu:

„W dniu 24 kwietnia 2011 roku w wieku 91 lat zmarł po ciężkiej chorobie

śp. docent dr inż. Wiesław Chrzanowski

Powstaniec warszawski, porucznik Armii Krajowej ps. „Wiesław” i „1083”, dowódca 2 Plut. Komp. „Anna” batalionu AK „Gustaw-Harnaś”, odznaczony Krzyżem Oficerskim OOP i Krzyżem Walecznych, ppłk Wojska Polskiego w stanie spoczynku, autor licznych fotografii z czasów walk powstańczych na Starówce i w Śródmieściu oraz w obozach jenieckich. Wieloletni pracownik Instytutu Mechaniki Precyzyjnej w Warszawie oraz Politechniki Warszawskiej.

Nabożeństwo żałobne odbędzie się w dniu 5 maja 2011 roku o godzinie 12.30 w kościele pw. MB Częstochowskiej na Bródnie (murowany), po którym nastąpi odprowadzenie do grobu rodzinnego na miejscowym cmentarzu.

O czym zawiadamia pogrążona w smutku

Rodzina”.

Było mi żal, że nie zdążyliśmy porozmawiać dłużej, opracować dużej opowieści. Odtwarzam z notatek to, co zapisałam, korzystam z materiałów, które mi podarował. Zapoznałam się również z prezentowanym w Internecie zapisem rozmowy, którą 10 czerwca 2005 roku przeprowadził Tomasz Seweryn dla potrzeb archiwum Muzeum Powstania Warszawskiego5.

Ludzie czasami mylą go z noszącym to samo imię i nazwisko Wiesławem Chrzanowskim – posłem i marszałkiem Sejmu6, który też był partyzantem w Powstaniu Warszawskim, ale nie on jest autorem wstrząsających zdjęć z tamtego czasu.

Zgruzowany teren pomiędzy Królewską i Kredytową był również kontrolowany przez wydzielony pluton kompanii „Anna”. Henryk Ożarek, Tadeusz Przybyłowski.Fot. Wiesław Chrzanowski

Na kwaterze, w sali posiedzeń włoskiego towarzystwa ubezpieczeniowego „Patria”. Rozmyślania nawet przy kominku nie były wesołe – jutro do niewoli?Fot. Wiesław Chrzanowski

Wiesław Chrzanowski herbu „Nowina” urodził się 4 grudnia 1920 roku w Sosnowcu. Pamięta wczesne dzieciństwo w domu przy ulicy Piłsudskiego 14 z dużym ogrodem z drzewami owocowymi, agrestem, porzeczkami i warzywami. Miał starsze rodzeństwo: siostrę Hannę7 i brata Jerzego8. Gdy skończył siedem lat, rodzice Teodor i Zofia podjęli decyzję o przeprowadzce do Sopotu, który leżał na terenie Wolnego Miasta Gdańska. Ojciec pracował w Stoczni Gdańskiej, Wiesław chodził do szkoły powszechnej w Gdańsku, dojeżdżając z Sopotu – jak wspomina – szkolnym jednowagonowym pociągiem z silnikiem spalinowym. Trzy lata później, jesienią 1930 roku, cała rodzina przeniosła się do Warszawy i zamieszkała w Alejach Ujazdowskich. Wiesław chodził do ośmioletniego gimnazjum imienia Joachima Lelewela przy ulicy Złotej 53. Od trzeciej klasy należał do 5 Warszawskiej Drużny Harcerskiej. Lubił sport: narty, pływanie, skakanie do wody z trampoliny i z wieży. W szkole uczono też wojskowości. W siódmej klasie, na koniec roku szkolnego, wyjechał z kolegami na obóz do Lidzbarku, gdzie odbyły się zawody sportowe. W rzucie dyskiem uzyskał pierwsze miejsce i otrzymał dyplom. Wspomina, że po zdaniu matury (20 maja 1938 roku) wydawało się jemu i jego kolegom, iż świat stoi przed nimi otworem. Kilka tygodni grał w tenisa, potem przyszły wakacje. Maturzyści szli do wojska, a ponieważ maturę nazywano w wojsku „cenzusem”, trafił do Szkoły Podchorążych Rezerwy Saperów w Modlinie, niedaleko od Warszawy. Drużyna saperska liczyła tylko dwunastu żołnierzy, przyszłych podchorążych. (Wyjaśniał: – Chociaż jeszcze nie byliśmy podchorążymi, mówiliśmy „z cenzusem”: „Szeregowy z cenzusem melduje…”). W kampanii wrześniowej walczył w obronie twierdzy modlińskiej.

Wspominał po latach9:

„1 września. Samoloty nad Modlinem. Tak jak w Warszawie i pewnie gdzie indziej sądzono, że to są manewry lotnicze, ale jak zaczęły spadać na Modlin bomby, to sprawa była jasna, tym bardziej że od dłuższego czasu przygotowywano się do wybuchu wojny, drugiej wojny światowej (…).

Front północny polski spod Mławy cofnął się pod naciskiem Niemców z Prus Wschodnich. W Modlinie zaczęło brakować żywności, te oddziały to było trzy, cztery tysiące ludzi. Zdecydowano ewakuować część załogi Modlina i wśród nich znalazł się nasz batalion silnikowy saperów. Szliśmy do Sarn, małego miasta blisko granicy z Sowietami. A niemieckie samoloty, sztukasy, nadlatywały nad główną szosę, która prowadziła na wschód od Warszawy, i strzelały z karabinów maszynowych do tłumu, który całkowicie zagęszczał szosy. A wśród tego zagęszczenia trafiały się samochody, które nie mogły jechać, bo ludzie zagradzali drogę. A poza tym często samochód stał, bo skończyła się benzyna. Słysząc zbliżający się warkot samolotów, ludzie rozpraszali się na boki, na łąki i tak dalej, ale oni też tłukli po bokach. Nasze dowództwo postanowiło, że w dzień spaliśmy schowani w lasach, a maszerowało się w nocy. Ale w dzień to nie było spanie, bo ciągle huki, rozmowy. Raz zdarzyło mi się, że byłem wymęczony, niewyspany, dwóch kolegów wzięło mnie pod pachy, a ja szedłem po szosie i zasnąłem, i spałem, idąc, przez jakieś osiem, dziesięć minut, obudziłem się oczywiście, ale wpadłem w stan senny, zasnąłem. I maszerowaliśmy tak, jak to się zawsze robi, godzina marszu, dziesięć minut odpoczynku, znowu druga godzina marszu, dziesięć minut, a za trzecim razem pół godziny odpoczynku. Blisko już Sarn, nagle, ledwie ruszyliśmy, dowództwo batalionu zatrzymało cały batalion wzdłuż podrzędnej szosy, nieszerokiej, w tył zwrot i wróciliśmy do pierwszej wioski.

Powiedziano nam, że Sowieci uderzyli na Polskę 17 września. Czyli uderzenie w plecy. W tej sytuacji nie było żadnych szans, z jednej strony Niemcy, z drugiej strony armia sowiecka”.

Wiesław Chrzanowski od 1940 roku należał do podziemnej Narodowej Organizacji Wojskowej (w listopadzie 1942 roku weszła w skład AK). Podczas okupacji prowadził szkolenia w konspiracyjnej Szkole Podchorążych, studiował w dwuletniej Państwowej Szkole Technicznej na Politechnice Warszawskiej (równolegle realizując program przedwojennej Politechniki na tajnych kompletach).

Zakochał się w Hannie Dragatównie, „o urodzie znad hawajskiej zatoki Waikiki”. Zachował jej fotografię, na odwrocie zadedykowaną: „Pamiętaj o mnie, drogi Wiesiu – Hanka. Warszawa, 25 grudnia 1938”.

Dwudziestoletnią Hankę zamordowano w Auschwitz w 1941 roku.

Halina Chrzanowska

Koleżanką z gimnazjum imienia Juliusza Słowackiego w Warszawie była Halina Borczykówna zwana Dziusią. Jej narzeczonym był Jerzy Wojno, podchorąży broni pancernej. 18 września 1939 roku został ciężko raniony w czołgu, broniąc Warszawy w rejonie Woli. Zmarł w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności.

Wiesław i Halina zaprzyjaźnili się i spędzali razem czas. Zbliżyło ich także nieszczęście straty ukochanych. On odwiedzał ją w domu na placu Narutowicza, Dziusia poznawała rodzinę Chrzanowskich w domu na Wilczej.

Zaręczyny odbyły się 4 grudnia 1942 roku. Wiesław podarował jej pierścionek swojej babki Jadwigi Różyckiej. Ona mu ofiarowała srebrną papierośnicę z wygrawerowaną dedykacją.

Rzeczywistość wkoło była trudna. Wiesław dwukrotnie uniknął łapanki ulicznej. Na całe życie zapamiętał różne dramatyczne obrazy… Na przykład, gdy w dniu imienin swojej matki Zofii, 15 maja 1943 roku, sfotografował pożar getta z okna mieszkania na czwartym piętrze ponad placem Trzech Krzyży.

1 SIERPNIA 1944 ROKU

Pamięta dobrze, że o dziewiątej rano przyszedł do niego łącznik z poleceniem, żeby był o godzinie 11.30 w mieszkaniu na ulicy Żurawiej 27 m. 5. Miała się od być odprawa dowódców kompanii batalionu „Gustaw”. Wiesław Chrzanowski został wyznaczony na dowódcę plutonu miotaczy ognia.

Wziął ze sobą rower i jedzenie. Do godziny „W” o piątej po południu chciał jeszcze wiele załatwić. Spotkał się z Dziusią, która przyjechała na Wilczą. Pocieszali matkę, że Powstanie potrwa krótko. Byli pełni zapału i wiary. Pożegnali się. Nie wiedzieli, że zobaczą się dopiero po prawie czterech latach.

Porucznik Wiesław Chrzanowski na balkonie domu przy Wilczej 16.Fot. Wiesław Chrzanowski

Jak wspomina, zamówienie na pięć miotaczy nie zostało zrealizowane. Przez sześć dni pełnił funkcję oficera łącznikowego dowódcy batalionu. Na Starym Mieście był zastępcą, a następnie dowódcą 2 plutonu kompaniii „Anna” baonu „Gustaw”. Aż do końca Powstania. Otrzymał legitymację AK i opaskę na rękaw. Początkowo żołnierze nosili je na lewym ramieniu, ale ponieważ niektóre jednostki niemieckie też miały opaski na lewym, był nakaz noszenia na prawym.

Batalion kwaterował dwa dni w pałacu Raczyńskich, a później kolejno w domach na całej długości ulicy Kilińskiego. Po opuszczeniu Starego Miasta, 5 września, gdy Chrzanowski szedł ulicą Czackiego w kierunku Świętokrzyskiej, został ranny w prawą nogę. Leżał dwie doby u siostry Hanny w mieszkaniu na Wilczej. Gdy poczuł się lepiej, dołączył do swojej kompanii10.

Sześćdziesiąt trzy dni walk zakończyły się kapitulacją.

Po latach napisał11, że doszedł do wniosku, iż życie ludzkie o „znośnym poziomie startu” zależy od dwóch czynników: sytuacji geopolitycznej i zwykłego przypadku. Przytoczył kilka sytuacji z czasu Powstania, w których uczestniczył:

„Z miejsca koncentracji przy ulicy Senatorskiej następnego dnia poszedłem do punktu informacji w podwórzu domu numer 13 przy ulicy Leszno (dziś aleja Solidarności 93). Po drugiej stronie ulicy był kościół protestancki ze strzelistą wieżą ozdobioną rzeźbami podobnymi do liści. 4 sierpnia stałem na ulicy przed bramą, był wieczór. Nagle spostrzegłem błysk odpalonego zapalnika pocisku artyleryjskiego, którego odłamki nie tknęły mnie, lecz zabiły i raniły wielu mieszkańców tego dużego domu, modlących się pod kapliczką zbudowaną na podwórzu, dziesięć metrów za moimi plecami.

* * *

13 sierpnia w pokoju na parterze prawej oficyny (Kilińskiego 3) prostopadłej do ulicy leżał na łóżku w ciemnogranatowym pokrwawionym garniturze (ranny w ataku na szkołę przy ulicy Żelaznej róg Leszna) dowódca batalionu Ludwik Gawrych «Gustaw». Było gorąco. Po tych krwawych plamach chodziły muchy. Wpadł jakiś chłopak i zameldował, że nasi zdobyli czołg i że stoi on na ulicy między domami numer 1 i 3 na Kilińskiego. Ja siedziałem na podłodze, a dwóch kolegów wybiegło zobaczyć to «dziwo». Ludwik powiedział do mnie: – Jesteś saperem, sprawdź ten czołg… Podniosłem się i natychmiast podmuch detonacji rzucił mnie na ścianę. Brakowało więc dziesięciu sekund, a byłbym przy tak zwanym czołgu. W rzeczywistości był to opancerzony stawiacz ciężkich (362 kg) ładunków trotylu głównie do niszczenia bunkrów, kierowany przez człowieka.

Powrót z patrolu z rejonu Kredytowej: Wiesław Chrzanowski, Kazimierz Dąb (zasłonięty), Tadeusz Przybyłowski.Fot. Wiesław Chrzanowski

Wylot ulicy Kilińskiego na Podwale. Pluton kompanii „Anna” w drodze na stanowisko przy placu Zamkowym. Ze względu na ostrzał Podwala od strony placu (z prawej) droga wiodła w lewo Podwalem, Szerokim Dunajem, Rycerską i Ślepą. Z prawej strony, przy walącym się domu – część czołgu-pułapki.Fot. Wiesław Chrzanowski

Barbara Potempska, żona podporucznika «Sławka», stała z koleżanką przy domu numer 1. Rzuciło ją twarzą o ziemię, zdarło z niej prawie całe ubranie, zostały tylko pantofle i pasek do podwiązek. W jej prawym policzku utkwiły trzy odłamki, których nigdy jej nie usunięto. Koleżanka znikła, nie pozostało po niej nic. Widziałem jednak postać rzuconą na wysokość pierwszego piętra i przyklejoną do muru Pałacu Raczyńskich. Na Rynku znaleziono kilka głów. Tych dwóch, co przede mną wybiegli od «Gustawa», też już nie widziałem. Ściany frontowe na pierwszym i drugim piętrze domów numer 1 i 3 zostały wciśnięte do środka. Właścicielka rozpaczała, ale ucieszyła ją poduszka leżąca na gruzach, chciała ją podnieść. Powiedziałem do niej, żeby to zostawiła, bo to nie jest poduszka. Ona dotknęła tego i zemdlała. Był to goły, niekrwawiący brzuch równo odcięty przy pachwinach i żebrach. Na parapecie okna stała odcięta stopa, a na resztkach ramy okiennej wisiały wnętrzności jak firanka…

* * *

Co potrafi zrobić gorący podmuch, to widziałem w szpitalu w Pałacu Raczyńskich przy Długiej 7. Odwiedzałem umierającego kolegę, gdy wprowadzono grupę pięciu osób. Włosy mieli nabite ziemią i wyprostowane jak druty, z palców zwisały naskórki. To zrobiła «krowa» – pocisk granatnika salwowego, odmiany podmuchowej. Gorąco i potężne ciśnienie w zamkniętym pomieszczeniu gdzieś na Rynku dało taki skutek.

* * *

16 sierpnia, a więc trzy dni po wybuchu na Kilińskiego, rejonu Piwna-Podwale bronił nasz 2 pluton. Przybiegł do mnie jeden z naszych i zameldował, że w naroże barykady i kamienicy (strona parzysta) Niemcy podsunęli «Goliata». «Goliat» różnił się tym od poprzedniego pojazdu, że nie był kierowany przez człowieka, ale kablem lub radiem. Rozkazałem wycofać wszystkich z obu stron Podwala i podpalić pojazd z ładunkiem, który zwalił wiele ścian domów na Podwalu i Ślepej wcześniej zgruzowanych nalotami. Odruchowo padłem, ale trzy cegły połączone z sobą spadły z wysokości większej niż trzecie piętro, uderzając mnie w środek pleców i jak później (w Niemczech) wykazały zdjęcia rentgenowskie – uszkodziły dwa kręgi piersiowe. Jedna z cegieł otarła się o ścięgno Achillesa prawej nogi. Przez kilka dni chodziłem o lasce. Uszkodzenie kregów przeniosło się po latach na sąsiednie fragmenty kręgosłupa.

Połowa sierpnia. Stanowisko strzeleckie przy placu Zamkowym, pomiędzy Piwną i Ślepą. Strzela z błyskawicy z lewego ramienia plutonowy podchorąży Jerzy Sikorski, obok kapral Jerzy Łyczkowski.Fot. Wiesław Chrzanowski

* * *

Chyba 20 sierpnia przeszedłem z podporucznikiem Jerzym Siwcem «Jurem» na stronę nieparzystą Podwala do konsystorza ewangelickiego, aby zbadać możliwość wykorzystania tego domu o wysokim (jeden ciąg schodów) parterze do celów obronnych. Po kilku minutach usłyszeliśmy dźwięk zbliżających się sztukasów. Dla pewności stanęliśmy w otwartych drzwiach prowadzących na schody, gdzie był najgrubszy mur. Nagle trzask, zrobiło się czarno od rozpylonej ziemi i sadzy. Gdy się trochę rozwidniło, zobaczyliśmy, że na końcu tego ciągu schodów, bokiem na ziemi, leżała trzydziestopięciokilogramowa bomba. W ciągu pięciu sekund byliśmy po drugiej stronie Podwala. Trafiały się bowiem bomby z opóźnionym zapłonem, ale ta na szczęście była niewypałem.

* * *

26 sierpnia Niemcy przypuścili zmasowany atak na nasze pozycje na zachodnim obrzeżu placu Zamkowego. Lotnictwo, artyleria czołgowa, «krowy» i piechota. Nasza obrona cofnęła się około 50 metrów. Po tym piekle nas trzech dowódców plutonów kompanii «Anna» (podporucznik Wojtek Sarnecki, ja, porucznik Jerzy Lewenty) poszło zbadać efekty ataku. Wyszliśmy od strony ulicy Ślepej przez jakiś garaż na podwórze domu Podwale 6. Okazało się, że Niemcy zajęli teren, a w nas rzucili granatem, prawdopodobnie «zaczepnym». Efekt był taki, że podmuch rozerwał mi całe spodnie wzdłuż szwów, czyli od strony wewnętrznej. Ze spodni zrobiła się spódnica… Cofnęliśmy się. Rzucili jeszcze trzy granaty, ale już obronne (odłamkowe). Od tego dnia linia obrony pozostała cofnięta do końca walk na Starym Mieście. Ale ten pierwszy granat też mógł być odłamkowy!

* * *

W Środmieściu Północnym Niemcy regularnie ostrzeliwali na przemian dwa skrzyżowania ulicy Jasnej z dwóch granatników: róg Świętokrzyskiej, a potem Moniuszki. Biegliśmy we czterech rzędem w odstępach dziesięciometrowych. Po przebiegnięciu Świętokrzyskiej odczekaliśmy wybuch na rogu Moniuszki i wtedy pędem ruszyliśmy na południe. Gdy przecinaliśmy ulicę, nastąpił nieprzewidziany strzał w to skrzyżowanie. Ja byłem ostatni. Pocisk uderzył w resztki kamienicy z lewej strony i stoczył się po stromym gruzie. W biegu przeskoczyłem nad wpadającym mi pod nogi niewypałem.

* * *

Sądzę, że te pięć przykładów («krowy» podmuchowej i cegieł na plecach do nich nie zaliczam) wystarczy do potwierdzenia mojej filozoficznej tezy. W okresie całego Powstania spotkało mnie co najmniej siedem przypadków ocalenia od ciężkiego zranienia”.

NIEWOLA NIEMIECKA

W niewoli jenieckiej przebywał w obozach w Fallingbostel, Bergen-Belsen, Grossborn, Sandbostel i Lubece. Po kapitulacji oddziałów powstańczych znalazł się w Stalagu XI-B Fallingbostel. Jego numer jeniecki to 1396. Jak wspominał po latach12:

„Wymarsz zwartymi kolumnami do niewoli, już bez elementów umundurowania niemieckiego, nastąpił 5 października. Szliśmy jako 3 batalion pułku piechoty Legii Akademickiej. Smutny akt zdawania broni odbył się na placu Narutowicza. Lepszą broń zamurowaliśmy w piwnicach na ulicy Kruczej, a ta zdawana była przez nas umyślnie uszkodzona, ale to była jednak nasza broń.

Obóz ten był w połowie obozem koncentracyjnym, a w połowie – dla jeńców sowieckich, mało się różniącym od koncentracyjnego.

Ze strony Niemców mieliśmy spokój, ale głównym problemem był głód. Jadłem sól, to pomagało. Dopiero przed Bożym Narodzeniem dostaliśmy po jednej paczce amerykańskiej za pośrednictwem Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Zaczęło być trochę lepiej, tym bardziej że mydełka, czekolada i amerykańskie papierosy stały się towarem wymiennym z wartownikami na chleb.

W końcu listopada w sąsiedztwie naszego obozu powstał obóz kobiet z AK. Widać go było za drutami. Przewieziono je przed samymi świętami do Oberlangen.

22 stycznia przeszliśmy znów do Fallingbostel, a stamtąd towarowymi wagonami przewieziono nas do oflagu II D w Gross Born, około sześćdziesięciu kilometrów na północ od Piły (Schneidemuhle). Ogromny obóz – ponad dwa tysiące polskich jeńców z kampanii wrześniowej. 28 stycznia ewakuowano cały obóz ze względu na zbliżający się front wschodni. Któryś z naszych kolegów zdobył bibułkę i niemiecką mapę, więc przerysowałem jej część, sądząc, że w ciągu jednego, dwóch dni odprowadzą nas do pociągu. Dla pewności zrobiliśmy trzy pary sań z prycz, każdą dla ośmiu ludzi. W Bergen-Belsen mieszkaliśmy w salce dwudziestoczteroosobowej i trzymaliśmy się razem.

Marsz rozpoczął się w zimie, przy temperaturze – 18 stopni Celsjusza. Pierwsza noc była dla mnie najgorsza, gdyż jako miejsce noclegu dla kilkunastu z nas przypadła suszarnia desek. Miałem buty oficerskie z bardzo cienkiej skórki i podczas przedzierania się przez zaśnieżone polne drogi śnieg na bucie mimo mrozu topniał, więc skarpetki zrobiły się mokre. To była ciężka, bezsenna noc. Buty zamarzły na blachę, a ja miałem dwadzieścia cztery lata i nie dostałem nawet kataru. Szliśmy tak osiemset pięćdziesiąt kilometrów do Sandbostel (stalag X-B) w pobliżu granicy holenderskiej.

Byliśmy tam tydzień. Około 7 kwietnia znów nas (pieciuset oficerów obozu z Bergen-Belsen) przerzucono sto pięćdziesiąt kilometrów dalej do oflagu II-C pod Lubeką. Ale już była wiosna.

Oflag II-D pod Lubeką (miasto hanzeatyckie z chorągwią biało-czerwoną, jak polska) mieścił się w opuszczonych koszarach wojsk zmotoryzowanych – liczne garaże i dwa wielkie bloki. Spaliśmy w bloku na garściach słomy. Lubeka była jedną z central rozdzielania paczek amerykańskich, a że z transportem niemieckim było źle, więc co kilka dni dostawaliśmy paczkę.

Robiłem fotografie kolegom.

W oflagu pod Lubeką narysowałem kilka scen z naszych wędrówek. Dostałem od polskiego jeńca resztki farb wodnych i wykonałem kilka obrazów w kolorze.

Zostaliśmy uwolnieni 2 maja 1945 roku około godziny czwartej po południu przez Brytyjską Armię Renu (BAOR). Godzinę wcześniej słychać było wybuchy ich artylerii i widać było dymy nad miastem. Nasz obóz leżał przy autostradzie Lubeka-Travemunde (ujście rzeki Trawy do Bałtyku), pięć kilometrów od Lubeki.

Następnego dnia, 3 maja, urządziliśmy obchody polskiego święta narodowego. Zgromadziliśmy się wszyscy na placu apelowym, także obcokrajowcy, głównie Brytyjczycy. Nastąpiło wciągnięcie polskiej flagi na maszt, potem odbyło się nabożeństwo.

W niewoli i zaraz po uwolnieniu zrobiłem pięćdziesiąt dwa zdjęcia.

Ponieważ w Lubece Polacy miewali zatargi z Niemcami, przeniesiono nas do okolicznych wsi na północny zachód od Hamburga, na teren Szlezwika-Holsztynu. Wraz z grupą około pięćdziesięciu oficerów zostałem zakwaterowany w zwolnionych domach we wsi Lentforden.

Od chwili uwolnienia wysyłałem dziesiątki listów do różnych organizacji charytatywnych, do Czerwonego Krzyża w kraju i w Europie, w poszukiwaniu mojej narzeczonej Dziusi.

5 października dostałem wiadomość, że jest w Szwecji. Halina była w trzech obozach koncentracyjnych i z ostatniego – Ravensbrück – ją zwolniono. Z grupą więźniarek przewieziono ją do Szwecji w ramach akcji hrabiego Folke Bernadotte (członka szwedzkiej rodziny królewskiej), który uzyskał zgodę od Himmlera na uwolnienie dwudziestu pięciu tysięcy kobiet z obozów koncentracyjnych, w tym czterech tysięcy Polek z obozu w Ravensbrück. Nawiązaliśmy kontakt listowy. Anglicy nie dawali mi zezwolenia na przejazd do Szwecji.

Pewnego dnia, idąc ulicą koło dworca w Lubece, zobaczyłem mojego brata Jerzego, który w mundurze przyjechał z Londynu. Brat zabrał mnie do Brukseli, a sam wrócił do Anglii. Zdecydowałem się na powrót do Niemiec i w Monachium, które należało do strefy amerykańskiej, podjąłem studia na Politechnice.

Przez pewien czas zaangażowałem się jako dowódca 2 kompanii w Polskim Ośrodku Pracy (POP), rozładowywałem żywność. Poznałem dowódcę 1 kompanii, podporucznika Stanisława Zybałę13. Dostałem mundur amerykański, utrzymanie i żołd. Na obu naramiennikach miałem naszywki «Poland». Polski Obóz Pracy rozwiązano”.

Wiesław Chrzanowski, zdjęcie do legitymacji

* * *

Dyplom Politechniki w Monachium uzyskał 11 sierpnia 1947 roku z wynikiem bardzo dobrym. Jak wspomina, jego praca dyplomowa była przez kilka lat tematem ćwiczeń dla studentów.

Do Polski wrócił w listopadzie 1947 roku. Zamieszkał u rodziców w Chorzowie, w połowie września 1948 roku wrócił do Warszawy. Mieszkał u różnych ludzi. Ślub z Haliną (Dziusią) odbył się 16 września 1950 roku w Warszawie. Urodziła im się córka Marta, skończyła studia farmaceutyczne. Jest zamężna z Grzegorzem Ławniczakiem, mają dwie córeczki: Anię i Dorotę.

Legitymacja wydana przez władze angielskie

Wiesław początkowo pracował w fabryce traktorów w Ursusie na oddziale mechanicznym, po miesiącu został przyjęty do Instytutu Mechaniki Precyzyjnej (IMP) i równocześnie dostał początkowo pół etatu na stanowisku starszego asystenta na Politechnice Warszawskiej, w Katedrze Obróbki Metali na Wydziale Mechanicznym Technologicznym. Na Politechnice Warszawskiej, gdzie się doktoryzował w 1975 roku i otrzymywał kolejne tytuły naukowe, w sumie przepracował trzydzieści dwa lata, w Instytucie Mechaniki Precyzyjnej – czterdzieści trzy lata, do roku 1991.

Z dumą mówił:

„– Całe lata propagowałem etos Powstania Warszawskiego, „Stolica” 1 sierpnia 1957 roku poświęciła cały numer Powstaniu, były tam pokazane także moje zdjęcia. Podobnie jak w albumach Miasto Nieujarzmione i Dni Powstania (IW PAX), w opracowaniu historycznym Powstanie Warszawskie Adama Bartkiewicza (1964), w Przemarszu przez piekło Stanisława Podlewskiego (1971). Nie znam wszystkich opracowań książkowych, gdzie są moje fotografie, myślę że jest ich około czterdziestu. Zorganizowałem wystawy indywidualne w 1984 roku w PTTK przy Rynku Starego Miasta w Warszawie i w 1994 roku w Muzeum w Lesznie”.

Pytałam go o aparaty fotograficzne i o to, jak je przechował w czasie Powstania.

Czytam we wstępie do spisanego Życiorysu: „Ponieważ po Powstaniu mieszkanie Wiesława Chrzanowskiego zostało wraz z całym domem spalone, zachowanie wielu fotografii, a nawet negatywów z lat przedwojennych, można uznać za rzecz niebywałą”.

Stwierdził, że podczas Powstania wykonał sto czterdzieści pięć zdjęć małoobrazkowymi aparatami Kodak Retina i Kine Exakta na negatywach między innymi: Agfa Ultrarapid, Agfa Isopan F, Agfa Isopan ISS i Mimosa; w sierpniu na Starówce, we wrześniu w Śródmieściu Północnym. Część niewywołanych filmów ukrył w piwnicy domu przy ulicy Wilczej 3, resztę udało mu się przemycić do kolejnych obozów jenieckich. W niewoli, w Bergen-Belsen i Lubece, wykonał ponad dziewięćdziesiąt zdjęć Exaktą.

Zapytałam o pierwszy aparat fotograficzny – pamiętał, że był to Computer firmy Carl Zeiss Jena, który należał do jego ojca. Powiedział: „– Ostrość nastawiana była na matówce, ale był ze statywem, z możliwością regulacji położenia obiektywu w płaszczyznach poziomej i pionowej za pomocą śrub i co jest najważniejsze – z automatyczną migawką (od 1 do 1/250 sek.) i regulacją przesłony (diafragmy) obiektywu”.

Aparat ten przetrwał wojnę, był w pełni sprawny, Wiesław zachował go i używał przy robieniu tak zwanych mikrozdjęć w dużym zbliżeniu.

Od ojca dostał aparat fotograficzny Kodak, który mu służył w Powstaniu. Tak go opisał: „Ostrość ustawiano, obracając pierścień ze skalą odległości. Mankamentem były negatywy: plik dwunastu sztuk błon formatu 6×9 cm, przegrodzonych czarnym papierem. Wyciagając kolejne przesłony, przeciągało się błonę z tyłu aparatu w położenie przystosowane do zdjęcia”.

Na Starym Mieście pożyczył aparat fotograficzny Retina. W Śródmieściu miał Leicę (światło 3,5)14.

Zapytałam, jak ochraniał te aparaty. Usłyszałam niezwykłą odpowiedź: „Do obozu przeniosłem aparat fotograficzny Exacta, dwie rolki nienaświetlonego filmu (w tym jeden w aparacie) oraz część niewywołanych filmów z powstania. Filmy przenosiłem pod czapką na głowie, a aparat w raportówce zawieszonej z tyłu na pasie.

Byliśmy łącznie w pięciu obozach trzykrotnie rewidowani. Najbardziej szczegółową rewizję przeprowadzono nam w Bergen-Belsen. Niemcy zapowiedzieli przeniesienie nas do innego obozu. W rzeczywistości po spakowaniu się przeprowadzili wszystkich na część «spacerową» i po dokładnej rewizji przeprowadzonej przy samej furtce przez trzech wartowników równocześnie, wpuszczali na teren baraków, w których, jak się później okazało, wszystko było wywrócone, a sienniki rozprute. Wobec takiej rewizji podporucznik Henryk Ożarek dał się szybko zrewidować, a ja włożyłem aparat i filmy do niemieckiej raportówki, którą jak dysk przerzuciłem ponad głowami rewidujących, nad płotem i najbliższym barakiem, za którym już stał Henio. Aparat uległ uszkodzeniu (mechanizm przesuwania filmu). Warunki do naprawy miałem dopiero w piątym obozie w Lubece”.

Wiesław Chrzanowski zapytany przeze mnie w 2006 roku, jaki ma teraz aparat, odpowiedział: „W 1995 roku kupiłem japoński aparat fotograficzny Yashica. Sam robi wszystko”.

HALINA BORCZYKÓWNA, PÓŹNIEJSZA CHRZANOWSKA

Halina, urodzona 16 września 1920 roku w Warszawie, w Powstaniu Warszawskim najpierw przygotowywała jedzenie i zanosiła je – często pod ostrzałem – żołnierzom do okopów i na barykady. Usłyszałam od niej:

– Nigdy o tym nie opowiadałam wcześniej, dopiero mówię pani, pani Aleksandro… Byłam w oddziale specjalnym Armii Krajowej „Juliusz” na warszawskiej Ochocie. Na naszym odcinku braliśmy udział w zbieraniu rannych. Taki mam obraz w pamięci… Niosłam z kolegą na noszach rannego powstańca. Niemcy strzelali wysoko, oświetlając teren. Zobaczyliśmy w trawie leżącego rannego. Miał otwartą ranę na brzuchu, widoczne były wewnętrzne organy. Płakał i błagał, by go zastrzelić. Uszliśmy kawałek z noszami, mój kolega zatrzymał się. Wrócił i strzelił do rannego.

Halina Chrzanowska

Po klęsce Powstania wywieziono nas powstańców i ludność cywilną do Pruszkowa pod Warszawą. Duża część ludzi szła pieszo w długim smutnym szpalerze. Warszawa stała się opustoszałym miastem pełnym gruzów15.

Z Pruszkowa ludzi przewożono grupami do rozmaitych obozów. Niektórzy próbowali ucieczki i im się udało. Na przykład moja siostra Danuta, też żołnierz AK, założyła biały fartuch z tarczą z biało-czerwonym sztandarem, brano ją za lekarza i udało się jej siebie i inne osoby przemycić poza teren zamknięty przez Niemców w Pruszkowie. Nie byłyśmy razem, więc nie mogła mi pomóc.

Ludzie uciekali także po drodze, gdy się pociąg zatrzymał, wyskakiwali i już nie wracali.

Wywiezionych – żołnierzy Powstania i ludność cywilną – zamykano w tak zwanych obozach pracy. Niemcy wykorzystywali więźniów do różnych robót, na przykład do odgruzowywania terenu po bombardowaniach wojsk alianckich.

Ja się najpierw na krótko dostałam do Woldenbergu, potem do Ravensbrück, Bergen-Belsen i z powrotem do Ravensbrück. Był to obóz dla kobiet (ale przebywały tam też dzieci), który istniał już od 1939 roku. Kobiety ciężko pracowały w specjalnych halach produkcyjnych, na wielu (zwanych „króliczkami doświadczalnymi”) przeprowadzano eksperymenty medyczne, poddawano je operacjom kostnym i mięśniowym, wstrzykiwano bakterie. Umierały też z głodu, zimna, wycieńczenia, chorób. Były mordowane pojedynczo i masowo. Zbiorowe egzekucje dotyczyły w szczególności kobiet z polskiego ruchu oporu oraz Żydówek. Pod koniec 1944 roku zbudowano komorę gazową, w której uśmiercono około pięciu, sześciu tysięcy kobiet.

Znalazłam się w grupie, gdzie było dziesięć Niemek. Ja byłam najmłodsza, one miały od trzydziestu do pięćdziesięciu lat. Spytałam jedną, dlaczego znalazła się w obozie. Powiedziała, że Niemcy aresztowali wszystkich, którzy byli w sektach religijnych, jak nazywano na przykład świadków Jehowy. Mówiła, że obchodzono się z nimi ze szczególnym okrucieństwem, wysyłano do najcięższych prac, chciano, aby odzwyczaiły się od „innego myślenia”. Te Niemki były dla mnie dobre, niemal opiekuńcze.

Kiedyś, gdy byłam chora, poszłam do zarządzającej blokiem Czeszki i powiedziałam, że źle się czuję, że może poszłabym do lazaretu. Był to barak z pryczami, który pełnił funkcję szpitala. Pokazała mi go: były tam łóżka z ludźmi umierającymi, prawie nieruszającymi się. Poradziła, bym starała się przetrwać.

Kazano nam chodzić po barakach i zabierać ciężko chore kobiety. Nosiło się je do specjalnego oddziału, zdejmowało ubrania i układało na dużym stosie – ciało na ciele. Kobiety żyły, były wychudzone, osłabione, wycieńczone, ale żyły. Prosiły, by je zostawić. Błagały o pomoc w języku polskim, niemieckim, czeskim, błagały o litość. To są takie straszliwe obrazy i z wiekiem coraz cięższe do odsunięcia. Pamiętam, jak wyglądały ich nogi ze śladami robionych na nich eksperymentów, całe ciała często były pokryte ranami. Tak dokładnie wszystko pamiętam… Budzę się w nocy i ból jest we mnie nie do wytrzymania.

To, co widziałam w Ravensbrück, śni mi się dotychczas po nocach. Byłam w grupie sprzątającej baraki „króliczków”. Niektóre z tych kobiet leżały ciężko chore. Pamiętam, były dwie – szesnasto – i siedemnastoletnia, które czekały na eksperymenty i udało im się ich uniknąć, bo zakończyła się wojna. Tylko te dwie się uchowały. Jedna z nich była kuzynką mojej przyjaciółki.

Kiedyś przywieziono Francuzki… To, co one robiły, jak się zachowywały, zburzyło moje wyobrażenie o kobietach z Francji. Były samolubne, niemoralne, nieprzyjemne, wiedziały, że nic złego im się nie stanie. Niemcy rzeczywiście traktowali je inaczej niż pozostałe kobiety. Dotychczas nie umiem się z tego, co widziałam, otrząsnąć.

Przy tym wszystkim ukrywaliśmy w ostatnim baraku numer 32, tam gdzie były „króliczki”, dwoje żydowskich dzieci: siedmioletniego chłopca i dziesięcioletnią dziewczynkę. Udało się nam, pomimo stałych rewizji, ukryć i trzymać ich – gdy trzeba – pod przykryciem. Gdy robiono inspekcję, nie znaleziono ich. Przeżyły.

Byłam w Ravensbrück do kwietnia 1945 roku. Wtedy, w wyniku pertraktacji prowadzonych przez Międzynarodowy oraz Szwedzki i Duński Czerwony Krzyż [pośredniczył w tych pertraktacjach wspominany wcześniej hrabia Folke Bernadotte – przyp. A.Z.-B.], do Szwecji wywieziono około 7500 więźniarek, wśród nich Polki.

I tak znalazłam się w Szwecji. Najpierw przewieziono nas towarowymi wagonami do Danii i potem statkiem do Malmö. Tam przyszła wiadomość o końcu wojny. Chodziłam do szkoły, nauczyłam się szwedzkiego, pracowałam najpierw jako sanitariuszka w szpitalu dla wywiezionych z obozu, potem w fabryce tkackiej.

Wciąż umiem się porozumieć po szwedzku. Ale nie mam sentymentu do tego narodu. Całą wojnę pomagali Niemcom i handlowali z nimi, wzbogacili się na tym. Znanym faktem jest, że przepuścili wojsko niemieckie, które uderzyło na Norwegię. Obstawili przejazdy kolejowe, gdy jechał pociąg z niemieckim wojskiem, aby im się jakaś krzywda nie stała.

Ze Szwecji wiele osób wróciło natychmiast do Polski. Ja się wahałam. Dochodziły do nas wieści, że aresztują akowców, innych wysyłano na Wschód. Jak się dowiedziałam, do Ostaszkowa wysłali Cezarię Iljin (późniejszą Szymańską) „Kaję”, która pojechała do rodziny w Białymstoku i tam ją aresztowano. Bałam się wracać, ale ostatecznie jednak zdecydowałam się. Dostałam paszport i wizę w obie strony, myślano, że pojadę w odwiedziny i że wrócę do Szwecji.

Był październik 1947 roku. Gdy wysiadłam z pociągu, który jechał z Gdyni do Warszawy, nie rozpoznałam własnej matki. Miała czterdzieści siedem lat, a wyglądała jakby miała dziewięćdziesiąt. Wychudzona, skulona. Mój ojciec zginął w Woldenbergu, mama przeszła różne obozy, między inymi w Neustadt Gleve.

Zamieszkałam z nią w naszym dawnym mieszkaniu na placu Narutowicza, gdzie dokwaterowano też inne osoby. Mieszkałyśmy w jednym piętnastometrowym pokoju, obok żyła obca rodzina.

Mama nigdy nie otrząsnęła się z tego, co przeżyła w czasie wojny. Zmarła w Warszawie, mając sześćdziesiąt dwa lata.

Pobraliśmy się z Wiesławem w 1950 roku, ale nie byliśmy takimi samymi ludźmi jak wtedy, gdy się zaręczyliśmy osiem lat wcześniej. Nie widzieliśmy się blisko cztery lata i chociaż pisywaliśmy do siebie, to każdy z nas przeszedł osobno różne koleje ciężkiego losu, każdy z nas widział i przeżył wiele smutku i nieszczęść. Zmieniliśmy się i te przeżycia nas nie łączyły. Mieliśmy własne bóle i własne tragedie, zapamiętane sceny. Ja nie wypytywałam jego, a i on nie wypytywał mnie. Byliśmy jakby sami ze swoimi doświadczeniami. Wiesław wiedział, gdzie byłam, ale nie znał moich przeżyć.

Wiesław widział umierających i cierpiących ludzi, ale dużym wsparciem i atutem dla niego było, że ukończył studia, i to ze złotą odznaką. Po wojnie pracował na Politechnice i w Instytucie Mechaniki Precyzyjnej, czuł satysfację zawodową. Ja lubiłam swoją pracę redaktora w Biurze Projektów, ale byłam i wciąż jestem obolałą kobietą.

Dużą radością są dla mnie córka i wnuczki. Mam już także prawnuczkę Paulinę. Córka i wnuczki skończyły wyższe studia i żyją własnym życiem. Ja jestem „z innej epoki”, odebrałam inne wychowanie. I mam swoje trudne przeżycia.

Obrazy obnażonych ciał ludzi ciężko chorych, które wraz z innymi więźniarkami nosiłam i układałam na stosach, całymi latami mnie prześladowały i teraz jeszcze mocniej wracają. Nie umiem tego zepchnąć na dno pamięci. Tyle lat po wojnie, a mnie te wspomnienia nękają po nocach.

„Czy wy jesteście kuzynami Paderewskiego?” Warszawiacy w Ameryce – Krystyna i Marek Jaroszewiczowie

Urodzili się w Warszawie.

Spotykali się jako dzieci w dworku w Gulbinach na Pomorzu, jako młodzi ludzie zaprzyjaźnili się w Warszawie. Wojna 1939 roku ich rozdzieliła, Krystyna była kurierką w Powstaniu Warszawskim.

Spotkali się ponownie – jak mówią: „cudem” – w Zurychu, i tam się pobrali. Po wojnie zamieszkali w Stanach Zjednoczonych, Marek został jednym z najwybitniejszych amerykańskich architektów.

Mówił nieraz, że chciałby budować dla Warszawy i że jest to miasto, o którym myślał z troską i miłością. Chętnie odwiedzał Polskę, choć z wiekiem coraz rzadziej. W czasie wizyty w 1999 roku nagle zmarł.

I już został w Warszawie.

Oboje spoczywają na warszawskich Powązkach.

Cechowała ich szczególna elegancja, otwartość, życzliwość, ładna ciekawość drugiego człowieka. Chyba każdy czuł się dobrze w ich towarzystwie. Blisko dwadzieścia lat naszej znajomości to kilka parodniowych spotkań, regularne rozmowy telefoniczne, liściki i karteczki. Dzieliliśmy się wiadomościami o tym, co było dla nas wtedy ważne.

Amerykańskie odległości, nie do wyobrażenia, gdy się tego nie doświadczy… Mieszkaliśmy w różnych stanach, Krystyna i Marek na Florydzie, ja w Teksasie i także w Delaware.

W Waszyngtonie mieszkała zaprzyjaźniona z Krystyną od lat warszawskich Zofia Korbońska. Obie panie – Krystyna i Zofia – stały się w dużym stopniu bliskimi mi osobami, wiele uczyłam się od nich, także dlatego, że obie różniły się opiniami na temat Polski i Stanów Zjednoczonych.

Odwiedziłam Krystynę i Marka Jaroszewiczów w Gainesville na Florydzie z moim kilkunastoletnim wtedy synem. Kiedy kilka lat później Tomek, student architektury na Politechnice Warszawskiej, przenosił się do Stanów, Marek zarekomendował wówczas pięcioletnie studia na wydziale architektury na Uniwersytecie w Fayetteville w Arkansas, między innymi ze względu na wspaniałego architekta E. Fay Jonesa. Jeden semestr nauki studenci spędzali w Rzymie. Marek interesował się Tomka studiami, a później także pracą i kolejami jego losu do końca życia.

Byłam u Krystyny i Marka w Gainesville także z moim mężem. Norman po wizycie dołączył do sympatyków tej pary przyciągającej ludzi między innymi swoją bezpośredniością.

W książce Amerykanie z wyboru i inni zamieściłam rozmowę z Markiem Jaroszewiczem na temat architektury (powtórzyłam ją w The Roots Are Polish1), zatytułowałam ją Architekt karty Machu Picchu. Ale tematy naszych rozmów wybiegały poza książkowy wywiad.

Krystyna i Marek – swobodni, serdeczni – umieli dzielić się swoimi doświadczeniami. Poznałam ich losy i przemyślenia na temat emigracji, Warszawy, Polski i Ameryki. Oboje mieli niezwykłe życie. A przyjaźń z nimi mnie wzbogaciła.

O KRYSTYNIE BRZEZICKIEJ (PÓŹNIEJSZEJ JAROSZEWICZOWEJ). GULBINY, HRUSZOWA, WARSZAWA

Dzieciństwo, jak sama mówiła, miała smutne, głównie z powodu rozwodu rodziców, który ona, wówczas pięcioletnia dziewczynka, mocno przeżyła. Wraz z siostrą Barbarą mieszkały w Warszawie w domu ojca, Mieczysława Brzezickiego. Wychowywane przez babkę dziewczynki były zadbane, wywożone co roku nad morze, ale były odosobnione i brakowało im rodziców, z czego zdawały sobie sprawę. Wakacje spędzały z kuzynką Lilą Brzezicką, która wychowywana była przez francuską guwernantkę w majątku Gulbiny – na Pojezierzu Dobrzyńskim, w powiecie Rypin nad jeziorem Długie – należącym do Heleny i Bolesława Brzezickich2.

Tam poznała rodzeństwo Ewę i Jasia Jaroszewiczów, którzy potem w Warszawie urządzali wieczorki towarzyskie. Na jednym z nich poznała ich kuzyna, swojego przyszłego męża, Marka.

Dworek w Gulbinach Krystyna całe życie uważała za najpiękniejszy polski dworek, jaki sobie można tylko wyobrazić – z„rasowym”, jak mówiła, ganeczkiem podpieranym czterema kolumienkami. Do stołowego pokoju zaglądały krzaki bzu. Było to miejsce na swój sposób magiczne, przyciągało gości. Pierwszym właścicielem dworu był Alojzy Piwnicki. W latach dwudziestych XIX wieku bywał tam towarzysko i grywał młody Fryderyk Chopin: „W niedzielę byliśmy w Gulbinach u państwa Piwnickich…” pisał w liście do rodziców 10 sierpnia 1824 roku3. W 1939 roku odwiedził Gulbiny generał Władysław Anders, późniejszy legendarny dowódca Armii Polskiej na Wschodzie i II Korpusu Polskiego, którym dowodził w kampanii włoskiej (bitwa o Monte Cassino i bitwa o Ankonę).

Krystyna Brzezicka – jak mi mówiła – w Gulbinach nauczyła się jeździć konno. Wspominała, że spędziła tam jedne z piękniejszych chwil młodości. Ciekawe też były wakacje na Kresach, w majątku Hruszowa na Polesiu należącym do pisarki Marii Rodziewiczówny spokrewnionej z matką dziewczynek, Zofią Weichert-Brzezicką4. Ostatnie wakacje 1939 roku – ani Hruszowej, ani Gulbina Krystyna więcej w życiu nie zobaczyła.

Krystyna Brzezicka urodziła się 28 listopada 1922 roku w Warszawie i z rodzinnym miastem miała uczuciowy kontakt do końca życia. Najbardziej ciepło pamięta czasy… okupacji. Poznała i zaprzyjaźniła się wtedy z wieloma wspaniałymi ludźmi, rozwinęła się umysłowo, uczestniczyła w działalności konspiracyjnej, która była ważnym dla niej, rzutującym na całe życie okresem. Jak podkreślała, nie istniała żadna partia, żadne poglądy nie dzieliły, był jeden wróg – i to łączyło. W czasie okupacji społeczeństwo było scalone niczym monolit, jeden cel przyświecał wszystkim.

Chodziła do jednej z najlepszych i najstarszych warszawskich szkół, założonej w 1883 roku Szkoły Żeńskiej im. Cecylii Plater-Zyberkówny. Maturę zrobiła na tajnych kompletach panny Jakubowskiej w 1941 roku. Młodzież szybko wchodziła dorosłość. Do nauki w tym okresie, jak mówi, podchodziło się w szczególny sposób: była zabroniona, zatem wszyscy uczyli się ze świadomością wagi tego, w czym uczestniczą. W czasie okupacji życie towarzyskie także weszło w nurt podziemny, bogaty w wydarzenia kulturalne. Urządzano wieczorki i dyskusje literackie, czytało się wiersze, omawiało książki. Krystyna pamięta, jak kiedyś do swojej ciotki Zofii mieszkającej przy ulicy Dziennikarskiej na Żoliborzu zabrał ją Rom Wańkowicz, syn Witolda i Marietty. Roma poznała na wakacjach w Zakopanem w 1939 roku. W czasie wieczorku na Żoliborzu, gdzie regularnie na herbatkach gromadziła się młodzież, poznała Krysię, starszą córkę Melchiora Wańkowicza. Zwykle w tych spotkaniach uczestniczyło osiem, dziesięć osób.

Brał w nich udział także Czesław Miłosz, który czytał swoje wiersze, a Jan Strzelecki, późniejszy wybitny socjolog – dzielił się wrażeniami z lektur filozoficznych tekstów.

Krystyna Brzezicka, młodsza od wszystkich, pamięta, że nie czuła się najlepiej w tym towarzystwie. Wszyscy robili wrażenie, jakby byli od niej mądrzejsi, więcej wiedzieli. Chętnie i namiętnie dyskutowali, snuli plany, jak kto będzie żył, co będzie robił.

W sposób naturalny, jak większość jej kolegów, weszła w cywilne podziemie. Była łączniczką w Delegaturze Krajowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP. Po rewizji w domu przełożeni kazali jej wyjechać na jakiś czas z Warszawy. Ukrywała się u stryja, profesora psychiatrii Eugeniusza Brzezickiego w Krakowie. Porównywała atmosferę obu miast, zauważyła, że w Krakowie panował inny nastrój. To było miasto ludzi przygnębionych, ale żyło się dostatniej, jeżeli chodzi o wyżywienie. Warszawa, jak uważała, nie upadała na duchu, była bardziej patriotyczna. Krystyna jeździła po majątkach ziemskich, odwiedzała koleżanki szkolne. Zobaczyła wówczas ogromną pomoc ziemiaństwa dla partyzantów.

ŻOŁNIERZ AK – SANITARIUSZKA W POWSTANIU WARSZAWSKIM

Po trzech miesiącach wróciła do Warszawy i wciągnięta została w szeregi żołnierzy Armii Krajowej, przeszła wyszkolenie sanitarne przy 1 Pułku Szwoleżerów. Był styczeń 1944 roku. Już od zimy 1940 roku pracowała w Polskim Czerwonym Krzyżu jako sekretarka Marii Tarnowskiej5