Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dwór w Czartorowiczach

Dwór w Czartorowiczach

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65684-49-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dwór w Czartorowiczach

Panny Ewa Jabłońska i Iga Branicka wychowały się we dworze w Czartorowiczach, od pokoleń należącym do rodziny Jabłońskich. Pomimo że sporo je różni, są ze sobą zaprzyjaźnione. Obie się zakochują. Splot wydarzeń doprowadzi je do konieczności dokonania trudnych wyborów. Co powinny uczynić, by spełniły się panieńskie marzenia?
Dwór w Czartorowiczach opowiada o losach jego mieszkańców od narodzin aż po grób, towarzysząc im w salonie i w kuchni, w alkowie i w ogrodzie, przy ołtarzu i nad mogiłą.
Nostalgiczna, barwna i lekko napisana historia miłosna rozgrywająca się po upadku powstania styczniowego na dalekim Podolu w czasach i miejscach, których nie ma, ale które rzewnie wspominamy.

Polecane książki

Kamienie szlachetne i ozdobne nieustannie wzbudzają zainteresowanie, a często też zachwyt swym pięknem oraz wyjątkowymi właściwościami. W atlasie zaprezentowano ponad 100 wybranych naturalnych kamieni szlachetnych i ozdobnych, z czego przeważająca większość jest reprezentowana przez minerały....
Współczesna powieść erotyczna z dreszczykiem! Życie Ashlyn Drake, studentki psychologii zmienia się gdy poznaje mężczyznę chorego na amnezję. Dziewczyna postanawia mu pomóc, odkrywając kawałek po kawałku tajemnicę jego przeszłości. Nie wie jednak czy pozna oddanego kochanka czy kłamcę...
Pierwszy tom monumentalnej sagi o sile miłości i przyjaźni, nienawiści i żądzy zemsty, wplecionej w wielką historię Europy XX wieku. Julian Chełmicki i Emil Lewin są przyrodnimi braćmi, ale oprócz wspólnego ojca dzieli ich wszystko – pozycja społeczna, stopień zamożności, wyznawane wartości. Dzień, ...
Akcja Kroniki ptaka nakręcacza, podobnie jak w większości książek Haruki Murakami jest bardzo skomplikowana, ale nie ona jest najważniejsza. Jeden z recenzentów streścił ją tak: Toru Okada traci najpierw pracę, potem kota, potem żonę a w końcu - rozum. O ile w pierwszych trzech punktach można recenz...
Spotkania z syberyjskimi tygrysami i lampartami amurskimi, tropienie łosi i nocne polowanie na jelenie, dramatyczna wyprawa przez góry Sichote Alin – to tylko niektóre z licznych przygód autora w syberyjskiej tajdze. Krainie dzikiej i pięknej, a zarazem śmiertelnie niebezpiecznej… Władmimir Arsa...
Renesansowa Florencja pełna arcydzieł Michała Anioła i Leonarda da Vinci, światowej sławy cuda architektury w Pizie, średniowieczne gonitwy koni w Sienie. Miasteczka, które przycupnęły wśród winnic, cyprysów i gajów oliwnych, oraz nadmorskie kurorty tętniące życiem – Toskania przyciąga turystów z ca...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Monika Rzepiela

Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej książ­ki nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych

Ilo­na Go­styń­ska-Rym­kie­wicz

Zdję­cia na okład­ce

© pi­la­go­2009, © pi­xbay.com

Re­dak­cja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, ła­ma­nie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bo­ciek

Ko­rek­ta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska

Ni­niej­sza po­wieść to fik­cja li­te­rac­ka. Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń rze­czy­wi­stych jest w tej książ­ce nie­za­mie­rzo­ne i przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie I, Ka­to­wi­ce 2017

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c., 2017

ISBN 978-83-65684-49-3

Mo­jej Bab­ci Wa­cła­wie z Du­den­ków Jan­kow­skiej,

któ­ra do­cze­ka­ła się pra­pra­wnucz­ki,

z ca­łe­go ser­ca de­dy­ku­ję

Daw­ny­mi cza­sy Nie­chci­co­wie żyli mniej wię­cej tak, jak żyją wszy­scy po dwo­rach na wsi.

Ma­ria Dą­brow­ska, Noce i dnie

Od Autorki

Dwór w Czar­to­ro­wi­czach jest w ca­ło­ści wy­two­rem mo­jej wy­obraź­ni. Pi­sząc książ­kę, opie­ra­łam się jed­nak na fa­cho­wej li­te­ra­tu­rze z za­kre­su hi­sto­rii kul­tu­ry i ro­dzi­ny pol­skiej oraz na wspo­mnie­niach mo­ich za­bu­żań­skich Dziad­ków, by w spo­sób jak naj­bar­dziej wier­ny i do­kład­ny wskrze­sić pa­mięć o fa­scy­nu­ją­cym świe­cie płci nie­wie­ściej na­szych pra­pra­pra­ba­bek.

Wszyst­kie po­sta­ci oraz nie­któ­re na­zwy geo­gra­ficz­ne są fik­cyj­ne, to­też ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do osób ży­wych lub umar­łych jest cał­ko­wi­cie przy­pad­ko­we.

Przy­to­czo­ne w po­wie­ści utwo­ry pol­skich po­etów oraz pie­śni lu­do­we i ko­lę­dy na­le­żą do do­me­ny pu­blicz­nej.

M. Rz.

Dramatis personae

Dom Ja­błoń­skich

Ewa Ja­błoń­ska – pan­na na Czar­to­ro­wi­czach, cór­ka Blan­ki i An­to­nie­go

Blan­ka z Ha­lic­kich Ja­błoń­ska – mat­ka Ewy, pani na Czar­to­ro­wi­czach

An­to­ni Ja­błoń­ski – oj­ciec Ewy, pan na Czar­to­ro­wi­czach

Mar­cjan­na z Dan­gusz­ków Ja­błoń­ska – bab­cia Ewy

Ka­rol Ja­błoń­ski – mąż Mar­cjan­ny

Oleś Ja­błoń­ski – syn Blan­ki i An­to­nie­go, dzie­dzic Czar­to­ro­wicz

Fra­nuś Ja­błoń­ski – brat Ole­sia i Ewy

Ja­nusz Ja­błoń­ski – star­szy brat An­to­nie­go

Ju­li­ta z To­mił­łów Ja­błoń­ska – żona Ja­nu­sza

Iga Bra­nic­ka – ku­zyn­ka Ewy

Kle­men­ty­na z Ha­lic­kich Bra­nic­ka – star­sza sio­stra Blan­ki, mat­ka Igi

Je­rzy Bra­nic­ki – mąż Kle­men­ty­ny, oj­ciec Igi

Ma­ciej­ka – pia­stun­ka

Wła­dzio­wa – och­mi­strzy­ni

An­drze­jo­wa – ku­char­ka

Teo­fi­la Ró­życ­ka – gu­wer­nant­ka

Sta­ni­sław Trę­biń­ski – re­zy­dent

Kla­ra – po­ko­jów­ka

Grze­gorz – woź­ni­ca

Dom Sa­sic­kich

Mar­cin Sa­sic­ki – syn Emi­lii i Igna­ce­go, dzie­dzic Ole­cho­wicz

Emi­lia z Dzia­łyń­skich Sa­sic­ka – mat­ka Mar­ci­na, pani na Ole­cho­wi­czach

Igna­cy Sa­sic­ki – oj­ciec Mar­ci­na, pan na Ole­cho­wi­czach

Dom Świer­gieł­łów

Aloj­zy Świer­gieł­ło – pan na Haj­du­lisz­kach

Te­re­nia z Dwo­rzyc­kich Świer­gieł­ło­wa – żona Aloj­ze­go

Kon­stan­cja z Tu­mi­da­jów Świer­gieł­ło­wa – mat­ka Aloj­ze­go, pani na Haj­du­lisz­kach

Mau­ry­cy Świer­gieł­ło – oj­ciec Aloj­ze­go

Eli­za Ma­rio­la Świer­gieł­łów­na – cór­ka Aloj­ze­go i Te­re­ni

Al­bert Dwo­rzyc­ki – szwa­gier Aloj­ze­go, re­zy­dent w Haj­du­lisz­kach

Ro­dzi­na Chru­śni­ków

Leon Chru­śnik – syn eko­no­ma w Czar­to­ro­wi­czach

Bar­tło­miej Chru­śnik – eko­nom, oj­ciec Le­ona

Fran­cisz­ka Chru­śni­ko­wa – eko­no­mo­wa

Ma­nia Wa­lu­sów­na – sy­no­wa Chru­śni­ków

Po­zo­sta­łe per­so­ny

Piotr Li­siec­ki – dok­tór

Klo­tyl­da Wa­rec­ka – ku­zyn­ka Sa­sic­kich

Mi­chał Kon­stan­ty Ha­lic­ki – brat Blan­ki i Kle­men­ty­ny

Si­grid Björns­dot­ter – żona Mi­cha­ła

Björn Mak­sy­mi­lian Ha­lic­ki – syn Mi­cha­ła i Si­grid

Ka­ta­rzy­na Obor­ska – da­le­ka krew­na Ha­lic­kich

Hen­ryk Obor­ski – syn Ka­ta­rzy­ny

Mak­sym Ko­za­kow – dru­gi mąż Ju­li­ty

Ta­de­usz Ko­za­kow – syn Ju­li­ty

Zyg­munt i Pa­weł Le­śnia­ko­wie – bra­cia cio­tecz­ni Mar­ci­na

Azi­la – Or­mian­ka, wła­ści­ciel­ka ka­mie­ni­cy

Rit­te­lo­wa – wła­ści­ciel­ka pen­sji

El­wi­ra Wa­lew­ska – zna­jo­ma pan­ny Ja­błoń­skiej

Na­ta­lia Żmi­chow­ska – zna­jo­ma pan­ny Ja­błoń­skiej

Iza­be­la Lesz­czyń­ska – druh­na Ewy Ja­błoń­skiej

Rozdział 1. Rodowód

Pan­na Ewa Ja­błoń­ska obu­dzi­ła się, kie­dy cały dwór był już na no­gach. Nie mia­ła w zwy­cza­ju wy­le­gi­wać się w łóż­ku o świ­ta­niu, lecz tego dnia wy­jąt­ko­wo za­spa­ła. Za­wsty­dzo­na, bo słoń­ce sta­ło wy­so­ko, spoj­rza­ła na wi­szą­cy nad fra­mu­gą ze­gar i za­mar­ła z prze­ra­że­nia. Do­cho­dzi­ła dzie­wią­ta, więc pora śnia­da­nio­wa daw­no mi­nę­ła, a ona, o zgro­zo, wciąż le­ża­ła w po­ście­li! Czym prę­dzej od­szu­ka­ła kap­cie i na­law­szy z bia­łe­go bla­sza­ne­go dzban­ka wody do mi­ski, któ­ra sta­ła na noc­nym sto­li­ku obok łóż­ka, po­spiesz­nie umy­ła twarz. Po­tem, wciąż w noc­nej ko­szu­li, lek­kiej i tak de­li­kat­nej, że było nie­mal wi­dać kształ­ty jej cia­ła, sta­nę­ła obok otwar­te­go okna. Spo­glą­da­jąc na kwit­ną­cy ogród, szczu­pły­mi pal­ca­mi za­czę­ła za­pla­tać war­kocz. To był jej znak szcze­gól­ny: gru­by ja­sny war­kocz się­ga­ją­cy aż po pas, iden­tycz­ny jak za mło­du no­si­ła jej uko­cha­na bab­cia Mar­cjan­na.

Upo­jo­na wo­nią barw­ne­go kwie­cia, ode­szła od pa­ra­pe­tu i otwo­rzyw­szy wie­ko sta­re­go dę­bo­we­go ku­fra – ta­kie bo­wiem z da­wien daw­na po dwo­rach dla prze­cho­wy­wa­nia odzie­ży trzy­ma­no – wy­ję­ła żół­tą pro­stą suk­nię z cien­kie­go ma­te­ria­łu, w sam raz na upal­ny dzień. Szyb­ko się ubra­ła i wy­szła z po­ko­ju.

Le­d­wie za­mknę­ła za sobą drzwi, gdy usły­sza­ła ha­łas do­bie­ga­ją­cy z kre­den­su. Nie na­my­śla­jąc się wie­le, ru­szy­ła w stro­nę zna­jo­mych gło­sów.

W po­miesz­cze­niu dla służ­by pa­no­wał ruch jak zwy­kle.

– Bę­dzie­my mie­li pięk­ny dzień – mó­wi­ła po­ko­jów­ka Kla­ra do ku­char­ki, wy­cie­ra­jąc ta­le­rze. – O, pan­na Ewa! – za­wo­ła­ła na wi­dok dziew­czy­ny. – Dłu­go dziś pa­nien­ka spa­ła. Już po śnia­da­niu. Pani Blan­ka nie chcia­ła cze­kać.

– Nie szko­dzi, Kla­ro, zjem coś w kuch­ni. Gdzie mama?

– Pani czy­ta ro­mans na gan­ku.

– A ty nie je­steś przy niej? – zdzi­wi­ła się Ewa.

– Nie, pani Blan­ka po­wie­dzia­ła, że chce zo­stać sama, to­też ja tu sprzą­tam.

Opu­ściw­szy kre­dens, w któ­rym prze­cho­wy­wa­no szkło, za­sta­wy sto­ło­we, srebr­ne sztuć­ce, wazy na po­lew­ki i pół­mi­ski do so­sów wraz z far­fu­ra­mi1 – a wszyst­kie­go było na osiem­dzie­siąt osób – oraz wszel­kie do­mo­wej ro­bo­ty mik­stu­ry dla po­ra­to­wa­nia zdro­wia, Kla­ra prze­szła przez po­kój ja­dal­ny, te­raz pu­sty, bo wszy­scy do­mow­ni­cy po­roz­cho­dzi­li się do swo­ich za­jęć, i we­szła do kuch­ni. Tam sta­ra pia­stun­ka Ma­ciej­ka sie­dzia­ła na zy­dlu pod oknem ozdo­bio­nym do­nicz­ka­mi, w któ­rych kwi­tły pe­lar­go­nie, i bu­ja­ła na ko­la­nach dwu­let­nie­go Ole­sia.

– Tu-tu-tu – śpie­wa­ła ko­bie­ta, trzy­ma­jąc dziec­ko za rącz­ki – srocz­ka kasz­kę wa-rzy-ła, na pro­gu ją stu-dzi-ła, pierw­sze­mu dała na ły­żecz­kę, dru­gie­mu dała na mi­secz­kę, trze­cie­mu dała w gar-nu-szku, czwar­te­mu dała w dzba­nusz­ku, a pią­te­mu nic nie dała i fru-fru do lasu po­le­cia­ła!

Ewa się uśmiech­nę­ła. Ma­ciej­ka zaj­mo­wa­ła się Ole­siem tak, jak nie­gdyś nią i Igą. Pa­mię­ta­ła, jak sama sie­dzia­ła na jej ko­la­nach i jak bar­dzo lu­bi­ła się wtu­lać w ob­szer­ne, ko­cha­ne ra­mio­na ko­bie­ty. To sta­ra pia­stun­ka na­uczy­ła ją pierw­szych wier­szy­ków i pa­cie­rza, to ona śpie­wa­ła jej ko­ły­san­ki do snu. A te­raz znów ba­wi­ła dziec­ko, cho­ciaż jej ręce były wy­krzy­wio­ne ze sta­ro­ści, a ple­cy zgar­bio­ne.

Z szaf­ki, na któ­rej obok por­ce­la­no­wej cu­kier­ni­cy sta­ły sło­icz­ki z pie­przem, sza­fra­nem, ba­zy­lią, im­bi­rem i z goź­dzi­ka­mi, wy­ję­ła mły­nek do kawy z wy­su­wa­ną szu­flad­ką. Za­mie­rza­ła wsy­pać do nie­go brą­zo­we ziar­na, gdy na­gle do kuch­ni we­szła An­drze­jo­wa.

– Po­zwo­li pan­na, że ja to zro­bię – po­wie­dzia­ła ku­char­ka, od­bie­ra­jąc Ewie mły­nek.

Przy­zwy­cza­jo­na do tego, że w kuch­ni nie­po­dziel­nie wła­da­ła An­drze­jo­wa, Ewa usia­dła na zy­dlu koło ka­flo­we­go pie­ca i de­lek­tu­jąc się słod­ki­mi za­mor­ski­mi mig­da­ła­mi, spo­koj­nie ob­ser­wo­wa­ła po­czy­na­nia sta­rej słu­żą­cej. An­drze­jo­wa go­to­wa­ła w Czar­to­ro­wi­czach jesz­cze pod rzą­da­mi bab­ci Mar­cjan­ny i była dla wszyst­kich nie­mal jak czło­nek ro­dzi­ny.

Oleś tym­cza­sem zsu­nął się z ko­lan Ma­ciej­ki i chwie­jąc się, pod­szedł do sio­stry. Ewa, od­sta­wiw­szy pół­mi­sek z mig­da­ła­mi na stół, chwy­ci­ła bra­cisz­ka za rącz­kę i wol­nym kro­kiem za­czę­ła spa­ce­ro­wać z nim po kuch­ni.

– Kawa go­to­wa – oznaj­mi­ła ku­char­ka. – Za­nio­sę pan­nie do po­ko­ju ja­dal­ne­go.

– Dzię­ku­ję.

Dziew­czy­na od­da­ła dziec­ko Ma­ciej­ce. W ja­dal­nym, tuż obok okna, stał ogrom­ny brą­zo­wy re­gał z szy­ba­mi, za któ­ry­mi pani Blan­ka z Ha­lic­kich Ja­błoń­ska usta­wi­ła por­ce­la­no­wy ser­wis do her­ba­ty. Na­prze­ciw­ko re­ga­łu po obu stro­nach drzwi wi­sia­ły dwa por­tre­ty przed­sta­wia­ją­ce męż­czyzn w kon­tu­szach, a nad fra­mu­gą ze­gar z wiel­ki­mi wa­ga­mi i ku­kuł­ką.

Ewa po­de­szła do sto­łu i wy­su­nę­ła obi­te kre­mo­wym za­mszem krze­sło z wy­so­ki­mi brą­zo­wy­mi po­rę­cza­mi. Tym­cza­sem An­drze­jo­wa po­sta­wi­ła na bia­łym ob­ru­sie fi­li­żan­kę z kawą. Nie zdą­ży­ła dojść do drzwi, gdy dziew­czy­na dusz­kiem do­pi­ła ostat­ni łyk i wy­mi­nąw­szy kor­pu­lent­ną po­stać w sze­ro­kim pro­gu, wy­bie­gła na ga­nek.

Pani Blan­ka czy­ta­ła książ­kę, sie­dząc w fo­te­lu na bie­gu­nach. Ewa zmar­twio­na za­uwa­ży­ła, że po­licz­ki mat­ki były bla­de, a pod ocza­mi wid­nia­ły fio­le­to­we cie­nie.

– Jak się czu­je­cie, mamo? – za­py­ta­ła ci­cho, sia­da­jąc obok.

Mat­ka za­mknę­ła gru­by tom.

– Cał­kiem nie­źle – od­par­ła. – Cho­ciaż cią­gle je­stem sła­ba. Ja­dłaś już?

– Wy­pi­łam kawę. – Ewa się uśmiech­nę­ła. – Co czy­ta­cie? Mogę zo­ba­czyć?

Blan­ka prze­su­nę­ła dło­nią po stro­nie ty­tu­ło­wej.

– To Kol­lo­an­der wier­ny Le­onil­dzie – wes­tchnę­ła. – Bar­dzo sta­ry ro­mans, ale lu­bię do nie­go za­gląd­nąć. Moja mat­ka Łu­cja z Pru­skich Ha­lic­ka opo­wia­da­ła, że jej cio­tecz­na pra­pra­bab­ka go czy­ta­ła. Mia­ła na imię Wi­ry­dian­na. Po­sia­da­ła po­kaź­ny księ­go­zbiór, któ­ry prze­cho­dził w ro­dzi­nie Ra­do­liń­skich i Pru­skich z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. Z tego po­wo­du za­słu­ży­ła so­bie na mia­no sa­want­ki2. Po­nad­to pi­sa­ła pa­mięt­ni­ki, jak to daw­ny­mi cza­sy po dwo­rach po­wszech­nie czy­nio­no. Nie­ste­ty więk­szość ksią­żek i rę­ko­pi­sów spło­nę­ła w po­ża­rze przed uro­dze­niem mo­jej mat­ki. Uda­ło się ura­to­wać za­le­d­wie kil­ka to­mów. Mnie z ca­łej spu­ści­zny do­sta­ły się tyl­ko Kol­lo­an­der wier­ny i Pięk­na Dia­nea3 – mó­wiąc to, przy­mknę­ła oczy. – Do­radź mi, co dziś za­rzą­dzić na obiad. Nic mi nie przy­cho­dzi do gło­wy.

Ewa wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Co­kol­wiek. Na przy­kład barszcz ukra­iń­ski.

– Do­brze, po­wiem An­drze­jo­wej, żeby ugo­to­wa­ła barszcz. Oleś zje ze sma­kiem, bo lubi.

– Po­mo­gę wam – za­ofia­ro­wa­ła się, wi­dząc, że mat­ka chce wstać. – Weź­cie mnie pod ra­mię.

Obej­mu­jąc się, prze­kro­czy­ły sze­ro­ki próg dwo­ru. Po­dwój­ne wej­ścio­we drzwi z dę­bo­we­go drze­wa nie­daw­no po­ma­lo­wa­ne przez pana Ja­błoń­skie­go na bia­ło za dnia za­wsze sta­ły otwo­rem, by każ­dy, kogo los spro­wa­dzi, bez skrę­po­wa­nia mógł wejść do środ­ka we­dle sta­rej mak­sy­my, że gość w dom, to jak Bóg w dom. I tak rze­czy­wi­ście było: czy krew­ny, czy są­siad, czy też obcy, za­wsze był mile wi­dzia­ny w Czar­to­ro­wi­czach. Pań­stwo wi­ta­li go na gan­ku i pro­si­li na po­ko­je.

Tym­cza­sem w kre­den­sie, któ­ry usta­wio­ny był przy ścia­nie tuż obok drzwi wej­ścio­wych, Kla­ra z An­drze­jo­wą na­dal wy­cie­ra­ły ta­le­rze.

– Dziś na obiad przy­rządź­cie barsz­czyk ukra­iń­ski. – Pani domu zwró­ci­ła się do ku­char­ki i za­raz moc­niej ści­snę­ła cór­kę za rękę. – Ewu­niu, za­pro­wadź mnie do błę­kit­ne­go po­ko­ju.

Ta po­mo­gła mat­ce po­ło­żyć się do łóż­ka, na­stęp­nie otwo­rzy­ła okno, przy któ­rym sta­ły do­nicz­ki z fioł­ka­mi, i po­da­ła jej książ­kę.

– Zaj­rzę do bab­ci Mar­cjan­ny – po­wie­dzia­ła. – Jesz­cze jej dziś nie wi­dzia­łam.

Blan­ka po­ki­wa­ła gło­wą.

– Do­brze, idź już. Dam so­bie radę.

Do­cho­dzi­ła dzie­sią­ta.

Ewa szła nie­spiesz­nie przez ogród mię­dzy klom­ba­mi. Słoń­ce roz­świe­tla­ło jej pło­we wło­sy, któ­rych ko­smy­ki wy­my­ka­ły się z war­ko­cza. De­li­kat­ny let­ni wie­trzyk sma­gał jej twarz. Uśmiech­nę­ła się, gdy na koń­cu ogro­du uj­rza­ła syl­wet­kę bab­ci.

Mar­cjan­na z Dan­gusz­ków Ja­błoń­ska sie­dzia­ła na ław­ce pod ol­cha­mi, prze­su­wa­jąc pa­cior­ki brą­zo­we­go ró­żań­ca. Ubra­na była w czar­ną kam­lo­to­wą suk­nię i tiu­lo­wy cze­pek bez ozdób. Ten ża­łob­ny strój no­si­ła bez prze­rwy od dwu­na­stu lat, czy­li od upad­ku po­wsta­nia, w któ­rym zgi­nął jej star­szy syn Ja­nusz, a mąż za udział zo­stał ze­sła­ny na Sy­bir.

Ewa usia­dła ci­cho obok bab­ci. Mia­ła stąd do­sko­na­ły wi­dok na cały dwór, te­raz ską­pa­ny w słoń­cu i bie­le­ją­cy wśród ota­cza­ją­cej go zie­le­ni. W jego pro­gi za­pra­sza­ły sze­ro­kie ka­mien­ne scho­dy wy­dep­ta­ne sto­pa­mi ko­lej­nych po­ko­leń, pro­wa­dzą­ce na ga­nek ocie­nio­ny dwie­ma ko­lum­na­mi, wo­kół któ­rych pię­ły się ko­lo­ro­we mal­wy. Przez otwar­te pro­sto­kąt­ne okna z ma­ły­mi szyb­ka­mi, po­mię­dzy któ­ry­mi ro­sły pną­cza blusz­czu, wpa­dał na po­ko­je prze­ślicz­ny za­pach kwie­cia nie­sio­ny przez wiatr po­ru­sza­ją­cy mu­śli­no­wy­mi fi­ran­ka­mi. To był jej świat – swoj­ski, zna­ny od dzie­ciń­stwa, uko­cha­ny.

Dziew­czy­na po­pa­trzy­ła na bab­kę. Sta­rusz­ka wciąż od­ma­wia­ła mo­dli­twę.

– Bab­ciu – ode­zwa­ła się ci­cho, do­ty­ka­jąc jej ra­mie­nia. – To ja.

Sta­ra ko­bie­ta otwo­rzy­ła oczy i po­pa­trzy­ła na wnucz­kę.

– Ewu­nia! – za­wo­ła­ła, spla­ta­jąc ręce na po­doł­ku. – A ja my­śla­łam, że Kle­men­ty­na przy mnie usia­dła…

– Cio­ci to ja dzi­siaj nie wi­dzia­łam. Może się przej­dzie­my? Taka ład­na po­go­da.

Po­mo­gła bab­ci wstać i wol­nym kro­kiem ru­szy­ły wy­dep­ta­ną wśród klom­bów ścież­ką w kie­run­ku dwo­ru.

– Za pa­nień­skich cza­sów – za­czę­ła sta­rusz­ka, pod­pie­ra­jąc się la­ską – przy­jeż­dżał do nas na Sie­dli­ska gu­wer­ner, co go w są­sied­nim dwo­rze za­trud­ni­li do na­uki. Mło­dy był, przy­stoj­ny i do­brze mu z oczu pa­trzy­ło. Za­ko­chał się we mnie. Chciał się że­nić. Ale oj­ciec nie po­zwo­lił pójść za nie­go.

– Co się z nim sta­ło? Z tym na­uczy­cie­lem? – Ewa się uśmiech­nę­ła. Bar­dzo lu­bi­ła opo­wie­ści bab­ci.

– Nie­dłu­go po re­ku­zie4wy­je­chał do Sza­ro­gród­ka, a mnie oj­ciec wy­dał za Ka­ro­la na Czar­to­ro­wi­czach. Mia­łam wte­dy osiem­na­ście lat.

– Pa­mię­tasz go, bab­ciu?

– A jak­że! Pa­mięć, chwa­ła Bogu, mi słu­ży. Adam mu było, bo się w sa­miu­teń­ką Wi­lię uro­dził. Czy­tał mi wier­sze i jeź­dzi­li­śmy brycz­ką. A raz, gdy po­szli­śmy do lasu na grzy­by, to mnie mu­siał z po­wro­tem na rę­kach nieść, bo ta­kam była po­ką­sa­na przez mrów­ki, że kro­ku zro­bić nie mo­głam!

– Szko­da, że te­raz nie ma żad­ne­go na­uczy­cie­la na Czar­to­ro­wi­czach. – Ewa wes­tchnę­ła, za­do­wo­lo­na, że bab­cia tak się oży­wi­ła. – Oleś jesz­cze za mały do na­uki.

– A chcia­ła­byś, wnu­siu?

– Może – po­wie­dzia­ła pa­nien­ka z bły­skiem w oku. – By­ło­by we­so­ło! Mógł­by mi czy­tać wier­sze albo pro­wa­dzić na dłu­gie spa­ce­ry.

– To nie te cza­sy, co kie­dyś… – ze smut­kiem stwier­dzi­ła bab­ka. – Te­raz już nie naj­mu­ją na­uczy­cie­li na dwo­ry. Do szkół jeż­dżą.

Ko­bie­ty we­szły na ga­nek. Sta­rusz­ka, po­sa­pu­jąc, usia­dła cięż­ko w bu­ja­nym fo­te­lu.

– Przy­nio­sę wody, ba­bu­niu – po­wie­dzia­ła wnucz­ka, zni­ka­jąc za pro­giem.

W kre­den­sie An­drze­jo­wa szy­ko­wa­ła ta­le­rze obia­do­we.

– Je­den, dwa, trzy… – li­czy­ła. – Pię­cio­ro w po­ko­ju ja­dal­nym, resz­ta w kuch­ni. Pani Kle­men­ty­na to dużo dziś nie zje, bo coś cho­ra.

– Co jej jest? – za­cie­ka­wi­ła się pan­na Ja­błoń­ska.

– Mi­gre­na i dusz­no­ści – oświad­czy­ła ku­char­ka, wy­cie­ra­jąc wazę. – Leży w łóż­ku i sole trzeź­wią­ce za­ży­wa.

– Zaj­rzę do niej póź­niej. – To po­wie­dziaw­szy, Ewa otwo­rzy­ła szkla­ne drzwicz­ki gór­nej szaf­ki i wy­ję­ła fio­le­to­wą fi­li­żan­kę, do któ­rej na­la­ła wody z dzban­ka.

Na gan­ku ostroż­nie po­da­ła ją bab­ci do rąk. Po­ca­ło­wa­ła sta­rusz­kę w po­li­czek i uda­ła się do swe­go po­ko­ju, by prze­brać się z po­ran­nej suk­ni oraz do­koń­czyć to­a­le­tę, któ­rą tego ran­ka wy­ko­na­ła zbyt po­spiesz­nie.

Sie­dzia­ła wła­śnie przed lu­strem w sa­mej tyl­ko hal­ce, gdy do po­ko­ju nie­spo­dzie­wa­nie we­szła Kla­ra.

– Mó­wi­łam, że­byś pu­ka­ła! – upo­mnia­ła ją Ewa.

– Przy­szedł list do pa­nien­ki.

Dziew­czy­na wy­cią­gnę­ła dłoń, w któ­rej trzy­ma­ła szczot­kę do wło­sów.

– Daj mi go – za­żą­da­ła.

Kla­ra po­da­ła ko­per­tę i wi­dząc, że pa­nien­ka scho­wa­ła ją do szu­fla­dy, za­mie­rza­ła, odejść.

– Przy­nieś wa­nien­kę. We­zmę ką­piel.

Po­ko­jów­ka, ukło­niw­szy się lek­ko, wy­szła i wró­ci­ła do­pie­ro po kwa­dran­sie, wno­sząc naj­pierw dzban go­rą­cej wody, a do­pie­ro póź­niej bia­łe me­ta­lo­we na­czy­nie.

– Ustaw ją na środ­ku i wlej wodę – po­le­ci­ła pan­na Ja­błoń­ska. – Mo­żesz już wró­cić do mo­jej mamy! – do­da­ła.

Gdy Kla­ra opu­ści­ła po­kój, Ewa zrzu­ci­ła hal­kę i we­szła do wa­nien­ki. Przy­mknę­ła oczy i roz­ko­szo­wa­ła się ką­pie­lą. Za­ży­wa­ła jej czę­ściej niż inni, a w le­cie nie­mal co­dzien­nie. Woda od­prę­ża­ła i ko­iła zmy­sły. Dzię­ki temu nie cier­pia­ła na żad­ne wła­ści­we płci na­dob­nej tak zwa­ne hu­mo­ry-wa­po­ry, czy­li do­le­gli­wo­ści, któ­re za­tru­wa­ły or­ga­nizm do tego stop­nia, że nie­wia­sta nie była wład­na pa­no­wać ani nad swy­mi re­ak­cja­mi, ani nad emo­cja­mi. Ciot­ka Kle­men­ty­na, któ­ra wy­bor­nie zna­ła się na owych nie­zno­śnych wa­po­rach i po za­cho­wa­niu się ko­bie­ty po­tra­fi­ła wska­zać, czy w jej or­ga­ni­zmie w da­nej chwi­li do­mi­nu­je wzbu­rzo­na krew czy­nią­ca ją raz nad­mier­nie we­so­łą, raz bez­gra­nicz­nie smut­ną, czy śluz, któ­ry do­pro­wa­dzał do wy­bu­chów hi­ste­rii, albo nie daj Boże czar­na żółć – przy­czy­na naj­głęb­szej me­lan­cho­lii – twier­dzi­ła za­wsze, że w cie­le sio­strze­ni­cy pły­ny te po­zo­sta­wa­ły w po­dzi­wu god­nej har­mo­nii.

Gdy woda w wa­nien­ce z go­rą­cej prze­mie­ni­ła się w let­nią, pa­nien­ka wsta­ła i wy­tar­ła się lnia­nym ręcz­ni­kiem, któ­ry wi­siał na po­rę­czy krze­sła. Po­tem wło­ży­ła czy­stą bie­li­znę i wy­bra­ła suk­nię na porę obia­do­wą. Tym ra­zem ze­bra­ła swe dłu­gie wło­sy w kok. Na szyi za­wie­si­ła srebr­ny wi­sio­rek, któ­ry do­sta­ła czter­na­ste­go mar­ca od ro­dzi­ców na osiem­na­ste uro­dzi­ny. Była go­to­wa, by zejść do ja­dal­ni.

Obiad w Czar­to­ro­wi­czach po­da­wa­no o trzy­na­stej. Zwy­czaj ten wpro­wa­dzi­ła nie­boszcz­ka Zo­fia Del­fi­na z Dzię­bł­łów pri­mo voto Wit­to­wa se­cun­do voto5 Ja­błoń­ska, bab­ka Ka­ro­la – męża Mar­cjan­ny z Dan­gusz­ków Ja­błoń­skiej – któ­re­go car ze­słał na Sy­bir za udział w po­wsta­niu. I tak już po­zo­sta­ło. Ko­lej­ne pa­nie domu bez pro­te­stu pod­da­ły się tej ro­dzin­nej tra­dy­cji i nikt nie wy­obra­żał so­bie, że mo­gło­by być ina­czej.

Gdy Ewa we­szła do ja­dal­ne­go po­ko­ju, nie­mal wszy­scy sie­dzie­li już za sto­łem. Bra­ko­wa­ło tyl­ko ciot­ki Kle­men­ty­ny. Tak jak ją uczo­no od dzie­ciń­stwa, pa­nien­ka po­kło­ni­ła się lek­ko i ski­nąw­szy gło­wą na znak sza­cun­ku wo­bec ojca i mat­ki, za­sia­dła na swo­im miej­scu. Roz­ło­żyw­szy na ko­la­nach bia­łą ha­fto­wa­ną ser­wet­kę, po­ło­ży­ła na nich dło­nie i cze­ka­jąc na roz­po­czę­cie obia­du, dys­kret­nie się roz­glą­da­ła. Przez uchy­lo­ne okno, po­ru­sza­jąc mu­śli­no­wą fi­ran­ką, wpa­dał po­wiew świe­że­go po­wie­trza. W szy­bach brą­zo­we­go re­ga­łu – je­dy­ne­go me­bla w po­ko­ju – za któ­ry­mi sta­ły por­ce­la­no­we fi­li­żan­ki, czaj­ni­czek oraz wazy, a mię­dzy nimi stu­let­ni dwu­li­tro­wy kie­lich do wina, kładł się głę­bo­ki cień. Me­bel ów był rów­nie sta­ry jak zdo­bią­ca go za­sta­wa i Ewa nie­raz wy­obra­ża­ła so­bie, jak wy­glą­da­ły obia­dy w Czar­to­ro­wi­czach spo­ży­wa­ne przez jej sar­mac­kich przod­ków. Naj­bar­dziej cie­ka­wi­ło i za­ra­zem dzi­wi­ło ją to, w jaki spo­sób po­tra­fi­li oni wlać w sie­bie jed­nym hau­stem całą za­war­tość ol­brzy­mie­go kie­li­cha. Ona nie zdo­ła­ła­by wy­pić na­wet czwar­tej jego czę­ści, gdyż jej żo­łą­dek zwy­czaj­nie by się zbun­to­wał. Była pew­na, że to wła­śnie dla­te­go, iż mo­gli tak wie­le po­mie­ścić w swych brzu­chach, po­wsta­ło po­wie­dze­nie, któ­re tak czę­sto sły­sza­ła: „Za kró­la Sasa jedz, pij i po­pusz­czaj pasa”.

Z chwi­lą gdy umilkł głos ku­kuł­ki, w po­ko­ju po­ja­wi­ła się Kle­men­ty­na z Ha­lic­kich Bra­nic­ka, ro­dzo­na sio­stra Blan­ki, wdo­wa i re­zy­dent­ka na Czar­to­ro­wi­czach. Ski­nąw­szy wszyst­kim gło­wą, usia­dła na swo­im miej­scu.

– Mo­że­my za­czy­nać – po­wie­dzia­ła Blan­ka. – Niech An­drze­jo­wa po­da­je.

Ku­char­ka pod­nio­sła chiń­ską wazę i pod­cho­dząc do każ­de­go, na­le­wa­ła barsz­czu na ta­le­rze. Pół­mi­sek z dy­mią­cy­mi ziem­nia­ka­mi wę­dro­wał z rąk do rąk. Ewa ja­dła nie­wie­le, po­dob­nie ciot­ka wciąż bla­da po prze­by­tej mi­gre­nie.

– Mu­szę za­trud­nić go­spo­dy­nię – oznaj­mi­ła na­gle pani domu, od­kła­da­jąc łyż­kę.

– Dla­cze­go? – za­in­te­re­so­wał się jej mąż, pan An­to­ni Ja­błoń­ski, ły­sie­ją­cy już bru­net o śnia­dej twa­rzy. – Nie da­jesz so­bie rady?

– Wiesz, że po ostat­nim po­ro­dzie do­tąd nie wy­do­brza­łam. – Blan­ka spoj­rza­ła na mał­żon­ka zmę­czo­nym wzro­kiem. – Przez pół roku mia­łam ane­mię. Nie pa­mię­tasz już? Cięż­ko mi wszyst­kim za­rzą­dzać.

– Po­py­tam we dwo­rach – po­wie­dział An­to­ni, wy­cie­ra­jąc usta. – Może ko­goś po­le­cą.

– Naj­lep­sza go­spo­dy­ni bę­dzie taka, co to była och­mi­strzy­nią – ode­zwa­ła się bab­cia Mar­cjan­na. – Pa­mię­tam, że świę­tej pa­mię­ci moja mat­ka Le­on­ty­na z domu Na­ro­gat­ka taką za­trud­nia­ła. O och­mi­strzy­nię trze­ba py­tać.

– Do­brze, zaj­mę się tym. – An­to­ni wstał od sto­łu. – Kan­dy­dat­kę przy­ślę do cie­bie – zwró­cił się do żony. – Dzię­ku­ję za obiad. Wra­cam do ga­bi­ne­tu.

Ewa rów­nież odło­ży­ła srebr­ne sztuć­ce i ukło­niw­szy się, wy­szła na ga­nek. Po obie­dzie, któ­ry wy­jąt­ko­wo się prze­dłu­żył, mia­ła zwy­czaj spa­ce­ro­wać, to­też uda­ła się w stro­nę spi­żar­ni i la­mu­sa strze­żo­ne­go przez Dara i Ce­za­ra. Czuj­ne psy przy­ku­te do bud dłu­gi­mi łań­cu­cha­mi za­strzy­gły usza­mi na jej wi­dok, lecz ża­den nie za­szcze­kał na pa­nien­kę ze dwo­ru. Ufna, że nie zro­bią jej krzyw­dy, po­gła­ska­ła wier­ne zwie­rzę­ta po łbach i po­szła tam, gdzie pani Ja­błoń­ska za­ło­ży­ła ogród wa­rzyw­ny. Szła nie­spiesz­nym, wręcz le­ni­wym kro­kiem po wy­dep­ta­nej wśród tra­wy ścież­ce, a pro­mie­nie sło­necz­ne igra­ły po jej bia­łej suk­ni. Głę­bo­ko wcią­ga­ła po­wie­trze, szczę­śli­wa, że dzień jest tak pięk­ny. Wszyst­ko do­ko­ła było wspa­nia­łe.

Prze­cha­dza­ła się wśród rów­nych rzę­dów ja­rzyn, któ­re pani Blan­ka za­sia­ła na wio­snę. Pie­trusz­ka, mar­chew, jar­muż, bu­ra­ki i ka­la­re­pa wy­ro­sły gę­sto i do­rod­nie, a roz­ło­ży­ste li­ście har­bu­zów za­sła­nia­ły zie­mię. Wszyst­ko było świe­żo prze­ple­wio­ne, lecz tu i tam już wy­glą­da­ły nowe chwa­sty. Zde­cy­do­wa­ła, że przyj­dzie tu póź­niej z mo­ty­ką, żeby je wszyst­kie po­wy­ry­wać.

Nie wie­dzia­ła, ile cza­su mi­nę­ło, gdy po­sta­no­wi­ła wró­cić do dwo­ru. Mu­sia­ło być już póź­ne po­po­łu­dnie, po­nie­waż słoń­ce zni­ży­ło się na nie­bie. Tym ra­zem przy­spie­szy­ła kro­ku, za­le­ża­ło jej bo­wiem na szczu­płej fi­gu­rze. Pod tym wzglę­dem wro­dzi­ła się w mat­kę. Pani na Czar­to­ro­wi­czach od­zna­cza­ła się smu­kłą syl­wet­ką, w prze­ci­wień­stwie do swej star­szej sio­stry Kle­men­ty­ny, któ­ra na­le­ża­ła do osób oty­łych i ni­skich. Ewa mia­ła na­dzie­ję, że ni­g­dy taka nie bę­dzie.

Gdy zbli­ża­ła się do gan­ku, za­uwa­ży­ła, że Ma­ciej­ka po­da­je Ole­sio­wi le­gu­mi­nę. Nie­wie­le my­śląc, pod­nio­sła su­kien­kę i lek­ko wbie­gła na ka­mien­ne scho­dy.

– Co to? De­ser? – za­py­ta­ła we­so­ło, ca­łu­jąc bra­cisz­ka w po­li­czek.

– Je jak sta­ryj! – cmok­nę­ła pia­stun­ka z za­do­wo­le­niem. – Na­wet śpi­wać mu nie mu­sia­łam, anioł­ko­wi jed­ne­mu.

– Bar­dzo do­brze. – Sio­stra po­gła­ska­ła umo­ru­sa­ne­go chłop­ca po pło­wej głów­ce. – A jak było z obia­dem? Zjadł?

– Ot, trosz­ku po­ka­pry­sił, po­krzy­wił się, jako ono dziec­ko, alem go wy­kar­mi­ła. Barsz­czyk to on ci lubi!

Ewa po­ki­wa­ła gło­wą i uśmiech­nę­ła się do uko­cha­nej pro­sto­dusz­nej pia­stun­ki. Pa­mię­ta­ła, że w dzie­ciń­stwie też nie za­wsze chcia­ła jeść, co jej po­da­wa­no – a już zwłasz­cza tra­nu pić nie zno­si­ła – prze­waż­nie jed­nak Ma­ciej­ce uda­wa­ło się wmu­sić w nią o kil­ka ły­żek wię­cej. Sta­ra nia­nia mia­ła swo­je spo­so­by na opor­ne dzie­ci i wie­dzia­ła, jak z nimi po­stę­po­wać.

Zo­sta­wi­ła pia­stun­kę z bra­cisz­kiem na gan­ku, a sama po­szła do swe­go po­ko­ju. Na­de­szła bo­wiem od­po­wied­nia pora, by prze­czy­tać list, któ­ry przy­nio­sła jej Kla­ra.

Ewa wy­su­nę­ła szu­fla­dę, w któ­rej scho­wa­ła otrzy­ma­ną ko­re­spon­den­cję, i usia­dła w fo­te­lu pod oknem. Otwo­rzy­ła pach­ną­cą ko­per­tę i za­czę­ła czy­tać:

Ka­mie­niec Po­dol­ski, 3 lip­ca 1876 r.

Naj­droż­sza Ku­zyn­ko!

Oto do­bie­ga koń­ca mój po­byt na pen­sji u pani Rit­te­lo­wej. Wie­rzyć mi się nie chce, że spę­dzi­łam tu­taj trzy lata, ale na­resz­cie wra­cam do mego uko­cha­ne­go domu i do Cie­bie, dro­ga Ewo. Zbyt dłu­go już prze­by­wa­ły­śmy z dala od sie­bie, lecz trze­ba mi było speł­nić wolę na­szych ro­dzi­ców: ja, nie ma­jąc po­sa­gu, mu­sia­łam się uczyć, lecz Ty jako pan­na przy dwo­rze masz za­pew­nio­ne wia­no.

Ko­cha­na moja, tak bar­dzo się cie­szę, że Cię nie­dłu­go uj­rzę! Je­steś nie tyl­ko moją Ku­zyn­ką, ale i naj­droż­szą memu ser­cu Przy­ja­ciół­ką. Tu­taj w Ka­mień­cu po­zna­łam wie­lu in­te­re­su­ją­cych lu­dzi, rów­nież męż­czyzn, lecz ża­den nie wzbu­dził we mnie afek­tu. Ty zresz­tą wiesz, do kogo na­le­ży moje ser­ce.

Tu­taj chcia­ła­bym Cię za­py­tać, czy wi­dzia­łaś go. A może roz­ma­wia­łaś z nim przy ja­kiejś oka­zji? Tak bar­dzo za nim tę­sk­nię i co­dzien­nie wspo­mi­nam ten po­ra­nek Wiel­ka­noc­ny, kie­dy wi­dzia­łam go po raz ostat­ni.

Już za kil­ka dni będę z Wami w mo­ich uko­cha­nych Czar­to­ro­wi­czach. Cie­szę się, że uści­skam wszyst­kich, a zwłasz­cza Cie­bie i Cio­cię Blan­kę. Oczy­wi­ście do Mamy też na­pi­sa­łam.

Trzy­maj się moc­no, moja ko­cha­na Ewo, i cze­kaj na mnie, jak i ja wy­cze­ku­ję spo­tka­nia z Tobą.

Two­ja ku­zyn­ka

Iga Bra­nic­ka

Spo­glą­da­jąc w okno, zło­ży­ła list. Iga przy­jeż­dża! Cie­szy­ła się, że ku­zyn­ka wkrót­ce prze­kro­czy próg ro­dzin­ne­go dwo­ru. Znów będą miesz­ka­ły w jed­nym po­ko­ju tak, jak to było za dzie­cin­nych lat i póź­niej, gdy pod­ro­sły. Bra­ko­wa­ło jej to­wa­rzy­stwa, cho­ciaż przy­wy­kła do tego, że są­sied­nie łóż­ko było pu­ste, a ku­fry sta­ły za­mknię­te.

Wes­tchnę­ła i wy­ję­ła z szu­fla­dy śnież­no­bia­ły pa­pier oraz ołó­wek do ry­so­wa­nia. Du­cho­ta pa­nu­ją­ca w po­ko­ju zmu­si­ła ją do wyj­ścia na dwór, więc scho­wa­ła tecz­kę pod pa­chę i po­now­nie uda­ła się na ga­nek.

Za­sta­ła tam ciot­kę Kle­men­ty­nę, któ­ra rów­nież mu­sia­ła od­czu­wać skut­ki upa­łu, w jed­nej ręce bo­wiem trzy­ma­ła chu­s­tecz­kę, któ­rą nie­ustan­nie ocie­ra­ła po­licz­ki i czo­ło, a w dru­giej zło­żo­ną ko­per­tę.

– Iga przy­jeż­dża – po­wie­dzia­ła na wi­dok sio­strze­ni­cy. – Do­sta­łam ko­re­spon­den­cję.

– Ja rów­nież – od­par­ła Ewa, sia­da­jąc w bu­ja­nym fo­te­lu.

– Na­resz­cie bę­dzie w domu – wes­tchnę­ła ciot­ka, wy­szy­wa­jąc ser­wet­kę, któ­rą trzy­ma­ła na po­doł­ku. – Tak się wy­tę­sk­ni­łam za có­recz­ką naj­droż­szą! Tyl­ko ją jed­ną mam, od­kąd mój świę­tej pa­mię­ci mał­żo­nek po­marł i zo­sta­wił mnie samą.

– Nie jest cio­cia sama – spro­sto­wa­ła Ewa. – Ma cio­cia nas, całą dużą ro­dzi­nę.

Pulch­na ko­bie­ta po­ki­wa­ła gło­wą i przy­mru­ży­ła oczy od słoń­ca. Upał, mimo po­po­łu­dnio­wej pory, by­naj­mniej nie ze­lżał. Cho­ciaż nie była jesz­cze sta­ra, spod bia­łe­go ko­ron­ko­we­go czep­ka wy­sta­wa­ło pa­smo si­wych wło­sów. Na­gle wy­pro­sto­wa­ła się i wy­tę­ży­ła wzrok. Po żwi­ro­wej dro­dze w kie­run­ku dwo­ru je­cha­ła brycz­ka.

– A ko­góż to do nas wie­dzie? Spójrz no, Ewu­niu, masz lep­sze oczy.

Pa­nien­ka odło­ży­ła ołó­wek i ze­szła ze scho­dów.

– Nie wiem – po­wie­dzia­ła wol­no, przy­kła­da­jąc dłoń do czo­ła, by uchro­nić się przed pa­lą­cym słoń­cem. – Zda­je mi się, że to pan Świer­gieł­ło.

Po chwi­li brycz­ka za­trzy­ma­ła się przed gan­kiem. Wy­siadł z niej z ga­lan­te­rią mło­dy ja­sno­wło­sy męż­czy­zna. Na jego wi­dok ciot­ka Kle­men­ty­na wsta­ła po­spiesz­nie, cho­ciaż za­wsze była ocię­ża­ła w ru­chach.

– Wi­ta­my pana Aloj­ze­go – po­wie­dzia­ła uprzej­mie. – Cóż to pana do nas spro­wa­dza?

– Ot! – ro­ze­śmiał się przy­bysz, ca­łu­jąc pa­nią Bra­nic­ką w wy­cią­gnię­tą dłoń i za­ra­zem kła­nia­jąc się sto­ją­cej obok Ewie. – Mam spra­wę do omó­wie­nia z pa­nem dzie­dzi­cem. Za­sta­łem go?

– Tat­ko jest w ga­bi­ne­cie.

Aloj­zy ukło­nił się po­now­nie.

– W ta­kim ra­zie wy­ba­czą pa­nie, ale pój­dę do nie­go.

Ewa bez sło­wa usu­nę­ła się z dro­gi i prze­pu­ści­ła go­ścia, któ­ry bez skrę­po­wa­nia prze­kro­czył sze­ro­ki, otwar­ty dla wszyst­kich próg sta­re­go dwo­ru.

An­to­ni stał przy oknie z cy­ga­rem w ręku i spo­glą­dał na za­bu­do­wa­nia, gdy usły­szał pu­ka­nie do drzwi.

– Pro­szę wejść! – za­wo­łał grom­kim gło­sem.

Drzwi się otwo­rzy­ły i Aloj­zy Świer­gieł­ło wszedł do ga­bi­ne­tu.

– Wi­tam! – An­to­ni wy­cią­gnął dłoń. – Co pana do nas spro­wa­dza?

Przy­by­ły się ukło­nił.

– Wła­ści­wie to dwie spra­wy. Chło­pak, któ­re­go pan przy­słał do Haj­du­li­szek, oznaj­mił, że po­szu­ku­je pan go­spo­dy­ni…

– Pro­szę usiąść – prze­rwał mu dzie­dzic, pod­su­wa­jąc krze­sło. – Za­pa­li pan?

– Dzię­ku­ję, chęt­nie – od­parł Aloj­zy, czę­stu­jąc się cy­ga­rem. – Wra­ca­jąc do spra­wy… Tak się skła­da, że przed kil­ko­ma dnia­mi zmarł mąż och­mi­strzy­ni, co to był for­na­lem w moim fol­war­ku. Gdy po­wie­rzy­łem jego funk­cję in­ne­mu, wów­czas wdo­wa wy­mó­wi­ła u mnie po­sa­dę.

An­to­ni słu­chał z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Po­wo­dem był ja­kiś za­targ z żoną no­we­go for­na­la – kon­ty­nu­ował Aloj­zy, za­cią­ga­jąc się dy­mem. – Nie wni­ka­łem w szcze­gó­ły, bo spra­wa­mi do­mo­wej służ­by zaj­mu­je się moja mat­ka. Bed­nar­ska na pew­no bę­dzie szu­ka­ła miej­sca gdzie in­dziej, bo to za­rad­na ko­bie­ta. Przy­by­łem, by po­in­for­mo­wać pana o tym, jak to w do­brym są­siedz­twie.

– Je­stem za­szczy­co­ny. Dzię­ku­ję – od­parł pan na Czar­to­ro­wi­czach. – Bar­dzo so­bie ce­nię pań­ską życz­li­wość. Ode­ślę ją do mo­jej żony, sko­ro ma pana re­fe­ren­cje. A ta dru­ga spra­wa, o któ­rej pan wspo­mniał?

Aloj­zy wstał.

– Chciał­bym pań­stwa pro­sić na imie­ni­ny mo­jej mał­żon­ki, któ­re od­bę­dą się w nie­dzie­lę za dwa ty­go­dnie.

– Z przy­jem­no­ścią przyj­dzie­my – za­pew­nił An­to­ni. – Po­zwo­li pan, że przej­dzie­my te­raz do sa­lo­nu, by prze­ka­zać mał­żon­ce no­wi­ny.

Blan­ka sie­dzia­ła w ba­wial­ni, trzy­ma­jąc Ole­sia na ko­la­nach, któ­re­mu po­ka­zy­wa­ła ob­raz­ki w książ­ce. Uj­rzaw­szy, kto wszedł, uło­ży­ła dziec­ko na po­dusz­kach i za­raz po­wsta­ła z sofy.

– Jak miło pana wi­dzieć! – Uśmiech­nę­ła się. – Pro­szę. – Wska­za­ła go­ścio­wi prze­ciw­le­głą oto­ma­nę. – Po­wiem An­drze­jo­wej, by po­sta­wi­ła sa­mo­war na her­ba­tę i ukro­iła ser­ni­ka.

– Szko­da fa­ty­gi. Wła­śnie wy­cho­dzi­łem.

– Ależ musi pan zo­stać u nas na pod­wie­czor­ku! – za­opo­no­wa­ła Blan­ka. – Pro­szę mi wy­ba­czyć, pój­dę na chwi­lę do kuch­ni, tym­cza­sem mąż do­trzy­ma panu to­wa­rzy­stwa.

Do sa­lo­nu we­szła Ewa, nio­sąc na­rę­cze hor­ten­sji.

– Zo­bacz­cie, ja­kie pięk­ne! – za­wo­ła­ła ra­do­śnie. – Za­raz je wsta­wię do wa­zo­nu.

Zgrab­nie usta­wi­ła fla­kon na środ­ku okrą­głe­go sto­łu, na któ­rym po­sta­wio­no już tacę z cia­stem, i lek­ko opa­dła na oto­ma­nę.

– A cóż pan taki po­waż­ny, pa­nie Aloj­zy? – za­py­ta­ła, wi­dząc smęt­ną minę go­ścia.

Aloj­zy za­pa­trzo­ny w bia­łe kwia­ty drgnął i nie­znacz­nie uśmiech­nął się do pan­ny z Czar­to­ro­wicz.

– Po pro­stu mar­twię się o zdro­wie żony – wy­ja­śnił, czę­stu­jąc się ser­ni­kiem.

Miał krót­ko ostrzy­żo­ne blond wło­sy, któ­re cze­sał z prze­dział­kiem po­środ­ku, brą­zo­we oczy i za­dba­ne wąsy. Ubra­ny był w ja­sno­po­pie­la­ty gar­ni­tur. Pre­zen­to­wał się cał­kiem oka­za­le, więc Ewa po­my­śla­ła, że nie wy­glą­da na swo­je dwa­dzie­ścia sześć lat.

Tro­chę się zdzi­wi­ła, usły­szaw­szy, że mło­da pani Świer­gieł­ło­wa nie­do­brze się czu­je, po­nie­waż za­wsze była oka­zem zdro­wia i ni­g­dy nie na­rze­ka­ła na żad­ne do­le­gli­wo­ści czy to ner­wo­we, wy­wo­ła­ne przez drze­mią­ce w cie­le okrop­ne wa­po­ry, czy te naj­groź­niej­sze, bo po­cho­dzą­ce z sa­mej ma­ci­cy, spo­wo­do­wa­ne jej pod­no­sze­niem się albo opa­da­niem. Jeź­dzi­ła wierz­chem po oko­li­cy, cho­ciaż po­wszech­nie uwa­ża­no, że jaz­da kon­na nie przy­stoi ko­bie­cie. Co in­ne­go brycz­ka. Lecz Te­re­nia Świer­gieł­ło­wa za nic mia­ła opi­nie są­sia­dów.

Za­raz po pod­wie­czor­ku Aloj­zy wy­tarł usta ser­we­tą i pod­niósł się z sofy.

– Dzię­ku­ję za wy­śmie­ni­ty de­ser – po­wie­dział, kła­nia­jąc się. – Nie­ste­ty mu­szę już wra­cać do domu.

– My rów­nież dzię­ku­je­my, że ze­chciał pan u nas go­ścić. – Blan­ka się uśmiech­nę­ła. – Od­pro­wa­dzę pana – do­da­ła.

Znik­nę­li za pro­giem, kon­wer­su­jąc przy­jaź­nie.

W dwie go­dzi­ny po wy­jeź­dzie Aloj­ze­go do Czar­to­ro­wicz przy­by­ła nowa go­spo­dy­ni.

Blan­ka po­wi­ta­ła ją na gan­ku, a po­tem za­pro­wa­dzi­ła do po­ko­iku obok gar­de­ro­by, któ­ry od tej chwi­li stał się lo­kum och­mi­strzy­ni. An­drze­jo­wa, jako że od po­nad dzie­się­ciu lat była sa­mot­na, rów­nież mia­ła tam swój ką­cik. Wcze­śniej miesz­ka­ła z mę­żem w ob­rę­bie ma­jąt­ku, lecz kie­dy kre­den­so­wy spadł z dra­bi­ny pod­czas wy­mia­ny okien w głów­nym bu­dyn­ku i po­że­gnał się z ży­ciem, ku­char­ka prze­nio­sła się na sta­łe do dwo­ru. Obie wdo­wy były więc ska­za­ne na swo­je to­wa­rzy­stwo. Pani na Czar­to­ro­wi­czach zdo­ła­ła się już do­wie­dzieć, że przy­czy­ną wy­mó­wie­nia po­sa­dy w Haj­du­lisz­kach przez nową och­mi­strzy­nię była kłót­nia z żoną for­na­la, któ­ra na po­le­ce­nie pani Kon­stan­cji Świer­gieł­ło­wej wraz z mę­żem i dzieć­mi spro­wa­dzi­ła się do zaj­mo­wa­ne­go do­tych­czas przez Bed­nar­skich lo­kum. Zna­jąc cha­rak­ter An­drze­jo­wej, mia­ła na­dzie­ję, że ko­bie­ty przy­pad­ną so­bie do gu­stu.

Go­spo­dy­ni mia­ła na imię Ire­na, ale że jej mę­żo­wi, któ­ry do­pie­ro co zmarł w ma­jąt­ku Świer­gieł­łów, było Wła­dy­sław, to­też i na Czar­to­ro­wi­czach za­czę­li mó­wić do niej Wła­dzio­wa. A jako że na­le­ża­ła do osób nie­lu­bią­cych tra­wić cza­su na bła­host­kach, z wła­ści­wą so­bie ener­gią bez­zwłocz­nie obej­rza­ła cały dwór, spi­żar­nię oraz la­mus.

Słoń­ce już ga­sło, ma­lu­jąc nie­bo pa­sma­mi cie­płej, wró­żą­cej ko­lej­ny sło­necz­ny dzień po­ma­rań­czo­wej czer­wie­ni, kie­dy Ewa we­szła do kuch­ni. Wcze­śniej po­ma­ga­ła Ma­ciej­ce uko­ły­sać Ole­sia do snu w błę­kit­nym po­ko­ju. Tym­cza­sem w kuch­ni An­drze­jo­wa z Wła­dzio­wą w bla­sku lam­py naf­to­wej po­chy­la­ły się nad książ­ką ku­char­ską. Ewa od razu za­uwa­ży­ła, że ku­char­ce nie po­do­ba­ło się, iż obca oso­ba in­stru­uje ją, co na­za­jutrz go­to­wać. Do­tych­czas to pani Blan­ka wy­da­wa­ła dys­po­zy­cje do­ty­czą­ce po­sił­ków.

– Ju­tro na obiad bę­dzie chłod­nik – orze­kła Wła­dzio­wa, za­my­ka­jąc książ­kę. – Po­zo­sta­łe menu usta­li­my rano. Tak bę­dzie naj­le­piej. Mu­szę zo­ba­czyć wa­rzyw­nik! Chcę wie­dzieć, co­ście po­sa­dzi­li. Pani na Haj­du­lisz­kach to ma ogród jak się pa­trzy! Jest z cze­go wy­bie­rać.

– U nas też nie­zgor­szy. – An­drze­jo­wa, wy­pi­na­jąc buj­ną pierś, wzię­ła się pod boki. – Ni­cze­go nie brak­nie! A po cu­kier, kawę i inne pro­duk­ty pan dzie­dzic jeź­dzi co ty­dzień do mia­sta.

– Do­brze… – wes­tchnę­ła go­spo­dy­ni. – Te­raz to by tro­chę od­sap­nąć się zda­ło. Na­pi­ła­bym się cza­ju z pierz­gą. Kto chce żyć sto lat, nie­chaj od­sta­wi cu­kry i tym osła­dza na­po­je. To naj­zdrow­sze, co może być!

– Zro­bię her­ba­tę – za­ofia­ro­wa­ła się Ewa, się­ga­jąc po sa­mo­war. – Niech so­bie Wła­dzio­wa usią­dzie i od­pocz­nie.

An­drze­jo­wa zdję­ła far­tuch i wy­szła z kuch­ni. Jej dzień pra­cy do­biegł koń­ca.

– O taką ład­ną pa­nien­kę – za­gad­nę­ła go­spo­dy­ni, spo­glą­da­jąc na krzą­ta­ją­cą się Ewę – to się pew­nie nie­je­den ka­wa­ler sta­ra.

– Nie, nie mam ni­ko­go – od­par­ła ci­cho i lek­ko się za­ru­mie­ni­ła.

– Cho­dzą słu­chy – go­spo­dy­ni po­chy­li­ła się i ści­szy­ła po­ufa­le głos – że mło­dy pan na Ole­cho­wi­czach zjeż­dża na dniach zza gra­ni­cy.

Dziew­czy­na, nie­co za­sko­czo­na tą wia­do­mo­ścią, za­sta­no­wi­ła się przez chwi­lę.

– Ma Wła­dzio­wa na my­śli pana Mar­ci­na Sa­sic­kie­go?

– Ani chy­bi jego.

Ewa się ro­ze­śmia­ła co­kol­wiek za­kło­po­ta­na.

– Ostat­ni raz go wi­dzia­łam, gdy mia­łam je­de­na­ście lat. Więc już koń­czy na­ukę?

– Te za­gra­nicz­ne szko­ły to nic do­bre­go. Czło­wiek się tam tyl­ko psu­je, ot co!

– Może nie jest tak źle. My­ślę so­bie, jak by to było, gdy­bym wy­je­cha­ła za gra­ni­cę – za­my­śli­ła się. – Cho­ciaż bar­dzo ko­cham nasz dwór – do­da­ła dziew­czy­na po chwi­li.

– Nie ma pa­nien­ka za czym tę­sk­nić. – Wła­dzio­wa mach­nę­ła ręką. – Ja tam wiem, że na swo­im naj­le­piej!

Ewa po­ki­wa­ła gło­wą. Przez chwi­lę za­du­ma­ła się nad sło­wa­mi go­spo­dy­ni. Po­że­gna­ła się z nią i z za­pa­lo­ną świe­cą uda­ła się do swe­go po­ko­ju.

Po­sta­wi­ła oga­rek na skrzy­ni obok łóż­ka i za­czę­ła roz­pi­nać suk­nię. Ro­ze­braw­szy się, wło­ży­ła swą ulu­bio­ną ko­ron­ko­wą ko­szu­lę noc­ną, któ­rą otrzy­ma­ła na sie­dem­na­ste uro­dzi­ny od ciot­ki Kle­men­ty­ny, i usia­dła przy se­kre­ta­rzy­ku. Roz­cze­su­jąc wło­sy, my­śla­ła o tym, co po­wie­dzia­ła Wła­dzio­wa. Mar­cin Sa­sic­ki wła­ści­wie jej nie in­te­re­so­wał. Oj­ciec nie utrzy­my­wał sto­sun­ków z Ole­cho­wi­cza­mi, więc ni­g­dy w tym ma­jąt­ku nie była, nie roz­ma­wia­ła z dzie­dzi­cem, tym sa­mym go nie zna­ła. Wie­dzia­ła tyl­ko, że był od niej star­szy o ja­kieś pięć albo na­wet sześć lat. Ro­dzi­ce od cza­su do cza­su po­zwa­la­li so­bie w jej obec­no­ści wspo­mi­nać są­sia­dów z Ole­cho­wicz. Zda­rza­ło się nie­gdyś, że go wi­dy­wa­ła w ko­ście­le, ale było to tak daw­no temu, że czas zu­peł­nie wy­ma­zał z jej mło­dej pa­mię­ci ob­raz jego syl­wet­ki. Bar­dzo wąt­pli­we, by on ją pa­mię­tał.

Jed­no było pew­ne: oj­ciec nie ży­czył so­bie zna­jo­mo­ści z Sa­sic­ki­mi. Dla­cze­go był do nich wro­go na­sta­wio­ny, tego Ewa nie wie­dzia­ła. Wła­ści­wie nic ją to nie ob­cho­dzi­ło.

Od­mó­wiw­szy pa­cierz, zdmuch­nę­ła świe­cę i uło­ży­ła się do snu.

Rozdział 2. Pszczelarz

Ewa Ja­błoń­ska szła po ro­sie w stro­nę wa­rzyw­ni­ka i da­lej, aż do krza­ków ma­lin, któ­re ro­sły za har­bu­za­mi. W jed­nej ręce nio­sła ko­szyk wy­ple­cio­ny jesz­cze za cza­sów dziad­ka Ka­ro­la, a w dru­giej trzy­ma­ła rącz­kę Ole­sia. Po­sta­no­wi­ła na­zry­wać ma­lin, by An­drze­jo­wa mo­gła zro­bić so­ków na prze­zię­bie­nie. Oleś tak czę­sto ostat­niej zimy cho­ro­wał, że sio­stra i w lato oba­wia­ła się o jego zdro­wie.

Na­gle przy­sta­nę­ła, bo przy ulach, któ­re An­to­ni ka­zał prze­nieść w cień ro­sną­cych nie­opo­dal jo­de­łek, do­strze­gła wy­so­ką po­stać w bia­łej ko­szu­li. Przez chwi­lę przy­glą­da­ła się jej przy­mru­żo­ny­mi ocza­mi, a kie­dy w koń­cu roz­po­zna­ła, kogo wi­dzi, wzię­ła Ole­sia w ra­mio­na i czym prę­dzej ru­szy­ła w stro­nę pa­sie­ki.

– Kogo ja wi­dzę?! – za­wo­ła­ła we­so­ło. – To tu­taj te­raz się krę­cisz, Leon?

Mło­dy czło­wiek pod­niósł gło­wę i sze­ro­ko się uśmiech­nął.

– Dzień do­bry, pan­no Ewo – po­wie­dział, kła­nia­jąc się. – Jak zdro­wie pa­ni­cza i pa­nien­ki?

– Dzię­ku­ję, bar­dzo do­brze. Od kie­dy to zaj­mu­jesz się psz­czo­ła­mi?

– Do­pie­ro od kil­ku dni. Pan dzie­dzic na­mó­wił ojca, że­bym przy­pil­no­wał pa­sie­ki. No więc sie­dzę tu i ba­czę.

Ewa za­czę­ła zry­wać ma­li­ny, tym­cza­sem Oleś krę­cił się w po­bli­żu.

– Daw­no cię nie wi­dzia­łam – mó­wi­ła, na­peł­nia­jąc ko­szyk. – Pew­nie mia­łeś dużo ro­bo­ty.

– Zga­dza się, tej nie bra­ku­je. Dziś jesz­cze mam je­chać z oj­cem i pa­nem dzie­dzi­cem do lasu na wy­rąb. Po­trze­bu­je­my so­lid­ne­go drew­na na nowy wóz. Oj­ciec wła­śnie po­szedł do dwo­ru, żeby uzgod­nić co i jak.

Ewa od­sta­wi­ła ko­szyk.

– Usiądź­my – za­pro­po­no­wa­ła, po­pra­wia­jąc suk­nię. – Po­roz­ma­wia­my so­bie.

Leon za­wa­hał się przez chwi­lę.

– Tu wszę­dzie rosa. Zmo­czy się pan­na.

– E tam, nic mi nie bę­dzie. Zresz­tą słoń­ce za chwi­lę ją wy­grze­je.

Leon usiadł na tra­wie i pod­cią­gnąw­szy ko­la­na, po­ło­żył na nich dło­nie. Zmru­żył oczy i pa­trzył w bez­chmur­ne błę­kit­ne nie­bo. De­li­kat­ny wie­trzyk roz­wie­wał jego pło­we, się­ga­ją­ce oboj­czy­ków, lek­ko fa­li­ste wło­sy. Twarz o wy­ra­zi­stych, re­gu­lar­nych ry­sach była ogo­rza­ła od słoń­ca, po­dob­nie sze­ro­kie bar­ki i moc­ne, umię­śnio­ne ra­mio­na.

Ewa była świa­do­ma bi­ją­cej od nie­go mę­sko­ści i siły. Ma­lut­ka bie­dron­ka za­czę­ła cho­dzić po jej dło­ni. Dziew­czy­na wsta­ła po­wo­lut­ku, by jej nie spło­szyć, i po­de­szła do dziec­ka, któ­re za­ja­da­ło się ma­li­na­mi.

– Po­patrz, Ole­siu – po­wie­dzia­ła, pod­no­sząc dłoń. – To boża krów­ka. Zo­bacz, ja­kie ma czar­ne krop­ki.

Dziec­ko prze­sta­ło zry­wać owo­ce i po­pa­trzy­ło na owa­da, któ­ry po chwi­li pod­niósł ma­lut­kie skrzy­deł­ka i od­le­ciał.

– Jak ty wy­glą­dasz! – Ewa się ro­ze­śmia­ła i wy­tar­ła bu­zię chłop­ca. – Wy­star­czy już tych ma­lin, bo cię brzu­szek roz­bo­li.

Na­gle Oleś wrza­snął prze­raź­li­wie.

Leon ze­rwał się na rów­ne nogi.

– Co mu się sta­ło?! – krzyk­nął.

– Nie wiem – od­par­ła prze­stra­szo­na. – Chy­ba psz­czo­ła go użą­dli­ła.

Męż­czy­zna po­rwał chłop­ca w ra­mio­na.

– Do dwo­ru! – za­ko­men­de­ro­wał.

Dziew­czy­na unio­sła suk­nię i po­bie­gła za nimi. Zdy­sza­ni wpa­dli na ga­nek, gdzie za­sta­li ciot­kę Kle­men­ty­nę z wiecz­nym ha­ftem w ręku.

– Ole­sia użą­dli­ła psz­czo­ła! – za­wo­ła­ła Ewa. – Gdzie mama?

– Była z Kla­rą w kre­den­sie – od­par­ła ciot­ka, na­wet nie pod­no­sząc oczu znad ro­bót­ki.

Pa­nien­ka na­tych­miast ode­bra­ła bra­cisz­ka z ra­mion Le­ona i ru­szy­ła z dziec­kiem do kre­den­su. Ma­lec pła­kał tak roz­dzie­ra­ją­co, że aż się za­krztu­sił.

Na ich wi­dok Blan­ka rzu­ci­ła ścier­kę, po­sa­dzi­ła syn­ka na ta­bo­re­cie i czym prę­dzej przy­ło­ży­ła mu do skro­ni gazę na­są­czo­ną octem.

– Za ja­kiś czas opu­chli­zna po­win­na znik­nąć – po­wie­dzia­ła, tu­ląc dziec­ko do pier­si. – Po co go bra­łaś do psz­czół? Toż nie wiesz, że pa­sie­ka to nie miej­sce dla dzie­ci? – do­da­ła, spo­glą­da­jąc na cór­kę z wy­rzu­tem.

Ewa spu­ści­ła wzrok.

– Prze­pra­szam, mamo. Głu­pio po­stą­pi­łam.

– Za­wo­łaj Ma­ciej­kę – po­le­ci­ła Blan­ka. – Trze­ba Ole­sia na­kar­mić i po­ło­żyć spać. Nie mam te­raz cza­su się nim zaj­mo­wać.

– Co bę­dzie­cie ro­bić?

– Wy­bie­ram się z Grze­go­rzem do mia­sta.

Cór­ka chcia­ła po­wie­dzieć, że i ona chęt­nie by po­je­cha­ła do Ka­mień­ca, lecz w tym mo­men­cie za ścia­ną roz­le­gły się gło­sy ojca i eko­no­ma. Wraz z Le­onem i dwo­ma in­ny­mi chło­pa­mi z fol­war­ku roz­ma­wia­li o wy­jeź­dzie do lasu. Ewa za­sta­no­wi­ła się przez chwi­lę i do­szła do wnio­sku, że woli wy­pra­wę na wy­ręb niż do mia­sta. Do Ka­mień­ca uda się in­nym ra­zem.

Przed gan­kiem cze­ka­li już czte­rej chło­pi z wo­zem dra­bi­nia­stym. Leon po­mógł pan­nie Ja­błoń­skiej wsiąść, po czym sam na nie­go wsko­czył. Pan dzie­dzic i eko­nom sie­dzie­li na prze­dzie tuż za woź­ni­cą.

Do lasu nie było da­le­ko. Mi­nąw­szy na­le­żą­ce do Czar­to­ro­wicz za­bu­do­wa­nia fol­warcz­ne, usy­tu­owa­ne tam, gdzie koń­czył się ogród wa­rzyw­ny i roz­po­czy­nał sze­ro­ki go­ści­niec, skrę­ci­li w po­lną dróż­kę wi­ją­cą się ni­czym wstę­ga wśród doj­rze­wa­ją­cych pól psze­ni­cy, pod­ska­ku­jąc na wy­bo­jach. Ewa przy­ło­ży­ła dłoń do czo­ła, by ob­ser­wo­wać prze­la­tu­ją­ce pta­ki. Leon, roz­glą­da­jąc się do­ko­ła, po­gwiz­dy­wał ci­cho. W ręku trzy­mał sie­kie­rę, a wiatr ba­wił się jego wło­sa­mi.

Tuż pod la­sem sta­ła sa­mot­na kry­ta strze­chą zmur­sza­ła cha­ta, na któ­rej bo­cian zbu­do­wał so­bie gniaz­do. Pan­na na Czar­to­ro­wi­czach nie mo­gła wie­dzieć – a tym bar­dziej syn eko­no­ma – że przed stu laty miesz­kał w niej chłop z żoną i dwój­ką dzie­ci, któ­re­go ów­cze­sny dzie­dzic, Mak­sy­mi­lian Ja­błoń­ski, zwol­nił z pańsz­czy­zny na fol­war­ku i ze­zwo­lił mu za­miesz­kać poza wsią. Cała ro­dzi­na pra­co­wa­ła przy wy­rę­bie drzew i po­mar­ła na ty­fus pu­sto­szą­cy wów­czas za­rów­no chłop­skie cha­łu­py, jak i oko­licz­ne dwo­ry. Dzia­ło się to za cza­sów kon­fe­de­ra­cji za­wią­za­nej w po­dol­skim Ba­rze, do któ­rej przy­stą­pił rów­nież Mak­sy­mi­lian Ja­błoń­ski. Od daw­na nikt już o tym nie pa­mię­tał.

Kie­dy wje­cha­li w las, Leon ze­sko­czył z wozu i po­dał Ewie ra­mię. Po­mógł jej bez­piecz­nie sta­nąć na zie­mi. Za­raz po­tem po­now­nie chwy­cił sie­kie­rę. Do­łą­czył do ojca i do dzie­dzi­ca.

– Któ­re drze­wo ści­na­my? – za­py­tał eko­nom.

An­to­ni przy­wo­łał chło­pa, któ­ry po­wo­ził.

– To – po­wie­dział, wska­zu­jąc na mło­dy mo­drzew. – Za­czy­naj­cie!

Ewa, od­da­liw­szy się w bez­piecz­ne miej­sce, usia­dła pod roz­ło­ży­sty­mi ko­na­ra­mi i pod­cią­gnę­ła ko­la­na. Przy­glą­da­ła się męż­czy­znom.

Leon z roz­ma­chem ude­rzał w brą­zo­wy pień. Od cza­su do cza­su przy­sta­wał, by za­czerp­nąć tchu, i dło­nią prze­su­wał po wy­pło­wia­łych od słoń­ca wło­sach. Mię­śnie na­pi­na­ły się pod ob­ci­sły­mi rę­ka­wa­mi jego ko­szu­li. Kie­dy wresz­cie drze­wo pa­dło z hu­kiem, zla­ny po­tem usiadł na pniu i za­pa­lił faj­kę. Mil­czał, choć po­zo­sta­li męż­czyź­ni gło­śno roz­ma­wia­li.

– Jak się czu­je two­ja mat­ka? – za­py­ta­ła Ewa, pod­cho­dząc bli­żej drwa­la. – Sły­sza­łam, że cho­ro­wa­ła.

Męż­czy­zna się pod­niósł, bo nie ucho­dzi­ło, by syn chło­pa sie­dział, gdy cór­ka pań­stwa ze dwo­ru sta­ła.

– Zda­je się, że le­piej. A jak bę­dzie, to już wola boża – od­parł, nie pa­trząc na nią.

Ewa rów­nież wbi­ła wzrok w czub­ki swo­ich bu­tów.

– Prze­każ jej ukło­ny.

– Na pew­no po­zdro­wię mat­kę, pa­nien­ko.

– Sły­sza­łeś, że Iga przy­jeż­dża?

Mil­czał przez chwi­lę.

– Nie, nie wie­dzia­łem – rzekł wresz­cie.

– Już się nie mogę do­cze­kać, kie­dy ją zo­ba­czę. Ostat­nio była w domu na Wiel­ka­noc.

Leon po­ki­wał gło­wą i chciał coś po­wie­dzieć, lecz An­to­ni za­wo­łał, że ko­niec od­po­czyn­ku i pora za­cią­gnąć pień na wóz. Ewa, by nie prze­szka­dzać i w oba­wie o swo­je bez­pie­czeń­stwo, po­now­nie się od­da­li­ła i usia­dła w tym sa­mym miej­scu co po­przed­nio.

Kie­dy mo­drzew le­żał już na wo­zie, po­de­szła bli­żej i tym ra­zem bez po­mo­cy Le­ona wsko­czy­ła na trzesz­czą­ce pod cię­ża­rem dy­sz­le. Wóz nie­bez­piecz­nie za­chy­bo­tał. Pra­wie wpa­dła w pa­ni­kę na myśl, że ko­nie nie da­dzą rady po­nieść ta­kie­go cię­ża­ru. Wi­dząc, że oj­ciec, a z nim eko­nom i cała resz­ta nie zdra­dza­li żad­nych oznak zde­ner­wo­wa­nia, po­wo­li się uspo­ko­iła. Oczy­wi­ście, że wszyst­ko bę­dzie do­brze!

Po­mi­mo że je­cha­li po­wo­li, dro­ga po­wrot­na zda­wa­ła się o wie­le krót­sza. An­to­ni i eko­nom oma­wia­li naj­pil­niej­sze go­spo­dar­skie spra­wy, a chło­pi fol­warcz­ni roz­pra­wia­li o zbli­ża­ją­cych się żni­wach. Tyl­ko Leon sie­dział po­grą­żo­ny w my­ślach. Ewa ukrad­kiem przy­glą­da­ła się jego opa­lo­nej twa­rzy i aż drgnę­ła, gdy na­gle za­czął śpie­wać:

Wy­szła dziew­czy­na

Jak ró­ża­ny kwiat

Oj, sta­ła, sta­ła,

Oczki za­pła­ka­ła

Zmie­nił jej się świat

Cze­góż ty pła­czesz,

Dziew­czy­no moja?

Jak nie mam pła­kać,

Jak nie ża­ło­wać,

Nie będę two­ja

Bę­dziesz, dziew­czy­no

Bę­dziesz da­li­bóg

Lu­dzie mi cię rają

I ro­dzi­ce dają

I sam sę­dzia Bóg

Czy­sty me­lo­dyj­ny głos Le­ona niósł się hen za lasy i za pola po­kry­te gę­stym zbo­żem, ską­pa­ne w lip­co­wym słoń­cu i to­ną­ce w czer­wie­ni ma­ków. Ewa, za­słu­cha­na w pieśń, prze­chy­li­ła się przez po­ręcz wozu i dło­nią prze­cze­sy­wa­ła gru­be kło­sy psze­ni­cy. De­li­kat­ny wie­trzyk chłod­ną bry­zą sma­gał jej po­licz­ki i roz­wie­wał wło­sy. Pa­trzy­ła na ota­cza­ją­cy świat za­dzi­wio­na i jed­no­cze­śnie prze­peł­nio­na ja­kąś nie­zwy­kłą roz­ko­szą, że to wszyst­ko: słoń­ce, kwia­ty, czy­ste błę­kit­ne nie­bo, pta­ki szy­bu­ją­ce w po­wie­trzu, jest tak pięk­ne. Ży­cie jest pięk­ne.

Kie­dy wóz za­trzy­mał się we wsi przed cha­tą eko­no­ma, chło­pi, ze­braw­szy siły, zrzu­ci­li ścię­ty mo­drzew na po­dwó­rzu, a po­tem, jako że nie mie­li już tego dnia żad­ne­go in­te­re­su w Czar­to­ro­wi­czach, ro­ze­szli się do swo­ich cha­łup. Leon i jego oj­ciec rów­nież do nich do­łą­czy­li, to­też An­to­ni, woź­ni­ca i Ewa ru­szy­li da­lej sami.

Le­d­wie wje­cha­li w alej­kę pro­wa­dzą­cą do dwo­ru, dziew­czy­na od razu za­uwa­ży­ła brycz­kę sto­ją­cą przed gan­kiem.

– Tat­ku, mama wró­ci­ła z Ka­mień­ca! – za­wo­ła­ła.

– Bo to już pora obia­du – sap­nął oj­ciec, ocie­ra­jąc pot z czo­ła.

Nie­mal na­tych­miast gdy i oni za­trzy­ma­li się przed gan­kiem, do wozu pod­szedł sta­ry Grze­gorz i za­czął wy­przę­gać ko­nie. Ewa ze­sko­czy­ła z dy­sz­la i lek­ko wbie­gła na scho­dy. O dzi­wo, nie za­sta­ła tam ciot­ki Kle­men­ty­ny. Ale gdy usły­sza­ła gło­sy do­bie­ga­ją­ce z ja­dal­ni, wie­dzia­ła już, dla­cze­go ciot­ka swo­im zwy­cza­jem nie ha­fto­wa­ła na gan­ku.

Iga przy­je­cha­ła!

W po­ko­ju ja­dal­nym sie­dzie­li już wszy­scy z wy­jąt­kiem Ewy i An­to­nie­go, któ­rzy do­pie­ro te­raz za­czę­li od­su­wać krze­sła od sto­łu. An­drze­jo­wa na­le­wa­ła chłod­nik do ta­le­rzy, a Wła­dzio­wa ukła­da­ła ser­we­ty i sztuć­ce.

Iga sie­dzia­ła wy­god­nie roz­par­ta po pra­wej stro­nie bab­ci Mar­cjan­ny. Mia­ła na so­bie ró­żo­wą suk­nię, a wło­sy zwią­za­ła czer­wo­ną wstąż­ką. Była we­so­ła i po­god­na.

– Tak się zło­ży­ło – za­czę­ła Blan­ka z uśmie­chem, ogar­nia­jąc cie­płym spoj­rze­niem wszyst­kich ze­bra­nych przy sto­le – że zo­ba­czy­łam Igę na pla­cu, gdzie sta­ły do­roż­ki.

– No i cio­tecz­ka za­bra­ła mnie ze sobą – ro­ze­śmia­ła się jej sio­strze­ni­ca. Po­trzą­snę­ła za­lot­nie gło­wą, a ciem­no­brą­zo­we loki za­tań­czy­ły wo­kół jej twa­rzy. – Mu­szę przy­znać, że ma­cie tu wy­śmie­ni­te obia­dy. Wierz­cie mi, nie ma to jak za­siąść przy sto­le w na­szym ko­cha­nym dwo­rze! Na pen­sji bar­dzo tę­sk­ni­łam za kuch­nią An­drze­jo­wej!

– Te­raz już bę­dziesz mo­gła cały czas jeść to, co na­sze – od­par­ła jej mat­ka. – Boś tam tro­chę przy­chu­dła w tym Ka­mień­cu, Igu­niu.

– Bar­dzo do­brze, że schu­dłam. Jesz­cze po­win­nam, ot co!

– Wię­cej nie trze­ba – prze­ko­ny­wa­ła Kle­men­ty­na. – To tak nie­ład­nie, gdy pan­na za chu­da!

– Do chu­do­ści mi da­le­ko – stwier­dzi­ła Iga.

Ewa uwa­ża­ła, że ku­zyn­ka wy­glą­da te­raz wy­jąt­ko­wo pięk­nie. W twa­rzy o kształ­cie ser­ca błysz­cza­ły we­so­ło bła­we oczy ocie­nio­ne war­stwą dłu­gich, za­lot­nych rzęs. Nos był pro­sty, usta peł­ne, a przy nich ro­bi­ły się uro­cze do­łecz­ki, ile­kroć się śmia­ła. I ta­lię mia­ła bar­dzo ład­ną.

– Dzię­ku­ję, już się naja­dłam. – Iga odło­ży­ła sztuć­ce i wsta­ła od sto­łu. – Te­raz chcia­ła­bym się wy­ką­pać, je­śli to moż­li­we.

– Kla­ra przy­nie­sie cie­płej wody – za­rzą­dzi­ła Blan­ka.

– Ewuś, idziesz ze mną do po­ko­ju? – Iga uśmiech­nę­ła się do star­szych, od­cho­dząc od sto­łu.

Ewa twier­dzą­co ski­nę­ła gło­wą.

– Idź. Za chwi­lę do­łą­czę – od­par­ła pa­nien­ka i pod­nió­sł­szy z ko­lan ser­wet­kę, wy­tar­ła usta.

Kie­dy we­szła do swe­go po­ko­ju, ku­zyn­ka sie­dzia­ła już przed lu­strem w sa­mej tyl­ko hal­ce i roz­cze­sy­wa­ła wło­sy. Bu­rza ciem­nych lo­ków opa­dła jej na ra­mio­na i się­gnę­ła po­ło­wy ple­ców. Nie mia­ła tak dłu­gich wło­sów jak Ewa, lecz były one gę­ste i krę­co­ne.

Nu­cąc pio­sen­kę za­pa­mię­ta­ną z dzie­ciń­stwa, Ewa po­de­szła do eta­żer­ki, na któ­rej obok ksią­żek sta­ły nie­wiel­kie pu­deł­ka, szka­tuł­ki, bu­te­lecz­ki oraz ko­lo­ro­we wa­zo­ni­ki, i prze­glą­da­ła pół­kę w po­szu­ki­wa­niu fiol­ki z wód­ką ró­ża­ną, by opłu­kać usta. Było nie do po­my­śle­nia, by od­dech pan­ny z do­bre­go domu był nie­świe­ży! Wie­dzia­ła, że do pie­lę­gna­cji zę­bów moż­na sto­so­wać sok z ostu wy­mie­sza­ny z prza­śnym mio­dem albo wino z go­to­wa­ną w nim mię­tą, lecz w tej chwi­li nie mia­ła pod ręką żad­ne­go z tych spe­cy­fi­ków.

– Nie są­dzisz, że mo­gła­bym dwie oso­by ob­dzie­lić moją czu­pry­ną? – mruk­nę­ła Iga do swe­go od­bi­cia i ro­zej­rzaw­szy się po po­ko­ju, do­da­ła za­chwy­co­na: – Wspa­nia­le tu te­raz jest! Ni­g­dy bym nie po­my­śla­ła, że ja­sno­fio­le­to­wa ta­pe­ta w kwia­to­wy de­seń może tak ład­nie się pre­zen­to­wać. Czu­ję się, jak­bym sie­dzia­ła w ogro­dzie, a nie w domu! Czyj to po­mysł, żeby po­wy­kle­jać ścia­ny?

– A jak my­ślisz? – od­par­ła py­ta­niem Ewa. – Za­raz po two­im po­wro­cie na pen­sję mama po­je­cha­ła za pew­ną spra­wą do Haj­du­li­szek i tam obie z pa­nią Te­re­nią wy­czy­ta­ły w żur­na­lu, że te­raz mod­ne są ma­lo­wa­ne szkła, ko­lo­ro­we ta­pe­ty i wzo­rzy­ste dy­wa­ny. Pani Świer­gieł­ło­wa po­wie­dzia­ła, że jak już uro­dzi, wy­ta­pe­tu­je wszyst­kie po­ko­je w Haj­du­lisz­kach. Mama tak się za­pa­li­ła do jej po­my­słu, że po­sta­no­wi­ła wpro­wa­dzić zmia­ny w Czar­to­ro­wi­czach. Tat­ko był temu prze­ciw­ny, wiesz, jaki on jest, ale że mama już od Wiel­ka­no­cy su­szy­ła mu gło­wę, to w koń­cu po­szedł na ugo­dę. Po­sta­wił tyl­ko wa­ru­nek, że ba­wial­nia, ja­dal­nia i jego ga­bi­net mają po­zo­stać ta­kie, jak za cza­sów pra­dziad­ka Do­mi­ni­ka i pra­bab­ci Anun­cja­ty.

Iga słu­cha­ła z uwa­gą, lecz na jej ustach błą­kał się za­gad­ko­wy uśmiech.

– Cio­cia za­wsze po­sta­wi na swo­im. Po­dzi­wiam jej gust. Rów­nież lu­bię ja­sne bar­wy. Wciąż jesz­cze pa­mię­tam tę wszech­obec­ną czerń, jaka pa­no­wa­ła we dwo­rze, gdy by­ły­śmy małe. Kosz­mar!

– No tak, wszy­scy byli prze­cież w ża­ło­bie po upad­ku po­wsta­nia – wes­tchnę­ła Ewa, pod­cho­dząc do okna. De­li­kat­na mu­śli­no­wa fi­ran­ka z zie­lo­nym ob­szy­ciem lek­ko po­wie­wa­ła na wie­trze. Pa­nien­ka ode­tchnę­ła głę­bo­ko i od­wró­ci­ła się w stro­nę ku­zyn­ki. – A w po­ko­ju bab­ci ścia­ny są te­raz se­le­dy­no­we, żeby nie mę­czy­ła oczu – do­da­ła.

Gdy tak roz­pra­wia­ły, roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi.

– Pro­szę! – za­wo­ła­ły chó­rem.

– Przy­no­szę wa­nien­kę i cie­płą wodę – oznaj­mi­ła Kla­ra.

– No, na­resz­cie się po­fa­ty­go­wa­łaś! – mruk­nę­ła Iga.

– Mu­sia­łam na­grzać wody – od­par­ła po­ko­jów­ka. – Czy będę jesz­cze w czymś po­trzeb­na?

– Nie, wra­caj do sa­lo­nu – po­wie­dzia­ła Ewa.

Le­d­wie Kla­ra za­mknę­ła za sobą drzwi, Iga wsta­ła od lu­stra i zrzu­ciw­szy hal­kę na pod­ło­gę, naga jak ją Pan Bóg stwo­rzył, we­szła do na­czy­nia ką­pie­lo­we­go.

– Jaka roz­kosz! – wes­tchnę­ła, za­mknąw­szy oczy. – Tak się ra­du­ję, że już je­stem w domu!

– Ja rów­nież się cie­szę – za­wtó­ro­wa­ła Ewa. – Mogę umyć ci ple­cy, je­śli chcesz.

– O tak, je­śli mo­żesz.

Iga pod­cią­gnę­ła ko­la­na i ukry­ła gło­wę w dło­niach. Czu­ła, jak ku­zyn­ka de­li­kat­ny­mi ru­cha­mi ma­su­je jej ra­mio­na. Było tak, jak w dzie­ciń­stwie – jed­na po­ma­ga­ła dru­giej. I obie były z tego za­do­wo­lo­ne.

– Skoń­czy­łam – po­wie­dzia­ła Ewa, wy­cie­ra­jąc ręce.

Star­sza ku­zyn­ka się­gnę­ła po ręcz­nik i wy­szła z ką­pie­li.

– Po­ję­cia nie mam, jak kie­dyś pan­ny mo­gły się ką­pać w ko­szu­lach – wes­tchnę­ła. – O ile w ogó­le się ką­pa­ły! Co o tym my­ślisz?

Ewa wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i usia­dła na łóż­ku.

– Pa­no­wa­ło prze­ko­na­nie, że czę­ste my­cie skra­ca ży­cie. Ja bym tak nie mo­gła. Uwiel­biam ką­pie­le!

Na se­kre­ta­rzy­ku o bar­wie mio­do­wej ol­chy le­ża­ła prze­wiew­na błę­kit­na suk­nia. Nie na­my­śla­jąc się wie­le, Iga wło­ży­ła ją i rów­nież przy­sia­dła na po­sła­niu.

– Tak bar­dzo tę­sk­ni­łam tam, w Ka­mień­cu, za Le­onem – szep­nę­ła. – Nie masz po­ję­cia, jak mi go bra­ko­wa­ło!

– Tak bar­dzo go ko­chasz?

– Ogrom­nie! Nie wy­obra­żam so­bie ży­cia bez nie­go!

– Roz­ma­wia­łam z nim. Po­wie­dzia­łam, że przy­je­dziesz. Ucie­szył się!

– Jak się czu­je jego mat­ka? Na­dal cho­ru­je?

– Jest tro­chę le­piej, ale jak bę­dzie, to już wola boża…

– Pój­dę do niej! – zde­cy­do­wa­ła Iga i po­de­rwa­ła się.

Ewa tro­chę się zdzi­wi­ła, że ku­zyn­ka, le­d­wo przy­je­cha­ła, chcia­ła iść do Chru­śni­ków, lecz zna­ła ją i wie­dzia­ła, że je­śli coś po­sta­no­wi, za­wsze to zro­bi. Sama jed­nak nie mia­ła ocho­ty wy­bie­rać się do wsi. Wo­la­ła po­ba­wić się z Ole­siem.

Iga za­pu­ka­ła do drzwi. Chwil­kę od­cze­ka­ła.

– Bab­ciu – po­wie­dzia­ła ci­cho, zer­ka­jąc do po­ko­ju. – Mogę na chwi­lę?

Mar­cjan­na z Dan­gusz­ków Ja­błoń­ska spo­czy­wa­ła na ko­zet­ce wśród bia­łych po­du­szek, nad któ­rą wi­siał przy­bi­ty do ścia­ny ki­lim przed­sta­wia­ją­cy Mat­kę Bo­ską z Dzie­ciąt­kiem, i od­ma­wia­ła mo­dli­twę. Na wi­dok Igi odło­ży­ła ró­ża­niec. Jej po­marsz­czo­na, ale po­god­na twarz roz­ja­śni­ła się w szcze­rym uśmie­chu.

– Pójdź, pójdź tu, Igu­niu – po­wie­dzia­ła życz­li­wie, wy­cią­ga­jąc do wnucz­ki su­chą, po­kry­tą pla­ma­mi dłoń.

Dziew­czy­na przy­sia­dła obok.

– Bab­ciu – za­czę­ła, ba­wiąc się wstąż­ką u suk­ni – chcia­ła­bym pójść do Fran­cisz­ki Chru­śni­ko­wej za­py­tać o zdro­wie i za­nieść tę maść, któ­rej uży­wasz na bóle.

– Ko­cha­na Igu­niu, tyś pa­nien­ka ze dwo­ru, to­bie nie wy­pa­da tam cho­dzić.

Iga mil­cza­ła przez chwi­lę.

– Mu­szę ci coś wy­znać, bab­ciu. Bar­dzo ko­cham Le­ona Chru­śni­ka…