Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Dwór na wulkanie. Dziennik ziemianki z przełomu epok 1895–1920

Dwór na wulkanie. Dziennik ziemianki z przełomu epok 1895–1920

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65979-66-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dwór na wulkanie. Dziennik ziemianki z przełomu epok 1895–1920

Rzeczywistość ostatnich lat XX wieku w Królestwie Polskim, opisywana przez młodą pannę z Radomia, i lata pierwszej wojny, widziane już z perspektywy mężatki – z majątku Kluczewsko koło Włoszczowy. W realia salonu i dworu wkrada się świat zewnętrzny, przynoszący wielkie przemiany polityczne i społeczne: rewolucję 1905 roku, wybuch wojny, przetaczanie się przez ziemie polskie kolejnych frontów, formowanie się niepodległości. Rejestrowane na bieżąco, w dzienniku, wrażenia autorki pozwalają poczuć codzienność tej niezwykłej epoki, a także poznać z bliska ją samą – trochę rozpuszczoną jedynaczkę z dobrego domu, trochę „piękny przykład kobiety polskiej”. A przy tym – rezolutną komentatorkę rozgrywających się na jej oczach wydarzeń. „W ogóle mam zawód co do tej całej wojny – myślałam, że w XX wieku będzie się to szybciej odbywać, a te gazety piszą, że może dopiero koło zimy będzie jakaś większa bitwa, a może na wiosnę? Za długo czekać i być w dodatku bez kolei, bez poczt, bez pism, i co gorsza – bez ciepłych ubrań na zimę, a może i bez nafty i bez węgla! Bardzo to wszystko niekulturalne…”

27 sierpnia 1914

Polecane książki

„Wesoły figlarz” to zbiór krótkich utworów – powiastek, opowiadań, dowcipów i żartów – które autor zebrał spośród opowieści ludowych krążących w różnych rejonach. Komizm w nich zawarty rozbawi także współczesnego czytelnika. Józef Chociszewski był przede wszystkim redaktorem i wydawcą. W swojej kar...
Karta Nauczyciela z komentarzem” zawiera zmiany wprowadzone nowelizacją z 18 marca 2016 r. Z naszej publikacji dowiesz się wszystkiego na temat zmian, które zaczną obowiązywać od 1 września 2016 r., m.in.: • kto od 1 września będzie decydował o liczbie dodatkowych godzin w związku z likwidacją godzi...
Wnikliwa analiza źródeł sprawiła, że teksty Romana Grodeckiego oparły się próbie czasu i do dzisiaj należą do kanonu polskiej historiografii. Zagadnienia polityki pieniężnej Piastów prezentowane w nieniejszej książce poszerzają wiedzę o życiu społecznym i politycznym Polski doby piastowskiej....
Andrzej Browiec, prezydent miasta stołecznego Gostingen, wzywa rodaków do walki przeciwko legionom upiorów i dowodzącej nimi tajemniczej istocie. Bitwa będzie krwawa i zacięta, ale za to ile frajdy przyniesie!...
Tytuł książki jest nazwą pliku w komputerze, na którym bohaterka pisze swój sekretny dziennik. "Paulina.doc" jest książką pełną napięć i namiętności, ukazuje toksyczny związek Magdy z matką, uroki macierzyństwa Magdy oraz blaski jej pierwszej miłości. Czytelnicy dowiedzą się, kogo naprawdę pokoc...
Korzystając z zimowej przerwy międzysemestralnej, Alicja, warszawska studentka, postanawia wybrać się w Bieszczady. Zupełnie nie spodziewa się jednak dramatycznej zmiany pogody i przez swoją lekkomyślność ulega poważnemu wypadkowi. Zostaje szczęśliwie uratowana przez mieszkającego samotnie w ok...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Janina Konarska

Janina Konarska, Dwór na wulkanie. Dziennik ziemianki z przełomu epok 1895–1920

© by Ośrodek KARTA, 2019

REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt

WYBÓR I OPRACOWANIE REDAKCYJNE Anna Richter

OPRACOWANIE PRZYPISÓW prof. Andrzej Chojnowski

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII

SKŁAD TANDEM STUDIO

ZDJĘCIE NA OKŁADCEKrystyna Konarska, córka Janiny, przed dworem w Kluczewsku. Fot. ze zbiorów Ośrodka KARTA

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Książka ukazała się pod patronatem Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego

Partner wydania:

Ośrodek KARTAul. Narbutta 29, 02-536 Warszawatel. (48) 22 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11e-mail:kolportaz@karta.org.plksiegarnia.karta.org.pl, www.karta.org.pl

Wydanie I

Warszawa 2019

ISBN 978-83-65979-66-7

WPROWADZENIE

Ćwierćwiecze jest czasem na tyle długim, że siłą rzeczy przynosi znaczne zmiany – zarówno w wymiarze społecznym, jak i jednostkowym. To zapisane w dzienniku Janiny z Fuldów Konarskiej – 1895–1920 – można odkreślić jako przełomowe. Zachodzące wówczas przemiany polityczne, społeczne i obyczajowe przenoszą Autorkę ze świata XIX-wiecznego we współczesność.

„Byłam cały tydzień w Radomiu. […] Miałam dużo różnych przyjemności – począwszy od kina, a skończywszy na zebraniu politycznym w klubie. […] Był to rzut oka na sprawy bieżące, niestety tak zagmatwane, że trudno bardzo się w nich zorientować. Przypuszczam, że dopiero późniejsi historycy oświetlą należycie i zrozumieją obecne nasze dzieje. My – współcześni – nie możemy ich dość obiektywnie brać i brak nam odpowiedniej perspektywy” – pisze Janina Konarska 15 kwietnia 1918.

Od czasu tych zanotowanych sto lat temu uwag rzeczywiście w znaczącym stopniu „oświetlono” wydarzenia tamtej epoki. To jednak, co Autorka przedstawia jako pewną ówczesną słabość czy niemożność, w istocie – dla dzisiejszego ich czytelnika – jest siłą tego zapisu. Ukazuje okres 1895–1920 bez uogólnień i komentarzy, możliwych z dystansu, lecz na gorąco, chwytając bezpośrednie odczucia, obserwacje czy komentarze świadkini tych lat.

A jest to czas wielkich przemian, w którym „wydarzenia pędzą z samochodową szybkością”. Gdy dziennik się rozpoczyna, jego 15-letnia autorka mieszka w Królestwie Polskim, pod zaborem Imperium Rosyjskiego. Ćwierć wieku później, jako obywatelka II RP, z niepokojem przygląda się poczynaniom rządu, polityce Piłsudskiego, zbliżającej się armii bolszewickiej.

Nie wszystkie te zjawiska Autorka odbiera świadomie, nie zawsze zdaje sobie sprawę z ich znaczenia – wszak brak jej odpowiedniej perspektywy – a i struktura społeczna, i obyczajowość tamtego czasu ograniczają pole widzenia nawet tej ciekawej świata obserwatorce. Bo mimo że na oczach Konarskiej narasta ruch socjalistyczny, rozgrywa się rewolucja 1905 roku, na świecie wybuchają kolejne wojny, to ziemiaństwo trzyma się mocno. Przynależność do tej sfery funduje zaś pewną optykę.

W oddaleniu od miasta, gdzie docierają tylko echa wydarzeń światowych, można mieć wrażenie pewnej sielankowości. Nawet Wielka Wojna, gdy fronty ustabilizują się już na wschodzie, niemal tu nie dociera. Ziemiańskość zarazem narzuca odpowiedzialność za kraj i społeczeństwo – to przedstawiciele tej grupy są we własnym rozumieniu obywatelami. Tym niemniej widać też rosnącą emancypację i samoświadomość innych grup społecznych oraz ich dążenie do zdobycia praw, mogące stanowić zagrożenie dla właścicieli ziemskich.

Dziennik jest też zapisem obyczajowości i mentalności tamtego czasu, w którym – choć widać zachodzące przemiany – moralność definiuje się całkiem inaczej niż dziś. To świat z góry narzuconych ról kobiet i mężczyzn, salonowego życia, podróży po Europie, aranżowanych małżeństw, robót ręcznych, dożynek – bardzo malowniczy, choć niekiedy uwierający Autorkę jak gorset. Ten utrwalony porządek ulega pewnemu wstrząsowi, gdy nadchodzi I wojna. Jednak nawet wtedy dwór omijają katastrofy większe niż rekwirowanie koni, dewastacja obejścia i niszczenie gospodarki. Może bardziej niż zdarzenia polityczne czy wojskowe wewnętrzny świat Autorki narusza rysujące się w perspektywie ryzyko rewolucji społecznej, podważenie dotychczasowego porządku świata i moralności.

Widzenie świata przez Konarską bez wątpienia kształtuje jej kobieca perspektywa. Z jednej strony, śledzi ona z zapałem doniesienia prasowe, z drugiej – jej rzeczywistość stanowi dom, rodzina, służba, działalność charytatywna. Konarska notuje też dziejące się na jej oczach przemiany w sytuacji kobiet: pierwsze wybory z ich udziałem, rosnące zaangażowanie w życie społeczne.

I wreszcie, poza wejściem w tę epokę, dziennik daje możliwość bliskiego spotkania z samą Autorką. Mimo że czasem wydaje się niemożliwie egzaltowana i sentymentalna, niewątpliwie ma otwartą głowę – komentuje otaczający świat nieraz zaskakująco trzeźwo. Widać, że pisze dla siebie, na tyle, na ile to możliwe, uciekając od konwencji czy autokreacji. A emocje, które odsłania, nie zmieniają się niezależnie od epoki.

Anna Richter

WSTĘP TERESY KONARSKIEJ

Oistnieniu pamiętników Janiny z Fuldów Maksymilianowej Konarskiej dowiedziałam się przed blisko dwudziestu laty [w latach 50.]. Było to kilka lat po jej śmierci. Pamiętniki te wypożyczył mi wówczas najmłodszy z trojga dzieci Autorki, Andrzej Konarski.

Przeczytałam wówczas zawarte w wielu grubych brulionach, systematycznie prowadzone dzienniki, obejmujące okres od 1892 do 1920 roku, a więc 28 lat.

Pamiętniki te były dla mnie szczególnie interesujące, zarówno ze względu na osobę ich autorki, którą darzyłam zawsze wielkim sentymentem, jak również ze względu na liczne powiązania ich treści z dziejami mojej rodziny. I te chyba właśnie aspekty brałam głównie pod uwagę, czytając po raz pierwszy te obszerne zapiski.

W roku 1971 – w związku z odnalezieniem starych papierów rodzinnych, wśród których znalazły się wspomnienia mego ojca, powzięłam zamiar kontynuowania jego pracy w zakresie historii mojej rodziny – zaczęłam zbierać wszelkie dostępne mi materiały, wiążące się z interesującym mnie tematem. Przypomniałam sobie wtedy, że duży zasób wiadomości tego rodzaju znajduje się w pamiętnikach ciotki Janiny Konarskiej i mogłyby one znacznie wzbogacić zebrany już przeze mnie materiał.

Postanowiłam więc zwrócić się z prośbą do właściciela pamiętników o powtórne ich udostępnienie. Zanim udało się mi z nim skomunikować, zebrałam już sporo innych, związanych z zamierzoną pracą dokumentów. Pamiętnikarstwem interesowałam się już od dawna; w miarę gromadzenia materiałów związanych z interesującą mnie tematyką – zainteresowanie to przerodziło się w pasję, której zaczęłam poświęcać wszystkie wolne chwile.

Prośba moja została spełniona. Po otrzymaniu po raz drugi zbioru pamiętników […] przeczytałam je bardziej dokładnie niż poprzednim razem. Zwróciłam uwagę na dodatkowe, obiektywne wartości zapisków – nie tylko w świetle powiązań z moją rodziną, lecz również z punktu widzenia ogólnego.

Niezależnie od notowanych systematycznie przeżyć osobistych Autorki, pamiętniki uwzględniają – zwłaszcza w ostatniej ich części – w dość szerokim wymiarze opisy wydarzeń związanych z dziejami kraju.

Dodatkową wartością jest również ukazanie, w formie prostej i bezpośredniej, tła obyczajowego zapomnianej już epoki.

Z punktu widzenia psychologicznego – niezmiernie interesujące są stopniowe przemiany duchowe Autorki pamiętników. Pierwsze młodzieńcze zapiski dotyczą osobistych wrażeń, sentymentów, opisów życia towarzyskiego. Już wówczas jednak, w wychowanej w cieplarnianych warunkach, rozpieszczonej i pochłoniętej blaskami życia towarzyskiego jedynaczce, wyczuwa się tkwiące w niej – być może jeszcze podświadome – dążenie do innego, bardziej pełnego życia. Budzą się w niej poważniejsze myśli, świadczące o szlachetności serca i żywości intelektu.

Charakterystyczne jest również wielkie umiłowanie piękna, niezależnie czy znajduje się ono w muzyce, sztuce czy też w cudach przyrody. Zadziwia także fakt, że w młodej dziewczynie, wyrosłej w warunkach miejskich, przywykłej do komfortu, uroków salonowego życia, barwnych podróży, już od wczesnej młodości rodzi się miłość do wsi, z którą wiąże swe marzenia o przyszłości.

Kiedy te młodzieńcze marzenia Autorki stają się rzeczywistością i dalsze jej życie wiąże się już nierozerwalnie z wsią – z rozbawionej panny staje się pięknym przykładem kobiety polskiej, wypełniającej w starym kluczewskim dworze, w sposób wzorowy i odpowiedzialny, rolę żony, matki, pani domu, ożywionej miłością do ziemi i ludzi, wśród których los ją postawił.

W oddalonej od świata wsi kieleckiej, wśród codziennych kłopotów i trosk, nie traci swoich zainteresowań intelektualnych, a także – obywatelskiego i gorąco zaangażowanego stosunku do spraw społecznych i ogólnokrajowych. Znajduje to wyraz zwłaszcza w części pamiętników wiążącej się z wydarzeniami I wojny światowej, której treścią – poza pewną ilością przeżyć własnych – są sprawy ogólne, mające związek z losem i sytuacją kraju na tle aktualnych wydarzeń światowych.

Nie można również pominąć dodatkowego waloru, którym jest lekkość i barwność stylu, łatwość wypowiadania swoich myśli, umiejętność obserwacji ludzi i aktualnych wydarzeń. Niezmiernie ciekawe są zapiski dotyczące wrażeń z podróży zagranicznych i oglądanych tam zabytków i dzieł sztuki.

I te właśnie obiektywne wartości wpłynęły na to, że treść pamiętników – w powiązaniu z moimi zamiłowaniami pamiętnikarskimi – pochłonęła mnie bez reszty. Początkowo zamierzałam ograniczyć się jedynie do utrwalenia fragmentów szczególnie mnie interesujących ze względu na powiązania z historią rodziny. Wobec bardzo szerokiego ich zakresu – trudno byłoby wydzielić je z całości.

Trudno powiedzieć, co było zasadniczym motorem do wykonania przeze mnie tej niebagatelnej przecież pracy, którą było przepisanie na maszynie przeszło siedmiuset stron. Czy była to moja pamiętnikarska pasja, czy wielki sentyment do Autorki pamiętników, czy też związek z dziejami mojej rodziny i stronami, w których się urodziłam i wychowałam. Być może, że bodźcem do tego była również przemożna chęć utrwalenia dla przyszłych pokoleń tego bogatego materiału obyczajowego i w pewnej mierze już historycznego, tej cząstki przeszłości tak mało im znanej, a niejednokrotnie świadomie wykreślanej z ich pamięci. Pamiętniki te – w obecnej ich formie – nie mogą przetrwać długo. Znać na nich niszczące działanie czasu, tych kilkudziesięciu lat, które mięły od czasu ich pisania. Papier się kruszy, pismo stopniowo zaciera się i blednie. A przecież dzienniki te, obejmujące okres przeszło ćwierćwiecza, nie powinny – ze względu na ich bezsprzeczne walory – ulec zniszczeniu. Byłaby to niepowetowana strata, zarówno dla rodziny, jak i dla zbiorów pamiętnikarskich.

Pomyślałam sobie również, że oddanie obecnemu właścicielowi pamiętników matki ich oryginału łącznie z oprawionym i uzupełnionym fotografiami ich maszynopisem będzie wyrazem wdzięczności za ich udostępnienie i pozwolenie na wykorzystanie przy realizacji zamierzonych przez mnie prac w postaci kronik rodzinnych.

Treść pamiętników urywa się, niestety, w roku 1920. Niepowetowaną stratą jest, że Autorka dalszych dzienników nie prowadziła. […]

Istnieją piękne filmy telewizyjne, mówiące o „świecie, który nie może zaginąć” – dotyczące świata zwierzęcego zagrożonego zagładą. Czyż nie powinno się również gromadzić, cenić i chronić wszelkich materiałów mówiących o ludziach i świecie, którego już nie ma, a którego wkład w historię, tradycję i kulturę narodu nie był z pewnością bez znaczenia? Świat ten bezpowrotnie już zaginął – gniazda ludzi, w tym świecie żyjących, zostały zniszczone. Na ich gruzach wyrósł świat nowy, mający również z pewnością swe wartości.

A jednak – historia narodu musi posiadać swą ciągłość, bo dopiero całość jego dziejów tworzy narodową tradycję. A dzieje narodu składają się przecież z dziejów poszczególnych grup społecznych, a także rodzin i jednostek. […]

Pamiętniki Janiny Konarskiej stanowią z pewnością wartość dla zbiorów pamiętnikarstwa polskiego. […] Kto wie, czy w przyszłości nie będą one stanowić jakiegoś cennego przyczynku historycznego, jakiejś charakterystycznej pamiątki po „świecie, który zaginął”.

Chciałabym jeszcze wnieść trochę informacji o Autorce pamiętników oraz więzach łączących ją z moją rodziną i ze mną osobiście.

Janina z Fuldów Konarska urodziła się 19 lipca 1880 roku. Zmarła w Gdańsku-Wrzeszczu w roku 1948. Powiązania z moją rodziną były dość liczne. We wczesnej młodości była rówieśniczką i przyjaciółką mojej matki, Wandy Poklewskiej-Koziełł, córki właścicieli położonego w Opoczyńskiem majątku Mniszkowa, którego nazwa przewija się często na kartach pamiętników. Po wyjściu za mąż i zamieszkaniu w majątku Kluczewsko, w powiecie włoszczowskim, Janina Konarska była głównym motorem w kupnie przez mojego ojca sąsiadującego z Kluczewskiem majątku Bobrowniki.

I odtąd łączyły się nasze rodzinne stosunki. W Bobrownikach chowała się szóstka niesfornych dzieci, z których ja byłam najmłodsza. W Kluczewsku dzieci było troje, w tym najmłodszy Andrzej, obecny właściciel pamiętników matki.

Wiele lat później przyszło dodatkowe powiązanie – moje małżeństwo z kuzynem kluczewskiej młodzieży, Andrzejem Konarskim. Małżeństwa tego Autorka pamiętników była gorącą rzeczniczką. […] Zaczęłam wówczas nazywać Autorkę ciocią i tak też dotychczas w myślach swoich ją nazywam. Od dziecka darzyłam ją dużym sentymentem i szacunkiem. […]

Po wybuchu II wojny i ewakuacji z Warszawy Banku Polskiego, gdzie w tym czasie pracowałam, przebyłam wraz z innymi pracownikami tej instytucji daleką drogę aż do Łucka. Na dalszą drogę, za granicę, nie zgodziłam się ze względu na obawę rozłączenia z rodziną, o której losach nie wiedziałam. Drogę powrotną odbywałam na uciekinierskim wozie zaprzężonym w dwa zabiedzone konie, którymi całą drogę powoziłam. Droga ta, którą odbywałam razem z moją roczną wówczas córeczką Anią i jej opiekunką, a także z innymi rozbitkami wojennymi, stanowi odrębny rozdział mojego życia, zakończony pobytem w Lublinie. […] Pewnego poranka, w jednym z kościołów lubelskich, spotkałam się zupełnie przypadkowo z ciotką Janiną. Radość nasza ze spotkania była tak wielka, że wymieniane w kościelnej ławce urywane wiadomości o sobie i rodzinach wzbudziły oburzenie ze strony jakiejś miejscowej dewotki. Dodać trzeba, że właśnie to spotkanie stało się w dużej mierze zrządzeniem losu, które pozwoliło mi na stosunkowo szybkie połącznie się z rodziną.

Minęło parę lat – ciężkich lat wojennych. Nie było wówczas możliwości częstych kontaktów między rozsianymi po świecie ludźmi. Wiedziałam, że Kluczewsko zostało przejęte pod zarząd niemiecki. Właściciela, którym był najstarszy syn Autorki, Stanisław, usunięto wraz z rodziną.

W marcu 1944, kiedy związane z pracą konspiracyjną okoliczności zmusiły nas do pozostawienia domu z całym dobytkiem i natychmiastowego opuszczenia Warszawy i kiedy znaleźliśmy schronienie w gościnnych ścianach oleszyńskiego dworu – los zetknął mnie znowu z ciotką Janiną. Nie opuściła ona ukochanego Kluczewska. Zamieszkała w małej izdebce w domu dawnego służącego. […] Pozbawiona wszelkich wygód, do których była przyzwyczajona, oddalona od najbliższych, zachowała nadal swą godność i pogodę ducha. W skromnym pokoiku, wypełnionym fotografiami i drobnymi pamiątkami rodzinnymi, witała mnie ta sama wytworna pani, z tym samym serdecznym uśmiechem, którym przyjmowała mnie dawniej jako pani kluczewskiego dworu. […]

Bywałam wtedy w Kluczewsku dość często, nie tylko prywatnie, lecz również w sprawach związanych z pracą konspiracyjną. Ciotka Janina była wówczas komendantką placówki Wojskowej Służby Kobiet, działającej w ramach Armii Krajowej. Przyjeżdżałam zwykle sama, bryczką. Nieraz też woziłam ciotkę tym trzęsącym się wózkiem po leśnych drogach, pełnych korzeni i wykrotów – i drżałam o jej zdrowie. Widziałam, jak kruche były jej siły. […]

Na jednej z odpraw naszej kobiecej służby wojskowej, prowadzonej przez komendanta Okręgu Kieleckiego, pułkownika „Jura”, został podkreślony obowiązek przestrzegania przy wszystkich kontaktach służbowych przyjętych form wojskowych. Myśl, że ciotka Konarska, osoba starsza i tak przeze mnie szanowana, miałaby stawać przede mną na baczność, wzbudziła mój wewnętrzny opór. Wbrew wszelkim regułom i wojskowym zwyczajom powiedziałam: „Ja jedną z komendantek placówek w rękę całuję!”. Dostało mi się jakieś ostre słowo, ale – wbrew rozkazom – zwyczajów swoich nie zmieniłam.

Potem, po wojnie, losy zetknęły nas jeszcze raz. Ciotka mieszkała razem z najstarszym synem, jego żoną i dziećmi w Gdańsku-Wrzeszczu, ja – w Sopocie. […] Kiedy w 1948 roku dowiedziałam się o jej śmierci, kiedy byłam na jej pogrzebie, poczułam, że umarł ktoś, do kogo byłam szczerze przywiązana, kogo ceniłam – jako człowieka wielkiego serca i charakteru.

Warszawa, wrzesień 1972Teresa z Bzowskich Konarska

RADOM

Göggingen [kurort pod Augsburgiem], 11 marca 1895, poniedziałek

[…] Ten dziennik, który pisać zaczęłam, będzie spowiednikiem moim, dlatego nie chcę zapisywać dzień po dniu wszystkich wypadków mojego życia, ale tylko takie chwile, w których potrzebuję się wynurzyć ze wszystkimi mymi uczuciami.

6 kwietnia 1895, sobota

Mój Boże, już prawie cały miesiąc nie pisałam, ale bo rzeczywiście nic nie było do pisania. Dni tu płyną tak jednostajnie. Niedawno był fest na cześć urodzin Bismarcka, ale myśmy w nim nie brali udziału. […]

Radom, 10 lipca 1895, środa

Całe trzy miesiące nie zaglądałam do mego pamiętnika, a jednak miałabym była dużo do napisania, ale czasu za mało. Pod koniec pobytu w Göggingen pysznie się bawiłam, pysznie w całym znaczeniu tego słowa. […] Ci Niemcy myśleli, żeśmy powariowali, takie urządzaliśmy awantury. Ręczę, że nikt się pyszniej nie mógłby bawić jak my w Göggingen.

18 lipca 1895, czwartek

Mój Boże! Pojutrze kończę 16 lat, wierzyć mi się temu nie chce! Zdaje mi się, że to tak niedawno jak w Göggingen skończyłam 15 lat, a jednak to już rok temu, rok… Jak ja się bardzo zmieniłam od tego czasu, jak bardzo, prawie nie do poznania. Czuję się już starsza, starsza nawet, aniżeli jestem. […]

Styczeń 1897

Nic nadzwyczajnego; mamy zamiar jechać do Warszawy, z czego się cieszę. […] To mój pierwszy karnawał! Początek dobry, bo się dużo bawię, ale dotąd same tylko małe wieczorki.

Luty 1897

Ciągle to samo. Byliśmy w Warszawie tydzień, pysznie się bawiłam! […]

Marzec 1897

Mój pierwszy bal, 1 marca w poniedziałek, w Lisowie, udał się świetnie. O, jakie miłe uczucie zostawia po sobie ten pierwszy bal! Miałam białą suknię tiulową. Wszyscy byli dla mnie tacy uprzejmi, dobrzy, bo wiedzieli, że to mój pierwszy bal.

Czerwiec 1897

Miesiąc nudny bez wrażeń. Siedzimy w Radomiu.

Wrzesień 1897

Dzień 5 września pozostanie zawsze w mojej pamięci jako bardzo przyjemny. Ten bal w resursie, w którym brałam udział, taki był udany. Miałam ogromne powodzenie, wszyscy mi to powtarzają i sama o tym wiem. Nasłuchałam się masę komplementów co do mojego tańca; ach, ja tak szalenie lubię tańczyć, szczególnie walca. Pierwszego walca tańczyłam z A. [Marianem Arkuszewskim] i ostatniego też. Panuje między nami przykładna zgoda. […] Z panem Władysławem [Grodzińskim] tańczyłam jednego walca, który mi nigdy z pamięci nie wyjdzie, bo tylko myśmy tańczyli w całej tej wielkiej sali – czułam wszystkich oczy na sobie. Muzyka grała takiego cichego, wolnego walca! Po tej zabawie jeszcze nie mogę przyjść do siebie, zdaje mi się, że mi to powodzenie trochę głowę zawróciło, ale ja się z tego otrząsnę.

[…] Nareszcie sprawdziły się moje długoletnie marzenia: tak bardzo pragnęłam być w Sandomierskiem. Tam tak ślicznie, mój Boże! Inna ziemia i inni ludzie, tacy dobrzy, serdeczni. Nie ma jak żyć na wsi! Ciekawa jestem, czy kiedy te moje marzenia się spełnią? Jak bym chciała wyjść za mąż na wieś. […]

Tatusiowi nie podoba się pan A., a mnie? Sama nie wiem; czasem zdaje mi się, że mi się podoba, lubię jego towarzystwo, nic więcej. Tatuś mówi, że by nie mógł mu zaufać, bo lekkomyślny. To prawda, ale… szkoda! Po co on tak flirtuje? Jak sobie przypomnę ten bal w resursie, to zła jestem na niego, bo flirtował od początku do końca. Ja staram się tego nie robić, bo to podług mnie zabawa niebezpieczna, ale z A. tom trochę flirtowała. […] Nie pojmuję tych panien, które z flirtu robią sobie jakiś sport, to muszą być istoty bez serca i bez nerwów. Pan Władysław nigdy nie flirtuje, przynajmniej jeszcze dotąd nie widziałam go flirtującego. […]

Następnie poznałam nadzwyczaj sympatyczną Wandziunię Poklewską-Koziełł. Nawet byliśmy u państwa Koziełł w Mniszkowie. […]

Dowiedziałam się w kolei od Mamusi, że ludzie przypuszczają, iż Grodziński ma zamiar o mnie się starać. Zabawne, i tym śmieszniejsze, że przypuszczają, że ja bym się na to zgodziła! Swoją drogą to jest możebne, że biedny chłopiec ma tę myśl.

21 stycznia 1898, piątek

Nareszcie się odbył bal u nas, 8 tego miesiąca. Mój Boże, czemu to już! Taką miałam tremę, jak nie pamiętam przed inną zabawą. Mania Ossolińska, która przyjechała w piątek w wilię balu, myślała, że zwariuję. Byłam pewna, że będzie klapa, tymczasem udało się świetnie, o wiele lepiej, niż mogłam nawet marzyć. Cały tydzień przed balem mieliśmy wizyty, co dzień ktoś przychodził. […] Na zabawie było masę młodzieży, bo aż 24. A. był naturalnie też, tańczyłam z nim jednego mazura, poloneza […] i walca z figurami, rozmawialiśmy dosyć dużo ze sobą; myślałam, że się na mnie obrazi, bom mu powiedziała, że okropnie blaguje. Był później u nas z wizytą; więc już cała la fine fleure [najlepszy kwiat] młodzieży bywa u nas; to bardzo przyjemnie.

20 marca 1898, niedziela

Tak dawno nie pisałam już, ale bo też za dużo było wrażeń. Teraz trzeba by to wszystko uporządkować. Zaczynam więc od początku. Byłam w lutym jeszcze na dwóch balach, a mianowicie na jednym w resursie dnia 6 lutego i pysznie się bawiłam, choć może… czasami bywało lepiej. W każdym razie tańczyłam masę i wszyscy mówią, że najwięcej ze wszystkich panien. Na tym balu zostaliśmy zaproszeni na bal ziemiański do Ćmielowa, a oprócz nas proszono państwa Przychodzkich, Przyłęckich i kilku z młodzieży, a mianowicie: [Tadeusza] Proszkowskiego, Grodzińskiego, Karczewskiego, Kocia J. [Jawornickiego] i A. Tego ostatniego widziałam u Przyłęckich na małym przyjęciu. Wstrętny człowiek i zawracacz głów, flirciarz, blagier i nic więcej! […]

Przed kilku dniami była u nas bardzo liczna niedziela, przyszło dziesięciu młodych ludzi, a na to wszystko dwie panny, to jest ja i Zosia Przyłęcka. Grodziński i A. są z sobą w nieporozumieniu; ciekawa jestem o co? Rzucają sobie złowrogie spojrzenia i nic do siebie nie mówią. Mnie A. ciągle bardzo asystuje i gada różne głupstwa, z których ja się śmieję, ale w gruncie robi mi to przyjemność, choć czuję, że tak być nie powinno. I on źle robi, i ja źle robię, chciałabym, żebyśmy się przez jakiś czas nie widzieli, to by było skuteczne lekarstwo, choć może trochę przykre. Ale jeśli on naprawdę ma zamiar starać się o mnie, tak jak ludzie mówią?

9 maja 1898, poniedziałek

Wczorajszy dzień był dla mnie niesłychanie przyjemny. Przyjechała pani Koziełł z moją ukochaną Wandziunią i państwo Siedlewscy z Kazią i Zośką. Była znowu liczna niedziela. Z Wandzią nagadałyśmy się. Wandzia ogromnie się podobała, Wacek Woszczyński, który specjalnie na tę niedzielę przyjechał, jest oczarowany. Ach, żeby z tego coś było. […]

14 czerwca 1898, wtorek

Wczoraj spotkała mnie straszna nieprzyjemność, Grodziński mi się oświadczył. To było straszne. Cały wieczór był niemożliwy, taki jakiś rozdrażniony, ja przeczuwałam katastrofę, bo już przed kolacją dowodził, że jeżeli zamiary, które ma, nie powiodą się, to sobie na początku przyszłego karnawału życie odbierze, bo drugi raz nie mógłby być świadkiem takich zabaw jak w tym karnawale. Utrzymywał, że ma najokropniejsze wspomnienie z balu 5 września, z wieczoru u nas i z balu w Ćmielowie, a to wszystko dlatego, że mi asystował A. Przy kolacji siedziałam między nim i Jasieńskim i ciągle prawie z tym ostatnim rozmawiałam. Pomimo to w czasie czarnej kawy Grodziński mi zrobił to mocno drażliwe zapytanie, czybym się zgodziła, żeby on wystąpił jawnie i otwarcie ze swoimi zamiarami. Ja była tak przerażona, iż myślałam, że z krzesła spadnę. Przy tym taka byłam rozirytowana całym jego poprzednim zachowaniem, żem mu w dość ostrej formie odpowiedziała stanowczo, iż żadnej nadziei mieć nie może. Rozeszliśmy się bardzo na ostro, ale to jego wina, że taki niemądry. […]

A. podobno żeni się z panną Wodzińską, tak mówią ludzie. Więc już teraz między nami wszystko skończone! Nie przypuszczałam, że tak prędko to nastąpi.

10 lipca 1898, niedziela

Śliczne było dziś kazanie, o posłuszeństwie, cierpliwości i pokorze, jako o największych cnotach chrześcijańskich. Ludzie posiadający te trzy cnoty muszą być zupełnie szczęśliwi. Bo czyż może być większe szczęście nad zupełny spokój serca i duszy? A spokój ten posiadają tylko ci, którzy się z wiarą zdają na Opatrzność i Łaskę Bożą, którzy z pogodą znoszą wszelkie zmiany losu i niepowodzenia i nie tracąc nadziei, czekają na szczęśliwsze chwile. O pokorę podług mnie najtrudniej; bo jest tak mało ludzi, którzy by szczerze uznawali się winnymi i ułomnymi. [….]

Czytałam teraz książkę, która zrobiła na mnie duże wrażenie; jest to PanienkaEmmy Jeleńskiej. Śliczny charakter tej Panienki, która do tego stopnia jest obowiązkowa, że poświęca szczęście całego życia dla spełnienia raz przyjętych na siebie obowiązków. Właściwie jest ona nie tylko obowiązkowa, ale i gorąca patriotka. […] Takich jak Tecia spotyka się chyba bardzo mało na świecie, to ideał; w życiu o żywe ideały tak trudno. Leon znów jest to typ przeciętnego mężczyzny; charakter dzielny, gwałtowny, zdolny do szalonych uniesień i wzniosłych uczuć, ale w gruncie rzeczy egoista. Jak to trudno spotkać mężczyzn bez tej wady.

11 lipca 1898, poniedziałek

Wczoraj rozmawiałam z Mamusią dosyć dużo, w kwestii wyjścia za mąż i wyboru dozgonnego towarzysza. Podług mnie jest to wybór niesłychanie trudny, dlatego też nie należy jeszcze go utrudniać żądaniem czegoś nadzwyczajnego, a tylko poprzestać na tym, co nam poczciwa ludzka natura dać może. Są panny, które szukają ideałów; podług mnie ideał należy mieć w swojej duszy, a między ludźmi szukać człowieka, który by się jak najwięcej do tego ideału zbliżał. Nie znalazłszy zaś człowieka, posiadającego wszystkie upragnione warunki, trzeba z niektórych zrezygnować.

Są panny, które na pierwszym planie stawiają stanowisko, dalej dopiero idzie charakter i przywiązanie […]. Innym zaś głównie chodzi o charakter zacny i dający gwarancję szczęścia. Jeszcze inne szukają przede wszystkim wzajemnego przywiązania […]. Do tych ostatnich i ja należę; naturalnie w człowieku ze złym charakterem zakochać bym się nie mogła, ale nie szukałabym pod tym względem żadnej nadzwyczajności. Nigdy bym nie wyszła bez przywiązania, nigdy! Dlatego też moje wyjście za mąż jest bardzo wątpliwe. […] Mnie się najwięcej podobają charaktery u mężczyzn dzielne i odważne, trochę łobuzowate i wariackie, takie dusze stepowe, nieokiełznane! Wiem, że charakter taki nie daje zbyt wielkiej gwarancji na przyszłość, ale cóż zrobić – taki mnie weźmie, żaden inny!

19 lipca 1898, wtorek

Dziś kończę 18 lat. Mój Boże, jak to czas leci; tak niedawno byłam tą malutką Janeczką, a teraz już dorosła panna. Jutro jadę do Mniszkowa, jeśli nic nadspodziewanego nie zajdzie. Tak się cieszę na myśl zobaczenia Wandzi. Tyle, tyle sobie będziemy miały do opowiedzenia. […]

Mniszków, 6 sierpnia 1989, sobota

Ta Wandzia, cóż to za ideał. Drugiej takiej dziewczyny być nie może na świecie. Ale boję się, że ona nie będzie szczęśliwa. Ma za czułe, tkliwe serce i wszystko w niej w ogóle za delikatne, za subtelne… Gdy się dostanie człowiekowi, który jej nie zrozumie, nie odczuje tej wyższej duszy, to będzie nieszczęśliwa. Ona musi żyć w atmosferze ciepłej, kochającej, otoczona opieką i miłością, żeby ją nigdy nic nie zraniło, nie dotknęło boleśnie. Wtedy dopiero będzie zdrowa, szczęśliwa. Inaczej nie. Ona robi na mnie wrażenie kwiatu cieplarnianego, któremu lada zefirek, lada chłód zaszkodzić może i zniszczyć go nawet.

Jak mi tu rozkosznie; ta cisza wiejska, dziwnie uspokajająca. Wieczory mamy cudowne, wczoraj długo siedzieliśmy na werandzie, zapatrzeni w księżyc, gwiazdy mrugające, zasłuchani w tę ciszę wieczoru letniego, ciszę pełną gwarów tajemniczych, muzyki świerszczów i koników polnych.

[…] Dziś podobno pan A. jedzie do Karlsbadu. Nie widzieliśmy się od maja i nieprędko się pewnie zobaczymy. Nie wiem skąd, ale mam przeczucie, że za mąż nie wyjdę nigdy, nie przeraża mnie to wcale, bo wierzę, że i tak mogę być i będę szczęśliwa […]. Ale będzie to inne szczęście, nie takie, o jakim marzyłam. […]

13 sierpnia 1898, sobota

[…] Wandzia już dawno jest ogromnie zajęta swoim kuzynem, który, tak jak wielu innych młodych ludzi to czyni, zawrócił jej główkę, nie myśląc o tym, że taka natura jak Wandzi wszystko głęboko czuje i nieprędko zapomni o raz doznanym uczuciu. W tych dniach właśnie kuzyn ten ożenił się, z inną panną. Wandzia bardzo to odczuła i prawdziwie się o nią boję, bo mizerna i taka jakaś przybita. […] Wobec tego moje marzenia o szczęściu Wacka nigdy się nie spełnią. […]

Gdyby mnie tu widzieli nasi znajomi z Radomia, toby stanęli jak wryci, taki ze mnie jeszcze dzieciak. Ale to tak dobrze, tak zapomnieć troszkę, ile się ma lat. Teraz dla mnie największą przyjemnością jest łażenie na bosaka w stawie i po rosie. Ale szczególniej w stawie to rozkosz! Woda taka ciepła, muł taki miły!

14 sierpnia 1898, niedziela

Wczoraj bardzo ożywioną rozmowę prowadziliśmy wszyscy na werandzie à propos Wandzi. Jest to dziwnie idealne stworzonko. Pani Koziełł i ja byłyśmy zdania, że takie bujanie w obłokach, na jakie Wandzia często sobie pozwala, jest niezdrowe i że ją koniecznie trzeba sprowadzić na ziemię, by się przecież choć trochę zapoznała z mniej idealnymi stronami życia; może mieć później takie smutne rozczarowanie. Karczewski znów, idealista jakich mało, utrzymywał, że właśnie to jest największą zaletą Wandzi, że się na wszystko tak idealnie zapatruje i że nie powinno się jej za to łajać. […]

Są to stanowczo najmilsze wakacje, jakie kiedykolwiek spędziłam.

25 sierpnia 1898, czwartek

Już tylko kilka dni będę w tym miłym Mniszkowie, bo Mamusia i ciocia z chłopcami przyjeżdżają po mnie w sobotę, więc pewno około środy wyjedziemy. Będzie mi ogromnie przykro rozstawać się z tymi wszystkimi tak miłymi osobami. Jednak musiałam się urodzić pod szczęśliwą gwiazdą, żem poznała taką wyjątkową rodzinę i żem znalazła taką przyjaciółkę jak Wandeczka.

Radom, 12 września 1898, poniedziałek

Dziś wyjechała pani Koziełł z Wandzią. Przez te kilka dni przeszłam tyle, że w pierwszej chwili byłam zupełnie oszołomiona. Miałam nawet zamiar już więcej pamiętnika nie prowadzić, bo zdawało mi się, że nie będę w stanie pisać o tym wszystkim, co się stało, jednak widzę, że lepiej bym sobie zrobiła tę przykrość i wszystko zanotowała, bo to będzie przestroga na przyszłość. […]

[…] Znowu widziałam pana A., a wieczorem mieliśmy być pod filarami w resursie, choć było to zakwestionowane z powodu śmierci cesarzowej austriackiej. […] O godzinie dziesiątej wieczorem zrobiliśmy entrée na salę. O mój Boże, ten bal był da mnie straszny; teraz już jestem bardzo uspokojona, ale na razie było mi okropnie na duszy. Całe szczęście, żeśmy nie tańczyły na tym balu, bo się działy rzeczy niemożliwe. Było dwóch Platerów, przemili chłopcy, ale zawadiaccy, jakich świat nie widział, Kossak, brat malarza1, również tego rodzaju, i kilku innych. Otóż ci panowie postanowili dobrze się bawić, a ponieważ dam do tańca, oprócz baronowej Heydel i pani Załęskiej, nie było, byli wprost niemożliwi i zachowywali się nader wesoło. I pan A. także tak się zachowywał, jak bym tego nigdy po nim nie przypuszczała.

Przyszedł się z nami przywitać i nawet bardzo się dopytywał, czy stanowczo tańczyć nie będę, ale ja byłam tak chłodna i tak ciągle z Kociem rozmawiałam, że zabawiwszy chwilę, odszedł. I bawił się sam później pysznie, z takim życiem tańczył mazura […]. Flirtował, nie pytając z kim, na prawo i na lewo. Mój Boże! Jakże mi żywo stanęły w pamięci wszystkie jego rozmowy! I on mnie na to chciał wziąć! Już teraz czuję, że wszystko skończone, bo powinnam mieć do niego wstręt. […]

15 września 1898, czwartek

[…] Przede wszystkim nigdy bym nie wyszła wbrew woli Rodziców, a dziś właśnie miałam w tej kwestii rozmowę z Tatusiem. Rodzice nie chcą dla mnie żadnych wspaniałości, ale pragną przynajmniej zwykłego ziemskiego szczęścia, a tego człowiek lekkomyślny dać w żaden sposób nie może. Jakiego ja mam Tatuśka dobrego; tak łagodnie ze mną mówił o panu A.

19 września 1898, poniedziałek

[…] Miałam w sobotę list od Wandusi, taki miły jak zawsze od niej, dziś długo jej odpisałam; to jedyna korespondencja, która mi robi przyjemność. Pani Klara kładła mi wczoraj kabałkę i wyszło, że mam teraz humor, który się źle skończy, bo jeszcze dużo łez z tego powodu wyleję; najdalej za półtora roku mam wyjść za mąż. À propos tego zmartwienia mówiła, że nie tylko ja cierpię, ale i ta druga osoba, z powodu której mam zmartwienie. A gdyby kabałka prawdę mówiła!

23 września 1898, piątek

Obecnie ciągle projektujemy podróż za granicę. Tak się na to cieszę, mamy być w północnych Włoszech, w Wenecji, Florencji i Mediolanie; jeszcze tylko nie jest zdecydowane, które miesiące wybierzemy. Ja bym chciała przez sierpień i wrzesień być w kraju, bo we wrześniu ma być duża wystawa w Radomiu2, a ja jestem na tyle niemądra, że byłoby mi przykro nie być na niej. Ale chodzi również i o bytność w Mniszkowie, bo inaczej nie mogłabym tam pojechać. Mnie formalnie tęskno za Mniszkowem i nic dziwnego – tyle tam przyjemnych chwil spędziłam. […]

Mamusia uważa, że pan A. postąpił sobie względem nas bardzo niegrzecznie, bo co mogło mu dać powód do zerwania wszelkich stosunków z nami. Z początku był dla mnie stanowczo za grzeczny i mówił takie rzeczy, jakie tylko wolno mówić pannie, o którą się stara; ja byłam jeszcze taką gąską, żem tego wszystkiego słuchała i po części wierzyłam, że mówi szczerze. A teraz ni stąd, ni zowąd przestaje bywać i jest jakby obrażony o coś, a ręczę, że sam nie wie o co. […]

5 października 1898, środa

[…] Myślę dużo nad sobą i doszłam do przekonania, że za mąż nie wyjdę; wolę siedzieć w domu, aniżeli być nieszczęśliwą w małżeństwie. Nie lubię nawet, jak mi kto wspomina o zamążpójściu. W obecnych warunkach najlepszą partię bym odrzuciła, bo bym nigdy nie zdobyła się na jakieś udawanie uczuć. Może za rok, za dwa, jeśli się zmienię, co daj Boże. […] Bez prawdziwego, głębokiego uczucia nigdy za mąż nie wyjdę.

22 października 1898, sobota

Wczoraj wróciliśmy z Warszawy. […]

Byłam dwa razy w teatrze, raz na Halce; występowała [Sołomija] Kruszelnicka, świetnie gra; Halka zrobiła na mnie silne wrażenie. Drugi raz byliśmy na Ślubach panieńskich i Panu Benecie [Aleksandra] Fredry. Uśmiałam się serdecznie na tych pysznych komediach. Widziałam również panoramę Przejście przez Berezynę. Malowali ja [Julian] Fałat i [Wojciech] Kossak; bardzo mi się podobała, niektóre sceny robią silne wrażenie, takie smutne i dramatyczne. Ładna jest bardzo grupa przy paleniu sztandarów. Byłam też w salonie Krywulta3; ładne są obrazy, szczególnie podobały mi się aquarelleKossaka.

26 października 1898, środa

Ospa i dyfteryt panują w Radomiu, ja się właściwie nie boję, ale zawsze każda epidemia robi silne wrażenie; mimo woli częściej nasuwa się myśl o śmierci, a to takie smutne. Jaka ja jestem głupiutka, to strach!

Spotykamy dziś tego draba A. i mnie tak zaczynają nogi drżeć, że aż miło. Było to tak: wyszłyśmy z Mamuśką za sprawunkami, w południe, i spotykamy pana Przyłęckiego, który – jak zwykle – przyłączył się do nas i idziemy razem; po drugiej stronie ulicy widzę zacną trójkę: Olesia, Tadzia Przyłętasa i pana A., którzy się nam kłaniają; Matusia i pan Przyłęcki naturalnie też im się odkłonili, a ja nie; zadarłam głowę jak można najwyżej i udałam, że nie widzę, ale potem znowu nastąpiło spotkanie i to „oko w oko”; naturalnie trzeba było się ukłonić, ja to uczyniłam – w przestrzeń! Znowu teraz przez kilka miesięcy nie zobaczę tego pana. […]

Teraz po obiedzie byłyśmy u pani Przychodzkiej; pani Klara kładła mi kabałkę i wyszło, że niedługo ma mnie spotkać jakaś wielka radość, tak że aż mnie do łez poruszy.

24 listopada 1898, czwartek

Wstałam dziś wcześniej i choć dopiero dziewiąta już siedzę i piszę. W lecie lubię wcześnie wstawać, ale w zimie nie znoszę. Obecnie prowadzimy życie najzupełniej à l’envers [na odwrót]. Ale to tak miło. Fetka u państwa Przychodzkich była dość liczna, przeciągnęła się do drugiej. […] Zrobiliśmy projekt, że dziś wieczór pójdziemy do Przyłętasów, ogromnie się z tego cieszę, tak lubię tam być, tak mi tam przyjemnie było kilka razy. Jutro koncert lutni, na który też się wybieramy.

25 listopada 1898, piątek

Wczoraj siedzieliśmy u Przyłętasów do trzeciej, więc jestem znowu strasznie zmęczona, a tu za godzinę trzeba się zacząć ubierać.

6 grudnia 1898, wtorek

Mam obecnie uczennicę, małą Marynię, córkę Antosi, mojej mamki; taka rozgarnięta dziewuszka; ma 13 lat. Uczę ją historii świętej, rachunków i historii Polski, szczególnie tej ostatniej postanowiłam sobie wyuczyć ją doskonale. Tak pragnę, aby mi się to udało. Uważam, że każda panienka mająca tyle wolnego czasu co ja powinna wziąć sobie jedną taką dziewczynkę z ludu i starać się uczyć ją rzeczy koniecznych, jak na przykład historii własnego kraju. To ważny obowiązek, który każda z nas powinna spełniać. […]

22 czerwca 1899, czwartek

Dawno nic nie pisałam, ale nie miałam czasu, bo masa jest zajęcia z powodu wyjazdu. Mamy zamiar jechać w przyszłą środę. Zaszła mała zmiana w naszych projektach, to Tatuś tylko jedzie do Wiesbadenu, a Mamusia i ja prawdopodobnie do Elster, bo i ja jestem jakaś niezdrowa i potrzebuję kuracji.

Wrocław, 30 czerwca 1899

Już drugi dzień jesteśmy; pogoda cudowna. Dotąd podróż odbywamy bez przygód nadzwyczajnych. Hotel, w którym stoimy, wspaniały i jedzenie w nim świetne. Wczoraj wieczorem pojechaliśmy do Südparku, ładna miejscowość, prawie zawsze przepełniona, bo posiada niezłą restaurację. Ozdabia ją oryginalny budynek, rodzaj kastelu w staroniemieckim stylu, a mieści się w nim kuchnia ślicznie urządzona i różne inne pokoje. Wszystko to elektrycznością oświetlone, co robi wspaniały widok. Część miasta, którą jechaliśmy do Südparku – prześliczna. Wille i pałace jedne za drugimi, w pięknych ogrodach; przypomina amerykańskie i angielskie dzielnice w Dreźnie. W ogóle Wrocław niebrzydkie miasto, tylko posiada dziwnie nieładną i niesympatyczną ludność, przeważnie żydowską. Położenie miasta – nieładne, niskie i całe miasto otoczone pasem dymu z niezliczonych fabryk. Cała ta część Śląska bardzo fabryczna i gdy jedzie się koleją, nie przedstawia nic ciekawego. Śliczny jest tu ratusz, czysty gotyk, ozdoby wszystkie jakby z koronek.

Bad Elster, 2 lipca 1899, niedziela

Wczoraj od dwunastej w nocy przyjechaliśmy do Elster i niefortunnie trafiliśmy do Hotelu Wettiner Hof, gdzie nas ulokowano na noc w mansardzie, utrzymując, że cały hotel zajęty; dziś pomimo deszczu, który lał od rana, czym prędzej opuściliśmy ten niemożliwy hotel, by szukać gdzie indziej locum. Znaleźliśmy je w willi Löbner; ładne dwa pokoiki na parterze. Elster jest w ślicznej okolicy położone, otaczają je góry Harzu, pokryte gęstym lasem, niedaleko naszej willi przepływa rzeka Elstera, w której to zginął książę Józef Poniatowski. Powietrze cudowne, pobyt tutaj powinien nam świetnie zrobić; żebyż tylko lać nareszcie przestało.

Dziś był u nas doktor Błociszewski, Polak, bardzo sympatyczny. Mnie przepisał kurację, która mi każdą minutę dnia absorbować będzie, wody, spacer, kąpiel; po obiedzie znowu wody i spacer, a między tym wszystkim leżenie i gorliwe odżywianie się.

3 lipca 1899, poniedziałek

Dzisiejszy dzień zeszedł nam bardzo przyjemnie w towarzystwie pani Kalinowskiej, Mani i Lucia. Rano spotkaliśmy się przy [źródle wody] Saltequelle, którą pijemy, i nie było końca wykrzyknikom radości. Potem razem zjedliśmy śniadanie i udaliśmy się każde do swej kąpieli. My potem leżałyśmy godzinę i znowu zeszliśmy się na obiedzie w Kurhausie, gdzie wcale dobrze zjedliśmy à la carte. Kurhaus, ładny duży budynek, mieści w sobie, oprócz mieszkań, dużą salę jadalną, wspaniałą salę koncertowo-balową i wykwintnie urządzoną czytelnię, w której spędziliśmy prawie całe popołudnie, czytając naszego „Kurierka” i inne polskie pisma, których tu nie brak. O czwartej znów wszyscy pijemy z [źródła] Morizquelle, a potem spacer przy muzyce i wśród deszczu, który leje niemiłosiernie, ale że są ładne kolumnady, po których wszyscy spacerują, więc jeszcze to znośne. […]

9 lipca 1899, niedziela

Zaraz rano na wałach jak zwykle spotkałam panią Kalinowską i dostałam od niej śliczny bukiet z goździków i róż. Potem weszłyśmy na chwilę do kaplicy pomodlić się; cała polonia była tam zebrana. Po obiedzie udaliśmy się na Wettrennen [wyścig] cyklistów, gdzie znowu masę było osób, a potem wszystko to powróciło na Kurplatz, gdzie jak zwykle muzyka ładnie przygrywała. Wczoraj orkiestra taką nam wspaniałą niespodziankę zrobiła, bo grano mazura z Halki, w czasie którego mnie się porządnie na płacz zbierało, tyle mi on miłych chwil przypomniał; następnie zagrali nam ślicznie Boże, coś Polskę i „Z dymem pożarów, z jękiem krwi bratniej”. To dziwnie piękne melodie; ta druga to krzyk rozpaczy, w pierwszej zaś przebija jakaś wiara i ufność w lepsze czasy. My wszyscy, Polacy, zebraliśmy się koło kiosku i stojąc, wysłuchaliśmy tych dwóch pieśni.

13 lipca 1899, czwartek

Paskudny doktor zabronił mi grać w tenisa, choć go bardzo lubię. Jestem taka zła, że wymyślam z całej duszy. Co to będzie, jak się jutro z Manią zobaczymy, bo i jej ma zabronić. Właśnie w tej chwili był u nas i ma teraz iść do Kalinowskich. […] Kazał mi doktor wiosłować, utrzymując, że mi daleko to lepiej zrobi jak „skakanie za piłką”. […]

22 lipca 1899, sobota

[…] Wycieczka do Adorf. Zaraz po obiedzie, pomimo silnego upału, udajemy się tam razem z Kalinowskimi i Piotrowskimi dwoma landami [pojazdami konnymi]. Adorf, mała dziura, położona o pół godziny drogi do Elster, w niedalekiej okolicy, posiada ciekawą fabrykę wyrobów z masy perłowej. Uprzejmy pan pokazuje nam część fabryki, ale bez głównego jej działania, bo maszyn pokazać nie chce, utrzymując, że „der Damenanblick stört sehr die Arbeiter” [widok kobiet bardzo przeszkadza robotnikom]. Wobec tego my już naturalnie nie pretendujemy do zwiedzenia tej najciekawszej części.

Choć i to, co nam pokazuje, jest również ciekawe – to bowiem wyrabianie przeróżnych wyrobów z przygotowanej przez maszyny masy. Wchodzimy do sali, w której malarz, a raczej piekarz ozdabia kwiatami i napisami portmonetki – i jakież jest nasze zdumienie, gdy między napisami spostrzegamy często powtarzający się „Ciechocinek”… Okazuje się, że olbrzymi procent tych wyrobów corocznie wysyłany bywa do nas i do innych krajów. To jednak smutne, żeby nawet w tak małej rzeczy potrzebować pomocy zagranicznej. Czyżby u nas nie mogła powstać takaż fabryka i wyrabiać przedmioty, jeżeli już nie na eksport, to przynajmniej na własną potrzebę? […]

Norymberga, 27 lipca 1899, czwartek

Cudowne miasto. Przyjechaliśmy o czwartej po południu i zwiedziwszy Lorenz-Kirche, arcydzieło struktury i rzeźby, najęliśmy lando i objechaliśmy miasto. W Lorenz-Kirche znajduje się cudowna rzeźba Wita Stwosza przedstawiająca Matkę Boską i Gabriela, oryginalnie zawieszona. Całe miasto bardzo stare – domy z czasów średniowiecznych. […] Obejrzeliśmy cmentarz St. Johannisa, który posiada groby tych wszystkich sławnych ludzi; są to zabytki z XVI wieku; grób Stwosza bardzo zapuszczony, położyliśmy na nim wieniec i dużo wrzosu; niech ma nasze kwiaty. […] Burg – stary zamek cesarski, oryginalna wieża pięciokątna i inne stare turmy, w których można widzieć narzędzia tortur i lochy więzienne; myśmy jednak tam nie byli, pomimo, że Lucio i ja mieliśmy straszną ochotę. […] Z podwórza zamkowego śliczny widok na całe miasto.

Podług mnie bardzo wrażenie psują tramwaje elektryczne, które wszędzie wkręcającą się cywilizację i tu sprowadziły. Dziwnie one rażą wobec tych staruszków domów i wąskich ciemnych uliczek, których tu pełno. […]

Wiesbaden, 30 lipca 1899, niedziela

Myśmy stanęły w Wiesbadenie około dwunastej w nocy. Papuś na nas oczekiwał; mieszkamy w przewspaniałym hotelu, pierwszorzędnym, urządzonym z królewskim przepychem, mój pokój taki miły jak bombonierka. Wczoraj rano, po wyspaniu się, poszliśmy na miasto, które jest bardzo duże i wspaniale zabudowane. Ulice wśród parków i kwiatów, a między nimi przepyszne pałace. Położenie ładne, dziś dopiero zobaczymy okolice; wczoraj już nam czasu zabrakło. […]

O siódmej spotykamy się z Kalinowskimi w naszym hotelu i idziemy razem na kolację, a potem też już razem na iluminację do Kurparku. […] Cała akcja odbywa się na wodzie. Najpierw setki rac wzlatują w powietrze i w tysiącznych barwach opadają. Jednocześnie w różnych punktach stawu kilka słońc i młynków oślepia swoim blaskiem. Wtem ukazuje się wspaniały kosz kwiatów cały z ogni sztucznych zrobiony, zaraz za nim z wody wydostaje się wieża Eiffla, jakby z drogocennych kamieni, a ze wszystkich stron bombardują ją race i kule ogniste. […] Zdaje się, że się zostało przeniesionym do jakiegoś zaczarowanego kraju, w którym wróżki i czarodziejki urządzają sobie widowisko. […] Tłumy wyją z zachwytu, my też.

Jezioro Bodeńskie, 1 sierpnia 1899, wtorek – noc na statku

Jedziemy pysznie, woda w jeziorze ma cudowny kolor, to ciemnoszafirowy, to znów zielony. Brzegi malownicze, niezbyt wysokie. O dwunastej z minutami wysiadamy w Bregencji, skąd koleją jedziemy do Innsbrucku, gdzie staniemy o szóstej.

Innsbruck, zaraz po przyjeździe

Droga do Innsbrucku koleją – prześliczna. Widzieliśmy Alpy śniegiem pokryte. Przejeżdżaliśmy tunel arlberski, najdłuższy po gotardzkim, jedzie się nim 19 minut. W ogóle widoki pełne grozy. Olbrzymie skały, głębokie przepaście i dzikie górskie potoki. Pociąg pędzi jak wariat, człowiek sam sobie się dziwi, że się dobrowolnie na takie niebezpieczeństwa naraża.

Bad Gastein, 13 sierpnia 1899, niedziela

Pod względem towarzystwa wielkie czuję braki. Może to bardzo źle z mojej strony, że mi nie wystarcza sama natura, piękne widoki, ale cóż począć, kiedy już takie moje nieszczęśliwe usposobienie. Papusiowie nie lubią nowych znajomości, więc ich starannie unikają. Ja zaś wprost przeciwnie, jak jestem za granicą, tobym chciała jak najwięcej ludzi poznać. […]

18 sierpnia 1899, piątek

Wczoraj byliśmy chwilkę na Reunionie [wieczorze tanecznym], który odbył się w kasynie na uczczenie urodzin Franza Josefa, dziś przypadających. Jak wszędzie, tak i tu, damy przeważały; tańczono wcale nieźle, z wdziękiem. […] Dziś cały Gastein ustrojony w różnokolorowe flagi; rano odbyła się msza, tzw. cesarska. Byliśmy na niej, ślicznie śpiewano i grano, szczególnie wykonany na końcu hymn narodowy ładnie wyszedł. Węgierski minister finansów, który tu bawi, wystąpił galowo w pięknym niebieskim mundurze […]. Stary już człowiek, ale jeszcze przystojny i postawny. Kiedyś porządnie musiał niewiastom głowy zawracać. Wspaniale wyglądał w tym uniformie. Deszcz od rana pada i tak jakoś wygląda, że nieprędko przestanie.

Salzburg, 23 sierpnia 1899, Hôtel de l’Europe

Wieczór spędzamy w naszym przepysznie urządzonym hotelu. Przeważnie mieszkają w nim Amerykanie, Anglicy i różne inne narodowości; języka niemieckiego prawie się nie słyszy. Przepiękny jest przedsionek, urządzony w kształcie salonu, z bambusowymi mebelkami. Wspaniałe marmurowe schody prowadzą z niego na górę. Zbierają się tu wszyscy mieszkańcy hotelu po table d’hôcie [poczęstunku], odbywającym się o pół do ósmej wieczorem, na czarną kawę, lody i różne napoje, przy tym słuchają przepysznego kwartetu, który codziennie do jedenastej przygrywa.

Wszystko razem robi dziwnie urocze i rozmarzające wrażenie: Angielki w wspaniałych toaletach huśtają się w wygodnych rocking-chairach [bujanych fotelach], popijając lemoniadę, masy miniaturowych stoliczków ustawionych na miękkim dywanie, lokaje w białych liberiach roznoszą kawę, sorbety i lody, a do tego wszystkiego cicha i tajemnicza jakaś muzyka, której dźwięki dochodzą z niebieskiej, roślinami egzotycznymi ubranej niszy, z sufitu pada na ten śliczny obraz miłe i trochę przyćmione światło elektryczne; żyrandol w postaci ogromnego wieńca kwiatów. Ce lieux de délices [to rozkoszne miejsce] nazywa się Anglo-American-Bar. Jest najwspanialszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziałam.

Dziś od rana zwiedzaliśmy samo miasto. Nie widzieliśmy jednak nic tak bardzo ciekawego. […] Zobaczyliśmy mały, niepozorny domek Mozarta i malutką ciupkę Haydna, w której skomponował on swoje najpiękniejsze utwory. […]

Radom, 6 września 1899, środa

W niedzielę po obiedzie stanęliśmy szczęśliwie w domu i od razu spadliśmy w taki zamęt, że do dziś chwili wolnej nie miałam. Przede wszystkim muszę opisać Kraków. Z nieopisaną radością zbliżałam się do tego miasta, bo to wujaszka mojego miałam zobaczyć, a i powrót do kraju też mnie ogromnie cieszył. Z zachwytem prawdziwym patrzyłam na te wszystkie chałupki koło Krakowa, bo choć to brudne i odrapane, ale takie miłe – bo nasze. Zajechawszy do Grand Hotelu, położyliśmy się spać, a po odpoczynku poszliśmy do biura wzajemnych ubezpieczeń, gdzie się wujaszek znajduje. Zastaliśmy go zdrowego i pysznie wyglądającego. Po pierwszych rozczuleniach, ułożyliśmy projekt na resztę dnia, a mianowicie: obiad w restauracji Turlińskiego, po obiedzie wizyta u wujostwa, wieczorem teatr. Cały ten projekt został wykonany wiernie. Trafiliśmy na śliczną sztukę Zapolskiej Tamten. Jest to komedia treści patriotycznej i nadzwyczaj smutna, a tak świetnie grana, że chwilami uwierzyć trudno, że to tylko komedia. Nie pamiętam, żeby cokolwiek na mnie zrobiło tak silne wrażenie, jak ta sztuka, wiele osób w teatrze płakało, ja zaś po powrocie do domu rozczuliłam się na dobre. […]

Widziałam kościół NMP. Wspaniały, ale za dużo w nim szczegółów, więc pobieżnie tylko go obejrzeliśmy; rzeźba Wita Stwosza była zakryta, a druga główna kościoła tego ozdoba, czyli postacie aniołów roboty Matejki, nie zrobiły na mnie zbyt dodatniego wrażenia, raziła mnie szczególnie straszna mieszanina kolorów. Nadzwyczaj dla nas ciekawe jest Muzeum Czartoryskich, które za specjalnym pozwoleniem zwiedziliśmy. Nagromadzone są tam prawdziwe skarby, stanowiące dla każdego Polaka drogą pamiątkę. Szczególnie ciekawe są zbiory broni, pomiędzy którą znajdują się sztuki, należące do różnych królów polskich, jako też suknie wspaniałe, pasy słuckie, rękawice, czapki, pantofle, klejnoty różne i wiele, wiele ciekawych rzeczy. […] Znajduje się tamże przepiękny obraz Matejki Polska w kajdanach. […]

Wieczorem byliśmy znów w teatrze na Zaczarowanym kole [Lucjana] Rydla. Sztuka ta ślicznie wystawiona i świetnie grana, sam motyw wzięty z jakiejś baśni ludowej, ale za wiele w niej krzyku i gwałtu. Bardzo ładna jest scena, a raczej mise-en-scène [inscenizacja], gdzie przedstawione jest zebranie u pana wojewody i cała masa szlachty w kontuszach, a głównie śliczny moment, w którym śpiewają: „A gdy nam się pora zdarza”. Naturalnie wzruszyło mnie to ogromnie. Na tej sztuce byliśmy w kilkanaście osób w dwóch sąsiednich lożach; po teatrze poszliśmy wszyscy razem na kolację i znów szampan był w robocie; ponieważ mieliśmy jechać na drugi dzień o pół do piątej, więc bumblerkę przeciągnęliśmy do czwartej i prosto już pojechaliśmy na kolej. […]

13 września 1899, środa

Jak zdołam opisać tę całą wystawę [w Radomiu] i moje rozliczne wrażenia, to doprawdy nie mam pojęcia… Nie mam zamiaru zagłębiać się w szczegółowy opis tego wariackiego tygodnia, bo po pierwsze, byłoby to całkiem niemożliwe, a po wtóre – nie chcę zbyt wiele wagi przywiązywać do tych faktów, którymi może na razie tylko tak się przejmuję, a potem kiedyś mogą mi się wydać śmieszną dziecinadą.

Kwintesencją całej wystawy jest to, że Wanduś moja jest po słowie z panem Bzowskim, co nas wszystkich bardzo cieszy, bo to człowiek ze wszech miar zasługujący na uznanie i sympatię. Starał się o nią przez całe lato i jeździł ciągle. Skoro państwo Koziełłowie tu przyjechali, już wiedzieliśmy, że jest konkurentem mającym wszelkie szanse za sobą. Przez cały czas wystawy zachwycał nas swoim taktem, oświadczył się Wandusi dopiero po powrocie z wystawy w Mniszkowie, dokąd razem w poniedziałek pojechali. Wczoraj zaś znów przyjechał do Radomia i cały wieczór u nas spędził. Swoją drogą dziwnie mi smutno na myśl, że Wandusię, tę moją jedyną przyjaciółkę, już mi zabierają. Stosunki nasze, wobec tych poważnych obowiązków, które ona bierze na siebie, muszą się przecież zmienić, a to będzie dla mnie niesłychanie smutne. […]

Wystawa radomska była w całym znaczeniu tego słowa świetna. Pawilony śliczne i bogate w różne ciekawe okazy, toteż wszystkie pisma przepełnione są pochwałami dla komitetu i wystawców; napływ przyjezdnych był duży.

17 września 1899, niedziela

[…] Koziełłowie przyjechali z ciocią Felisią, Hanią i Zośką w czwartek. Myśmy byli po nich na stacji i spotkałam tam pana A. […] Skoro nas zobaczył, wyskoczył do nas i przez jakiś czas emablowaliśmy się [zabawialiśmy się]. Będę szczera i przyznam się, że to niespodziewane spotkanie zrobiło na mnie silne wrażenie.

Resztę tego dnia spędziliśmy w domu, masę było gości, już nawet nie mogę spamiętać kto, ale co chwila dzwonek się odzywał. […]

Wszyscy przychodzili się z nami witać, pan A. też. Zaraz po koncercie w te pędy pojechałyśmy nałożyć szaty balowe i na piknik. O tej zabawie miałabym bardzo wiele do opisania. Na żadnej chyba jeszcze tak wiele nie tańczyłam, po prostu do krzesła dojść nie mogłam. Była to prześliczna zabawa w ścisłym kółku, młodzieży masę i bardzo porządnej. Niezrównani Platerowie tańce prowadzili z właściwą sobie werwą. Co zaś do pana A., to była taka historia: aż do kolacji nie znał mnie wcale, dopiero potem mieliśmy z sobą bardzo drażliwą rozmowę o tym całym niewyraźnym stosunku, który jest między nami, że jednak i on, i ja byliśmy szalenie rozdrażnieni, więc prowadziliśmy tę rozmowę w wysoce niewłaściwy sposób, czego dziś okropnie żałuję. […]

Z panem Grodzińskim jestem już kompletnie pojednana, w dowód czego tańczyłam z nim jednego walca. Podobno ten zacny chłopiec nie tylko, że nie ma do mnie żalu, ale przeciwnie – cuda o mnie opowiada; to jednak głównie mnie do niego przekonało, że już się zrzekł wszelkich do mnie aspiracji.

18 września 1999, poniedziałek

Dziś miałam list od Wandusi. Z każdego jej słowa widać, jak bardzo jest szczęśliwa. Jak ja ją doskonale rozumiem i tak bardzo pragnę, żebym i ja kiedy tak szczęśliwa była. Mam wiarę, że i dla mnie ta chwila nadejdzie, może jeszcze nie prędko, ale kiedyś przyjdzie… Oby tylko nie z Tadysem Piaseckim, bo choć rozsądek mówi, że robię głupstwo, a rodzina cała też jest tego zdania, serce jednak w żaden sposób na niego zgodzić się nie może. […]

26 września 1899, wtorek

Wczoraj o czwartej wróciliśmy z Mniszkowa. Zabawa udała się świetnie, choć młodzieży było niewiele, ale za to, ta co była, to wszystko sympatyczni i świetni danserowie. […]

Jednak bal ten na zawsze pozostawi mi smutne wrażenie z powodu epizodu, jaki miałam z Grodzińskim; jeszcze teraz jestem tak rozdrażniona, że co chwila mam łzy w oczach. Ten biedny chłopiec ciągle się łudził, że mnie pozyska, i w Mniszkowie ostatecznie musiałam rozwiać jego nadzieje. Nie przypuszczam, żebym miała jeszcze kiedy tak przykre chwile w życiu, jak w czasie tej, niezmiernie długiej, rozmowy. Biedak, tak się spłakał w mojej obecności. […] Potem jeszcze rozmawiał z Mamusią i oboje ci państwo spłakali się, po czym on zaraz wyjechał; najgorsze to, że całą tę rozmowę odbywaliśmy w jadalnym pokoju, gdzie co chwila ktoś wpadał, ale naturalnie widząc nas, dyskretnie się usuwał.

7 października 1899, sobota

[…] Ciągle sobie powtarzam, że cokolwiek się stanie, to zawsze z wolą Bożą i na pewno ku mojemu dobru, a pomimo to jakiś niepokój mnie dręczy i chwilami rady sobie dać nie mogę. Staram się jak najwięcej być zajęta, czytuję dużo, maluję, gram, haftuję, żeby jak najmniej mieć czasu do myślenia, bo to się na nic nie zda. Marynia, moja dawna uczennica, znów zacznie do mnie przychodzić, bardzo się na to zajęcie cieszę.

23 października 1899, poniedziałek

Dawno tak nie pisałam, ale miałam niespodziewaną, a tak miłą przeszkodę. Wandusia moja przyjechała do nas na dłużej już w zeszły wtorek. […] Jakaż ona szczęśliwa! I ja się cieszę jej szczęściem. Ciągle snujemy plany, jak to będzie rozkosznie, gdy ona – już pani w Lipniku – będzie przyjmować mnie i może… mojego męża! Doprawdy, chciałabym! Snujemy tę złotą nić marzeń bez końca i modlimy się gorąco, by nas Bóg wysłuchał i zesłał nam obu dużo szczęścia. […]

20 listopada 1899, czwartek

Byłyśmy dziś wraz z panią Przychodzką i Zosią Przyłęcką w ochronce tutejszej. Jak tam czyściutko, aż miło patrzeć. Dzieci stałych mają 27, a i przychodnich spora gromadka. Zajmuje się nimi głównie panna Kozerska, nadzwyczaj sympatyczna osoba. Szkoda, że ten zakład jest tak daleko, z przyjemnością chodziłabym tam codziennie i pomagała jej w zajęciu się tymi dzieciakami; takie to wszystko czyste, grzeczne, aż miło. Będziemy teraz szyć dla nich ubranka.

1 grudnia 1899, piątek

Wczoraj nie mogłam skończyć, bo czas już było iść do państwa Przychodzkich. […]

Dziś poszłyśmy we dwie z Zosią Przyłęcką do pani Piaseckiej, żeby obmówić projekt wspólnego szycia dla ochronki. Poczciwa i zacna ta pani Piasecka, ucieszyła nam się, jakby co najmniej Królestwo Niebieskie zobaczyła. Zostałyśmy poczęstowane pysznym torcikiem i ułożyłyśmy, że szycie to połączy się z głośnym czytaniem. Jesteśmy w ambarasie, bo mamy szyć męską garderobę dla małych chłopaczków, a o ile panowie będą obecni, to sprawa będzie ambarasująca.

5 grudnia 1899, wtorek

Tak było wczoraj przyjemnie! Szkoda, że to już. O godzinie szóstej zjawiłyśmy się u państwa Piaseckich i zastałyśmy prawie wszystkich. Były panie Daniewskie, Roguskie, Przyłęckie, Przychodzkie i my – razem niewiast czternaście, a na to czterech panów: na początek pan Piasecki, papa, pan Tadeusz i pan Antoni, który niespodziewanie przyjechał. Wszystkie siadłyśmy do przygotowanej już roboty i zaczęłyśmy obrębiać chustki dla ochronki. Było ogromnie wesoło.

Potem przyszła reszta panów: pan Konarski był też; czaruje mnie coraz więcej. Oleś ślicznie nauczył się obrębiać, a pan Tadeusz pod moją dyrekcją wcale nieźle zakładał chustki. Tak zabawnie było patrzeć na tych dwóch panów, poważnie siedzących z robotami, pan Konarski zaśmiewał się i my też, pomimo, że pan Piasecki czytał głośno Wallenroda.

15 grudnia 1899, piątek

Żeby to człowiek mógł wiedzieć, co go w przyszłości czeka, jak by mu łatwo było wtedy robić jakieś postanowienia i decydować w różnych ważnych kwestiach. Tak dużo na ten temat rozmawiałam wczoraj z Matusią. Rozmowę tę wywołał trochę pan Tadeusz Piasecki, który przyniósł mi kilka tomów Fredry. Siedział z nami jakiś czas i bardzośmy przyjemnie gawędzili. Wujaszkowie go poznali i bardzo im się podobał, bo też to rzeczywiście jest wcale sympatyczny młodzieniec. To dziwne, że dawniej wcale tego nie widziałam. […]

Mnie zgubi ta moja wrażliwość i żywość – tak się boję, żebym jakiego głupstwa nie zrobiła przez nią. Całe szczęście, że mnie cała moja rodzina pilnuje i oblewa zimną wodą, a przede wszystkim moja Matulka. […] Tak ludzie rozgadali o tym, że pan Piasecki się o mnie stara, że ze wszystkich stron do nas to dochodzi. Podobno to naprawdę tak jest. Państwo Piaseccy są dla mnie tacy poczciwi i serdeczni. Ale gdzieżby oni zgodzili się, żeby mieć synową kalwinkę. […]

22 grudnia 1899, piątek

Więc już bomba do połowy pękła! Tak mi dziwnie błogo na duszy. Pan Tadeusz dał do zrozumienia Olesiowi, że moja osoba obchodzi go bardzo. Jednym słowem już teraz wiem, że z tego coś będzie! Tak miłych świąt jeszcze nigdy nie miałam. Wczoraj dowiedziałam się o tym u cioci Woszczyńskiej. […]

Naturalnie po powrocie od ciociuni mówiłam o tym wszystkim z moimi Papusiami i zeszło nam do drugiej w nocy, bo przecież to taka ważna kwestia!

25 grudnia 1899, poniedziałek – Drugie Święto

Irytuje mnie już, a zarazem śmieszy jedyny temat rozmów rodzinnych: czy ja pójdę za mąż, czy nie pójdę, kiedy wyjdę, za kogo wyjdę i czy to będzie dobrze, czy źle. Ja taką masę nasłuchałam się na ten temat, że jestem przeszpikowana radami, życzeniami.

30 grudnia 1899, sobota

Jacy jednak ludzie są fałszywi. […] Jeśli pan Piasecki mógł znów jechać sobie do Warszawy na Nowy Rok i nie być przedtem u nas z życzeniami, znaczy się, że mu o nas nie chodzi, co dowodzi, że moja osoba jest mu całkiem obojętna! Bardzo dobrze… Zobaczymy, kto na tym gorzej wyjdzie. W każdym razie, przy najbliższej sposobności pokażę mu, że jest mi całkowicie obojętny, niech nie myśli, że mi o jego wizyty chodzi. Może sobie wcale u nas nie bywać, nawet bym wolała! To potwór skończony!

6 stycznia 1900, sobota – Trzech Króli

Miałam z panem Tadeuszem bardzo poważną rozmowę, z której dowiedziałam się tej niemądrej rzeczy, że on jeszcze teraz żadnych kroków nie może robić, bo uważa, że pozycja jego jest niedostateczna, a że „chciałby otoczyć tę, którą sobie wybrał, jak największym dostatkiem i wygodami, bo by nie mógł patrzeć, żeby jej na czym zbywało, więc z tego wynika, że trzeba czekać”. […]

Znowu mi bardzo dobrze na świecie, bo mu wierzę. Tylko szkoda, że to jeszcze nieprędko ta chwila nadejdzie, Bóg jednak taki dobry, może ją przyspieszy. […]

12 stycznia 1900, piątek

Zupełnie już teraz nie mam czasu na pisanie, a tak bym często chciała mieć dużo czasu, by móc się dowoli wypisać – tyle, tyle mam teraz do myślenia. Ten bal na dobroczynność, lub raczej drobnoczynność, bardzo dużo wrażeń mi pozostawił. Pan Piasecki naturalnie na nim był, […] na krok mnie nie odstępował, co naturalnie dało powód do okropnej gadaniny; a i on sam już zaczyna bardzo wyraźnie mówić o swoich intencjach, co mnie unieszczęśliwia. […] Gdy mi stanie w myśli ta okropna rzecz, że to już na całe życie decyzja, to mnie po prostu dzika rozpacz ogarnia i zalewam się łzami.

Trzeba się już ubierać, bo czas. Boję się trochę tego balu. Boże, odmień mi serce i usposobienie…

16 stycznia 1900, wtorek

Dopiero dziś mogę pisać o tym balu niedzielnym, bo po tym, co się stało, wczoraj cały dzień we łzach tonęłam, a dziś dziwię się sobie samej, żem płakała. Od razu w pierwszym walcu pan Tadeusz wszystko mi powiedział, ku mojemu przerażeniu, naturalnie przerwałam tę rozmowę, bo się okropnie bałam, żeby kto nie usłyszał. W kontredansie dowiedziałam się reszty. Mój Boże, więc Zdzisław dobrze mi przepowiedział, że nie bywa balów studenckich bez oświadczyn! Ale naprawdę, nie spodziewałam się, żeby to już teraz nastąpiło. Toteż on od tego zaczął, że żadnych oficjalnych kroków robić jeszcze nie może, dopiero po owym marcu, ale nie mógł już dłużej czekać w niepewności, nie wiedząc, jakie są moje uczucia względem niego. Ja mu szczerze powiedziałam, że teraz nic na pewno powiedzieć nie mogę. […]

Wczoraj płakałam od rana do wieczora. Matusia już w końcu nie wiedziała, co ze mną robić. A dlaczego płakałam? Bo mi się zdawało, że to jest zupełnie niemożliwe, abym za niego poszła, bo dziwnie mi znowu w głowę wszedł tamten człek. Choć zdaje mi się, że ja bym teraz za tamtego też nie poszła. Jednym słowem siedzi we mnie jakiś diablik, który bez ustanku kręci w myślach i uczuciach. Kiedyż się to nareszcie skończy? Pasja i desperacja mnie ogarnia.

17 stycznia 1900, środa

Jestem okropnie wzruszona! Już po wszystkim. Pan [Adam] Konarski był dziś w południe i spytał się Rodziców, czy nie mają nic przeciwko temu, by pan Tadeusz bywał u nas w roli konkurenta. […]

18 stycznia 1900, czwartek

Za wiele stanowczo było wrażeń wczoraj! Ledwo skończyłam to pisać, przyszli państwo Piaseccy dziękować za zrobione synowi nadzieje. Okropnie była czuła scena, ja zostałam oblana łzami, wyściskana i wycałowana, dostałam śliczną bombonierkę z cukierkami. Zostały również obgadane ważne kwestie religijne: otóż państwo Piaseccy oboje zapewnili Rodziców, że pod tym względem nigdy nie będę miała żadnej przykrości, bo umieją uszanować cudze przekonania. Zresztą mają już jeden taki przykład w rodzinie, bo drugi brat pana Piaseckiego ożeniony jest z naszą kuzynką, kalwinką, i są z sobą jak najszczęśliwsi.

Najprzyjemniejszy był wieczór, bo przyszedł pan Tadeusz z Olesiem i ciocia Zosia. Część towarzystwa grała w preferansa, a myśmy sobie en deux [we dwoje] rozmawiali bardzo przyjemnie. Zaczyna mi być żal, że jadę pojutrze. […]

Mniszków, 25 stycznia 1900, czwartek

Dnie tu tak szybko płyną, że strach, a ja bym tak pragnęła czas zatrzymać! W sobotę może przyjedzie Matusia, oby! Bo mają też przyjechać Oleś i pan Tadeusz; mówimy o tym dużo z Wandzią, choć jeszcze więcej o niej samej. Biedactwo, bardzo podrażniona, bo prawdopodobnie trzeba będzie ślub odwlec. Pan Bzowski okazał się przy bliższym poznaniu dosyć niepraktyczny w urządzaniu swych interesów; w Lipniku dla wielu przyczyn nie będą mogli mieszkać, ma on szukać jakiejś posady; obecnie jest w perspektywie otrzymanie miejsca we Lwowie, to jednak jeszcze niepewne, więc Wandusiątko strasznie zgnębione. […]

4 lutego 1900, niedziela

Wróciłam do domu z szalonym bólem głowy i niemożebnie rozdrażniona. Jeszcze na dodatek złego był na stacji pan Tadeusz, z czego byłam bardzo niezadowolona, bo to zupełnie niepotrzebnie zwraca uwagę ludzi, którzy już i tak więcej wiedzą, jak potrzeba. […]

Jesteśmy pod okropnym wrażeniem. W tej chwili dowiedzieliśmy się, że pan Bogdan Piasecki [brat Tadeusza] jest bez nadziei życia. Nic nie wiadomo, co za powód tego nieszczęścia, bo był tylko telegram z Warszawy do pana Tadeusza, tej treści: „Bogdan bez nadziei, przyjedź natychmiast”. […] Jak to człowiek nigdy nie wie, co go spotka. Tacy byliśmy dziś weseli, swobodni, a tu taka wiadomość okropna na nas spadła. Co się stanie z tą całą jego rodziną?

5 lutego 1900, poniedziałek

Boże! Boże! Jakie straszne są wyroki Opatrzności. Już wiemy, że pan Bogdan sam sobie życie odebrał. Jak strasznie wiele musiał cierpieć, żeby aż do takiego środka się uciec. Dla tej nieszczęśliwej pani Piaseckiej to podwójny cios. Co mogły być jednak za przyczyny, żeby człowiek, który był prawdziwym ideałem pod każdym względem, tak postąpił, mając ukochaną młodą żonę, troje ślicznych dzieci i będąc tak przywiązanym do rodziny, a głównie do matki. Ci biedni państwo Piaseccy. […]

13 lutego 1900, wtorek

Dziś o szóstej rano wróciłyśmy. Poczciwy pan Tadeusz czekał na nas i odwiózł nas do domu, to rzeczywiście rzadkiej dobroci człowiek; że mu się też chciało zrywać tak wcześnie! Było mi przyjemnie, żem go zobaczyła. […]

Zastałam w numerze śliczny bukiet od niego, z róż i konwalii. Jaka to poczciwa myśl z jego strony. Wiedział, że tak lubię kwiaty i miał głowę, żeby pomimo swego strapienia pomyśleć i o mnie. Pierwszy raz nie dostał bury. Na drugi dzień byłyśmy na mszy żałobnej u kapucynów. Strach doprawdy patrzeć na starych państwa Piaseckich, z jakim stoicyzmem i rezygnacją znoszą ten cios. Rozmawiałyśmy z nimi trochę i jak zawsze tacy dla nas, a szczególniej dla mnie, serdeczni.

15 lutego 1900, czwartek

Okropną miałam chwilę teraz. Tylko co wyszedł pan Tadeusz, powiedziałam mu, że obecnie mowy o niczym być nie może, bo rzeczywiście bardzo się dużo zmieniło. Przede wszystkim jest kwestia mego zdrowia. Mamusia była ze mną u Sokołowskiego, a ten zadecydował, że o zamążpójściu mowy być nie może, bo jestem jeszcze za wątła i mam jechać na dłuższy czas w góry. Jest też i druga kwestia, to jest utrzymanie. On ma teraz duże obowiązki względem dzieci pana Bogdana; wdowa po nim została z bardzo małymi środkami do życia, więc jest na opiece rodziny, która się na nią składa4. […]

3 czerwca 1900, niedziela – Zielone Świątki

Przedwczoraj byłam z panią Przyłęcką i Zośką w ochronie. Oddałyśmy uszyte prześcieradła w czasie tych naszych zimowych zebrań. Obiecałyśmy opiekunce zakładu, że jak się jeszcze trochę podstarzejemy, to przyjdziemy jej pomagać.

4 czerwca 1900, poniedziałek

Długo zastanawiałam się nad tą Maniusią wczoraj. Jakie ona strasznie czcze życie prowadzi. Bogaci są bardzo, obwożą się po całym świecie, ale ja im tego ani trochę nie zazdroszczę. Dla niej treścią życia jest liczba wizyt, które ma oddać czy przyjąć, nowe suknie, oryginalny kapelusz i tym podobne głupstwa. […] Jest z niej typowa warszawianka, miła, w gruncie dobra, ale lekka i pusta jak pianka.

15 czerwca 1900, piątek

Zaraz po przyjeździe do Warszawki wywędrowaliśmy na miasto, by zobaczyć wjazd szacha perskiego Mozaffara ad-Dina, który w przejeździe do Francji miał parę dni zabawić w Warszawie. Wjazd ten był wspaniały, ulice otoczone wojskiem, za którym cisnął się tłum ciekawych. Z okien balkonów powiewały perskie flagi – na zielono-białym polu żółty lew, z którego grzbietu wyrasta mocne promieniste słońce. Najpierw jechał pułk huzarów, potem ułanów i Czerkiesów, następnie ukazał się wspaniały powóz z pąsowo ubraną służbą, a w nim szach, [warszawski generał-gubernator Aleksandr] Imeretyński, wielki wezyr. Za tym ekwipażem sunęła cała masa innych, ze świtą, dygnitarzami, a wszystko wspaniałe, w bogatych mundurach. Widok śliczny, muzyka gra marsza perskiego (bardzo ładny), ludzie krzyczą. […]

Wieczorem zaś tego dnia poszliśmy do Teatru Wielkiego, gdzie i szach z całą swoją świtą był również. Teatr bardzo się ciekawie przedstawiał, masę było świetnej publiki. Grano pierwszy akt z Pana Twardowskiego, dwa akty z Balu maskowego, w którym zachwycali Kruszelnicka, [Mattia] Battistini i [Giuseppe] Russitano, i dwie sceny z Damy pikowej. Balety były śliczne, dekoracje wspaniałe, toteż szach z widocznym zadowoleniem przyglądał się wszystkiemu, siedzieliśmy bardzo blisko niego – zajmował lożę parterową przy scenie – więc doskonale mogliśmy go obserwować. Bardzo to przystojny mężczyzna, ma ujmujący i smutny wyraz twarzy. Brylanty posiada tak wspaniałe, że łuna wprost bije od niego. Przez czas jego pobytu miasto było ślicznie iluminowane, było widno jak we dnie. […]

W poniedziałek zrobiliśmy z Wiktorami śliczną wycieczkę do Wilanowa i Konstancina. O dziewiątej rano zrobiliśmy sobie rendez-vous u Lourse’a5, a stamtąd wyruszyliśmy kolejką wilanowską. Wilanów już z zewnątrz przedstawia śliczny i wspaniały widok, a cóż dopiero gdy się do środka wejdzie. Nawet za granicą mało które pałace mogą poszczycić się tak bogatymi zbiorami porcelany, kryształów i brązów. Naturalnie wszystko to zostało nagromadzone w późniejszych czasach; meble zaś, obicia niektóre, obrazy i trochę drobiazgów ze złota, srebra lub drogich kamieni pochodzi z czasów Jana Sobieskiego. Park otaczający pałac jest prześliczny. W wysokich szpalerach grabowych powycinano okna, z których roztacza się widok uroczy na odnogę Wisły i przeciwległy malowniczy brzeg. Szczególniej jedno miejsce w tym parku wywarło na mnie wrażenie. Tuż prawie nad wodą, na górce, wznosi się stary sarkofag, żadnego na nim nie ma napisu ani krzyża, ozdabiają go tylko po rogach urny; podanie niesie, że w tym ustronnym miejscu odbył się pojedynek. Jeden z walczących poległ i został tamże pochowany. […] Tak tam cienisto, żaby rechoczą, woda z cichym szelestem płynie dalej. Ona jedna mogłaby coś o tym powiedzieć, a tak pozostanie ta cała historia tajemnicą rodziny Potockich. […]

Zabawiwszy parę godzin w ślicznym Wilanowie, […] pojechaliśmy tą samą kolejką do Konstancina. Są tam urządzone śliczne letnie mieszkania z dużym komfortem. Wśród bardzo ładnego parku wznosi się kasyno, z dużym gustem urządzone, tam zjedliśmy pyszny obiadek z szampanem i w doskonałych humorach powróciliśmy do Warszawy. Ja pojechałam zaraz z Wiktorami w Aleje i widziałam haute Varsovie [warszawską śmietankę], publikę strojną, świetną, w ślicznych ekwipażach. Aleje prawdziwie czarujący przedstawiają widok – co dzień między siódmą a dziewiątą wieczorem takie tam wre życie, tyle ludzi. […]

28 czerwca 1900, czwartek

Wczoraj