Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dwóch panów z branży

Dwóch panów z branży

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-404-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dwóch panów z branży

Magia kina od zawsze przyciągała miliony…

Pożar, kobiety, porwania i inspektorzy podatkowi. To nie fabuła powieści gangsterskiej, to historia dwóch niedoszłych prawników – Polaka i Żyda, którzy po wyrzuceniu ze studiów uznali, że założenie kina będzie dobrym pomysłem.

Czy da się jednak prowadzić spokojny i rentowny biznes w międzywojennej Warszawie, kiedy w tle rozgrywa się wielka historia? Mimo przeciwności losu dwójka bohaterów ma tylko jeden wspólny cel – nie zbankrutować.

Książka Katarzyny Czajki to fascynująca, utrzymana w klimacie retro, okraszona sporą dawką bezpretensjonalnego humoru opowieść o przyjaźni, historii i magii wielkiego ekranu.

 

Ten jedyny moment, kiedy na sali gaśnie światło i cichną rozmowy… Katarzyna Czajka potwierdza barwnie i na przykładach: w kinie zmienia się wszystko – moda, gwiazdy, technologia, ale ta magiczna chwila trwa. Jest piękna…

Wiesław Kot

Polecane książki

    Opowieści inicjacyjne z czterech stron świata Jak opowiadać nastolatkom o odwiecznych problemach związanych z dorastaniem? Czym różni się miłość od seksu? Dlaczego seks jest taki pociągający? Jak nie skończyć w łóżku z potworem? Jakie zagrożenia czyhają na dziewczynki i młode kobiety? Czy duma, ...
Według Edwina Bendyka świat jest niebezpieczny i nieprzewidywalny jak nigdy wcześniej. A katastrofa, do jakiej może dojść, będzie największą w dziejach. Czy zatem świat musi pogrążyć się w chaosie? Jak wysoką cenę będzie trzeba zapłacić za nowy ład i porządek? Ile i co trzeba będzie poświęcić? Edwin...
  Publikacja w kompleksowy sposób przedstawia jak zatrudniać pracowników niepełnosprawnych od sformułowania ogłoszenia o pracę do zakończenia stosunku pracy.  Uwzględnia również najnowsze zmiany jakie zaczną obowiązywać od 1 października 2018 r. w zakresie dokonywania przez pracodawców wpłat na PFRO...
Nowa autorska seria książek kulinarnych Beaty Pawlikowskiej, która proponuje szybkie, zdrowe i pyszne dania z prostych, naturalnych składników. " Oto 34 moje ulubione przepisy na wiosnę. "Wiosenna zupa z zielonym groszkiem, zupa kalafiorowa z młodych warzyw, pasta z bobu do kanapek, ...
W publikacji przedstawiono najważniejsze elementy procesu rekrutacji i selekcji z punktu widzenia najnowszych międzynarodowych badań naukowych z tej dziedziny. Autor kompleksowo, przystępnie i z humorem omawia m.in. takie tematy jak: - psychologia rekrutacji i selekcji, - analiza pracy a model...
W publikacji dokonano analizy powieści graficznej jako gatunku o znamionach literackości przy zastosowaniu metodologii kognitywnej. Czytelnik zostaje zapoznany z podstawowymi założeniami poetyki kognitywnej, ze szczególnym zwróceniem uwagi na mechanizmy stojące za tekstem, w tym na te związane z pro...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Katarzyna Czajka

Copyright © Katarzyna Czajka, 2016

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

Redaktor prowadząca: Monika Długa

Redakcja: Natalia Szczepkowska

Korekta: Agnieszka Czapczyk / panbook.pl

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne 2016

eISBN 978-83-7976-404-4

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Babci Irenie

– mojej najwierniejszej

czytelniczce

Niech pan pomyśli tylko… kinematograf – to przecież zadokumentowana teraźniejszość, która pójdzie w głęboką dal przyszłości – to przeszłość, którą odtwarza się dowolnie ile razy tylko zechce – to ruch cofający się do każdej dowolnej chwili – to rendez-vous wszystkich czasów.

Leo Belmont, Hołd kinematografowi

„Nowe Słowo”, 7 lutego 1909

Słowo od autora

Kiedy autor przystępuje do pisania powieści mocno powiązanej z jego zainteresowaniami naukowymi, pojawia się pokusa, by tekst wypełnić szczegółami zrozumiałymi wyłącznie dla znawców i wielbicieli tematu. Na szczęście jednak, niezależnie od naukowej pasji twórcy, narracja rządzi się własnymi prawami.

Nie wszystko, co znajdziecie w tej książce, jest literacką fikcją. Prawdziwe są niektóre postacie, daty wydarzeń, tytuły, nazwy, a także problemy, z jakimi borykali się właściciele kin, od pierwszych warszawskich iluzjonów po najwspanialsze zeroekrany przedwojennej Warszawy. Mimo moich starań, by powieść była jak najbliższa wydarzeniom tamtego okresu, część przedstawionych w niej wypadków jest wyłącznie wytworem wyobraźni. Nie było w Warszawie kin takich jak Arkadia czy Saturn, ale historia Adama i Mariana nie jest zupełnie niemożliwa, podobnie jak losy ich współpracowników i rodzin. Nie należy traktować tej powieści jako historycznej, choć prace nad nią poprzedziła długa kwerenda w archiwach, której owocem była nie tylko ta książka, ale, co chyba ważniejsze, moja praca magisterska.

ADAM

Kina już nie było. Budynku też właściwie już nie. Z okien wypadły szyby, brakowało dachu, drzwi i wszystkich drewnianych fragmentów elewacji. Wzdłuż odrapanej ściany biegła rwana linia śladów po kulach. Ilekroć w tym ciągu dziur po odłupanych kawałkach tynku pojawiała się dłuższa przerwa, stawał mi przed oczami jakiś młody człowiek, który znalazł się między kulą a ścianą. Cały budynek zdawał się jakby nieco przechylony. Pozbawiony sąsiadów, niegdyś wciśnięty w zabudowę ulicy, teraz stał otoczony pustą przestrzenią. Fasada kina, kiedyś jasnożółta, teraz poczerniała, poszarzała, odpychała. Nie chciałem wchodzić do środka. Gdy ostatnim razem widziałem ten budynek, wyglądał zupełnie inaczej. To było jedno z najpiękniejszych kin w mieście. Moja duma.

Nad wejściem pysznił się jasnozielony neon, w szklanych gablotach wywieszone były plakaty i fotosy. Chodnik przed wejściem oświetlały specjalnie rozwieszone żarówki dające ciepłe światło. Płaciło się za bilet i można było zostawić szary świat za sobą. Przez przeszklone drzwi co chwilę przechodzili ludzie, w nadziei, że po drugiej stronie znajdą coś niezwykłego. Widzowie najpierw stawali w holu – nowoczesnym, modernistycznym, prostym, ale utrzymanym w dobrym guście. Wszystko wykonano w kamieniu, całości dopełniały nowoczesne lampy i prosta geometryczna mozaika. Mieliśmy nawet jeden bulaj, przez który latem do wnętrza wpadało ciepłe słoneczne światło. Dalej były szerokie, wyłożone zielonym dywanem schody, po których wspinało się na piętro, by wejść do sali od strony wyższych rzędów. Gdzieś między pierwszym a ostatnim stopniem ludzie pozostawiali za sobą zmartwienia dnia codziennego. W znajdującym się na parterze barze serwowano to, czego mogli potrzebować goście – od słodkich landrynek po nieco tylko chrzczonego szampana. Wszystko było skąpane w ciepłym świetle nowoczesnych lamp. Sala mogła pomieścić aż pięciuset widzów, ale nigdy nie było w niej tłoku ani ścisku. Tylko w dniu największych premier odnosiło się wrażenie, że cała Warszawa przybyła w jedno miejsce, by oglądać najnowszy przebój ekranu.

Teraz posadzka nosiła ślady zniszczeń, pożarów i zaschniętych, niemal wrośniętych w kamień plam krwi. Kino, niegdyś największe dzieło mojego życia, było już tylko ruiną, po której chodziłem, robiąc w głowie katalog zniszczeń i strat. Jakbym to ja miał się zająć remontem i musiał do końca dnia określić jego koszty. Jakby jeden remont wystarczył, by powróciła przeszłość. Rozglądałem się, oceniając, co należy naprawić, kupić, wyczyścić. I ile to wszystko będzie kosztowało. Wiedziałem, że nie stać mnie na to. Ani mnie, ani żadnej ze znanych mi osób. Nie wiedziałem zresztą, czy to, na co patrzę, jest jeszcze moje. Nie, inaczej: nie wiedziałem, czy chcę, by to jeszcze było moje. Tyle lat pracy, wysiłku, poświęcenia i oto teraz stałem w holu kina, którego nie dość, że właściwie nie było, to wcale nie miałem pewności, czy komukolwiek będzie potrzebne. Kto pójdzie do kina w mieście, w którym ludzie nie mają gdzie mieszkać i za co żyć? Kto zechce płacić za bilety w mieście, którego prawie nie ma? Kino, któremu poświęciłem całe życie, wydało mi się nagle czymś tak strasznie zbędnym i błahym. Kiedyś wierzyłem, że potrafi oderwać ludzi od wszystkich zmartwień i problemów. Ale to, co widziałem wokół siebie…

Żaden film już nie będzie w stanie sprawić, że ludzie zapomną o smutku i poczuciu beznadziei. Powoli wchodziłem po schodach, zastanawiając się, co jeszcze zobaczę. Na piętrze znajdowały się pomieszczenia techniczne i nasze biura. Nie oczekiwałem, że w kabinie kinooperatora znajdę cokolwiek działającego. I rzeczywiście, ci, którzy byli tu wcześniej, wynieśli cały sprzęt, jaki zdołali unieść. Zostało niewiele – połamane krzesło, kilka wzmocnionych półek, szufelka bez szczotki. Ale to, czego szukałem, nadal tu było. Niewielkie pokrętło. Zamontowano je dopiero podczas wielkiego remontu, kiedy instalowano urządzenia dźwiękowe – te same, które miały zwyczaj psuć się raz na miesiąc, co wymagało sprowadzania technika z Western Electric. Przychodził zwykle spóźniony, zawsze ten sam, wysoki, z sumiastym wąsem, milczący. Niektórzy twierdzili, że w ogóle nie zna polskiego. Przybywał z torbą pełną narzędzi, nakazywał zamknąć kino, a pod koniec dnia, gdy opuszczał budynek, wszystko działało. W ciągu miesiąca psuło się znowu. Jego wizyty wyznaczały powolny, łagodny rytm kolejnych dźwiękowych seansów.

Niewielkie pokrętło w kabinie operatora. Gdyby ktoś nie wiedział, gdzie jest, nie byłby w stanie go znaleźć. Nawet teraz, po tylu latach, kiedy przymknę oczy, niemal czuję je w dłoni. Ilekroć miałem okazję, zachodziłem do kabiny, stawałem obok operatora i czekałem, aż zgasi papierosa i da mi znak. W odpowiednim momencie – korzystając z chwili przerwy między puszczeniem projektora w ruch a pojawieniem się pierwszego obrazu na płachcie ekranu – lekko przekręcając gałkę w lewo, przyciemniałem wszystkie wiszące nad głowami widowni żyrandole. Światło nie gasło od razu, powoli przeprowadzało widzów od jasności, przez szarość, aż w końcu zapadała całkowita ciemność, zaburzona jedynie snopem światła padającym z kabiny operatora. Zamykałem cały świat i otwierałem zupełnie nowy. Marian zwykł mawiać, że Bóg panuje nad dniem i nocą, ale to my ujarzmiliśmy cień. Ten kinowy był spokojny i bezpieczny, pozwalał nie myśleć o miejscach, w których nas nie ma, ludziach, z którymi nie chcemy rozmawiać, i zdarzeniach, o których nie chcemy pamiętać. Odgradzał publiczność od rodzin, pracy, rozczarowań i nieszczęść. W tym cieniu byliśmy tu i teraz, żeby jednocześnie móc znaleźć się zupełnie gdzie indziej. Ilekroć robiłem się zbyt egzaltowany, Marian zwykł przypominać, że ta moja wielka magia to tylko gra świateł na srebrno-białym materiale. Gra świateł, na której zbudowaliśmy nasze życie.

Nie mogłem się powstrzymać. Choć zdawałem sobie sprawę, że w tej części miasta nie ma prądu, powoli przekręciłem gałkę. Czekałem na cień.

Marian podniósł wzrok znad „Tygodnika Ilustrowanego” i głośno westchnął. Siedzieliśmy w kawiarni od dwunastej i obsługa powoli zaczęła się nam dziwnie przyglądać, zwłaszcza że nasz skromny budżet pozwalał tylko na dwie małe czarne, które piliśmy wolniej niż trwało zbieranie ziaren, z których zostały zrobione. Nienawidziłem czekać, a jeszcze bardziej nienawidziłem uczucia, że nadużywam czyjejś gościnności. Kiedy byłem dzieckiem, ojciec zwykł wychodzić do kawiarni i spędzać tam długie godziny nad pracą. Mówił, że w domu nie może się skupić nad sprawami klientów. Jednak nigdy nie nadużywał gościnności, w kawiarni dokładnie co pół godziny zamawiał kolejną kawę. Aż w końcu nie musiał już nic robić, bo kelner po prostu przychodził i bez pytania stawiał na jego stoliku następną filiżankę. Matka i lekarze twierdzili, że to najprostsza droga do grobu, ale ojciec zwykł powtarzać, że zdecydowanie szybciej doprowadzi go tam śmiech dzieci i wstyd z powodu zajmowania miejsca w kawiarni bez zamawiania kolejnych kaw. Kiedy dorośliśmy, ojciec coraz częściej siedział jednak w swoim niewielkim gabinecie i w końcu przestał bywać w kawiarni. Wkrótce zupełnie zrezygnował z wychodzenia, ku radości swojego lekarza i przerażeniu dzieci.

Gdy porzucił zwyczaj pracowania w kawiarni, matka z radością oznajmiła nam, że ma w końcu dowód na naszą dorosłość. Nie byłem jednak do końca pewny, czy mówi to z radością, czy z pretensją. Nawet w dzieciństwie miałem wrażenie, że tylko czeka, aż mój ojciec w końcu wyjdzie z pracą z domu. Przez chwilę poczułem zimny dreszcz przebiegający po kręgosłupie. Myślenie o ojcu od kilku miesięcy wywoływało u mnie nagłe ataki paniki.

– Adam, czy możesz przestać się denerwować? Powiedział, że przyjdzie dwadzieścia po trzeciej. Jest pięć po. To Francuz. Na pewno nie pojawi się wcześniej. Bezustannym wyciąganiem zegarka i sprawdzaniem godziny nie sprawisz, że się pośpieszy.

Mój przyjaciel oczywiście miał rację. Marian był najspokojniejszym człowiekiem na świecie i nie czuł tej mojej strasznej potrzeby pojawiania się wszędzie za wcześnie. I choć łączyło nas koszmarne poczucie winy i strach przed rodzicami, nigdy, nawet przez chwilę, nie widziałem w oczach Mariana tej paniki, którą czasem dostrzegałem u siebie. Marian potrafił czekać nad jedną filiżanką kawy godzinami i cały czas czuć się jak najbardziej na miejscu. Mógł rozmawiać ze swoim ojcem bez kulenia się na krześle, choć wiedziałem, że boi się go nie mniej niż ja. Zazdrościłem mu tego, podobnie jak tkwiącej w nim głęboko pewności, że wszystko dobrze się skończy. Nawet wtedy, kiedy wszelkie znaki wskazywały, że zmierzamy ku katastrofie. Właściwie przez całe życie zazdrościłem Marianowi tych cech. I jego niesamowitej pomysłowości. To właśnie ona zaprowadziła nas tutaj, gdzie czekaliśmy już drugą godzinę na mężczyznę, który miał zmienić nasze życie. Tak przynajmniej twierdził Marian.

– Skoro ten człowiek ma dla nas pracować, powinniśmy chyba sprawdzić, skąd się właściwie wziął. Po prostu nie jestem pewien, czy twój Francuz w ogóle się pojawi. Cała ta sprawa wygląda podejrzanie. Wszystko, co wydaje się tak korzystne, jest podejrzane.

– Nie przejmuj się, możemy mu zaufać. Jean-Pierre Ombre, zdolny operator filmowy, jak głosił jego anons w gazecie, był zatrudniony przez Pathé. Ja wierzę firmie Pathé. – Marian spojrzał na mnie, najwyraźniej w nadziei, że jego zapewnienia mnie uspokoją. Widząc moją zdezorientowaną minę, głęboko westchnął. – Ale o Pathé to chyba już słyszałeś?

– Mówże po polsku. I nie, nie słyszałem.

– Nie próbuj być złośliwy, nie wychodzi ci to. – Marian złożył gazetę. – Pathé to największe francuskie przedsiębiorstwo zajmujące się kinematografią. I oni nam tego pięknego Francuza przysłali. Wiedziałbyś to wszystko, gdybyś przeczytał choć jedną gazetę. Pathé to dobra firma. Jeśli oni go zatrudnili, to znaczy, że musi się znać na robocie. To najlepsza rekomendacja.

– No dobra, skoro Francuzi przysłali go do Warszawy, to dlaczego miałby chcieć robić interesy z nami?

– Francuzi posłali go nie tu, tylko do Lwowa, tamtejszy Związek Przyjaciół Turystyki chce wyprodukować film o pięknie Galicji.

– To co robi w Warszawie? Nie powinien kręcić ulic Lwowa? Albo jakiegoś pięknego galicyjskiego wzgórza czy pola, o ile tam jakieś w ogóle mają.

– Ponoć wykolegował go jakiś podejrzany typ z Gaumonta.

– Z Gaumonta?

– Drugiej największej francuskiej wytwórni. O niej też ludzie słyszeli, poza takimi ignorantami jak ty. – Marian rzucił mi pod nos gazetę. – Wiesz, że jak znasz literki, to możesz czytać? Mówią, że to nie boli.

– Sam przeczytałeś w życiu cztery gazety, w tym trzy z sensacjami. Powiedz mi lepiej, dlaczego ten Francuz chce współpracować z nami, zamiast wracać do siebie.

– We Francji każdy głupi potrafi teraz obsługiwać kinematograf. Przynajmniej tak mówią. Ale tu i na wschód stąd otwiera się wspaniały nowy rynek. I nasz Francuz chętnie się tu zaczepi. Choć będzie nas to kosztowało.

– Tak, akurat tę część naszej wcześniejszej rozmowy dobrze pamiętam. I nie mów „nas”. Mnie to będzie kosztowało.

Marian odchylił się na krześle i zmrużył oczy. Przez chwilę myślałem, że kiedy przyjmuje taką pozę, wygląda dokładnie jak jego ojciec. Gdybym chciał, mógłbym mu teraz powiedzieć, że on, Marian Godlewski, wygląda dokładnie tak samo jak jego ojciec, surowy mecenas Abraham Gold. Jednak nie chciałem dostać po łbie. Od kiedy obaj z wielkim hukiem wylecieliśmy ze studiów prawniczych, żaden nie miał ochoty rozmawiać o zawiedzionych ojcach. Zresztą nawet kiedy jeszcze studiowaliśmy, Marian starał się jak najrzadziej rozmawiać o swoim rodzicu, wybitnym prawniku, człowieku ciepłym i uczynnym dla wszystkich, którzy nie byli członkami jego rodziny.

– No dobra, chodzi o nasze pieniądze. W końcu biedna ciotka Anastazja poznała cię w Zakopanem i była pod wrażeniem tego, jak deklamujesz Mickiewicza.

– To był Słowacki, nieuku. Nic dziwnego, że cię wyrzucili z uniwersytetu.

– Nas wyrzucili. Przez ciebie. Oraz fakt, że nie stawiliśmy się na połowę egzaminów.

Marian już miał powiedzieć coś złośliwego, kiedy w drzwiach kawiarni stanął niewysoki mężczyzna w berecie na głowie. Przez chwilę pomyślałem, że to na pewno nie jest wyczekiwany przez nas Francuz, bo, na Boga, jaki Francuz naprawdę chadza w berecie? Jednak Marian, kiedy go dostrzegł, skinął mu ręką i po chwili mężczyzna witał się z nami, energicznie potrząsając moją dłonią.

Jean-Pierre Ombre mógłby pozować do plakatów zachęcających do odwiedzenia francuskich miast. Niewysoki, trochę śniady, miał ciemne wąsy i zielone oczy, ubrany był w garnitur, który widział lepsze czasy. Do swoich papierosów musiał ładować specjalny tytoń, bo delikatnie pachniał goździkami. Był najbardziej francuskim Francuzem, jakiego przyszło mi w życiu oglądać. Tylko jego język nie brzmiał tak jak ten z podręczników i lekcji. Mimo że na moim świadectwie ukończenia szkoły widniała najwyższa ocena, z trudem rozumiałem jego dziwną wymowę. Na szczęście Marian radził sobie lepiej, choć czasem miałem wrażenie, że i on nie do końca rozumie, o czym przybysz mówi. Ostatecznie jednak sytuacja okazała się prosta. Jean-Pierre za astronomiczną sumę, stanowiącą jedną trzecią mojego spadku, zgodził się dla nas pracować, a nawet przeszkolić jednego do obsługi kinematografu. Urządzenie braci Lumière podobno wcale nie było trudne w obsłudze, należało jedynie delikatnie się z nim obchodzić. Ponadto zobowiązaliśmy się zapewnić mu salę, widzów i dostawę tytoniu z domieszką goździków. W zamian mieliśmy otrzymać dostęp do jego wspaniałego urządzenia i wszystkich filmów, które przyjechały razem z nim z Paryża. Oferta wydawała się zbyt piękna, by była prawdziwa.

– Proszę wybaczyć – starałem się formułować zdania tak, by brzmieć najgrzeczniej jak to tylko możliwe – ale dlaczego chce pan współpracować z nami, zamiast wrócić do Paryża?

– W Paryżu jest więcej kinooperatorów niż miejsc pracy. Każdy może sobie założyć kino. Ale tutaj – Jean-Pierre niedbale machnął ręką – tutaj ten, kto potrafi posługiwać się maszyną panów Lumière, może łatwo dorobić się małej fortuny.

– Obawiam się, że do fortuny nam jeszcze daleko – odezwałem się. Chciałem dodać coś jeszcze, ale Marian zgromił mnie spojrzeniem. Zastanawiałem się, co takiego naopowiadał Francuzowi o naszych planach, które jak na razie były bardzo mgliste i z całą pewnością brakowało nam funduszy na ich realizację. – Ale oczywiście bardzo się cieszymy, że właśnie nam zaoferował pan swoje niezwykłe usługi – dodałem.

– Muszę przyznać, że cieszy mnie, iż dostrzegli panowie przyszłość kinematografu. Kiedy bracia Lumière zorganizowali pierwszy pokaz swojego wynalazku, byłem na sali. Znałem panów Lumière jako ludzi z wizją, ale nawet ufając ich zaangażowaniu, nie mogłem pojąć, jaka przyszłość otwiera się przed ruchomymi obrazami. Dopiero reakcja paryskiej widowni przekonała mnie, że ten, kto ma kinematograf, nie straci.

– Och, nie musi mnie pan przekonywać. Ja z kolei udałem się na pokaz krakowski i doskonale rozumiem, co pan ma na myśli. Nic tak nie działa na ludzi, jak kinematograf i ruchome obrazy.

Doskonale wiedziałem, że Marian kłamie. Co prawda wiele razy mówił, że chętnie wybrałby się do Krakowa na zapowiadany pokaz, ale nigdy tam nie dotarł. Miałem dziwne przeczucie, że Jean-Pierre również nigdy nie wziął udziału w pokazie braci Lumière.

– Panowie, wydaje mi się, że nasza współpraca będzie się układać pomyślnie. – Jean-Pierre uśmiechnął się, błyskając żółtymi zębami. – Jest tylko jeszcze jedna kwestia, którą chciałbym omówić.

– Słucham. – Marian nie zwracał na Jean-Pierre’a uwagi, rozglądając się po sali w nadziei, że uda mu się złapać kelnera i zamówić dla nas jakiś alkohol do wzniesienia toastu.

– Nie będę pracował dla Żydów. W tym fachu jest ich zdecydowanie za dużo i nic dobrego z żydowskiego zaangażowania w kinematografię nie wyjdzie. Pracowałem kiedyś u jednego w Paryżu i nigdy nie płacił pensji na czas.

Siedziałem, nie za bardzo wiedząc, co dalej. Który to już raz potykaliśmy się z Marianem o tę samą przeszkodę, ile razy musieliśmy wychodzić z przyjęć, restauracji i wykładów? Zawsze było tak samo, bardzo miło… do chwili, kiedy robiło się niemiło. Spojrzałem na Mariana, nadal miał uniesioną rękę i starał się przywołać kelnera. Widziałem malujące się na jego twarzy to samo uczucie, które się rodziło we mnie – narastającą frustrację. Strzelił palcami.

– Muszę pana niestety poinformować, że mój przyjaciel Adam rzeczywiście ma żydowskie pochodzenie. Choć rysy jego twarzy na to nie wskazują, jest potomkiem starej rabinackiej rodziny. Ja z kolei, musi pan wiedzieć, jestem stuprocentowym Polakiem, przy czym babka moja ze strony matki pochodziła z gór, stąd mam nieco ciemniejszy kolor włosów. Czy nie mógłby szanowny pan przemyśleć swojej decyzji? Obiecałbym, że Adam nigdy nie tknie wypłacanych panu pieniędzy i każda pańska wypłata będzie przechodzić wyłącznie przez moje ręce. Jak się panu podoba taki układ?

Jean-Pierre spojrzał na mnie tak, jak dotychczas nikt. Poczułem nieprzyjemny dreszcz. Marian zwykł śmiać się z uprzedzeń, ale jeśli był w stanie ignorować takie spojrzenie, to stać musiała za tym siła przyzwyczajenia.

– Dobrze. Zgadzam się, ale będę pobierał honorarium tylko od pana. Nie będzie żaden żydek liczył moich pieniędzy.

Marian uśmiechnął się najszerzej jak potrafił.

– O tak, zapewniam, że żaden żydek nawet przez moment nie tknie pana wypłaty.

Jean-Pierre uśmiechnął się równie radośnie jak Marian. Ja zaś powoli zacząłem żałować, że całe przedsięwzięcie odbywa się za moje ciężko odziedziczone pieniądze.

To była rudera. Nie da się inaczej określić jednopiętrowego budynku, którego krzywe ściany zdawały się ostatkiem sił podtrzymywać krzywy dach. Mimo że od kilku dni nie padało, drewno wydawało się mokre, w każdym razie wyraźnie pachniało pleśnią. Budyneczek przytulony był do kilkupiętrowej kamienicy. Wyglądał jak wspomnienie dawnych, gorszych czasów, które należy natychmiast usunąć. Każdy rozsądny człowiek wiedział, że taki budynek może przynieść zysk wyłącznie wtedy, kiedy się go kupi, wysoko ubezpieczy i spali, ewentualnie jeśli sprzeda się ziemię, na której stoi. Jakiekolwiek inne wykorzystanie tej przerośniętej szopy wydawało się pozbawione sensu. Niestety, w planach Mariana nie było miejsca ani na palenie, ani na ubezpieczanie budynku. Ten smutny kawałek przeszłości miał być naszą przyszłością.

– Jesteś pewien, że dach nie zawali się nam na głowy? Dachówki wyglądają, jakby tylko czekały, by spaść na głowę jakiegoś przechodnia. Czy to na pewno jest bezpieczne?

– Nie. Prawdę powiedziawszy, nie byłbym zdziwiony, gdyby to cholerstwo się na nas zawaliło. – Marian starał się zajrzeć do wnętrza budynku przez niemal czarną od kurzu i sadzy szybę. – Ale to jedyna nieruchomość we wspaniałym mieście Warszawie, na którą nas, mój drogi wspólniku, stać.

– Na którą mnie stać. Jak na razie twój wkład finansowy pozostaje teoretyczny.

– Ty wnosisz kapitał finansowy, a ja intelektualny. Gdyby nie mój pomysł, zamiast szukać teraz odpowiedniego miejsca na iluzjon, zapewne wydawałbyś pieniądze na wyścigach.

– Obaj dobrze wiemy, że gdybym nie planował zakupu rozpadającej się rudery, i ty, i ja gralibyśmy teraz na wyścigach. Przy czym ty przegrywałbyś moje pieniądze. Naprawdę nie wiem, w czym twój plan jest lepszy. Im dłużej się tym zajmujemy, tym trudniej mi zrozumieć twoją determinację, by utopić wszystkie moje pieniądze w przedsięwzięciu, które nigdy nie przyniesie zysku.

Marian, który właśnie próbował siłą własnych mięśni rozerwać zawieszony na drzwiach łańcuch, nie zwracał na mnie zbyt wielkiej uwagi, ale teraz odwrócił się z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia w oczach.

– Nie przyniesie zysku? Nie czytasz gazet? Nie słuchasz, co się mówi na mieście? Nie słyszałeś, co powiedział Jean-Pierre? Dwudziesty wiek nie zna większego wynalazku niż kinematograf. We Francji ludzie się tratują, by znaleźć miejsce w jednym z tamtejszych kinoteatrów, w Łodzi kinematograf aż trzy dni w tygodniu jest zawsze pełen, jeden pokaz wynalazku pana Edisona gromadzi więcej widzów niż przedstawienie w najlepszym lwowskim teatrze. Jeśli coś w dwudziestym wieku ma nam przynieść sławę, pieniądze i szczęście, to jest to, mój drogi, kinematograf. Przecież czytałeś Matuszewskiego, niedługo historycy nie będą nikomu potrzebni, wszystko będzie zapisane na taśmie filmowej. Kino to nie jest przejściowa moda czy kaprys, to początek nowej ery. Musimy się jednak pospieszyć. Warszawiacy pragną ruchomych obrazów i ktoś musi im je pokazać. Towbin i Hertz założyli już swoje lokale przy Marszałkowskiej, co druga warszawska restauracja oferuje pokazy świetlne. Jeśli szybko nie zaczniemy działać, nie załapiemy się na nadchodzącą modę na ten cud techniki.

– Cud techniki w tej ruderze? Przechodziłem obok atelier Hertza. Wiesz, gdzie się mieści? W porządnej kamienicy. Takiej, która nie pachnie zbutwiałym drewnem i nie ma grożącego zawaleniem dachu. Może i kinematograf jest jednym z największych wynalazków naszego wieku, ale nikt nie chce oglądać go w szopie na Woli!

– Podejdź tu i spójrz. – Marian wskazał ręką na jedno z zabrudzonych okien.

Niepewnie pochyliłem się, by spojrzeć przez niewielki fragment szyby, który pozostał przezroczysty. Wnętrze było ciemne i właściwie puste. Kiedyś musiał się tu mieścić jakiś czwartorzędny teatr czy tancbuda, bo na samym końcu dużego pustego pomieszczenia dostrzegłem podest, który mógł równie dobrze służyć aktorom, co orkiestrze. Poza tym pod ścianą pomieszczenia znajdowało się kilka ułożonych w stosy drewnianych ław. Z wielkości sali wywnioskowałem, że w budynku musi być jeszcze jakiś przedsionek albo zaplecze. Nawet jeśli całość wyglądała jakby zaraz miała się zawalić i pachniała rozkładem, to rzeczywiście, przynajmniej na początek zdawała się spełniać wszystkie nasze warunki.

Przez chwilę zastanawiałem się, jak Marian wpadł na cały ten pomysł z kinematografem. W końcu nawet o to nie zapytałem tego dnia, gdy wpadł do mojego pokoju w naszym skromnym, wiecznie zimnym mieszkaniu i stwierdził, że nadszedł koniec naszych trosk i już niedługo zdobędziemy zawód, pieniądze i uznanie. Teraz, kiedy tak sprawnie prowadził mnie od jednego punktu swojego planu do następnego, zacząłem się zastanawiać, czy nie myślał o tym dużo wcześniej, zanim weszliśmy w posiadanie odpowiednich środków. Znając Mariana całe życie, nigdy bym go nie podejrzewał o planowanie czegokolwiek z wyprzedzeniem większym niż kilka dni. Pod tym względem różniliśmy się całkowicie, moja rozwaga i jego radość chwili cementowały naszą przyjaźń od czasu, kiedy nasi ojcowie wpadli na siebie podczas spaceru w parku. Tym razem jednak to Marian wiedział, co robimy, i było to dla mnie uczucie zupełnie nowe, napełniające moje serce mieszaniną optymizmu i niepokoju.

– I jak? Widzisz? To idealne miejsce. Powiem ci, dlaczego. Bo do kamienicy Hertza i do iluzjonu Towbina wejdzie pani w białych rękawiczkach. Zachwyci się, przestraszy i opowie przyjaciółce na herbatce, co widziała. Do naszej budy przyjdą ludzie wychodzący z fabryk, dzieciaki, którym udało się ukraść rodzicom kilka kopiejek, będziemy mieli panny udające, że się boją, po to tylko, by uspokoili je kawalerowie w wytartych marynarkach. Tu przyjdą ludzie, którzy wychodząc, będą się ustawiali jeszcze raz w kolejce. To jest przyszłość kinematografu. Nie musisz umieć czytać, ani znać się na sztuce, ani nawet zmieniać koszuli po powrocie z pracy. Jedyne, co musisz, to patrzeć. I jeśli ta buda się kiedyś na nas zawali, to nawet dobrze, postawimy wtedy na jej miejscu piękny pałac świateł, na wzór tych, które stoją w Paryżu, z czerwonymi dywanami i szklanymi żyrandolami. Ale musimy zacząć od zbutwiałej budy dla wychodzących z fabryki.

– Brzmi to wszystko cudownie i bardzo poetycko. Ale zacznij od powiedzenia mi, ile ta rudera wraz z koniecznym remontem będzie kosztowała i czy zostanie wystarczająco dużo pieniędzy, by poinformować kogokolwiek poza naszymi rodzinami, że jakikolwiek pokaz się odbędzie. Twoje tłumy brzmią wspaniale, ale doskonale wiesz, że fundusze mogą się skończyć, nim ludzie pojawią się w naszych progach.

– Twoje fundusze – stwierdził stanowczo Marian.

Marian twierdził, że najgorszą rzeczą, jaka nam się przydarzyła po całej aferze z wyrzuceniem ze studiów, był fakt, iż nasi ojcowie się nas nie wyrzekli ani nas nie wydziedziczyli. W innym wypadku mielibyśmy obaj święty spokój, a tak, jedynie odcięci od bieżącego wsparcia finansowego, skazani na wieczną niełaskę ze strony naszych zawiedzionych rodziców, byliśmy zmuszeni raz na jakiś czas brać udział w rytuale szabasowych wieczorów czy niedzielnych obiadów. Co więcej, obie rodziny były święcie przekonane, że nasz wzajemny wpływ na siebie jest tak szkodliwy, że każdy z nas musiał z odwagą samotnie odwiedzać swój rodzinny dom. Mimo że wykłady mojego ojca o powinnościach syna doprowadzały mnie do szału, moja sytuacja i tak była zdecydowanie lepsza niż Mariana. On musiał nie tylko znosić surowe milczenie ojca, ale też słuchać wyrzutów matki. Sara Gold nie miała najmniejszego zamiaru pozwolić, by jej jedyny syn choć przez chwilę zapomniał, jak bardzo zawiódł jej nadzieje, będąc relegowanym z wydziału prawa w trybie natychmiastowym. Podczas gdy większość matek lamentuje lub w ciszy znosi ból, jaki zadało im dziecko, Sara powtarzała Marianowi, że wszystkie pokolenia rodziny Goldów patrzą na niego pogrążone we wstydzie. Czyniła to, ilekroć jej syn przestępował próg domu. W sposób rzeczowy i metodyczny. Marian wracał od swoich rodziców zawsze niemalże z płaczem, przepełniony poczuciem winy, które jest najbardziej okrutnym i jednocześnie skutecznym narzędziem wychowawczym, jakie zna ludzkość.

Teraz znów siedziałem w mieszkaniu, czekając aż Marian wróci od rodziców z kolejną porcją ich mniej lub bardziej poważnych zarzutów, którymi nie omieszka się podzielić, co zwykł robić od dnia, w którym nasi ojcowie postanowili poznać ze sobą swych synów – równolatków. Sam z kolei przygotowywałem się na spotkanie, które czekało mnie następnego dnia. Pogadanki mojego ojca, choć znacznie lepsze od wyrzutów matki Mariana, były niezwykle nużące. Zwłaszcza że ojciec, który porywał ludzi na sali sądowej jako mówca, w mojej obecności zamieniał się w potwornego wręcz nudziarza. Kilka razy musiałem walczyć ze sobą, by nie zasnąć w czasie wysłuchiwania długich wywodów o tym, jak powinienem się zachować jako syn znanego adwokata. Jego przemowy ciągnęły się godzinami, a kiedy je wreszcie kończył, nie pozostawało mi nic innego jak wyjść. Wysłuchiwanie wyrzutów ojca do tego stopnia mnie absorbowało, że nawet nie byłem do końca pewny, co na ten temat sądzi matka, a z siostrą nie rozmawiałem dłużej od dwóch miesięcy. Miałem tylko nadzieję, że któreś z nich szybko zrobi coś bardziej skandalicznego i będę miał chwilę spokoju. Niestety, moja siostra była wzorem wszelkich cnót, co doprowadzało mnie do szału.

– Jak myślisz, jeśli zabiję matkę, to czy skażą mnie na śmierć, czy, po wysłuchaniu moich zeznań, ułaskawią? – Marian wszedł do pokoju i rzucił się na swoje łóżko, nawet nie zdejmując butów. – Mam absolutnie dość słuchania o tym, jak strasznie zawiodłem wszystkich Goldów aż do Mojżesza.

– Czyli, jak rozumiem, u ciebie wszystko po staremu? – Wcale nie miałem ochoty wysłuchiwać kolejnego streszczenia koszmarnej kolacji u Goldów, zwłaszcza że mnie samego czekał koszmarny obiad.

– Niekoniecznie. Moja siostra wychodzi za mąż. Ojciec i matka są zachwyceni jej nowym narzeczonym, który, wyobraź sobie, jest adwokatem. Mam wrażenie, że niedługo zięć zajmie w sercu mojej matki miejsce syna, bo miłość ojca ma już na pewno. Jak myślisz, czy mój ojciec pokocha każdego młodego człowieka, którego nie wykopią ze studiów prawniczych?

– Marian, znów się nad sobą użalasz. Kiedy nas wyrzucali ze studiów, obaj wiedzieliśmy, jakie będą tego konsekwencje. Żałujesz?

– Nie. Będąc prawnikiem, chyba bym umarł z nudów. A, i zapomniałem ci powiedzieć, że zaręczyny mojej siostry spowodowały dodanie do litanii matki nowej skargi. Teraz zawodzę rodzinę, bo nie mam żony.

– Co odpowiedziałeś na ten zarzut?

– Cóż, nauczyłem się najstarszej sztuczki światowej dyplomacji. Nie mów nic, jedz kolację i czekaj, aż podadzą ci płaszcz. Oddałbym wszystko, by zamienić te sesje tortur na twoje niedzielne obiadki. Twój ojciec ze swoimi przemowami jest niczym w porównaniu z moją matką. – Marian usiadł na łóżku i powoli zaczął rozwiązywać sznurówki swoich wyjściowych pantofli, co oznaczało, że zaczyna dochodzić do siebie.

– Dla ciebie jest miły, ponieważ nie masz jednej podstawowej wady. Nie jesteś jego synem.

– Przesadzasz.

– Powiedział mi kiedyś, że wolałby mieć córki. Wydajesz je za mąż i pozbywasz się problemu. Za to syn to odpowiedzialność na całe życie. Nawet wtedy, kiedy się dobrze uczyłem, ojciec zdawał się przez cały czas czekać na moją porażkę. I się doczekał. W każdym razie, czy powiedziałeś swoim rodzicom o naszym wielkim biznesowym planie?

Marian parsknął śmiechem. Czyli podobnie jak ja był przekonany, że nie ma sensu informować rodziców o tym, jak przepuściliśmy wszystkie pieniądze. Z drugiej strony, byłem trochę z tego powodu zły, reakcja rodziców Mariana miała być wskazówką. Gdyby Abraham Gold spojrzał przychylnym okiem na projekt swojego syna, może i mecenas Piasecki nie łajałby pierworodnego za szaloną inwestycję w rozpadającą się budę w centrum miasta i pensję dla operatora antysemity. Pozostawałem jednak z moimi rozterkami zupełnie sam. Marian musiał wyczuć moje wahanie, bo wykonał heroiczny jak na jego lenistwo gest. Zapytał:

– Kawy?

– O tej porze?

– Adamie, musimy przedyskutować ważne sprawy finansowe. Widzisz, wydaje mi się, że zanim ruszymy z naszymi pokazami, będziemy musieli poczynić jeszcze jedną inwestycję.

– Jaką? Dobrze wiesz, że kasa jest już pusta.

– Mój drogi, musisz się udać do pięknej panny Adrianny Koc i zyskać choć trochę jej przychylności.

Spojrzałem na Mariana lekko przerażony. Adrianna była śliczną, lecz mało bystrą panną z towarzystwa, z którą swego czasu lubiłem się pokazywać. Jej ojciec był właścicielem jednej z popularniejszych gazet w mieście, a brat, który kiedyś darzył mnie nie mniejszym uczuciem niż ona, prowadził w niej rubrykę kulturalną. Jeśli dobrze rozumiałem mego drogiego przyjaciela, najtańszym sposobem na reklamę naszego małego przedsiębiorstwa rozrywkowego było zyskanie względów wspomnianej siostry redaktora rubryki kulturalnej. Mogłem zgrzytać zębami i z lekkim niepokojem myśleć o obowiązkowych herbatkach, które czekały mnie w najbliższych tygodniach, oraz o obowiązkowej przejażdżce na Bielany celem odbycia uroczego spaceru z obowiązkową przyzwoitką, ale pomysł był genialny w swej prostocie. Choć nie ukrywajmy, nie spodziewałem się, że tak szybko przyjdzie mi sprzedawać swe względy za pieniądze.

– Marian, jeśli ja myślę, że ty chcesz zrobić to, co ja myślę, i jeśli się nie mylę, że ty wymagasz ode mnie tego, czego ode mnie wymagasz, to będzie cię to słono kosztować.

– Bierz, co chcesz, doskonale wiesz, że i tak nie mam ani grosza. Poza twoją kasą. Naszą kasą. Pustą kasą.

– Pozwolisz mi nadać kinu nazwę – powiedziałem trochę bez zastanowienia. Tak naprawdę nie miałem żadnego pomysłu, jak nazwać naszą ruderę, i nawet nie byłem pewny, czy chce mi się cokolwiek wymyślać.

Marian zamilkł. Spojrzał przez okno na podwórze, gdzie nasza gospodyni wołała kota. Kot, trochę z przypadku, a trochę ze złośliwości, miał na imię Marian. Kiedy mój przyjaciel tak stał, słuchając dobiegającego zza okna głosu wykrzykującego jego imię, przez mgnienie oka wyglądał zupełnie jak swój ojciec – poważny, niepodejmujący pochopnych decyzji, zawsze rozważający wszystkie za i przeciw człowiek. Gdyby teraz wrócił do rodzinnego domu, prosząc o przebaczenie i kolejną szansę, zostałby, podobnie jak ja, przyjęty z otwartymi ramionami. Bylibyśmy marnotrawnymi synami, którzy wydawszy wszystkie swoje pieniądze na drobne szaleństwo, powrócili na łono rodziny. Przez chwilę miałem wrażenie, że niemal widzę, jak linie naszych losów się rozchodzą. W jednej chwili mogliśmy obaj się ubrać i wrócić tam, gdzie czekał na nas bezpieczny los synów prawników, lub związać swój los z kinematografem. Gospodyni przestała nawoływać kota, a Marian ocknął się z letargu.

– Dobrze, ty nazwiesz kino, a ja nadam nazwę naszej spółce produkcyjnej – powiedział, po czym założył buty i udał się na parter, by o godzinie, o której porządni ludzie kładą się spać, zaparzyć nam mocnej czarnej kawy. W końcu nie byliśmy już bezrobotnymi byłymi studentami prawa. Byliśmy właścicielami najmłodszego kina w mieście.

W pomieszczeniu śmierdziało. Nie był to ani zapach pleśni, ani mokrego drewna. Był to smród czegoś, co zdechło, a potem rozłożyło się w kącie. Zapach zdawał się pokrywać wszystkie ściany i meble, wszystko nawet po umyciu wydzielało tę słodkawą woń śmierci i zgnilizny. Po kilku minutach stania bez ruchu można było niemal poczuć, jak ów zapach powoli osiada na ubraniach i włosach, brudzi ręce, psuje smak w ustach. Co więcej, mimo poszukiwań, ani ja, ani Marian nie byliśmy w stanie znaleźć jego źródła. Przetrząsnęliśmy każdy skrawek naszej rudery w poszukiwaniu zdechłego szczura, kota bądź zwłok bezdomnego, ale znaleźliśmy tylko stosik ulotek zachęcających do uprawiania ćwiczeń fizycznych. Jeśli coś w tych ścianach zdechło lub zmarło, nie pozostawiło po sobie żadnego śladu poza smrodem.

– Marian, za dwie godziny przychodzi tu adorowana przeze mnie Adrianna Koc z bratem. I fotografem. Jeśli do tego czasu pomieszczenie nie przestanie śmierdzieć, to nawet moje oświadczyny nie zapewnią nam wzmianki w rubryce kulturalnej. Co najwyżej w kronice towarzyskiej.

Marian nic nie powiedział. Jego prosty z pozoru plan okazał się zdecydowanie bardziej skomplikowany. Po pierwsze, okazało się, że Adrianna może i darzyła uczuciem młodego, dobrze sytuowanego studenta prawa, mającego przed sobą świetlaną przyszłość, ale odnośnie do początkującego właściciela kinematografu miała już pewne wątpliwości. Co więcej, wątpliwości nabrali również jej rodzice, którzy niechętnie godzili się na jakiekolwiek spotkania córki z zakałą rodziny Piaseckich. Ich nieufność okazała się jednak dla nas w pewien sposób korzystna. Na przyzwoitkę zawsze wyznaczali Marcina, brata Adrianny, który chętnie wysłuchiwał opowieści o naszych planach związanych z kinematografem, aż w końcu, po miesiącu grzecznościowych wizyt i trzech wycieczkach na Bielany, zaproponował, że weźmie ze sobą fotografa, wpadnie do naszego kina i kto wie, może napisze o jego otwarciu. Byliśmy więc dwójką najszczęśliwszych właścicieli kina w mieście, dopóki nie poczuliśmy unoszącego się w jego sali smrodu. Marian nadal milczał, co oznaczało, że nie ma żadnego sposobu na pozbycie się koszmarnego zapachu.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Gdyby nie pachniało w nim śmiercią, można by spokojnie przyznać, że stara rudera zamieniła się w całkiem przyjemną salę do pokazów. Ściany umyto i pokryto białą farbą, na krótszej z nich wisiał ekran, zgodnie ze wszystkimi wytycznymi, jakich udzielił nam pan Ombre. Ławki stały na tyle blisko siebie, że wedle naszych obliczeń na sali usiądzie około stu osób, a i tak mogliśmy sprzedać jeszcze trochę miejsc stojących. Część pomieszczenia obudowaliśmy, tworząc w ten sposób budkę dla kinooperatora. Na oknach zawiesiliśmy ciemne zasłony, a w dwóch pierwszych rzędach przed ekranem postawiliśmy krzesła, za które chcieliśmy liczyć sobie więcej. W przeciwieństwie do ławek, były to wszak miejsca pojedyncze i usytuowane najbliżej wyświetlanego obrazu. Choć artykuły kierowane do właścicieli kin odradzały pobieranie wyższych opłat za miejsca blisko ekranu. Widoczność w pierwszych rzędach była najgorsza, ale mieliśmy nadzieję, że publiczność jeszcze tego nie wie i jest przyzwyczajona do reguł rządzących teatrem. W niewielkim przedsionku urządziliśmy coś w rodzaju kasy – skleconą byle jak budkę, do której chcieliśmy wstawić jakiegoś bardziej od nas przymierającego głodem studenta. Poza tym w przedsionku postawiliśmy ławkę, spluwaczkę i popielniczkę. Choć wszędzie wisiały tabliczki z zakazem palenia, to odpalający papierosa od papierosa Jean-Pierre, nakłaniany do przestrzegania przepisów przeciwpożarowych, zaśmiał się nam w twarz. Wizja budki operatora stającej w płomieniach najwyraźniej nigdy nie zagościła w jego przeżartym nikotyną umyśle. Marian, wydając moje ostatnie pieniądze, zainwestował jeszcze w wielki napis nad wejściem i gabloty, w których, jak zapewniał, już niedługo ludzie będą wypatrywać wiadomości o pokazie. Nie chciałem psuć jego dobrego samopoczucia przypominaniem, że na razie jedyną osobą, która zwróciła uwagę na nasz budynek, była właścicielka pobliskiej kamienicy, wyrażająca zdumienie, że nie wyburzyliśmy tej rudery.

Na razie jednak coś w całym tym niesamowitym przedsięwzięciu śmierdziało. Marian wciąż milczał, a ja czułem, że powoli nadchodzi czas, aby dać upust narastającej we mnie panice, której udało mi się nie ulec przez te wszystkie tygodnie wydawania moich ostatnich pieniędzy. Już miałem zacząć nerwowo wachlować się chustką i prawie czułem przyśpieszone bicie serca, kiedy do naszego kina wparował jak zwykle spóźniony Jean-Pierre. Uśmiechnął się do Mariana, obrzucił mnie zimnym spojrzeniem zatwardziałego antysemity i pociągnął nosem.

– Wcześniej tak nie śmierdziało. Panowie, coś tu panom zdechło.

– Dziękujemy, Jean-Pierre, za ten niesłychanie cenny wkład w ocenę sytuacji. Rzeczywiście, jako posiadacze nosów, zdajemy sobie sprawę, że coś tu niesamowicie śmierdzi. Jednocześnie nie mamy zielonego pojęcia, jak się tego smrodu pozbyć. A za dwie godziny będzie tu prasa.

Jean-Pierre delikatnie odłożył na ziemię trzymane pod pachą paczki. Ich kształt był nie do podrobienia – w okrągłych metalowych pudłach mieściły się bezcenne klisze stanowiące cały dobytek Francuza i prawdopodobnie również nasz. Bez nich nie było kina, pokazów, niczego.

– Istnieje sposób, by się przynajmniej na krótko pozbyć tego zapachu. Musimy zapalić – oznajmił.

– Raczej podpalić, najlepiej całą tę budę. – Marian powoli zaczął tracić resztki entuzjazmu dla naszego przedsięwzięcia.

Ombre zignorował uwagę Mariana i wyciągnął zza pazuchy paczkę papierosów. To były te jego zagraniczne, pachnące czymś dalekim, nieznanym, egzotycznym i bardzo, bardzo francuskim. Podał je nam z nabożną czcią i po kolei przypalił. Marian palił kiedyś całkiem sporo, ale przestał, kiedy się zorientował, że lubi tylko ten tytoń, którym pachniał gabinet jego ojca. Siedzieliśmy na ustawionych w koło krzesłach, paląc jednego papierosa Francuza za drugim, aż sala zaczęła wypełniać się ich goździkowym zapachem. Nie musiałem patrzeć na twarz Mariana, by wiedzieć, że jest równie zielona jak moja. Jean-Pierre rzucił okiem na nasze oblicza i wyjął nam z dłoni papierosy. Pociągnął nosem.

– Panowie, osiągnęliśmy sukces. Teraz w waszym kinie pachnie wyłącznie papierosowym dymem. I tak będzie przez najbliższe dwie godziny. A teraz proponuję panom chwilę ochłonąć, bo obawiam się, że jeśli w takim stanie przywitają panowie prasę, to cały nasz wysiłek pójdzie na marne.

Staliśmy przed kinem w ciepły listopadowy poranek. Powietrze pachniało niewidocznym jeszcze śniegiem. Spojrzałem na Mariana, którego twarz powoli zaczęła odzyskiwać kolory. Mdłości ustępowały, a ich miejsce zajmowała autentyczna panika.

– Marian, wiesz, że kiedy artykuł pojawi się w prasie, to nie będzie już odwrotu? Nasze szalone przedsięwzięcie stanie się faktem.

– Wiem.

– Boisz się?

– Nie. Jedyne, co mnie niepokoi, to to, że nie jestem pewien, czy delikatna siostra pana redaktora będzie zachwycona faktem, że w naszym kinie jest nakopcone jak w kotłowni. Jednak jeśli masz zamiar sobie zafundować atak paniki, to radziłbym jeszcze trochę poczekać.

– Dlaczego?

– Bo panna Adrianna i jej brat pismak właśnie tu idą. – Marian wskazał zbliżającą się ku nam trójkę ludzi. Nawet z tej odległości dało się dostrzec, że Adrianna nie ma szczególnie radosnej miny. Pewnie od dawna nie zapuszczała się w te rejony miasta. O ile w ogóle kiedykolwiek. Westchnąłem głęboko, łapiąc ostatnie hausty świeżego powierza.

– To co, zaczynamy?

– Zaczynamy.

Marian uśmiechnął się do ucha do ucha, wyprostował i jakimś cudem szarość ostatecznie zniknęła z jego twarzy.

– Panno Adrianno, wygląda panna piękniej niż kiedykolwiek!

Adrianna