Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Duża solidarność, mała solidarność. Biografia Henryki Krzywonos

Duża solidarność, mała solidarność. Biografia Henryki Krzywonos

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62467-76-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Duża solidarność, mała solidarność. Biografia Henryki Krzywonos

Najpierw zatrzymała tramwaj, a kilka dni później Lecha Wałęsę z tłumem stoczniowców kończących „swój” zwycięski strajk – wszystko to w odruchu solidarności z tymi, którzy latem 1980 roku rzucili wyzwanie całemu systemowi. Henryka Krzywonos, nikomu nieznana motornicza z gdańskiego WPK, tymi gestami sprzeciwu – pod gdańską operą i pod stoczniową bramą – sprawiła, że sierpniowy protest mógł się przerodzić w wielki ruch na rzecz społecznej zmiany.

Timothy Snyder, wybitny amerykański historyk Europy Środkowej, pisał, że „miękkim, żywotnym jądrem ruchu, ową jego częścią, którą najtrudniej uchwycić i opisać, był ludzki impuls solidarności: gotowość do wzajemnego uznania i wola, by sobie pomóc. W tym sensie życie Henryki Krzywonos polega na solidarności, tak dziś, jak i kiedyś”. Kiedyś dlatego, że bez żadnego zaplecza, inteligenckich lektur, sieci kontaktów i znanego nazwiska jako pierwsza przełamała bierność koleżanek i kolegów, angażując się najpierw w sierpniowy strajk, a potem pracę – dzień i noc – w nowym Związku. Dziś - bo w dobie społecznej apatii i prywatyzacji życiowych strategii, przełamując bezwład biurokracji i obojętność rynku, wybrała pomaganie najsłabszym, zakładając rodzinny dom dziecka.

Polecane książki

Felicity Morgan. Wiecznie zaspana niezdara z aparatem na zębach. Zahukana pyzata półsierota znienawidzona przez koleżanki z klasy. Wyśmiewana nudziara, z którą absolutnie nikt się nie liczy.Lee Fitzmor. Przystojny, czarujący i… tajemniczy. Wysłannik królestwa elfów, który przybył do Horton Collage z...
Bella prowadzi słynny salon jubilerski. Choć świetnie zna się na diamentach, sama w wieku trzydziestu pięciu lat nadal nie ma na palcu zaręczynowego pierścionka. Szuka mężczyzny, który zapewni jej stabilizację i bezpieczeństwo. Tymczasem spotyka Williama Camerona, księcia Hawksley, niezwy...
  Jaka przyszłość czeka nas w świecie zmieniającym się pod dyktando szefów największych firm technologicznych, mających ogólnoświatowy zasięg i realne możliwości wpływania na wszystkie aspekty naszego życia społecznego i prywatnego? Czy eksperymenty z ludzkim genomem, sztucznym warunkowaniem ...
Rozwojowy zawrót głowy – nie daj się zmanipulować! Rozwój osobisty – to hasło robi dziś zawrotną karierę. Żyjemy w epoce, w której wszyscy chcą doskonalić swoje mocne strony i uzupełniać braki. Ten pozytywny trend ma jednak pewne skutki uboczne. W branży rozwojowej ...
Tom zawiera życiorysy osób świętych i błogosławionych, których Kościół katolicki wspomina w miesiącu czerwcu  ...
Z e-booka dowiesz się między innymi: 1. Jakie są ograniczenia czasu pracy w tygodniu dla kierowców? 2. Co wchodzi w zakres czasu ich pracy? 3. Jakie są limity czasu pracy w zależności od formy współpracy z kierowcą? 4. Do czego potrzebne jest oświadczenie o dodatkowym zatrudnieniu od kierowcy? 5. Ja...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Agnieszka Wiśniewska.

AgnieszkaWiśniewskaDuża Solidarność,
mała solidarnośćBiografia Henryki Krzywonos Ze wstępem Kazimiery SzczukiWydawnictwo Krytyki Politycznej

Dla M., dla B. i dla Klubów Krytyki Politycznej

WSTĘP IDEOLOGICZNY I TROCHĘ SENTYMENTALNY
Kazimiera Szczuka

Książka, którą trzymasz

w  ręku, napisana jest stylem reportażowo-scenariuszowym;
lekkim, zwartym

i  nowoczesnym. Nie pretenduje do rangi diagnozy
historyczno-społecznej. Jest bezpretensjonalna. Po prostu
przedstawia życie jednej

z  trzech najbardziej znanych kobiet Solidarności ’80
roku. Alina Pienkowska, pielęgniarka ze Stoczni, później
senatorka, posłanka

i  radna, zmarła

w  2002 roku na raka. Jej mężem był Bogdan Borusewicz. Była
bliską, nieodżałowaną przyjaciółką Henryki
Krzywonos. Anna Walentynowicz, legendarna suwnicowa
ze stoczni, bohaterka filmu Volkera Schlöndorffa
Strajk, zginęła 10 kwietnia 2010 roku
w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem. Kobiet Solidarności
było więcej, ale Henryka Krzywonos jest dzisiaj ostatnią

z  tych trzech, które podpisywały Porozumienia Sierpniowe.

Agnieszka Wiśniewska twierdzi, że

w  swojej biografii Heni Krzywonos zbiera po prostu znane wątki

i  głosy, opowiada rzeczy już wcześniej opowiadane. Jest to
oczywista nieprawda. W jej książce objawiają się rzeczy
zupełnie nowe. Pewnie zabrzmi to patetycznie, ale pisaniu
biografii Henryki Krzywonos przyświecała, jak sądzę,
troska

o  podupadły, blaknący etos pierwszej Solidarności. Czy można
go jeszcze wydobyć

z  odmętu za późnych żalów

i  potępieńczych swarów? Czy da się go jakimś sposobem
odczytać na nowo? Ponownie zaczarować? Jeśli nie, można
przynajmniej opowiedzieć go własnym rówieśnikom jako coś
więcej niż bogoojczyźniany stereotyp lub wiązkę słusznych
frazesów. To dużo.

Historia dużej Solidarności na
pewno domaga się odnowienia znaczeń. Nie tylko dlatego, że jej
bohaterowie są tak skłóceni, że nie mogą zgromadzić się
na jednej uroczystości i należycie uczcić swoich historycznych
dokonań. To bardzo przykre, owszem, ale stanowi jedynie symptom
głębszych problemów. Wymowny jest tytuł książki Davida Osta
Klęska Solidarności opowiadającej o losach
związku zawodowego w latach 90. Klęska organizacji związkowej
– twierdzi lewicowy amerykański socjolog – polegała na tym,
że Solidarność organizacją związkową w jakimś sensie być
przestała. Oparła swoją tożsamość na narodowo-religijnych
symbolach, rozliczeniach z komunistyczną przeszłością czy
– wbrew kobietom działającym w organizacji – na wspieraniu
delegalizacji aborcji. Solidarność związała się z Kościołem
i polityczną prawicą, nie obroniła polskiego świata pracy
przed kosztami transformacji. Nawet ich nie negocjowała. Diagnozy
ekonomistów, socjologów czy politologów – Tadeusza Kowalika,
Elizabeth Dunn, Naomi Klein, Thomasa Franka czy Davida Osta –
są dość podobne. Frustracje mające swoje korzenie w problemach
ekonomicznych zdumiewająco łatwo potrafią dziś sublimować
w prawicowy populizm – nacjonalizm, rasizm, homofobię czy
krucjaty antyaborcyjne. Ale nie tylko. Obok narracji prawicowej
powstała narracja liberalna, w której pierwsza Solidarność
w ogóle nigdy nie była związkiem zawodowym, a jedynie
ruchem niepodległościowo-wolnościowym. Architektem całego
przedsięwzięcia był Jan Paweł II, a deregulacja rynku
i prywatyzacja zakładów pracy stały się – w takim ujęciu
– zwieńczeniem walki i jej happy endem.

Brak jakiejkolwiek symbolicznej
więzi pomiędzy strajkującymi robotnikami epoki socjalizmu
a dzisiejszą walką pracowników Tesco, Biedronki, Frito Lay czy
komercjalizowanych placówek ochrony zdrowia to bolesna ironia
dziejów, a zarazem wyrazisty przejaw spustoszenia pozostawionego
przez terapię szokową początku lat 90. Jeśli istnieje jakaś
terapia po terapii szokowej, na pewno jest nią odbudowywanie
ciągłości, rekonstrukcja pamięci. Odzyskiwanie własnej
historii. W filmowym reportażu Roberta Kowalskiego z wizyty
Naomi Klein w Polsce autorka Doktryny szoku
odpowiada na pytanie, co najbardziej rzuciło jej się
w oczy w naszym kraju. Otóż była to powszechna ignorancja
dotycząca Sierpnia ’80. Ludzie nie mają pojęcia, o co
w tym wszystkim chodziło – mówi Klein. Albo w ogóle nic nie
wiedzą. Jakby tego fascynującego dla lewicy na całym świecie,
wielomilionowego pracowniczego ruchu tutaj nigdy nie było.

Solidarność była Wydarzeniem
w sensie, jaki nadał temu pojęciu Alain Badiou. Wydarzenie miało
wymiar sakralny, zawieszało klasowe odrębności i konflikty,
przeorało życiorysy ludzkie, niektórych doprowadziło do
szaleństwa. Nie ma wątpliwości, że było to Wydarzenie
męskie, a w każdym razie tak zostało opowiedziane
i utrwalone. Agnieszka Graff nawet nazwała Solidarność
„męskim rytuałem przejścia”. Rola kobiet została
w stoczniowym micie zmarginalizowana to tego stopnia, że
o uratowaniu przez nie strajku 16 sierpnia wiedzą dziś tylko
specjaliści i wtajemniczeni. Postulaty roku ’80 dotyczące
zapewnienia dzieciom miejsc w przedszkolach i żłobkach do
dziś nie doczekały się realizacji. Zapewne dlatego, że są
zbyt przyziemne.

Krystyna Kłosińska, analizując teorię

i  strategie krytycznych praktyk feminizmu, podkreśla
niezwykłą rolę marginesu zwanego również poboczem albo
szczeliną. Właśnie tam często znajduje początek kobiece
czytanie

i  pisanie. To

w  kuchni zaczyna się ustrój społeczny – mówią
feministki. Zwłaszcza kuchnia rodziny wielodzietnej jest
uprzywilejowanym punktem obserwacyjnym. Zwłaszcza kuchnia
domu dziecka. Stamtąd najlepiej widać, jak potoczyła się
historia.

W  ten właśnie sposób Agnieszka Wiśniewska znalazła
nową drogę do dużej Solidarności. Po pierwsze –
u czyniła protagonistką mitu kobietę. Po drugie –
położyła nacisk na „małość”, codzienność,
zwyczajność. Żeńskość. Transformacja symboliczna,
postulowana przez profesor Marię Janion jako konieczne
dopełnienie zmiany ustroju gospodarczego, wymaga bowiem między
innymi przedefiniowania tradycyjnie męskich, wspólnotowych
wzorów kultury. Wymaga umocnienia kobiecej solidarności
jako odpowiedzi na wykluczający, konserwatywny model życia
publicznego

w  Polsce. Książka Agnieszki Wiśniewskiej dowodzi, że jest
to możliwe. Że już się staje.

„Henia tramwajarka”, jak
na nią mówiono na Stoczni, w żaden sposób nie przypomina
„sentymentalnej panny S.”, o której śpiewał bard Jan
Krzysztof Kelus. W jego piosence panna S., czyli po prostu
Solidarność, zostaje zgwałcona (pewnie przez siepaczy
generała) na oczach tłumu bezradnych wielbicieli i znika,
schodzi ze sceny. Chłopcy piszą więc teraz do niej na
powielaczu sekretne listy, malują jej zakazane imię farbą na
płotach, śpiewają i tęsknią. Miła jest ta zapomniana już
dzisiaj piosenka, choć też i troszkę niemiła. Kiedy szukamy
kobiecych emblematów Solidarności, widać, jak bardzo Henia
Krzywonos jest do sentymentalnej panny S. niepodobna. Henia
ma naturę dobrej rozbójniczki, lwicy, gotowej walczyć do
upadłego o pokrzywdzonych. Jest kobietą – rycerką, nie
tylko ze względu na posturę i sienkiewiczowskie nazwisko. Nie
ma w sobie nic z ofiary. Nazywa siebie „zwykłą przyziemną
babą”, ale w tej „babie” jest sto procent waleczności. To
jej przypadł teraz w udziale obowiązek przeprowadzenia
etosu pierwszej Solidarności przez nowy wiek. Pogodzenia go
z nowoczesnymi ruchami pracowniczymi. Z nową lewicą. Z walką
na rzecz równouprawnienia kobiet. To ona, ostatnia, niesie
w sobie solidarnościowe zaczarowanie. Na pewno go nie zgubi. Jest
przecież kobietą.

I. DUŻA SOLIDARNOŚĆOSTATNI ROZDZIAŁ

– Henia, twoja komórka
dzwoni.

– Ciekawe, kto tym razem ma
problem?

Henia podchodzi do stołu w pokoju,
sięga po telefon. Numer nieznany.

– Halo.

– Dzień dobry, Agnieszka
Wiśniewska z Krytyki Politycznej z tej strony. Pani
Henryko, chcę napisać o pani, czy możemy się spotkać
i porozmawiać?

– O mnie? Ale już wszystko
o mnie napisano. No dobrze, niech pani przyjedzie.

Wsiadam w pociąg Warszawa
– Gdańsk. Przypomina mi się, co pisał o tym pociągu
Timothy Garton Ash w książce Jesień wasza, wiosna
nasza. A ściślej przypominam sobie, że pisał, bo
za nic nie mogę odtworzyć, jak brzmiał ten fragment. Jakoś
tak, że pociąg jedzie długo. Sprawdzę w domu, jak to z tym
pociągiem było.

Na dworcu czeka na mnie Krzysztof,
mąż Henryki.

– To o czym będzie pani artykuł
dokładnie?

– To nie będzie artykuł. Tym
razem to będzie książka.

BAZA NA KAROLA MARKSA

Sierpień 1980 roku był
wyjątkowo słoneczny. Dziewczęta w letnich sukienkach
wydawały się jakieś piękniejsze, a chłopcy w przepoconych
podkoszulkach przystojniejsi. Psy ciszej ujadały, dzieciaki
mniej hałasowały na podwórkach i boiskach. Nawet pasażerowie
tramwaju, w którym jak zwykle coś się zacięło i utknął na
dłużej na przystanku, nie krzyczeli zbyt głośno. Cieszyło
to Henrykę ogromnie, bo to do niej, jako do prowadzącej
tramwaj, należało zlokalizowanie usterki, naprawienie jej,
najlepiej tak szybko, żeby żaden z podróżnych nie zdążył
wszcząć awantury. Cisza była niepokojąca. Może przez
słońce. Gdyby nie słońce, pasażerowie zareagowaliby na
awarię inaczej.

Henryka była motorniczą
tramwaju. Kilkanaście miesięcy wcześniej jechała
„trójką” koło Stoczni im. Lenina. Była to jedna
z najgorszych linii w mieście. Tramwaj podwoził do pracy
stoczniowców i po zmianie zabierał ich do domu. Rano był
nabity po brzegi – zaspani jeszcze mężczyźni ściskali
w rękach teczki z drugim śniadaniem, kobiety miały
umazane smarem pantofle i kwieciste chustki na głowach. Po
południu był już nie tylko nabity, ale wręcz oblepiony
robotnikami. Stoczniowcy wisieli na poręczach i schodach
niczym kiście winogron. Żeby ruszyć z przystanku, trzeba
było zamknąć drzwi tramwaju. Henryka musiała robić to
ręcznie. Tylko jak zamknąć drzwi, za które wystaje kilku
panów? Tym razem drzwi się zepsuły. W tramwaju zaczęła
rozlegać się pieśń zmęczonych i zniecierpliwionych
pasażerów: „Szybciej”, „Czemu jeszcze stoimy?”, „Obiad
mi w domu stygnie”. Henryka puszcza mimo uszu te słowa, bo wie,
że to dopiero pierwsze takty narzekania i krzyków.

Tramwaj rusza. Drzwi niezamknięte,
więc jedzie powoli. Na każdym zakręcie można zgubić
któregoś z uczepionych poręczy pasażerów. Pan w kufajce
i zadziornie przekrzywionej czapce zaczyna intonować drugą
zwrotkę pieśni zniecierpliwionych: „Co tak wolno, do
cholery?”.

Henryka siedziała na okrągłym stołeczku motorniczej. Od
tłumu rozżalonych pasażerów oddzielała ją mała
barierka. Czasem zdarzało się, że któryś

z  pasażerów

w  złości forsował to symboliczne ogrodzenie

i  groził motorniczej przed nosem zaciśniętą pięścią. Czasem
motorniczy dostał od pasażera po głowie.

I  nie miało znaczenia to, czy będzie zły, bo tramwaj jedzie
za wolno czy za szybko.

Tym razem pan w czapce
miał pecha. Trafił na motorniczą, która nie pozostała
dłużna. Gdy tylko tramwaj zatrzymał się na przystanku,
obróciła się na swoim okrągłym stołeczku i na jedno
„cholera” odpowiedziała zgrabną, ale ostrą wiązanką
inwektyw i upomnień. Ludzie zamilkli. Pan poprawił czapkę
i w jednej sekundzie zmienił się z zadziornego cwaniaka
w spokojnego mężczyznę z teczką.

Henryka jeździła tramwajami od lat. Nie takich krzykaczy
uciszała, nie

z  takimi problemami musiała sobie radzić. Niedomykające się
drzwi, urywające się pantografy. Oczywiście pasażera
nie interesowało, czyja to wina, że tramwaj utknął na
przystanku

i  dalej nie pojedzie. Natychmiast wylewał żale wprost
na motorniczą. Henryki natomiast nie interesowało, że
motorniczej

z  pasażerem rozmawiać nie wolno,

i  zawsze reagowała na aroganckie pyskówki.

Po powrocie do bazy Henryka wysiada
z tramwaju i idzie prosto do kierownika zgłosić awarię. Kierownik
wychodzi akurat z budynku i podąża w jej stronę.

– Panie kierowniku, drzwi
w „trójce” znowu szlag trafił.

– I co ja ci na to poradzę? –
odpowiada kierownik. Nie zwalniając kroku, przechodzi obok
Henryki i idzie w stronę bramy. Spieszy się do domu, jak
wszyscy.

– Jak to: co pan poradzi? To pan
jest tu kierownikiem.

Kierownik nawet nie odwraca głowy. Jest już tuż przed bramą,
kiedy podbiega do niego kobieta

i  rozdygotanym głosem mówi:

– Panie kierowniku, ja muszę jechać do domu, na Rumię,
żeby zabrać dziecko

z  przedszkola,

a  nie mam zmiany. Ja bardzo przepraszam. Zjechałam na zajezdnię,
bo nie ma mnie kto zastąpić.

Kierownik zatrzymał się, odwrócił
i jak nie wrzaśnie:

– Wpieprzaj mi się na ten tramwaj
natychmiast i jedź!

Kobieta zbladła. W oczach
stanęły jej łzy. Nagle z drugiej strony placu dobiegł głos
Henryki:

– Sam się wpieprzaj na ten
tramwaj.

Tym razem to kierownik
pobladł.

– Ja nie umiem –
odpowiedział.

– Jak to nie umiesz? Drzwi
naprawić nie umiesz, tramwaju prowadzić nie umiesz. To jaki
z ciebie kierownik?

– Nie jestem od tego, żeby
drzwi naprawiać. Krzywonos, wy pojedziecie tym tramwajem,
skoro koleżanka nie może – zarządził.

***

W czasie kiedy Henryka Krzywonos
zaczyna pracę w tramwajach, nie nazywa się Krzywonos, ale dla
tej historii nie ma to znaczenia.

***

– Nigdzie nie pojadę, ani ja,
ani ona – powiedziała Henryka i zabrała zapłakaną kobietę
do hali zajezdni.

Kiedy tak szła przez pusty plac

w  stronę hali, pomyślała, że znowu nie ma szans na zamianę
felernej „trójki” na jakąś lepszą linię.

„Trójkę” Henryka dostała za pyskowanie.

W  zajezdni zawsze coś się psuło,

w  tramwajach wiecznie nie działało to czy tamto. Koledzy nieraz
się odgrażali, że kiedy tylko będzie zebranie związkowej
rady zakładowej, wygarną kierownictwu wszystko, powiedzą,
co myślą

o  tych usterkach,

o  skandalicznych warunkach pracy. Kiedy jednak przychodziło do
rady, sala milczała jak zaklęta.

I  wtedy – nieważne, czy chodziło

o  sprawę znaną Henryce, bliską,

o  jej znajomego,

o  obcą osobę – wstawała

i  mówiła. Kończyło się zawsze tak samo:

a  to premię obcięli,

a  to na gorszą linię wysłali.

Henia weszła do hali.

– Dziękuję, Henia –
powiedziała przez łzy kobieta. – Znowu ci premię
zabiorą.

– Trudno. Widać taki mój los. No,
nie rycz już i jedź po dziecko.

W budynku siedziało kilka
osób. Wieść o zakończonej przed chwilą rozmowie pod bramą
szybko rozeszła się wśród zgromadzonych. Zaczęły się
nerwowe dyskusje.

– Nie możemy tak tego
zostawić.

Wszyscy motorniczy, którzy byli
w tym czasie w zajezdni, odmówili, podobnie jak Henryka,
wyjechania na miasto za koleżankę. Nie dlatego, że nie
chcieli jej pomóc. Bardzo chcieli. Pracownicy Wojewódzkiego
Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego WPK, znali się dobrze, lubili
i wspierali w trudnych momentach. To był taki moment. Solidarnie
postanowili nie jechać. Dyskusje trwały jeszcze przez dłuższy
czas. Zastanawiano się, co zrobić, jak zareagować. Po wielu
rozmowach padła decyzja: „Stajemy”.

Ustalono, że następnego dnia
kolega, który przychodzi do pracy jako pierwszy, nie wyjedzie. Na
znak protestu przeciwko warunkom pracy.

Wszyscy rozeszli się do domów
i czekali na nadchodzący poranek.

Następnego dnia kolega jednak
wyjechał. – Mam rodzinę, mam dzieci, nie będę się narażał
– wytłumaczył wszystkim. – Przedyskutowałem to z żoną
i ona powiedziała, że absolutnie się nie zgadza.

Henia rozumiała. Ona też miała
rodzinę. Nie dzieci, nie męża, ale młodszą siostrę,
którą musiała się opiekować.

Tramwaje nie stanęły tamtego dnia
i nie stanęły jeszcze wielokrotnie, choć zdarzało się, że
załoga postanawiała rozpocząć strajk. Nie rozpoczynała, choć
maszyny bywały zepsute, brakowało części, motorniczy skarżyli
się na usterki. Trzeba było czekać do tego słonecznego
sierpnia, żeby znalazł się odważny, który powie: „Ten
tramwaj dalej nie pojedzie”.

Latem 1980 roku młodsza

o  osiem lat siostra Henryki wyszła za mąż. Henryka zajmowała
się nią od zawsze. Ojciec zmarł

w  1966 roku. Henia miała wtedy trzynaście lat. Siostra nie
chodziła jeszcze do szkoły.

W  domu było coraz ciężej, matka piła. Henryka trafiła do
domu dziecka (siostra została

z  matką). Spędziła

w  nim cztery lata. Kiedy wróciła do domu, była już prawie
pełnoletnią panienką.

Otworzyła kluczem drzwi do
mieszkania, weszła cichutko, na palcach, żeby nie obudzić
matki. Lekkim ruchem zamknęła za sobą drzwi i położyła na
ziemi tobołek. Rozejrzała się, sprawdzając, czy coś się
przez te lata zmieniło. Zajrzała do pokoju. Matki i siostry
nie było w domu. Mała najpewniej nie wróciła jeszcze ze
szkoły. Henryka usiadła na skraju łóżka. Kiedy pół
godziny później siostra weszła do domu, rzuciła się Heni
na szyję. Ta przytuliła ją mocno.

Henryka była dobrze zbudowaną,
silną dziewczyną. Gdy zaczynała mówić, niski głos
hipnotyzował rozmówcę. Potrafiła wzrokiem przeszywać ludzi
– umiała spojrzeć na kogoś tak, że natychmiast milkł
i robił się potulny jak cielę. Jednocześnie kiedy ktoś był
jej bliski, mogła go wzrokiem zagłaskać. Takim właśnie
tulącym i kochającym wzrokiem patrzyła teraz na siostrę,
układając w głowie scenariusz następnego dnia. Trzeba będzie
zacząć szukać pracy.

Szybko dostała posadę w zarządzie
Portu Gdańsk. Zajmowała się początkowo sprzątaniem,
a później wszystkim, czym było trzeba. Pewnego dnia ktoś
odkrył, że Henryka ukończyła szkołę zawodową dla
maszynistek biurowych.

– Może byś coś przestukała? –
ktoś zapytał.

– Chętnie – odpowiedziała
Henryka i już tego samego dnia dostała pierwsze zlecenie. Kilka
stron tekstu do przepisania na maszynie.

Po zakończeniu pracy Henia usiadła do biurka, zapaliła
lampkę

i  zaczęła stukać

w  klawisze.

W  sali było już pusto, wszyscy poszli do domów. Tylko rytmiczne
uderzenia klawiszy zakłócały ciszę.

Dni i noce były do siebie
podobne. Rano pobudka, trzeba się szybko ubrać, wyszykować
siostrę do szkoły, zrobić jej kanapkę, bo mama na pewno nie
będzie o tym pamiętać. Henryka szybkim krokiem zbiegała po
schodach. Wypadała na ulicę. Mieszkała w robotniczej portowej
dzielnicy. Niezbyt ciekawej. Mijała sąsiada:

– Dzień dobry, panie Janku –
rzucała w przelocie.

– Dzień dobry, dziecko –
odpowiadał mężczyzna, kłaniając się i powolnym ruchem
zdejmując czapkę z głowy.

W zarządzie dzień mijał szybko. Po
całym dniu pracy Henia bywała zmęczona. Nie odmawiała
jednak, gdy dawano jej coś do przepisania. Dodatkowe zajęcie
przynosiło dodatkowe dochody, a pieniądze zawsze były w domu
potrzebne.

– Pani Henryko, a może jak pani
taka prędka i obrotna, to by pani na motorniczą poszła? –
zagadnął któregoś dnia pan Janek.

Henia jak co dzień biegła do
pracy. Rzuciła więc tylko z przyzwyczajenia:

– Dzień dobry, dzień
dobry.

Za chwilę przystanęła jednak,
odwróciła głowę i z niedowierzaniem zapytała:

– Motorniczą?

– Kurs robią u nas. Pani by
sobie poradziła.

– Panie Szulc, pan to ma
pomysły.

Wieczorem stukając w klawisze
maszyny, Henryka zaczęła się poważnie zastanawiać nad
propozycją sąsiada. Jako motornicza tramwaju zarabiałaby
więcej niż w zarządzie, do tego mogłaby się nauczyć nowego
zawodu. Zaciekawiona następnego dnia rano sama zaczepiła
pana Janka:

– A kiedy ten kurs się
zaczyna?

Motorniczą Henryka została w 1973
roku. Dostała „Pozwolenie na prowadzenie tramwaju kategorii
drugiej”. Rozpoczęła pracę w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie
Komunikacyjnym. Pan Janek pomagał jej jak mógł. Znali się
zresztą od dawna i nie był to przypadek, że tamtego dnia
zaproponował jej właśnie pójście na kurs. Jan Szulc znał
dobrze matkę Henryki i jej siostrę. Niejeden raz wspierał je
wszystkie, często jego pomoc okazywała się nieoceniona.

Kiedy matka przestawała pić
i znajdowała więcej czasu dla rodziny, Henryka potrafiła oddać
jej wszystko, co dorobiła na tramwajach. Wtedy to matka stawała
się głową rodziny, i to ona trzymała w portfelu wszystkie
rodzinne oszczędności.

Dzięki temu, że pan Jan znał dom rodzinny Henryki

i  jej dobre serce, wiedział, że gdy tylko bierze więcej
kursów na mieście, nie znaczy to wcale, że będzie miała
nagle codziennie kanapkę. Nie miała, bo pieniądze na chleb
trzymała matka. Kanapkę podrzucał jej więc ukradkiem
do kieszeni pan Janek. Czuwał nad młodą, przepracowaną
motorniczą.

A  przepracowywała się zawsze.

Tak jak kiedyś brała dodatkowe
roboty na noce i stukała na maszynie, tak teraz brała dodatkowe
kursy. Potrafiła przepracować 400 godzin w miesiącu –
przeciętnie jakieś trzynaście godzin dziennie. A gdzie czas
na kino, na spotkanie z przyjaciółmi?

– Byłaś na imieninach
u Marysi? – pytał pan Jan zaniepokojony tym, że Henia nigdzie
nie wychodzi.

– Jakich imieninach? Przecież
kurs miałam.

– A do Stacha się
wybierasz? Córka mu się urodziła. Zapraszał na
wódeczkę.

– Ja nie mam czasu na imieniny,
wódeczki. Mam dom na głowie, pracować muszę.

– Zmarnujesz się, jak będziesz
tyle pracować.

– Pan już nie przesadza,
panie Janku. Przecież byłam na grzybach z ZMS-em. Dwa razy
nawet.

– Tak. Trzy lata temu.

W tramwajach każdy dzień
przypominał poprzedni i kolejny. W zajezdni trzeba było stawić
się o świcie. Wsiadała w swoją „trójkę”, a teraz
w „piętnastkę”, i jechała w trasę. Od przystanku do
przystanku, od pętli do pętli. Ludzie wsiadali, przepychali
się, krzyczeli, narzekali: „Wolniej”, „Szybciej”,
„Ostrożnie, kurwa, kartofle wozisz czy ludzi?”. A Henia
otwierała drzwi, wpuszczała ludzi, zamykała, czasem ryknęła
na co bardziej aroganckiego i niecierpliwego pasażera,
obracała się na swoim okrągłym stołeczku i jechała
przed siebie. Po iluś tam kursach zjeżdżała do zajezdni,
składała skargę na zepsuty tramwaj, słyszała, że może
sobie swoją skargę wsadzić, i szła na obiad do domu. Po
obiedzie wracała do zajezdni. Czasem nie zdążyła pobiec do
domu zjeść i musiała zadowolić się kanapką albo czekać
do wieczora na kolację.

Popołudniowe kursy były chyba gorsze niż poranne. Ludzie
wracali

z  pracy, spieszyli się do domów. Zajeżdżała na plac przy
Stoczni im. Lenina

i  zabierała tłum ubranych

w  niebieskie drelichy robotników. Niekiedy słyszała rozmowy
pasażerów. Podobne do tych, jakie toczyła

z  kolegami

w  zajezdni.

O  tym, że części brakuje, że wczoraj zmianowy poparzył
dłonie, bo znów zabrakło rękawic,

a  trzeba było przenieść gorącą rurę

z  jednej hali do drugiej. Zasady awansu

w  pracy są niesprawiedliwie. Znowu ktoś dostał lepsze
stanowisko tylko dlatego, że zapisał się do partii, znowu
wydłużono czas pracy, znowu podkręcono normy. Kobiety
martwiły się, że dzieciaki

z  ubrań wyrastają,

a  na nowe nie ma.

A  jak się nawet odłoży, to

i  tak nic

w  sklepie dostać nie można. Tylko dzieci milicjantów

i  żołnierzy jakimś cudem mają nowe rajstopki. Znała dobrze
tę tramwajową mantrę:

– Butów nie ma.

– Mleka nie ma.

– Moja siostra ze wsi kurę
przywiozła. Pół mi dała. Rosół na niedzielę zrobię.

– Szkoda, że u nas kur nie
ma.

– Mięsa nie ma.

– Podwyżki.

– Zwolnienia.

Któregoś razu młody mężczyzna

w  wąskich spodniach

i  flanelowej koszuli parodiował przemówienie Edwarda Gierka,

I  sekretarza KC PZPR. Wyprostował się, co

w  wypełnionym po brzegi tramwaju było nie lada wyczynem,
chrząknął

i  zaczął mówić:

– Towarzysze, nowy rok przyniesie
nam nowe sukcesy, ale też nowe zmartwienia. Jeśli zabraknie
papieru toaletowego, to zrozumcie, że powodem jest susza,
która czeka nas tego lata. Jeśli zabraknie lodu, to dlatego,
że czeka nas ostra zima.

Pasażerowie zanosili się śmiechem,
niektórzy pamiętali prawdziwe noworoczne przemówienie
I sekretarza zapowiadające susze i mrozy. Wielkiej suszy jakoś
nie było, zaczęły się za to powodzie. Sucho czy mokro, mydła
w sklepie tak czy siak zabrakło. W sumie to logiczne. Skoro
zapowiadali, że będą braki wody, zapewne profilaktycznie
zmniejszono też produkcję mydła.

Podobno młodzieniec
przedrzeźniający Gierka miał potem problemy w pracy.

Druga Polska Edwarda Gierka

„Aby Polska rosła w siłę, a ludzie
żyli dostatniej” – to hasło propagandowe z lat 70. Polacy
potraktowali serio. Po tragedii grudnia ’70 na Wybrzeżu wraz
z władzą zmienił się nie tylko styl rządzenia. Zrzędliwego
„gnoma” Gomułkę, który inteligentami gardził, a rodakom
oferował siermiężny socjalizm ślepych kuchni, kaszanki
i śledzia, zastąpił „światowiec” – mówiący nieźle po
francusku, a słabo po rosyjsku, „dobry gospodarz” prosto
z katowickiego Komitetu Wojewódzkiego PZPR, Edward Gierek. Zamiast
gromić z trybuny syjonistów i ogłaszać kolejny wzrost
spożycia wołowiny bez kości o 0,12 kg na głowę obywatela,
pytał robotników, czy mu pomogą zbudować w Polsce prawdziwy
socjalistyczny dobrobyt, a kraj uczynić światową potęgą
gospodarczą. To był nie tylko lepszy PR, mówiąc dzisiejszym
językiem, I sekretarz faktycznie przestawił gospodarkę na
nowe tory.

W latach 1971–1975 nastąpił wzrost
płac realnych o kilkadziesiąt procent, w sklepach pojawiły
się rzadko wcześniej spotykane dobra (w tym produkowana na
licencji coca-cola), uchylono szerzej furtkę do wyjazdów na
Zachód. W oczach rosły wielkie inwestycje – osiedla bloków
z wielkiej płyty (nawet do kilkuset tysięcy mieszkań rocznie),
Trasa Katowicka, Port Północny w Gdańsku, warszawska Trasa
Łazienkowska, a zwłaszcza gigantyczny kombinat Huta Katowice
w Dąbrowie Górniczej.

Jednak