Strona główna » Kryminał » Drugie dziecko

Drugie dziecko

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-569-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Drugie dziecko

"W niewielkim, sennym nadmorskim miasteczku w północnej Anglii zostaje w wyjątkowo bestialski sposób zamordowana studentka. Policja drepcze w miejscu, gdyż morderca nie zostawił żadnych śladów. Parę miesięcy później, w pobliżu samotnej farmy, zamieszkałej przez zdziwaczałego wdowca i jego córkę, zostaje popełniona kolejna zbrodnia. Tym razem ofiarą pada starsza kobieta. Ambitna i żądna sukcesu komisarz Valerie Almond za wszelką cenę pragnie złapać sprawcę. Podejrzewa, że klucz do rozwiązania tajemniczych morderstw tkwi w przeszłości rodziny drugiej z ofiar. Nie przypuszcza jednak, że tajemnica będzie sięgać aż czasów drugiej wojny światowej, kiedy to w miasteczku pojawiła się z ewakuowanego Londynu dwójka dzieci. Valerie odkrywa, że wszelki ślad po jednym z dzieci, niedorozwiniętym umysłowo chłopcu, bezpowrotnie zaginął. Co się stało z drugim dzieckiem? Czyżby powrócił teraz jako dorosły mężczyzna, by się okrutnie zemścić? Jeśli tak, to za co? Czy uderzy po raz trzeci? Jaką mroczną tajemnicę kryje odludna farma i jej dziwni mieszkańcy? "

Polecane książki

Tom utrzymany w duchu minimalizmu i estetyki Umarłych ze Spoon River Edgara Lee Mastersa oraz filmów Michaela Haneke. 22 wiersze, 22 historie ludzkich "Radości", 22 sytuacje graniczne. Autora interesuje temat nieprzemijalności zła i jego ciągłego istnienia w świecie....
Jedyna taka pozycja na rynku! Książka, która pomoże zdać egzamin zawodowy z etyki adwokackiejWszystko czego potrzebujesz, aby zdać egzamin z etyki. Możesz zabrać ze sobą na egzamin! Książka zawiera: tekst ustawy – Prawo o Adwokaturze, Regulamin wykonywania zawodu adwokata w kancelarii indywidualnej ...
Jurek jest  niezwykłym chłopcem. Jego wyjątkowość uwarunkowana jest obecnością dodatkowego chromosomu 21 w jego organizmie.   Co to właściwie jest Zespół Downa?   Przede wszystkim jest to odmienność biologiczna człowieka, którego natura wyposażyła w dodatkową infor...
Kiedy w dramatycznych i niejasnych okolicznościach ginie ojciec Geraldine, jej życie zmienia się na zawsze. Przez wiele lat szukała oparcia w kuzynie Charlesie. Przystojny i cyniczny Charles bez skrupułów manipulował zakochaną w nim, nieatrakcyjną nastolatką. Teraz też ją zawodzi. Przyłap...
"Klucze (teksty)" to zebrane w pliku PDF teksty piosenek z albumu "Klucze".Poniżej przedstawiam opis albumu: "Klucze" to już 9 album Comporecordeyrosa, w którym autor wyśpiewuje swoje trzy grosze do ludzi i świata. Teksty, muzyka i wykonanie, a także i proces wydawniczy, oraz promocja... Wszystko to...
Na naszych oczach, wbrew obiegowej opinii o bezstresowym wychowaniu, dorasta pokolenie dzieci i młodzieży, które na co dzień zmaga się ze zbyt wysokim poziomem stresu. W rezultacie mamy wśród młodej generacji eksplozję problemów emocjonalnych, społecznych, zdrowotnych, kłopotów z zachowaniem i ucze...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Charlotte Link

Drugie

dziecko

Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga

ukazały się następujące książki tej autorki:

Echo winy, 2008

Przerwane milczenie, 2009

Ostatni ślad, 2009

Grzech aniołów, 2010

Dom sióstr, 2011

Z języka niemieckiego przełożył

Dariusz Guzik

Tytuł oryginału:

DAS ANDERE KIND

Copyright © by Blanvalet Verlag,

a division of Verlagsgruppe Random House GmbH,
München, Germany

Copyright © 2011 for the Polish edition by
Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2011 for the Polish translation by
Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga

Wykonanie okładki: DT Studio s.c.

Zdjęcie na okładce: © iStockphoto / Patryk Kosmider

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Wioletta Bagnicka, Anna Just

ISBN: 978-83-7508-569-3

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

E-wydanie 2012.

Konwersja do formatu EPUB: iFormat

Grudzień 1970 roku

Grudzień 1970 roku

Sobota, 19 grudnia

Sobota, 19 grudnia

Wiedziała, że musi jak najszybciej uciekać.

Że znalazła się w niebezpieczeństwie i będzie
zgubiona, jeśli zwróci na siebie uwagę ludzi zamieszkujących tę położoną
na uboczu farmę.

Kiedy podeszła do bramy, chcąc ruszyć spiesznie drogą
w dół, do swojego samochodu, wyrósł przed nią jak spod ziemi jakiś
mężczyzna. Był wysoki i dość zadbany jak na mieszkańca tak podupadłego
gospodarstwa. Miał na sobie dżinsy i sweter. Jego siwe włosy były krótko
przystrzyżone. W błękitnych oczach ani śladu jakiegokolwiek uczucia.

Semira miała nadzieję, że jej nie zauważył, kiedy
kręciła się za budynkami stajni. Może natknął się na jej samochód, a teraz
przyszedł sprawdzić, kto się tu wałęsa. Musiała przekonująco pokazać, że
jest niewinna, ba, naiwna, i to w chwili, gdy jej serce waliło jak
szalone, a nogi dygotały ze strachu. To była dla niej ostatnia szansa. Jej
twarz pokryły krople potu, chociaż tego grudniowego dnia wraz z
zapadającym zmierzchem zaczynał dawać się we znaki dokuczliwy ziąb.

Jego głos był równie zimny jak jego oczy. — Co pani tu
robi?

Próbowała się uśmiechnąć, lecz odniosła wrażenie, że
zdradza tylko swój niepokój. — Dzięki Bogu, już myślałam, że nikogo tu nie
ma…

Obrzucił wzrokiem całą jej postać. Semira próbowała
sobie wyobrazić, co widzą jego oczy. Drobna, szczupła kobieta, niespełna
trzydziestoletnia, ciepło ubrana w długie spodnie, podbite futrem buty,
grubą wiatrówkę. Ciemne włosy, równie ciemne oczy. Ciemnobrązowa cera. Oby
tylko nie miał nic przeciwko Pakistańczykom. Oby tylko nie spostrzegł, że
ma przed sobą Pakistankę, która w każdej chwili może zwymiotować ze
strachu. Oby tylko nie wyczuł jej lęku. Semira miała nieodparte wrażenie,
że wokół unosi się jego woń.

Ruchem głowy wskazał zagajnik u stóp wzniesienia. — To
pani samochód?

Popełniła błąd, zostawiając go tam, w dole. Drzewa
rosły zbyt rzadko, zrzuciły już liście. Nie stanowiły dobrej kryjówki.
Pewnie go zauważył, wyglądając przez któreś z okien na piętrze swego domu.
I nabrał podejrzeń.

Była idiotką. Cóż za pomysł, by tu przyjeżdżać, nic
nikomu nie mówiąc. I do tego jeszcze zaparkować auto w pobliżu zapomnianej
przez Boga i ludzi farmy.

— Ja… zupełnie zabłądziłam — wyjąkała. — Nie
mam pojęcia, jak się tu znalazłam. A potem zobaczyłam pański dom i
pomyślałam, że zapytam…

— Tak?

— Nie znam tych stron. — Uświadomiła sobie, że
jej głos brzmi zupełnie nienaturalnie, jest zbyt wysoki i nieco
skrzekliwy. On jednak nie mógł przecież wiedzieć, jak bardzo różni się w
tej chwili od jej zwykłego sposobu mówienia. — Właściwie to chciałam…
chciałam…

— Dokąd chce pani jechać?

Miała pustkę w głowie. — Do… do… jakże nazywa się
ta miejscowość…? — Oblizała suche wargi. Stał przed nią psychopata.
Powinien nie tylko siedzieć w więzieniu, ze względów bezpieczeństwa
powinien zostać odizolowany, nie miała co do tego wątpliwości. Pod żadnym
pozorem nie powinna była tu sama przychodzić. Nie ma tu nikogo, kto mógłby
jej pomóc. Aż nazbyt dobrze wiedziała, że miejsce, w którym się znalazła,
było zupełnie opuszczone, odcięte od świata. Jak okiem sięgnąć nie było tu
innych zagród, ani żywej duszy.

Nie mogła popełnić błędu. — Do… — wreszcie
przypomniała sobie tę nazwę — Whitby. Chciałam się dostać do Whitby.

— W takim razie zboczyła pani z głównej szosy, i
to spory kawałek drogi.

— Tak. Tak mi się wydawało. — Znów przymusiła się
do uśmiechu. Mężczyzna nie odwzajemnił go. Obserwował ją zastygłym
wzrokiem. Mimo że emanował obojętnością, Semira zdołała wyczuć jego
nieufność. Podejrzliwość, która zdawała się narastać z każdą sekundą ich
rozmowy.

Musiała uciekać!

Usiłowała zachować spokój, choć najchętniej rzuciłaby
się do ucieczki. — Może pan mi powie, jak wrócić do głównej szosy?

Nie odpowiedział. Przeszywał ją wzrokiem swych
lodowato błękitnych oczu. Nigdy jeszcze nie widziała tak zimnego
spojrzenia. Jakby było wyzute z wszelkiego życia. Ucieszyła się, że jej
szyję otulał szal. Po prawej stronie, poniżej żuchwy, mogła wyczuć
gwałtowne drżenie nerwu.

Milczenie trwało zbyt długo. Usiłował się czegoś
dowiedzieć. Nie ufał jej. Oceniał ryzyko, jakie przedstawiała sobą ta
drobna istota. Lustrował ją wzrokiem, jakby chciał wniknąć do jej umysłu.

Nagle po jego twarzy przemknął wyraz pogardy. Splunął
przed nią na ziemię.

— Czarna hołota — wycedził. — Musicie teraz pchać
się nawet do Yorkshire?

Drgnęła. Zastanawiała się, czy był rasistą, czy też
może tylko prowokował, by ją wytrącić z równowagi. Chciał, żeby się
zdradziła.

Zachowuj się tak, jakby to
była zwyczajna sytuacja.

Poczuła, jak w jej gardle wzbiera szloch, nie zdołała
powstrzymać ochrypłego dźwięku. To nie była zwyczajna sytuacja. Nie miała
pojęcia, jak długo jeszcze zdoła nad sobą zapanować.

— Mój… mąż jest Anglikiem — odparła. Zazwyczaj
tego nie robiła. Nigdy nie chowała się za postacią Johna, kiedy napotykała
na uprzedzenia związane z kolorem jej skóry. Tym razem jednak instynkt
podszepnął jej tę odpowiedź. Stojący przed nią mężczyzna wiedział teraz,
że jest zamężna i że ktoś zauważy jej nieobecność, jeśliby przytrafiło jej
się coś złego. Ktoś osiadły w tym kraju, kto od razu będzie wiedział, co
robić w przypadku zaginięcia człowieka. Ktoś, kogo policja potraktuje
poważnie.

Nie miała pojęcia, czy jej odpowiedź zrobiła na nim
jakiekolwiek wrażenie.

— Zmiataj stąd — rzucił.

Nie był to dobry moment, by się oburzać z powodu
nieuprzejmych słów. Albo też spierać się w kwestii równouprawnienia ludzi o jasnym i ciemniejszym kolorze skóry. Liczyła
się tylko ucieczka i powiadomienie policji.

Odwróciła się, zamierzając odejść. Zmuszała się, żeby
nie biec, lecz iść miarowym, równym krokiem. Niech myśli, że poczuła się
dotknięta. Nie może po niej poznać, że omal nie oszalała ze strachu.

Zrobiła cztery, pięć kroków, gdy naraz rozległ się
jego głos. — He! Czekaj no!

Przystanęła. — Tak?

Podszedł do niej. Mogła poczuć na sobie jego oddech.
Papieros i kwaśne mleko.

— Byłaś przy szopach, prawda?

Przełknęła ślinę. Całe jej ciało zlał pot. — Jakich…
jakich szopach?

Świdrował ją wzrokiem. W jego obojętnych oczach mogła
wyczytać to, co on zdołał odkryć w jej oczach: ona wie. Poznała jego
sekret.

Nie miał już cienia wątpliwości. Rzuciła się do
ucieczki.

Lipiec 2008 roku

Lipiec 2008 roku

Środa, 16 lipca

Środa, 16 lipca

1

Po raz pierwszy zobaczył tę kobietę, kiedy wychodził z
Friarage School, kierując się do swego mieszkania po drugiej stronie
ulicy. Stała w otwartych drzwiach i najwyraźniej wahała się ruszyć przed
siebie w ulewny deszcz. Dochodziła godzina szósta, było wyjątkowo ciemno
jak na tak wczesną porę letniego wieczoru. Za dnia panował nieznośny upał,
później nad Scarborough rozpętała się gwałtowna burza, a teraz świat
dotknęło istne oberwanie chmury. Szkolny dziedziniec opustoszał.
Nierówności asfaltu natychmiast zamieniły się w ogromne kałuże. Niebo
przesłoniły wściekle skłębione granatowoczarne chmury.

Kobieta miała na sobie sięgającą za kolana kwiecistą
letnią sukienkę, nieco staromodną, lecz odpowiednią na upalny, burzowy
dzień. Długie włosy koloru ciemnoblond splotła w warkocz, w dłoni trzymała
torbę na zakupy. Przypuszczał, że nie należała do personelu szkoły. Być
może była tu nowa. Albo też jest po prostu kursantką.

Korciło go, by podejść bliżej, zastanawiał się, czy
nie powinien jej zagadnąć. To pewnie przez tę jej niezwykłą, staroświecką
aparycję. Uznał, że ma najwyżej dwadzieścia parę lat, lecz wygląda
zupełnie inaczej niż kobiety w jej wieku. Nie można powiedzieć, żeby jej
widok elektryzował mężczyzn, coś w niej jednak w dziwny sposób
przyciągało. Ciekawiło, jak wygląda jej twarz. Jak brzmi jej głos. Czy
rzeczywiście jest istnym zaprzeczeniem swej epoki oraz własnego pokolenia.

W każdym razie on chciał się tego dowiedzieć. Kobiety
go fascynowały. Od kiedy zaś poznał niemal każdy ich typ, fascynowały go
szczególnie te niecodzienne.

Podszedł do niej i zagaił: — Nie ma pani parasola?

Pytanie nie zabrzmiało zbyt oryginalnie, lecz
zważywszy na potoki ulewnego deszczu, wydało się oczywiste.

Kobieta nie zauważyła, że ktoś się do niej zbliża,
dlatego drgnęła nerwowo, wystraszona. Odwróciła się; zrozumiał wówczas swą
pomyłkę. Nie miała dwudziestu kilku, lecz co najmniej trzydzieści pięć
lat, może nawet więcej. Wyglądała sympatycznie, lecz zupełnie niepozornie.
Blada, nieumalowana twarz, niezbyt ładna, niebrzydka, z gatunku tych, na
które patrzy się nie dłużej niż przez dwie minuty. Włosy niedbale
odgarnięte z wysokiego czoła. Najwyraźniej zupełnie nieświadomie
ucieleśniała sobą ów szczególny typ kobiet, które co prawda chcą się
wyróżniać z tłumu, nie mają wszakże bladego pojęcia, co zrobić, żeby
wyglądać bardziej atrakcyjnie i pociągająco.

Miłe, nieśmiałe stworzenie, zawyrokował. I zupełnie
nieciekawe.

— Powinnam była wiedzieć, że nadciąga burza —
odpowiedziała. — Ale kiedy dziś w południe wychodziłam z domu, było tak
upalnie, że myśl o zabraniu parasola wydała mi się śmieszna.

— Dokąd pani idzie? — zapytał.

— Właściwie tylko na przystanek przy Queen
Street. Ale zanim tam dojdę, będę mokrzuteńka.

— O której odjeżdża pani autobus?

— Za pięć minut — odparła ze smutkiem. — To dziś
ostatni kurs.

Pewnie mieszka w którejś z tych zapadłych wsi wokół
Scarborough. To zadziwiające, jak blisko, tuż za rogatkami miasta,
zaczynała się prowincja. Nagle człowiek trafiał w sam środek wielkiego
nigdzie, do wiosek składających się z nielicznych, rozrzuconych po okolicy
farm, do których nader rzadko docierały środki komunikacji. Ostatni
autobus tuż przed osiemnastą! Młodzi ludzie czują się tam pewnie, jakby
żyli w epoce kamiennej.

Gdyby była młoda i ładna, nie zawahałby się ani
chwili, by zaproponować jej pomoc. Odwiózłby ją do domu samochodem.
Najpierw zapytałby, czy nie zechciałaby się z nim czegoś napić gdzieś w
pobliżu portu, w jednym z rozlicznych pubów. Umówione spotkanie czekało go
dopiero późnym wieczorem, lecz aż tak bardzo mu na nim nie zależało. Do
tego czasu wcale nie miał ochoty nudzić się w swym pokoju, wynajmowanym w
domu przy końcu ulicy.

Myśl o tym, że miałby siedzieć w jakiejś knajpie przy
lampce wina naprzeciw tego podstarzałego dziewczęcia — owszem, tak się
właśnie prezentowała: jak podstarzałe dziewczę — i przez cały wieczór
wpatrywać się w jej bezbarwną twarz, nie była bynajmniej kusząca.

Nawet program w telewizji wydawał się bardziej
zajmujący. A mimo to zawahał się, nie chciał jej bowiem tak po prostu
zostawić samej, przejść obok niej przez szkolny dziedziniec na drugą
stronę ulicy. Sprawiała wrażenie… opuszczonej.

— Gdzie pani mieszka?

— W Staintondale — odparła.

Wywrócił oczami. Znał Staintondale. Chryste! Szosa,
kościół, urząd pocztowy, w którym można też było kupić podstawowe artykuły
żywnościowe oraz kilka tytułów czasopism. Parę domów. Czerwona budka
telefoniczna, służąca także za przystanek autobusowy. I rozrzucone tu i
ówdzie po okolicy farmy.

— Z przystanku w Staintondale pewnie ma pani
jeszcze spory kawałek drogi do pokonania — domyślił się.

Przytaknęła niewesoło. — Prawie pół godziny.

Popełnił błąd, zagadując ją o to. Miał wrażenie, że
wyczuła jego rozczarowanie. Coś mu podpowiadało, że była to dla niej
dobrze znana przykra sytuacja. Pewnie już nieraz udało jej się przykuć
uwagę jakiegoś mężczyzny, jego zainteresowanie natychmiast jednak gasło,
nim jeszcze zdołał się do niej naprawdę zbliżyć. Być może domyślała się,
że byłby zaproponował jej pomoc, gdyby tylko była osobą trochę bardziej
intrygującą. Pewnie wyszła z założenia, że i tak nic z tego nie będzie.

— Wie pani — rzucił spiesznie, zanim egoizm i
wygodnictwo zdołały w nim powstrzymać przypływ wielkoduszności —
zaparkowałem niedaleko stąd, przy tej ulicy. Jeśli pani chce, odwiozę
panią do domu.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem. — Ale… to
wcale nie tak blisko… Staintondale jest…

— Znam tę miejscowość — przerwał jej w pół słowa.
— Nie mam żadnych planów na najbliższe godziny, a przejażdżka za miasto…
to nie brzmi najgorzej.

— Przy takiej pogodzie… — przyznała z
powątpiewaniem.

Uśmiechnął się. — Radziłbym pani przyjąć moją
propozycję.

Po pierwsze, pewnie i tak nie zdąży już pani na ten
autobus. A po drugie, nawet jeśli się pani poszczęści, jutro lub
najpóźniej pojutrze złapie pani okropne przeziębienie. No więc?

Zawahała się; wyczuł jej nieufność. Zastanawiała się,
jakie motywy nim kierują. Wiedział, że jest przystojny i ma powodzenie u
kobiet, ona zaś raczej nie miała złudzeń co do tego, że taka kobieta jak
ona może rozbudzić prawdziwą ciekawość u takiego jak on mężczyzny.
Przypuszczalnie uznała go albo za seksualnego maniaka, który właśnie
usiłuje ją zaciągnąć do samochodu, bo z zasady zwykł brać to, co mógł
zdobyć, albo też za człowieka powodowanego litością. Żadna z tych
możliwości nie przypadła jej do gustu.

— Dave Tanner — powiedział, wyciągając rękę.
Uścisnęła ją z wahaniem. Jej dłoń była ciepła i miękka w dotyku.

— Gwendolyn Beckett — odparła.

Uśmiechnął się. — A zatem, Mrs Beckett, ja…

— Miss — poprawiła go spiesznie. — Miss Beckett.

— Okay, Miss Beckett. — Spojrzał na zegarek. —
Pani autobus odjeżdża za minutę. Dla mnie sprawa jest rozstrzygnięta. Jest
pani gotowa na sprint przez dziedziniec, a potem jeszcze parę metrów
ulicą?

Przytaknęła, zaskoczona świadomością, że właściwie nie
ma wyboru. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko chwycić się brzytwy,
którą jej podsunął.

— Niech pani trzyma torbę nad głową — poradził. —
To panią nieco osłoni.

Pognali gęsiego przez tonący w kałużach szkolny
dziedziniec. Wysokie drzewa rosnące wzdłuż otaczającego teren ogrodzenia z
kutego żelaza uginały się pod naporem nawalnego deszczu. Po lewej wznosił
się ogromny budynek hal targowych z ich podziemnymi, przypominającymi
katakumby kamiennymi korytarzami, gdzie w galeriach handlowych można było
znaleźć mnóstwo kiczu i tylko trochę prawdziwej sztuki. Po prawej stronie
ciągnęła się uliczka wyznaczona przez dwa szeregi wąskich domów z
czerwonej wypalanej cegły, do których prowadziły lakierowane na biało
drzwi wejściowe.

— Tędy — wskazał drogę. Pobiegli obok domów, aż w
końcu dotarli do niewielkiego, niebieskiego rdzewiejącego fiata,
zaparkowanego po lewej stronie ulicy. Kiedy otworzył drzwi, oboje z
westchnieniem ulgi opadli na przednie siedzenia.

Z włosów Gwendolyn ściekała woda, a jej sukienka
kleiła się do ciała niczym mokra szmata. Wystarczyło ledwie kilka metrów,
by przemokła do suchej nitki. Dave próbował nie zwracać uwagi na swoje
mokre stopy.

— Co za głupiec ze mnie — przyznał. — Powinienem
sam pójść po samochód i zabrać panią spod szkoły. Wtedy byłaby pani
przynajmniej w połowie sucha.

— Co tam! — Nareszcie się uśmiechnęła. Zauważył,
że ma ładne zęby. — Nie jestem z cukru. A zawsze to lepiej dojechać pod
sam próg domu, niż tłuc się całą drogę autobusem, a potem jeszcze
maszerować na piechotę. Dziękuję.

— Nie ma za co — odparł. Dopiero za trzecim razem
udało mu się uruchomić samochód. Silnik zacharczał, auto szarpnęło. Dwoma
zrywami znalazło się na ulicy, po czym, warcząc nierówno, ruszyło z
miejsca.

— Zaraz będzie lepiej — zapewnił — silnik musi
się rozgrzać. Jeśli ten szmelc przetrwa najbliższą zimę, będę mógł mówić o
szczęściu.

Silnik zaczął pracować bardziej równomiernie. Tym
razem się udało: zdoła dotrzeć do Staintondale i wrócić do miasta.

— Co by pani zrobiła, gdyby nie zdążyła pani na
autobus, a ja bym się nie zjawił? — zapytał. Miss Beckett nieszczególnie
go interesowała, nie chciał jednak, by najbliższe pół godziny, jakie mieli
spędzić razem w samochodzie, upłynęły w kłopotliwym milczeniu.

— Zadzwoniłabym po ojca — oznajmiła Gwendolyn.

Spojrzał na nią z ukosa. Kiedy wspomniała o ojcu, jej
głos wyraźnie się zmienił. Zabrzmiał cieplej, mniej powściągliwie.

— Mieszka pani z ojcem?

— Tak.

— A pani matka…?

— Moja matka zmarła wcześnie — odparła Gwendolyn
w sposób dający do zrozumienia, że nie chce o tym mówić.

Córeczka tatusia, pomyślał, nie może się od niego
uwolnić. Ma co najmniej trzydzieści pięć lat, a tatuś wciąż jest dla niej
najważniejszy. Największy. Najlepszy. Nikt mu nie dorasta do pięt.

Domyślał się, że świadomie bądź nieświadomie, z całą
pewnością robiła wszystko, by pozostać jego wymarzoną córeczką. Nosząc
gruby jasny warkocz oraz staroświecką kwiecistą sukienkę, ucieleśniała
sobą ów typ kobiety rodem z czasów jego młodości, przypadającej pewnie na
lata pięćdziesiąte lub początek sześćdziesiątych ubiegłego stulecia.
Chciała mu się przypodobać, on zaś raczej nie gustował w minispódniczkach,
jaskrawym makijażu czy krótko strzyżonych włosach. Dzięki swemu wyglądowi
pozostała zarazem osobą zupełnie aseksualną.

W łóżku stary nie będzie jej chyba potrzebny,
pomyślał.

Miał wyostrzone zmysły, wyczuł, że ona łamie sobie
głowę nad zmianą tematu rozmowy. Przyszedł jej z pomocą.

— Uczę w Friarage School — odezwał się — ale nie
dzieci. Wieczorami i w niektóre popołudnia szkoła udostępnia pomieszczenia
dorosłym. Prowadzę kursy francuskiego i hiszpańskiego, dzięki temu jako
tako sobie radzę.

— Pewnie świetnie pan włada tymi językami?

— W dzieciństwie mieszkałem przez dłuższy czas
zarówno w Hiszpanii, jak i we Francji. Mój ojciec był dyplomatą. —
Wiedział, że na wspomnienie o ojcu w jego głosie nie
pobrzmiewa żaden cieplejszy ton. Musiał raczej zadać sobie nieco trudu, by
stłumić w sobie zbytnią nienawiść. — Ale proszę mi wierzyć, to żadna
przyjemność uczyć języków w grupie kompletnie pozbawionych talentu
gospodyń domowych. Uwielbiam ich brzmienie i siłę ekspresji, a tymczasem
przez trzy lub cztery wieczory w tygodniu muszę znosić, jak się je
bezlitośnie kaleczy. — Uśmiechnął się zakłopotany, uświadomiwszy sobie, że
chyba popełnił właśnie gafę.

— Przepraszam. Może pani też uczęszcza na jakiś
kurs językowy i czuje się teraz dotknięta? Prócz mnie kursy prowadzą
jeszcze trzy koleżanki.

Potrząsnęła głową. Choć we wnętrzu samochodu z powodu
ściany deszczu nie było zbyt jasno, dostrzegł rumieńce na jej policzkach.

— Nie — zaprzeczyła — nie chodzę na kurs
językowy. Ja…

Nie popatrzyła na niego, spoglądała przez okno.
Dotarli do drogi prowadzącej ze Scarborough w kierunku północnym. Przed
oczami przemykały jej rzędy domów w zabudowie szeregowej i supermarkety,
warsztaty samochodowe i sprawiające ponure wrażenie puby. Park przyczep
kempingowych zdawał się tonąć w strugach deszczu.

— Przeczytałam w gazecie — wyznała cicho — że w
Friarage School… w środowe popołudnia będzie kurs, na którym… przez
następne trzy miesiące… — zawahała się.

W lot zrozumiał, o czym mówiła. Czemu od razu się tego
nie domyślił. Bądź co bądź był przecież członkiem tamtejszej kadry
nauczycielskiej. Znał nową ofertę. W każdą środę. Od pół do czwartej do
pół do szóstej. Dziś pierwsze spotkanie. A ta Gwendolyn Beckett pasuje do
profilu potencjalnego kursanta jak pięść do nosa.

— Ach tak, wiem — rzekł, starając się zachować w
głosie zupełną obojętność. Jakby to była rzecz najnormalniejsza w świecie
uczestniczyć w kursie dla… no właśnie, dla kogo? Niezdar? Niedołęg?

Nieudaczników? — Czy przypadkiem nie chodzi w nim o…
pewnego rodzaju trening samokontroli?

Nie mógł dojrzeć jej odwróconej twarzy, przypuszczał
jednak, że poczerwieniała jak indor.

— Tak — odpowiedziała cicho. — O to właśnie
chodzi. Trzeba się nauczyć przezwyciężać własną nieśmiałość. Zbliżyć się
do innych ludzi. Zapanować nad własnymi… lękami. — Odwróciła się w jego
stronę. — Dla pana brzmi to pewnie zupełnie idiotycznie.

— Ależ skąd — zapewnił. — Jeśli sądzimy, że mamy
w czymś braki, powinniśmy je uzupełnić. W każdym razie lepsze to, niż
siedzieć bezczynnie i narzekać. Proszę się nie zastanawiać. Niech pani
spróbuje wykorzystać ten kurs jak najlepiej.

— Tak — odparła nieco strwożonym głosem. — Tak
właśnie zrobię. Wie pan… nie czuję się zbyt szczęśliwa.

Znów odwróciła się do okna, on zaś nie odważył się
wypytywać o szczegóły.

Milczeli.

Deszcz nieco zelżał.

Kiedy w centrum Cloughton skręcili w kierunku
Staintondale, niebo niemal natychmiast przejaśniało. Wieczorne słońce
przedarło się przez chmury.

Zupełnie niespodziewanie poczuł się spięty.
Roztrzęsiony. Czujny. Przeczuwał, że w jego życiu zawiązuje się coś
nowego. Może to mieć coś wspólnego z siedzącą obok kobietą.

Może też być zupełnie inaczej.

Usiłował zachować wewnętrzny spokój. I ostrożność.

Nie mógł już sobie pozwolić na popełnienie w życiu
zbyt wielu błędów.

2

Amy Mills potrzebowała pieniędzy, dlatego pracowała
jako opiekunka do dzieci. W innych okolicznościach nigdy by się tego nie
podjęła, lecz musiała sama opłacać swe studia i nie mogła zbytnio
marudzić. Wcale nie narzekała na tę pracę — ot, przesiadywała wieczorami w
obcym salonie, czytała książkę albo oglądała telewizję, czuwała przy
śpiącym dziecku podczas nieobecności jego rodziców. Przez to jednak sama
kładła się spać późno, poza tym nie lubiła wracać do domu po zmroku.
Szczególnie jesienią i zimą. Latem dni były dłuższe, a na ulicach
Scarborough często panował ożywiony ruch, za sprawą licznych studentów,
którzy opanowali to miasteczko na wschodnim wybrzeżu Yorkshire.

Tego wieczoru było jednak zupełnie inaczej. Burza oraz
popołudniowa ulewa zapędziły wszystkich do domów i sprawiły, że ulice
opustoszały. Na dodatek po upalnym dniu wyraźnie się ochłodziło. Zrobiło
się nieprzyjemnie i wietrznie.

Nikogo nie spotkam po drodze, pomyślała Amy i poczuła
się nieswojo.

W każdą środę przychodziła do Mrs Gardner, a właściwie
do jej czteroletniej córki Liliany. Mrs Gardner samotnie wychowywała
dziecko. Z trudem wiązała koniec z końcem, dlatego imała się
najrozmaitszych prac. W środowe wieczory prowadziła kurs francuskiego w
Friarage School. Zajęcia kończyły się o dziewiątej, lecz po nich cała
grupa zawsze wychodziła razem do pubu.

— Nigdzie się nie ruszam — powiedziała do Amy —
więc przynajmniej raz w tygodniu chciałabym się rozerwać. Czy masz coś
przeciwko, jeśli będę wracać o dziesiątej?

Problem w tym, że nigdy nie wracała o dziesiątej.
Jeśli zjawiała się pół do jedenastej, Amy mogła mówić o szczęściu; z
reguły jednak za kwadrans jedenasta. Za każdym razem Mrs Gardner
przepraszała ją wylewnie.

— Nie mam pojęcia, jak to się stało! Chryste, jak
ten czas szybko mija, kiedy zacznie się paplać o tym i owym…

Amy z chęcią rzuciłaby tę pracę, ale było to jej jedyne stałe poniekąd zajęcie. Co prawda opiekowała się też dziećmi z
innych rodzin, lecz tylko dorywczo. Na środową zapłatę zawsze mogła
liczyć, a w jej sytuacji było to na wagę złota. Gdyby nie ta droga
powrotna do domu…

Ale z ciebie tchórz, powtarzała sobie często, lecz
wcale jej to nie pomagało pozbyć się strachu.

Mrs Gardner nie miała samochodu, którym mogłaby szybko
odwieźć opiekunkę do domu, poza tym zawsze wracała pod wpływem alkoholu.
Także i w tę środę sporo wypiła; zjawiła się później niż kiedykolwiek:
dwadzieścia minut po jedenastej!

— Umawiałyśmy się, że będę zostawać do dziesiątej
— stwierdziła zdenerwowana Amy i zaczęła pakować książki. Wieczór spędziła
na nauce.

Mrs Gardner przynajmniej udawała skruchę. — Wiem,
trudno ze mną wytrzymać. Ale w naszej grupie pojawiła się nowa dziewczyna
i postawiła nam kilka kolejek. Miała strasznie dużo do opowiedzenia, ani
się obejrzałam… zrobiło się tak późno!

Wypłaciła Amy pieniądze i była na tyle honorowa, że
dorzuciła pięć funtów. — Proszę. To za nadgodziny… Z Lilianą wszystko w
porządku?

— Śpi. Nawet się nie obudziła. — Amy pożegnała
się chłodno z rozochoconą panią Gardner i wyszła z mieszkania. Znalazłszy
się na ulicy, poczuła chłód i skuliła ramiona.

Pogoda prawie jesienna, pomyślała, a przecież mamy
dopiero środek lipca.

Przynajmniej nie padało już od kilku godzin. Droga
prowadziła najpierw w dół, wzdłuż St. Nicholas Cliff, obok nieco
złuszczonej fasady Grand Hotelu, a następnie przez długi most z kutego
żelaza, łączący śródmieście z South Cliff, przerzucony ponad ruchliwym za
dnia skrzyżowaniem. Teraz, o tak późnej porze, miejsce to było zupełnie
wymarłe, mimo że rozświetlał je jasny blask ulicznych latarni. Choć cisza
uśpionego miasta przejmowała Amy lękiem, potrafiła jeszcze nad nim
zapanować. Gorzej przedstawiał się odcinek drogi wiodący przez park. Po
lewej, w dole, ciągnęły się morze i plaża, w oddali powyżej — pierwsze
domy na South Cliff, pomiędzy nimi zaś ogrody Esplanade Gardens, piętrzące
się w górę w formie tarasów, gęsto porośnięte przez krzewy i drzewa,
poprzecinane siecią wąskich alejek. Najkrótsza droga wiodła pod górę, po
stromych schodach wprost do szerokiej ulicy Esplanade; po jej zachodniej
stronie stały jeden za drugim rozliczne hotele. To właśnie owe ciemne
schody stanowiły najbardziej niepewny odcinek na trasie Amy. Gdyby tylko
znalazła się na Esplanade, od razu poczułaby się lepiej. Potem musiała
pokonać jeszcze spory kawałek pod górę, po czym tuż za Highlander Hotel
skręcić w Albion Road, przy której stał szeregowy dom o wąskiej fasadzie,
należący do jej ciotki. Amy mieszkała u niej podczas studiów. Ciotka,
osoba podstarzała i samotna, cieszyła się z towarzystwa ludzi. Amy zaś
miała ubogich rodziców, dla których darmowe lokum dla córki było
prawdziwym wybawieniem. Ponadto mogła stąd łatwo dotrzeć na piechotę do
kampusu. Była wdzięczna za to, że coś w jej życiu ułożyło się lepiej, niż
się spodziewała. Tam skąd pochodziła, na robotniczym osiedlu w Leeds, nikt
by nie przypuszczał, że Amy dostanie się na uniwersytet. Była jednak
inteligentna i pilna, a także, mimo całej swej przesadnej nieśmiałości i
bojaźliwości, dość konsekwentna w dążeniu do celu. Jak dotąd wszystkie
egzaminy zaliczyła z dobrym wynikiem.

Znajdowała się pośrodku mostu, gdy nagle przystanęła i
obejrzała się za siebie. Nie dlatego, że coś dosłyszała; miała niemal
odruchową skłonność, by mniej więcej w tym właśnie miejscu sprawdzać, czy
wszystko w porządku, zanim zanurzy się w niesamowitą pustkę Esplanade
Gardens. A przy tym wcale nie miała jasności co do tego, co miałoby
oznaczać owo w
porządku.

Jakiś mężczyzna schodził z St. Nicholas Cliff. Wysoki,
szczupły, stawiał spieszne kroki. Nie mogła dojrzeć, jak był ubrany.
Jeszcze tylko kilka metrów i dotrze do mostu, ku któremu bez wątpienia się
kierował.

Poza nim jak okiem sięgnąć nikogo nie było widać.

Amy zacisnęła jedną dłoń na torbie z książkami, drugą
zaś na kluczach od domu, które wygrzebała jeszcze u Mrs Gardner. Zawsze
trzymała je w pogotowiu, kiedy zbliżała się do domu. Miało to oczywiście
związek z jej lękami. Ciotka zazwyczaj zapominała zapalić lampę nad
wejściem, Amy zaś nie lubiła stać i po omacku szukać w torbie kluczy,
otoczona z obu stron wysokimi na trzy metry krzewami bzu, które niemal
zupełnie zarastały krótką, wyłożoną płytami dróżkę, a które stara kobieta
z typowym dla jej wieku niedorzecznym uporem wzbraniała się przyciąć. Amy
chciała szybko wejść do środka. Szybko schronić się w bezpiecznym miejscu.

Schronić się przed czym?

Była zbyt bojaźliwa, wiedziała o tym. To niezupełnie
normalne widzieć wszędzie tylko upiory, na każdym kroku wietrzyć
włamywaczy, morderców, maniaków seksualnych. Przypuszczała, że źródłem jej
lęku był sposób, w jaki została wychowana — nadmiernie hołubione,
pilnowane, najcenniejsze, jedyne dziecko stosunkowo prostych rodziców. Nie rób tego, nie rób tamtego,
coś może ci się przytrafić… Wciąż musiała
słuchać tych przestróg. Zazwyczaj nie wolno jej było uczestniczyć w
wycieczkach szkolnych rówieśników, bo matka wciąż się bała, że może się
przydarzyć coś złego. Amy nie buntowała się przeciw tym zakazom; dość
wcześnie zaczęła podzielać lęki matki i cieszyła się, kiedy mogła kolegom
przedstawić taki oto argument:

Nie wolno mi…

Co wkrótce doprowadziło do tego, że prawie nie miała
przyjaciół.

Znów się odwróciła. Obcy mężczyzna dotarł do mostu.
Amy nie zatrzymała się. Przyspieszyła nieco kroku. Nie tylko ze strachu
przed owym mężczyzną. Ze strachu przed własnymi myślami.

Samotność.

Pozostali studenci Scarborough Campus, stanowiącego
filię uniwersytetu w Hull, przez pierwszy rok studiów mieszkali w
akademiku, później zaś łączyli się w mniejsze grupy i zajmowali mieszkania
należące do uniwersytetu, wynajmowane im za niewielką opłatą. Amy wciąż
sobie wmawiała, że jej zakwaterowanie u ciotki jest czymś zupełnie
naturalnym i ma same zalety, bo lepiej w ogóle nie płacić czynszu, niż
płacić choćby niewielki. Byłaby durna, gdyby zdecydowała inaczej. Gorzka
prawda była jednak taka, że nie miała paczki przyjaciół, z którymi mogłaby
zamieszkać. Nikt jej nigdy nie zapytał, czy chciałaby dzielić to czy tamto
mieszkanie z tą bądź tamtą grupą. Gdyby zabrakło starej ciotki i jej
pustego pokoju gościnnego, sprawa wyglądałaby jeszcze gorzej. Kwestia
mieszkania stałaby się poważnym problemem, nie mówiąc o dodatkowych
kosztach. Amy wolała się jednak nad tym nie zastanawiać.

Po przejściu na drugą stronę mostu wystarczyło ledwie
parę kroków, by znaleźć się w parku. Z przyzwyczajenia Amy spojrzała w
prawo, gdzie zaczynały się wiodące w górę schody. W miejscu, gdzie droga
skręcała, stał nowy dom, przy którym w ostatnich tygodniach podjęto
końcowe prace budowlane. Trudno się było zorientować, czy budynek ten miał
służyć ludziom za mieszkanie, czy też gmina Scarborough przeznaczyła go na
jakiś inny cel.

Amy minęła go spiesznym krokiem; nagle aż się cofnęła.
Dwa duże, splecione z drutu parkany budowlane, które otaczały dom,
zagradzały teraz nie tylko przejście schodami, ale także dostęp do
biegnącej nieco dalej serpentynami alejki, którą dało się je obejść. Jej
zwyczajna droga została zamknięta. Można było przecisnąć się bokiem, lecz
Amy się zawahała. Po południu, gdy w iście tropikalnym upale wybrała się
do wydzielonego jako strefa dla pieszych centrum, gdzie musiała załatwić
parę spraw, zanim udała się do Mrs Gardner i jej córki, przejście było
jeszcze otwarte. W międzyczasie przeszła jednak gwałtowna burza i
przypominające potop oberwanie chmury. Zarówno schody, jak i alejka mogły
zostać uszkodzone. Stopnie wydrążone i wyłamane. Ziemia rozmyta.
Umocnienia zerwane, a żwir wypłukany. Korzystanie z tych dróg mogło grozić
niebezpieczeństwem.

Poza tym było to wyraźnie zabronione.

Amy nie należała do ludzi, którzy po prostu nie
zważają na takie zakazy. Nauczono ją podporządkowywać się zarządzeniom
władz bez względu na to, czy je rozumiała, czy nie. Pewnie istniały po temu
jakieś powody, to jej wystarczało. A w obecnej sytuacji potrafiła je sobie
nawet wyobrazić.

Niezdecydowana, odwróciła się.

Istniały inne drogi prowadzące przez Esplanade
Gardens, ten labirynt dla spacerowiczów, lecz żadną z nich nie dotarłaby
szybko i bezpośrednio do biegnącej w górze ulicy, a tym samym w pobliże
zamieszkanych domostw. Najniżej położona droga wiodła w przeciwnym
kierunku — w dół ku plaży, a dalej do Spa Complex, zespołu budynków o
wiktoriańskim uroku. Stały one tuż przy brzegu i służyły miastu do
wszelkiego rodzaju celów kulturalnych, jednakże nocą zamykano je na cztery
spusty, nie było tam nawet nocnego stróża. Spod Spa Complex kursowała na
górę kolejka linowa, przewożąca głównie starszych ludzi, dla których
wspinaczka przez wykute w skale, położone na niezwykle stromym zboczu
ogrody była nazbyt męcząca. Około pół godziny przed północą kolejka
zamierała jednak w bezruchu, a w budkach z biletami nie było o tej porze
żywego ducha. Oczywiście, na górę można było wejść także na piechotę, lecz
wspinaczka od samego podnóża była długa i uciążliwa. Owa dolna droga miała
tę zaletę, że była oświetlona — wielkie, łukowate w kształcie latarnie,
również w stylu wiktoriańskim, dawały ciepłe, pomarańczowe światło.

Droga środkowa była najwęższa ze wszystkich. Spory jej
odcinek biegł w połowie wysokości wzgórza, praktycznie płasko, w poprzek
stoku. Potem zaczynała się łagodnie wznosić i niepostrzeżenie wić w górę,
tak że nawet pieszym o niezbyt świetnej kondycji fizycznej umożliwiała
dość komfortowy marsz. Amy wiedziała, że droga ta łączyła się z Esplanade
tuż przed Crown Spa Hotel. Wybierając tę trasę, szybciej dotarłaby do
celu, niż gdyby ruszyła drogą okrężną przez plażę. Szkopuł w tym, że nie
było tam żadnych latarni. Droga niknęła między krzewami i drzewami w
najczarniejszym mroku.

Zawróciła kilka kroków, patrząc w kierunku mostu.
Mężczyzna dotarł już prawie na jego skraj. Czy sobie wmawiała, czy
rzeczywiście poruszał się wolniej niż przedtem? Zwlekał nieco? I co w
ogóle porabiał o tej porze w tym miejscu?

Tylko spokojnie, Mills, ty też jesteś o tej porze w tym miejscu,
powtarzała sobie, a jednak jej serce wcale nie
biło wolniej ani o pół taktu.

Pewnie wraca do domu tak jak ty!

Ale któż teraz może wracać do domu, no kto? Za
dwadzieścia minut będzie północ. Nie jest to pora, o której ludzie wracają
z pracy, chyba że dorabiają jako opiekunki do dzieci u pewnej bezwzględnej
matki, która z zasady się spóźnia.

Wymówię tę pracę. Dłużej już tego nie zniosę. Za żadne
pieniądze, postanowiła.

Roztrząsała możliwości, jakie jej pozostały; żadna z
nich nie przedstawiała się zbyt zachęcająco. Mogła wrócić przez most do
St. Nicholas Cliff, a potem ruszyć przez śródmieście i wspinać się długą
Filey Road — to jednak zajęłoby połowę wieczności. Oczywiście, jeździły
też autobusy, lecz nie miała pojęcia, czy jej linia kursuje o tak późnej
porze. Poza tym kilka tygodni wcześniej skorzystała z autobusu ze względu
na brzydką pogodę; na przystanku zaczepiali ją jacyś pijani smarkacze z
ogolonymi głowami, ozdobieni wszelkiego rodzaju piercingiem. Bała się
śmiertelnie. Powiedziała sobie wówczas, że woli przemoknąć na deszczu do
suchej nitki i narazić się na przeziębienie, niż znaleźć się ponownie w
takiej sytuacji. Strach — znowu strach. Bała się przejść przez ciemny
park. Bała się czekać na przystanku. Strach, strach, strach.

To on stanowił o jej życiu, a do tego nie mogła
dopuścić. Nie mogła już dłużej popadać z jednego kryzysu w drugi, próbując
unikać jednego rodzaju strachu i zarazem nieuchronnie przywoływać
następny. By wreszcie w pewną chłodną, deszczową lipcową noc stać jak
sparaliżowana na rozdrożu, wsłuchiwać się we własny zziajany oddech, czuć,
jak serce wali jej niczym ciężki młot, i zadawać sobie pytanie, który z
jej lęków jest bardziej, który mniej groźny. Co w końcu prowadziło do
słynnych rozważań o dżumie i cholerze. To było po prostu straszne.

Mężczyzna zrównał się z nią, przystanął i spojrzał w
jej stronę.

Sprawiał wrażenie, jakby na coś czekał, być może na
to, co stojąca naprzeciw niego osoba powie lub zrobi. Amy uczono, że
powinna spełniać oczekiwania innych, dlatego też odezwała się pierwsza.

— Dro… droga jest zamknięta — wyjaśniła. Jej głos
nieco zacharczał, odchrząknęła. — Dwie siatki… nie da się przejść.

Mężczyzna skinął głową, po czym odwrócił się na pięcie
i ruszył drogą w kierunku plaży. Drogą oświetloną.

Amy odetchnęła. I nic, nic się nie stało. Wracał do
domu, w normalnej sytuacji pewnie poszedłby schodami. Prawdopodobnie
dotrze do Spa Complex, a potem zacznie się wspinać pod górę, klnąc w
duchu, gdyż droga zajmie mu więcej czasu niż zwykle. W domu czeka na niego
żona. Pewnie go zwymyśla. I tak za długo zabawił z kumplami w knajpie, a
teraz jeszcze to obejście. Miał dziś pecha. Czasem tak się właśnie składa.

Zachichotała, sama jednak spostrzegła, że zabrzmiało
to nerwowo. Lubiła fantazjować na temat sytuacji życiowej zupełnie obcych
sobie osób. Pewnie dlatego, że zbyt długo była sama. Kto za mało przebywa
z ludźmi z krwi i kości, ten musi się obracać w świecie własnych
wyobrażeń.

Raz jeszcze spojrzała za siebie w stronę mostu. Nikogo
nie było widać.

Obcy mężczyzna zniknął w oddali. Przejście schodami
było zamknięte. Amy nie zwlekała dłużej. Wybrała drogę środkową,
nieoświetloną. Blada poświata księżyca, przytłumiona przez długie pasma
chmur, wystarczała, by dojrzeć zarys ścieżki pod stopami. Dotrze do
Esplanade, nie łamiąc sobie przy tym kości.

Po kilku sekundach zanurzyła się w gęstwinie mokrych
od deszczu zarośli, będących w pełnym letnim rozkwicie.

Amy Mills zniknęła w ciemnościach.

Październik 2008 roku

Październik 2008 roku

Czwartek, 9 października

Czwartek, 9 października

1

Kiedy w pokoju Fiony Barnes zadzwonił telefon, starsza
pani drgnęła, odwróciła się od okna, przy którym tkwiła wpatrzona w zatokę
Scarborough, po czym podeszła do niewielkiego stolika, na którym stał
aparat, niezdecydowana, czy powinna podnieść słuchawkę. Rankiem odebrała
anonimowy telefon, podobnie jak dzień wcześniej w południe. W zeszłym
tygodniu jeszcze dwukrotnie doszło do tego przygnębiającego incydentu.
Właściwie nie była pewna, czy to, co ją spotkało, można w ogóle określić
mianem anonimowego telefonu, bo po drugiej stronie nigdy nie padło ani
jedno słowo. Mogła wszakże dosłyszeć czyjś oddech. Jeśli sama natychmiast
nie rzuciła słuchawką, jak to w przypływie irytacji uczyniła tego ranka,
ów nieznajomy lub nieznajoma przerywali połączenie po trwającym około
minuty milczeniu.

Fionę niełatwo było przestraszyć, uchodziła za osobę o
żelaznych nerwach, która potrafi zachować zimną krew. Jednakże ta historia
zmąciła jej spokój i odebrała pewność siebie. Najchętniej zignorowałaby po
prostu tego typa, nie podchodząc w ogóle do telefonu. Nie chciała jednak
rezygnować z rozmów, które były dla niej ważne lub leżały jej na sercu. Na
przykład ze swą wnuczką Leslie Cramer, która mieszkała w Londynie i
właśnie przeżywała traumę rozwodu. Leslie nie miała innych krewnych prócz
starej babci w Scarborough, dlatego Fiona nie chciała jej teraz zostawić
samej.

Po piątym dzwonku podniosła słuchawkę.

— Fiona Barnes — przedstawiła się. Jej głos
brzmiał szorstko, chropawo; to skutek ciągłego palenia papierosów, nałogu
trwającego przez całe życie.

Po drugiej stronie cisza.

Fiona westchnęła. Powinna sprawić sobie nowy telefon.
Z wyświetlaczem, na którym widać numer dzwoniącego. Wiedziałaby wówczas,
kiedy dzwoni Leslie, resztę zaś połączeń mogłaby odrzucać.

— Kto tam? — spytała.

Milczenie. Oddech.

— Zaczyna mi to działać na nerwy — odezwała się
Fiona. — Najwyraźniej ma pan jakiś problem. Może powinniśmy o tym
porozmawiać. Obawiam się, że ta pańska dziwna taktyka daleko nas nie
zaprowadzi.

Odgłosy w słuchawce stawały się coraz bardziej
intensywne. Gdyby była młodsza, mogłaby pomyśleć, że ktoś się w niej
zadurzył, a teraz, słuchając przez telefon jej głosu, oddaje się jakimś
seksualnym praktykom. Uznała to jednak za bardzo mało prawdopodobne, w
lipcu bowiem skończyła właśnie siedemdziesiąt dziewięć lat. Poza tym
wydawało jej się, że nie jest to ów szczególny rodzaj oddechu wskazujący
na seksualne pobudzenie. Człowiek przy telefonie sprawiał wrażenie
podnieconego w całkiem inny sposób. Był zestresowany. Agresywny. Wyraźnie
wzburzony.

Nie chodziło zatem o seks. W takim razie o co?

— Odkładam słuchawkę — zagroziła Fiona. Zanim
jednak zdołała spełnić swą zapowiedź, połączenie zostało przerwane. W
słuchawce brzęczał teraz jednostajny, przerywany sygnał.

— Pójdę na policję! — powiedziała z wściekłością,
cisnęła słuchawką, po czym od razu zapaliła papierosa. Obawiała się
jednak, że na posterunku policji zostanie spławiona. Przecież nikt jej
nawet nie zwymyślał, nie napastował obscenicznymi słowami, nie groził.
Oczywiście, każdy zrozumie, że powtarzające się „głuche” telefony także
można uznać za formę groźby, brakowało wszakże jakichkolwiek wskazówek,
kim mógłby być ów dręczyciel. W tym zupełnie niejasnym przypadku policja
nie zdecyduje się na zainstalowanie urządzenia identyfikującego
anonimowego abonenta, poza tym prześladowca był z pewnością na tyle
sprytny, by dzwonić wyłącznie z telefonów ogólnie dostępnych, i to za
każdym razem z innego aparatu. Tacy ludzie wychowali się na telewizyjnych
serialach kryminalnych. Wiedzą, jak należy w takich przypadkach postępować
i jakich unikać błędów.

Poza tym…

Znów podeszła do okna. Był cudowny, przesycony słońcem
dzień październikowy, wietrzny i pogodny; zatoka Scarborough tonęła w
powodzi złocistego światła. Morze było wzburzone, mieniło się barwą
głębokiego granatu, grzbiety fal wieńczyły połyskujące bielą korony piany.
Każdy, kto mógł rozkoszować się takim widokiem, wpadłby w zachwyt. Lecz
nie Fiona, nie w tym momencie. Nie docierało do niej nic z uroku pejzażu,
który rozpościerał się za jej oknem.

Wiedziała, dlaczego nie pójdzie na policję. Wiedziała,
dlaczego jak dotąd nikomu, nawet Leslie, ani słowem nie wspomniała o tych
dziwnych telefonach. Dlaczego, mimo zaniepokojenia, zachowała całą tę
historię wyłącznie dla siebie.

Logiczne pytanie, jakie niezwłocznie zadałby każdy,
kto by się o tym dowiedział, brzmiałoby: Czy istnieje człowiek, który ma
coś przeciwko pani? Ktoś, o kim mogłaby pani powiedzieć, że może mieć coś
wspólnego z tą sprawą?

Szczerze mówiąc, musiałaby odpowiedzieć na to pytanie
twierdząco. A to siłą rzeczy pociągnęłoby za sobą dalsze pytania. I
konieczność wyjaśnień. I znów wszystko powróciłoby z dawną siłą. Cała ta
okropna historia. Wszystkie te rzeczy, o których pragnęła zapomnieć.
Rzeczy, o których przede wszystkim Leslie nie powinna się dowiedzieć.

Gdyby jednak zaczęła udawać naiwną i zapewniła, że nie
zna nikogo, kto mógłby jej grozić, kto mógłby ją w ten sposób dręczyć —
wówczas nie miałoby najmniejszego sensu komukolwiek o tym opowiadać.

Zaciągnęła się dymem z papierosa. Jedynym człowiekiem,
przed którym mogłaby się otworzyć, był Chad. On i tak znał prawdę. Może
powinna z nim porozmawiać. Może byłoby lepiej, gdyby skasował e-maile,
które mu przesłała. Przede wszystkim załączone pliki. Zachowała się
lekkomyślnie, wysyłając takie rzeczy pocztą elektroniczną. Sądziła, że
może zaryzykować, bo cała sprawa już dawno popadła w zapomnienie. Dla
niej, dla nich obojga, wszystko to było tak bardzo odległe.

Może jednak się myliła.

Może powinna skasować cały ten obszerny materiał także
we własnym komputerze. Przyszłoby jej to z trudem, lecz tak pewnie byłoby
lepiej. To przecież iście zwariowany pomysł, żeby to wszystko opisać.
Czego się spodziewała? Że dozna ulgi? Ukoi własne sumienie? Chciała raczej
znaleźć dla siebie jakieś wyjaśnienie, dla siebie i Chada. Może miała
nadzieję, że to pozwoli jej lepiej zrozumieć samą siebie. Lecz nic takiego
się nie stało. Wcale nie rozumiała siebie lepiej niż przedtem. Nic się nie
zmieniło. Nikt nie zdoła odmienić własnego przeszłego życia, poddając je
analizie, usiłując wcisnąć je w formę, która miałaby zrelatywizować
zdarzenia. Błędy pozostaną błędami, grzechy pozostaną grzechami. Trzeba
było z nimi żyć, trzeba będzie z nimi umrzeć.

Zgasiła papierosa w doniczce i poszła do swego
gabinetu, by włączyć komputer.

2

Ostatni interesant był najgorszy ze wszystkich. Ani
przez chwilę nie przestawał zrzędzić. Parkiet na podłodze był wytarty,
uchwyty do drzwi sprawiały wrażenie tandetnych, okna zdawały się
niewystarczająco izolowane, pomieszczenia zostały źle zaprojektowane i
niekorzystnie rozplanowane, kuchnia była mało nowoczesna, a widok na
niewielki park za domem zupełnie nieciekawy.

— Można było sobie darować — powiedział z wściekłością
na odchodnym. Leslie musiała się pohamować, by nie trzasnąć za nim
drzwiami. Poczułaby wtedy ulgę, choć faktycznie zamek w drzwiach nie był
całkiem sprawny, jak zresztą — trzeba przyznać — niejedna jeszcze rzecz w
tym mieszkaniu. Takie siłowe działanie zakończyłoby pewnie jego żywot.

— Gnojek — wyrzuciła z siebie zamiast tego.
Poszła do kuchni, zapaliła papierosa i włączyła ekspres do kawy. Espresso
dobrze jej teraz zrobi. Spojrzała przez okno na deszczowy dzień.
Oczywiście że przy tej szarej, mżystej pogodzie park nie prezentował się
zbyt zachęcająco, a jednak to właśnie ów porośnięty drzewami skrawek
gruntu pośrodku Londynu sprawił, że dziesięć lat wcześniej ona i Stephen
zakochali się w tym mieszkaniu. Owszem, kuchnia była staromodna, podłoga
skrzypiała, wiele rzeczy było podniszczonych i niepraktycznych, niemniej
jednak mieszkanie miało swój urok i duszę. Zastanawiała się, jak można
było tego nie wyczuć. Nadęty typ. Ale zrzędzili wszyscy. Najmniej chyba ta
starsza kobieta, która zjawiła się jako druga. Może właśnie ona wynajmie
po niej to mieszkanie… Czas naglił. Pod koniec października Leslie
czekała przeprowadzka. Jeśli do tej pory nie znajdzie kogoś, kto przejmie
od niej dotychczasową umowę najmu, będzie musiała płacić podwójnie, a na
to nie mogła sobie przez dłuższy czas pozwolić.

Tylko bez nerwów, napomniała sama siebie.

Kiedy zadzwonił telefon, przez chwilę zamierzała go
zignorować, lecz uświadomiła sobie, że mógł to być ktoś zainteresowany
mieszkaniem. Przeszła do przedpokoju i podniosła słuchawkę.

— Cramer — przedstawiła się. Nazwisko męża coraz
trudniej przechodziło jej przez gardło. Powinnam posługiwać się nazwiskiem
panieńskim, pomyślała.

W słuchawce usłyszała płochliwy, cichy głos. — Leslie?
Mówi Gwen. Gwen ze Staintondale!

— Gwen ze Staintondale! — powtórzyła Leslie.
Telefonu od Gwen, przyjaciółki z lat dzieciństwa i młodości, zupełnie się
nie spodziewała, sprawił jej jednak dużą radość. Od dawna nie miała od
niej żadnych wieści. Minął już chyba rok od dnia, kiedy spotkała ją po raz
ostatni, w Boże Narodzenie rozmawiały krótko przez telefon, lecz wymieniły
głównie obowiązkowe życzenia noworoczne.

— Co u ciebie? — spytała Gwen. — Wszystko w
porządku? Dzwoniłam do szpitala, ale powiedzieli, że wzięłaś urlop.

— Tak, zgadza się. Całe trzy tygodnie. Muszę
szukać najemcy do mojego mieszkania, przygotować przeprowadzkę i… no
cóż, wreszcie się rozwiodłam. Od poniedziałku znów jestem wolna! —
Słuchała brzmienia własnego głosu. Swobody, z jaką obwieściła tę nowinę,
sama jednak wcale nie odczuwała. Zdumiewające, ale to wciąż bolało. Wciąż.

— Mój Boże — powiedziała z zakłopotaniem Gwen. —
To jest… myślę, że wszyscy się tego spodziewaliśmy, ale jakoś tak…
człowiek zawsze ma nadzieję… Jak się czujesz?

— No cóż, rozstaliśmy się już przed dwoma laty.
Pod tym względem niewiele się zmieniło. A jednak to mimo wszystko jakaś
cezura w moim życiu, dlatego wynajęłam nowe mieszkanie. To obecne jest dla
mnie za duże, poza tym… za bardzo przypomina mi o Stephenie.

— Doskonale to rozumiem — przyznała Gwen. W jej
głosie pobrzmiewało przygnębienie, a jednak ciągnęła dalej: — Ja…
zachowam się teraz zupełnie nietaktownie, ale… naprawdę nie wiedziałam,
że dopiero co się rozwiodłaś, w przeciwnym razie… to znaczy, nigdy bym
nie…

— U mnie wszystko dobrze. Serio. Więc przestań
kluczyć, tylko mów, po co dzwonisz.

— No więc… mam nadzieję, że nie weźmiesz mi
tego za złe, ale… chcę, żebyś się o tym dowiedziała jedna z pierwszych.
Wychodzę za mąż!

Leslie rzeczywiście zaniemówiła na chwilę.

— Wychodzisz za mąż? — Domyśliła się, że
pobrzmiewające w jej głosie zdumienie sprawi Gwen przykrość, lecz nie
zdołała ukryć swego zaskoczenia. Gwen, istny archetyp starej panny,
staroświecka dziewczyna rodem z wiejskiego odludzia… Gwen, dla której
czas jakby zatrzymał się w miejscu, gdzieś w minionym stuleciu, kiedy
młode panny wyczekiwały w domu, aż zjawi się jakiś rycerz na koniu, by
starać się o ich rękę… Wychodzi za mąż? Tak po prostu?

— Wybacz — dodała spiesznie — ja tylko… zawsze
sądziłam, że nie zależy ci na małżeństwie.

Skłamała. Wiedziała, że Gwen zawsze dążyła do tego, by
historie rodem z powieściowych romansów, które dosłownie pochłaniała,
uczynić częścią własnego życia.

— Jestem taka szczęśliwa — wyznała Gwen — tak
niewiarygodnie szczęśliwa… To znaczy, już prawie straciłam nadzieję, że
znajdę sobie kogoś, a tymczasem wychodzę w tym roku za mąż! Pomyśleliśmy,
że początek grudnia będzie w sam raz. Ach, Leslie, wszystko jest teraz…
zupełnie inne!

Leslie wreszcie ochłonęła.

— Gwen, tak się cieszę! — powiedziała zupełnie
szczerze. — Naprawdę, nawet nie przypuszczasz jak bardzo! Kim jest ten
szczęściarz? Gdzie go poznałaś?

— Nazywa się Dave Tanner. Ma czterdzieści trzy
lata… on mnie kocha.

— To cudownie — powiedziała Leslie, lecz znów
dało o sobie znać jej lekkie zdumienie. W pierwszej chwili pomyślała o
znacznie starszym mężczyźnie, może jakimś wdowcu, co najmniej
sześćdziesięcioletnim, któremu zależało też trochę na tym, by go otoczono
opieką. Było jej wstyd, lecz poza czystym wyrachowaniem nie mogła sobie
wyobrazić innego powodu, dla którego mężczyzna mógłby zadawać się z Gwen.
Była osobą miłą, szczerą i życzliwą, jednak nie miała w sobie bodaj nic,
co mogłoby przyciągać spojrzenia mężczyzn… Chyba że ktoś cenił sobie
wyłącznie zalety charakteru, co wedle doświadczenia Leslie czyniło
niewielu mężczyzn.

Być może jednak moja ocena jest zupełnie chybiona,
pomyślała.

— No więc, o wszystkim dokładnie ci opowiem —
zapewniła Gwen; jej głos aż drżał z radości i ekscytacji. — Ale najpierw
chciałabym cię zaprosić. W sobotę świętujemy coś w rodzaju… zaręczyn, a
twoja obecność byłaby dla mnie najpiękniejszym prezentem!

Leslie się zamyśliła. Podróż na północ była zbyt długa
i uciążliwa jak na jeden weekend, lecz przecież wzięła urlop. Mogłaby
wyruszyć już jutro, w piątek, i zostać tam jeszcze ze trzy, cztery dni.
Yorkshire to jej rodzinne strony, dorastała w Scarborough, a nie była tam
już od bardzo dawna. Mogła się zatrzymać u swej babci Fiony, starsza pani
z pewnością by się ucieszyła. Oczywiście, nie miała na to czasu, nagliła
bowiem kwestia wynajęcia mieszkania, a jednak byłoby miło złożyć znów
wizytę przeszłości. Szczerze mówiąc, wprost umierała z ciekawości, kim
jest ów mężczyzna, którego Gwen — jej przyjaciółka Gwen! — miała zamiar poślubić.

— Słuchaj, Gwen, myślę, że to się uda —
oznajmiła. — Rozwód jest przecież… cóż, w każdym razie podróż
odwróciłaby od niego moje myśli, to nie jest zły pomysł. Mogłabym
przyjechać już jutro. Dobrze?

— Leslie, nawet nie wiesz, jak się cieszę! —
krzyknęła Gwen. Jej głos brzmiał inaczej niż przedtem. Radośnie i
optymistycznie. — Poza tym mamy wspaniałą pogodę! Wszystko się dobrze
składa.

— Tu w Londynie pada — odparła Leslie. — To
jeszcze jeden powód, żeby wyruszyć w podróż. Cieszę się, że znów cię
zobaczę, Gwen. I Yorkshire!

Ledwie skończyły rozmawiać, znów zadzwonił telefon.
Tym razem był to Stephen.

Jego głos, jak zawsze, wypełniał smutek. On nie
pragnął rozstania, nie chciał rozwodu.

— Halo, Leslie. Chciałem się tylko dowiedzieć…
znów cię dzisiaj nie było… Czy wszystko w porządku?

— Wzięłam trzy tygodnie urlopu. Przeprowadzam się
i na gwałt szukam lokatora do naszego mieszkania. A ty przypadkiem go nie
chcesz?

— Wyprowadzasz się z naszego mieszkania? — spytał
zaskoczony.

— Jest dla mnie po prostu za duże. A poza tym…
muszę zacząć wszystko od nowa. Nowe mieszkanie, nowe życie.

— Zazwyczaj to nie takie proste.

— Stephen…

Musiał dosłyszeć w jej głosie zniecierpliwienie,
bowiem natychmiast zmienił ton. — Wybacz, oczywiście nic mi do tego.

— Ano właśnie. Dobrze by było, gdybyśmy
spróbowali nie wtrącać się nawzajem do naszego życia. Wystarczy, że w
szpitalu tak często wchodzimy sobie w drogę. Poza nim nie powinniśmy mieć
z sobą nic wspólnego.

Oboje pracowali jako lekarze w tym samym szpitalu.
Leslie długo rozmyślała nad tym, czy nie powinna poszukać sobie innej
posady, lecz nigdzie nie znalazła tak idealnych warunków jak w Royal
Marsden w Chelsea. W końcu obudziła się w niej przekora: czemu dla
mężczyzny, który ją zdradził i oszukał, miałaby poświęcać także własną
karierę?

— Przepraszam, Stephen, ale się spieszę —
powiedziała chłodno. — Muszę załatwić jeszcze parę spraw, a jutro
wyjeżdżam na kilka dni do Yorkshire. Gwen wychodzi za mąż i w sobotę
urządza zaręczyny.

— Gwen? Twoja przyjaciółka Gwen? Wychodzi za mąż?
— Stephen był tak samo zdumiony jak Leslie, gdy usłyszała tę nowinę.
Pomyślała, jakie to musiało być dla Gwen upokarzające — każdy, komu
przekazywała tę wiadomość, reagował, jakby spadł z obłoków, i nie potrafił
ukryć swego zaskoczenia. Może jednak nie w pełni rozumiała, jaka przykrość
ją przy tym spotyka.

— Tak. Jest przeszczęśliwa. I niczego tak bardzo
nie pragnie, jak mojej obecności na zaręczynach. Poza tym chciałabym,
rzecz jasna, poznać jej narzeczonego.

— Ile ona ma lat? Co najmniej trzydzieści pięć,
prawda? Rzeczywiście najwyższy czas, żeby wreszcie zostawiła swego
ojczulka i zaczęła własne życie.

— Po prostu jest do niego bardzo przywiązana.
Właściwie zawsze miała tylko jego, a wtedy taka zażyła więź wydaje się
całkiem normalna.

— Ale niezbyt zdrowa — zauważył Stephen. — Nie
mam nic do starego Chada Becketta, Leslie, ale byłoby lepiej, gdyby już
wcześniej pchnął lekko swoją córkę w szeroki świat, zamiast pozwalać jej
więdnąć na tej farmie na odludziu. Miło, że są ze sobą zgodni, lecz w
życiu młodej kobiety trzeba jednak czegoś więcej. Cóż, wygląda na to, że
postanowiła ruszyć z miejsca. Miejmy nadzieję, że złowiła jakiegoś
porządnego faceta. Ona jest taka niedoświadczona.

— Najpóźniej w sobotę wieczorem dowiem się czegoś
więcej — powiedziała Leslie, po czym nagle zmieniła
temat. Stephen nie był jej już na tyle bliski, by chciała z nim rozmawiać
o swojej przyjaciółce i jej domniemanych psychicznych deficytach. — Moje
nowe mieszkanie jest znacznie mniejsze od tego — oznajmiła — więc nie
zdołam zabrać wszystkich mebli. Jeśli chcesz, możesz sobie coś wybrać.

Kiedy się wyprowadzał, nie wziął niczego. Niczego nie
chciał.

— Właściwie wszystko już mam — odparł — co niby
miałbym zabrać?

— Na przykład stół kuchenny — podpowiedziała
uszczypliwie Leslie — w przeciwnym razie wyląduje na śmietniku.

Ten śliczny, nieco chybotliwy, stary drewniany stół…
ich pierwszy wspólny zakup, jeszcze z czasów studenckich. Tak bardzo go
lubiła. A jednak przy tym właśnie stole wyznał jej wówczas swój błąd — przyznał się do krótkotrwałego, idiotycznego
romansu z dziewczyną, którą poznał przypadkiem w knajpie.

Potem nic już nie było takie jak wcześniej. Leslie do
dziś nie mogła spojrzeć na ten stół, nie czując przy tym dławienia w
gardle na myśl o tamtej pamiętnej scenie, która stała się początkiem
końca. Płonąca świeca. Butelka czerwonego wina. Mrok za oknem. I Stephen,
który koniecznie musiał ukoić własne sumienie.

W ciągu minionych dwu lat myślała czasem, że wszystko
mogłoby się ułożyć, gdyby tylko zniknął ten stół. A jednak nie zdobyła się
na to, żeby przepędzić go ze swego mieszkania.

— Nie — odparł Stephen po chwili milczenia — ja
też go nie chcę.

— To na razie — powiedziała Leslie.

— Pozdrowienia dla Gwen — dorzucił Stephen, po
czym bez dalszych słów pożegnania zakończyli rozmowę.

Spojrzała na swe odbicie w okrągłym lustrze, wiszącym
naprzeciw niej w garderobie. Wyglądała mizernie, wyczerpana walką.

Doktor Leslie Cramer, lat trzydzieści dziewięć,
radiolog. Rozwiedziona.

Pierwszym towarzyskim wydarzeniem, w jakim weźmie
udział po rozwodzie, będą akurat zaręczyny.

Może to nie jest zły znak, pomyślała.

Aczkolwiek wcale nie wierzyła w znaki. Cóż za
niedorzeczna myśl.

Zapaliła kolejnego papierosa.

3

Zobaczył ją w świetle przydomowej latarni i pomyślał:
Boże drogi! Prawdopodobnie całymi godzinami zastanawiała się nad tym, jak
by się tu pięknie wystroić. Niestety, rezultat jak zwykle okazał się po
prostu okropny. Kwiecistą bawełnianą spódnicę odziedziczyła chyba po
zmarłej matce, przyszło mu na myśl, w każdym razie, zarówno jeśli idzie o
materiał, jak i o krój, prezentowała się niczym z innej, zamierzchłej
epoki. Do tego włożyła nieco przyciężkie brązowe buty oraz źle skrojony
szary płaszcz, który, choć była szczupła, bardzo ją pogrubiał. Spod
płaszcza przezierała żółta bluzka, żółty zaś był akurat jedynym kolorem,
który nie pojawiał się na pstrokatej spódnicy. Kiedy znajdą się w
restauracji i zdejmie płaszcz, będzie wyglądać niczym wielkanocna pisanka.

W jednej chwili porzucił myśl, by zabrać ją do
Scarborough. Byłoby mało sympatycznie, gdyby natknął się tam przypadkiem
na swoich znajomych. Jakiś zajazd poza miastem wydawał się bardziej
odpowiedni… Usiłował wygrzebać z pamięci jakiś adres… I do tego
niedrogi. Z pieniędzmi było u niego jak zwykle krucho.

Uśmiechnęła się. — Dave!

Podszedł do niej, wziął ją w ramiona, przełamując
lekki opór, po czym ucałował niewinnie w policzek. Na szczęście była tak
bardzo oderwana od życia, że jak dotąd ani nie uskarżała się na brak
namiętnych pocałunków czy seksu, ani też za nimi nie tęskniła. Wiedział,
że jej ulubioną lekturą były romanse wydawane w formie zeszytów, i
przypuszczał, iż dzięki pewnej swej powściągliwości odpowiadał po trosze
jej romantycznemu wyobrażeniu o przyszłym narzeczonym. Czasem go to
wzruszało. Potem jednak zastanawiał się, czy rzeczywiście było warto.

— Chcesz się przywitać z tatkiem? — spytała.

Skrzywił się. — Raczej nie. Zawsze daje mi wyraźnie do
zrozumienia, że za mną nie przepada.

Gwen nie próbowała oponować. — Musisz go zrozumieć,
Dave. To starszy człowiek, dla niego wszystko dzieje się zbyt szybko.
Kiedy czuje się zaskoczony, jeszcze bardziej zamyka się w sobie. Zawsze
tak było.

Wsiedli do rozklekotanego samochodu Dave’a. Jak zwykle
minęła dłuższa chwila, zanim silnik zaskoczył. Po raz kolejny Dave zaczął
się zastanawiać, jak długo ta kupa zardzewiałego złomu na czterech kołach
będzie mu jeszcze służyć.

— Dokąd jedziemy? — zapytała Gwen, kiedy mijali
bramę wjazdową, której wielkie, brązowe drewniane wrota wisiały krzywo na
zawiasach. Już od wielu lat nie dało się ich zamknąć, lecz nikt się tym
nie przejmował. Wydawało się zresztą, że na farmie Beckettów, należącej
do rodziny od pokoleń, nikt się już o nic nie troszczy — czy to z powodu
nieudolności, czy też braku pieniędzy.

— To niespodzianka — odparł tajemniczo Dave, sam
jednak tego nie wiedział i miał nadzieję, że coś spontanicznie przyjdzie
mu do głowy.

Gwen rozparła się na siedzeniu, zaraz jednak znów się
wyprostowała. — Pokazywali dziś w telewizji tę policjantkę, inspektor
śledczą… jakośtam, która prowadzi sprawę Amy Mills. Wiesz, tej
dziewczyny…

Minęły już prawie trzy miesiące od dnia, w którym w
Esplanade Gardens w Scarborough znaleziono zmasakrowane zwłoki
dwudziestojednoletniej studentki, a mimo to okoliczni mieszkańcy nie
przestawali o tym rozprawiać. Już dawno nie zdarzyło się tam nic
podobnego. Sprawca chwycił ofiarę za ramiona i wielokrotnie gwałtownie
uderzał jej głową o kamienny mur. Ze szczegółów, jakie w niewyjaśniony
sposób wyciekły do prasy z zakładu medycyny sądowej, zszokowana opinia
publiczna dowiedziała się, że człowiek ten za każdym razem pozwalał, by
nieprzytomnej ofierze wróciła świadomość, zanim ze zdwojoną siłą znów
zaczął uderzać. Amy Mills, wciąż na nowo odzyskując przytomność, cierpiała
katusze co najmniej przez dwadzieścia minut, zanim straciła życie.

— Oczywiście, że wiem, kto to Amy Mills —
powiedział Dave — ale dziś nie oglądałem telewizji. Podali jakieś nowe
szczegóły?

— Odbyła się konferencja prasowa. Presja na
funkcjonariuszy zajmujących się dochodzeniem jest chyba spora, dlatego
znów musieli wystąpić przed kamerami. W końcu okazało się jednak, że nic
nie mają. Żadnego śladu, żadnego punktu zaczepienia. Zupełnie nic.

— Ten sprawca to chyba jakiś zupełny wariat —
odparł Dave.

Gwen wzdrygnęła się i skuliła ramiona. — Na szczęście
nie została zgwałcona. Przynajmniej tego nie musiała znosić. Ale przez to
policja drepcze w miejscu, brakuje motywu.

— Tak czy siak, to nie było mądre z jej strony,
żeby nocą wędrować samotnie przez takie pustkowie — stwierdził Dave. —
Esplanade Gardens… toż to zupełne odludzie o tak późnej porze!

— Nie chodziło też o pieniądze — referowała Gwen.
— Ani o biżuterię. Jej portfel leżał w torebce, a zegarek i dwa
pierścionki miała na rękach. Wygląda na to, że… zginęła za nic!

— Sądzisz, że poczułaby się inaczej, gdyby
rozwalił jej czaszkę z powodu tysiąca funtów? — spytał nieco szorstko
Dave. Dostrzegłszy jej przerażone spojrzenie, zaraz dodał łagodnie: —
Przepraszam. Nie chciałem na ciebie naskoczyć. Tak czy owak, nie jest miło
słyszeć, że po Scarborough grasuje jakiś wariat i uśmierca kobiety,
najwyraźniej bez żadnego powodu. Ale kto wie? Może był to akt zazdrości
albo coś podobnego. Były chłopak, który nie poradził sobie z frustracją…
Niektórzy ludzie wariują, kiedy czują się odrzuceni.

— Ale gdyby w grę wchodził były chłopak, którego można
by o coś takiego posądzać, policja dawno by już o tym wiedziała —
zauważyła Gwen.

Był późny październikowy wieczór. Jechali przez
wyżynne torfowiska Yorkshire. Krajobraz widoczny w bladej poświacie
księżyca był pagórkowaty i jałowy. Pastwiska otaczały na przemian to
płoty, to znów kamienne murki. Gdzieniegdzie wyzierała z mroku sylwetka
krowy lub owcy. Późno wybrali się na tę kolację, lecz Dave musiał
poprowadzić kurs hiszpańskiego i dopiero po ósmej wyruszył ze Scarborough.

Przynajmniej miał już pomysł, dokąd mogliby pojechać —
do pewnej skromnej knajpki w okolicach Whitby. Niezbyt tam było
romantycznie, za to tanio; miał też pewność, że nie spotka ludzi, na
których opinii mu zależało. Zdążył się już przekonać, że Gwen miała
niewygórowane wymagania i nigdy się nie skarżyła. Mógł jej obiecać kolację
przy świecach, a potem zabrać do KFC, ona zaś przystałaby na to bez słowa
sprzeciwu. Jedynym mężczyzną w jej życiu był do tej pory ojciec, i choć
była doń przywiązana, darząc go mieszaniną uczuć miłości, wierności i
troskliwości, nie miała jednak, jak się zorientował Dave, jakichkolwiek
złudzeń co do tego, że ich jednostajny, pozbawiony perspektyw wspólny
żywot na odciętej od świata, nieco podupadłej farmie w Staintondale nie
jest ani zdrowy, ani satysfakcjonujący. Była niezmiernie wdzięczna za to,
że Dave w sposób tak niespodziewany wtargnął w jej nudną, monotonną
codzienność. Dniami i nocami dręczyła ją obawa, że mogłaby go stracić.
Bardzo się starała nie rozgniewać go ani narzekaniem, ani wysuwaniem
pretensji czy wszczynaniem kłótni.

Ale ze mnie drań, pomyślał, cholerny drań… W tej
chwili przynajmniej ją uszczęśliwiam.

I nie zrani jej. Będzie to ciągnął. Tak postanowił.
Nie miał wyboru.

Gwen Beckett była jego ostatnią szansą.

A ja jestem ostatnią szansą dla niej, pomyślał i z
niejakim wysiłkiem stłumił kiełkujące w nim uczucie paniki. Resztę życia
spędzi z tym podstarzałym dziewczęciem u swego boku. To może trwać jeszcze
ze czterdzieści albo nawet pięćdziesiąt lat.

Często o niej rozmyślał. Opowiedziała mu o pewnych
zdarzeniach ze swego życia, niektóre fragmenty dopasował sobie sam. Jej
ojciec najwyraźniej zawsze był wobec niej uległy, co Gwen tłumaczyła
miłością, choć Dave uważał czasem, że mógł to być przejaw obojętności.
Mając szesnaście lat, rzuciła szkołę, ponieważ, jak wyjaśniła, „nie
sprawiało jej to już żadnej frajdy”; nawet i w tym przypadku tatko się nie
sprzeciwił. Gwen nie wyuczyła się żadnego zawodu, a sens swego życia
widziała w tym, by prowadzić owdowiałemu ojcu dom oraz poprawić stan jego
finansów. W tym celu przekształciła dwa pomieszczenia w domu na farmie na
pokoje gościnne z myślą o usługach typu bed&breakfast.
To niewielkie przedsięwzięcie nie odniosło większego sukcesu, co wcale nie
zdziwiło Dave’a. Stary, podniszczony dom wymagał niezwłocznie
modernizacji, jeśli miał przyciągnąć ludzi, którzy chcieliby spędzić
wakacje na wschodnim wybrzeżu północnego Yorkshire. Po kilku
dziesięcioleciach posuchy region znów przeżywał rozkwit jako cel
urlopowych wyjazdów, ludzie jednak chcą dziś mieć porządną łazienkę,
prysznic, w którym bojler z ciepłą wodą nie opróżni się po upływie kilku
minut, ładną, czystą zastawę śniadaniową oraz ujmujące w jakiś sposób
pierwsze wrażenie, kiedy dojeżdżają do miejsca, w którym pragną spędzić
swe najcenniejsze w roku tygodnie. Porośnięte zielskiem, podziurawione
błotnistymi jamami podwórze farmy Beckettów wcale nie zachęcało do tego,
by się tam zatrzymać na wypoczynek. Prawdę mówiąc, spędzała tam regularnie
urlop jedna jedyna para, a to głównie dlatego, że — jak opowiadała Gwen —
towarzyszyły jej zawsze dwa olbrzymie dogi, których nigdzie indziej nie
chciano przyjąć.

Kim jest ta Gwen Beckett? — zapytywał sam siebie po
kilka razy na dzień. Może zbyt często.

Była bardzo nieśmiała, miał jednak wrażenie, iż
głównie dlatego, że prowadząc tak samotnicze życie, z dala od świata,
straciła kontakt z innymi ludźmi. Ciepło i z podziwem w głosie mówiła o
swoim ojcu, jakby w przekonaniu, że w tym ustronnym Staintondale przeżywa
razem z nim swe najlepsze lata i nic piękniejszego nie mogłoby jej w życiu
spotkać. Potem jednak powracał myślami do owych słów, które wypowiedziała
tamtego lipcowego wieczoru, kiedy się poznali: „Nie czuję się zbyt
szczęśliwa”.

Na własną rękę wyszukała i zapisała się na kurs,
podczas którego ludzie tacy jak ona nabierali zaufania do samych siebie
oraz uczyli się ujmującego sposobu bycia. Co tydzień przez trzy miesiące
jeździła do Scarborough, by wykorzystać każdą godzinę zajęć. Uczyniła to,
co pisma kobiece radziły podobnym do niej czytelniczkom: Zróbcie coś z
sobą! Ruszcie się z domu! Poszukajcie towarzystwa innych ludzi!

Dave sądził, że Gwen musiała poczuć, iż obiecany
sukces rzeczywiście pojawił się w okamgnieniu. Czasem wydawało się, że
sama nie może w to uwierzyć. Zebrała całą swą odwagę i pojechała do
Friarage School. Już pierwszego dnia poznała tam mężczyznę, którego
poślubi i z którym spędzi resztę życia.

Była szczęśliwa. A jednak wyczuwał jej lęk. Lęk, że
coś się może zdarzyć, że ten sen może prysnąć jak mydlana bańka, że
wszystko to wygląda zbyt pięknie, by mogło być prawdą…

I kiedy o tym rozmyślał, czuł się podle. Wiedział
bowiem, że jej lęk był uzasadniony.

Jakby przeczuwając, że myśli Dave’a zaprząta pytanie o
charakter ich związku, i nie są one w pełni szczęśliwej natury, spytała
niespodziewanie: — Nasze sobotnie zaręczyny odbędą się tak, jak
zaplanowaliśmy? — W jej głosie brzmiał niepokój.

Dave zdobył się na uspokajający uśmiech. — Ależ
oczywiście. Czemu miałyby się nie odbyć? Chyba że twój ojciec nagle je
zbojkotuje i nie wpuści nas do domu. Ale nawet wtedy możemy pojechać do
jakiejś restauracji.

Błagam, tylko nie to! Z Londynu przyjeżdża
przyjaciółka Gwen, będzie też małżeństwo, które razem ze swymi dogami
spędza właśnie urlop na farmie Beckettów, a także Fiona Barnes, stara
przyjaciółka rodziny — choć rola, jaką odegrała w historii Beckettów, nie
była dlań do końca zrozumiała. Siedem osób! Praktycznie nie miał już
pieniędzy. Nie zdołałby pokryć kosztów przyjęcia w restauracji. Gdyby
poróżnili się ze starym Beckettem, miałby poważny problem.

Usiłował nie okazywać swego zatroskania. — Nic nie
zepsuje naszych zaręczyn — zapewnił.

Gwen wyciągnęła do niego rękę; ujął ją. Była lodowata
w dotyku. Odwrócił ją, przycisnął do swych ust i ciepłym oddechem ogrzał
wnętrze dłoni.

— Zaufaj mi — poprosił. Takie słowa zawsze są na
miejscu, wiedział o tym. A szczególnie wobec kobiet takich jak Gwen — choć
nigdy wcześniej nie poznał tak niezwykłego przypadku. — Nie igram z tobą.

Nie, to nie była gra. Naprawdę.

Uśmiechnęła się. — Wiem o tym, Dave. Czuję to.

Wcale nie, pomyślał, boisz się, ale wiesz, że nie
możesz się poddać własnemu lękowi. Oboje musimy przez to przebrnąć. Każde
z nas na tym zyska. Każde na swój sposób.

Wokoło zapadła już zupełna ciemność. Pędzili w głąb
nocnej samotności. Dave miał wrażenie, że porusza się w czarnym tunelu.
Poczuł ucisk w gardle. Po jednej whisky poczułby się lepiej, wiedział o
tym. A po drugiej jeszcze lepiej. Zupełnie nie dbał o to, czy potem będzie
mógł prowadzić.

Najważniejsze, by zatarła się nieco ostrość myśli,
jakie go dopadły. By jego przyszłość stała się znośniejsza.