Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dyktator

Dyktator

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-9322-558-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dyktator

Tak mocnej powieści o polskich elitach jeszcze nie było!

Prezes partii rządzącej jest już zmęczony nieustającym pasmem wyborczych zwycięstw. W skromnym domu na warszawskich peryferiach, u boku ukochanego kota, zmęczony, samotny i osaczony wspomina wzloty i upadki.

Dyktator” to pełna spisków i intryg, na przemian zabawna i przerażająca historia o tym, do czego prowadzi szerzenie nienawiści i kult jednostki. Powieść została zamówiona przez wydawcę, który zalecał, by promowała sukcesy polskiego rządu. Autorowi wyszło coś innego i powieść trzeba było opublikować poza oficjalnym rynkiem wydawniczym.

O autorze:

Mariusz Zielke jest byłym dziennikarzem śledczym, trzykrotnie nominowanym do najważniejszej polskiej nagrody dziennikarskiej Grand Press i jej zdobywcą w 2005 r. Od ośmiu lat bezrobotny, z wilczym biletem w mediach. Pisze obiektywnie, odważnie i krytycznie o każdej władzy. Autor 10 powieści wydanych przez renomowane oficyny, takie jak Czarna Owca czy Muza.

„Nie popieram żadnej partii politycznej, jestem niezależny, nikt mnie nie finansuje i zawsze piszę uczciwie. Przez lata krytykowałem kolejno działania rządów SLD, PiS, PO. Zawsze stoję po stronie obywatela. Nigdy nie przegrałem procesu sądowego, nie miałem wpadek dziennikarskich, wielokrotnie nieskutecznie mnie straszono i próbowano skorumpować.”

Polecane książki

Coś gorszego niż Arumianie przybyło do miasta... Departament Obrony przysłał swoich ludzi. Jeśli tylko dowiedzą się, co potrafi Daemon i że jesteśmy połączeni, już jest po mnie. Podobnie jak i po nim. I jeszcze jest ten nowy chłopak w szkole, który ma własną tajemnicę. Wie, co mi się przydarzyło ...
Książka „Twój typ osobowości: Dyrektor (ENTJ)” to kompendium wiedzy na temat „dyrektora” – jednego z 16 typów osobowości. Jest ona częścią serii, w skład której wchodzą pozycje poświęcone poszczególnym typom oraz książka „Kim jesteś? Te...
Leksykon omawia 100 najważniejszych haseł z zakresu zamówien publicznych. Oprócz najważniejszych aktów prawnych regulujących prawo zamówien publicznych Autorzy podają także wybrane orzezcencitwo (w tym europejskie) dotyczące tej tematyki. Pod każdym hasełm znajduje się wykaz literatury dotyczącej o...
Coraz chętniej polscy autorzy wychodzą poza miasta i ojczysty kraj, w których żyją; wyszedł i Wróblewski. Powiem krótko: chwała mu za to! Mroczny klimat jednej z mglistych i wietrznych wysepek archipelagu Wysp Normandzkich przydaje opowiedzianej historii… Nie, nie dreszczyku, tylko dreszczy. Wstrząs...
Wybitnie udana książka Ivesa to portret Anny Boleyn w każdym szczególe poparty przytaczaną przez autora dokumentacją, co czyni go inteligentnym, niezależnym i politycznie wnikliwym. Ives zagłębił się w temat najbardziej jak to możliwe, odkrywając tajemnicę Anny Boleyn w biografii głęboko naukowej, a...
Chcesz podejrzeć osobliwy świat arystokracji, w którym bohaterowie są jak kukiełki zmagające się z rolami przypisanymi im przez złośliwą historię? Chcesz spędzić miło czas, śmiejąc się i śmiejąc? Doskonale, czekamy właśnie na Ciebie, by zacząć przedstawienie. Witamy w Czechach i u Czech&oa...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mariusz Zielke

Od Autora

„Dyktator” nie opowiada o jakimkolwiek istniejącym polityku. Wszystkie
postaci i wydarzenia są wymyślone, ewentualna zbieżność przypadkowa.
Przygotowując się do napisania powieści przeczytałem masę wywiadów,
książek i biografii prawdziwych polityków, jednak starałem się wymyślić
swojego, oryginalnego bohatera. To utwór o człowieku uwikłanym w politykę, o grze człowieka z władzą, wreszcie o wielkim ryzyku, jakie
się wiąże z dążeniem do panowania nad ludźmi i kultem jednostki.
„Dyktator” jest pierwszą częścią trylogii traktującej o polskiej
transformacji.

Kulisy powstania powieści

W 2017 r. jeden z wydawców sympatyzujący z prawicowymi mediami (i pieniędzmi skarbu państwa) zamówił u mnie powieść sensacyjną, która
miała być wykorzystana w celach propagandowych do sławienia sukcesów
polskiego rządu w walce z korupcją i przestępstwami gospodarczymi.
Początkowo chciałem spełnić jego oczekiwania (w końcu taki mam zawód;
wielu pisarzy realizuje zamówienia wydawców). Gdy jednak pooglądałem
trochę telewizji publicznej i różnych debat, uznałem, że to nie jest
temat na powieść sensacyjną (a tym bardziej propagandową) i tak powstał
„Dyktator”, uczciwa powieść o człowieku uwikłanym w polskie realia.
Wydawca był już przerażony samym jej tytułem. No bo cóż, takiej książki
nie będzie promować ani telewizja, ani nie będą jej sponsorować
państwowe koncerny. Zamówił przecież coś, co miało mu przynieść
pieniądze oraz przychylność władzy. A tu, za przeproszeniem, dupa.
Czmychnął jak kot nadepnięty na ogon i drży pewnie tak do teraz, czy go
ujawnię i czy zostanie odcięty od źródełek. Spokojnie, tacy jak pan
zawsze lądują na cztery łapy.

„Z władzą nie można flirtować, trzeba ją poślubić.”

André Malraux

„Czymże jest małpa dla człowieka?
Pośmiewiskiem i sromem bolesnym.
I tymże powinien być człowiek dla nadczłowieka: pośmiewiskiem i wstydem
bolesnym.”

Friedrich Nietzsche, „Tako rzecze Zaratustra”

Rozdział 1

„Władzo! Światłości mego życia. Płomieniu mych lędźwi. Mój grzechu,
moja duszo…”

To moja ulubiona powieść, choć niespecjalnie wierzę, że Vladimir
napisał ją z inspiracji czy też urzeczony osobowością Władzy, jak
twierdzą usłużni zausznicy. Sądzę nawet, że miał na myśli kobietę,
nie kota. Zapytać nie mogę, bo Vladimir nie żyje, zmarł zanim
zdążyłem mu osobiście podziękować, uścisnąć dłoń i pogratulować
książki. Sama Władza, szczerze mówiąc, ma to wszystko gdzieś, choć
wyraźnie lubi, gdy czytam na głos, deklamuję jej imię i kolejne
poetyckie frazy z prologu. Ale ona w ogóle lubi głośne czytanie, im
dłużej, tym lepiej. Kładzie się wtedy na nocnym stoliku przy łóżku,
wyciągnięta, rozluźniona, tuż przy moich ustach i… mruczy. Ja
szepczę niespiesznie, powolnym, głębokim tonem, ona odpowiada cicho,
leniwie, dostojnie…

„Wła–dza. Czubek języka schodzący w dwóch stąpnięciach wzdłuż
podniebienia, aby na dwa trącić o zęby. Wła. Dza.”

Czy jest lepszy dowód na miłość, nawet jeśli zdaniem Mirki, jest to
miłość perwersyjna?

Władza, jak się pewnie domyślacie, to mój kot, a raczej kotka,
dziewczyna, piętnastoletnia dzika lolitka, nieco chłodna w uczuciach
błękitno–szara brytyjka o oczach zielonych jak morska toń i sierści
aksamitnej w dotyku niczym jedwabny szal.

Dostałem ją w prezencie od córki mojego brata w rocznicę śmierci
Marcela, jej da(u)chowego poprzednika. Początkowo na imię miała
Liwia, ale dawno temu, jeszcze zanim przejąłem rządy ostatecznie i bezapelacyjnie, sztab wyborczy postanowił arogancko zakpić z krytyków, którzy z kolei drwili ze mnie i z niej, wołając:

„Prezes ma tylko jedną miłość: kota”.

„Miłością Prezesa jest Władza” – odpowiedzieliśmy im internetowym
memem, który pozornie miał mnie krytykować, lekceważyć i ośmieszać,
a zamiast tego przyniósł dwuprocentowy wzrost poparcia. Ludzie lubią
koty i dystans do siebie, także jeśli jest nieprawdziwy i wydumany.

Tak Liwia stała się Władzą, moją miłością, a ja przekonałem się do
Internetu, choć jak wiecie, nienawidzę nowości, szczególnie tych
zachodnich, bo zachód to zło, samo zło. Jednocześnie jednak musiałem
przyznać (jestem sprawiedliwy w sądach, w końcu ja to też
sprawiedliwość): nie ma lepszego narzędzia do manipulowania ludźmi.

Mirka, tak naprawdę Mirosława (jakże ja nienawidzę zdrobnień), jest
z kolei asystentką, najbliższą współpracownicą, strażniczką,
doradczynią, powiernicą, kapciową, wierną jeszcze dłużej. Ufam jej
bezgranicznie, choć jest córką byłej asystentki samego Bieruta (i nieznanego ojca, co w tym wypadku wydawać się może jeszcze bardziej
podejrzane).

Ma lat pięćdziesiąt pięć, wzrost metr pięćdziesiąt pięć, waży też
pięćdziesiąt pięć. Kilogramów – sama skromnie gubi pierwsze sylaby i uwodzicielsko szepcze:

– Gramów.

Śmieje się, że jest dziewczyną na piątkę i mimo postępującego wieku
wciąż się w tej piątce utrzymuje. W istocie jest chodzącą
doskonałością, zna języki, zasady savoir–vivre, dzięki plotkarskim
pisemkom lepiej orientuje się w rodzinach królewskich niż większość
moich ministrów, z tym od zagranicy na czele. Nosi duże okulary,
modne w latach siedemdziesiątych, które upodabniają ją do ówczesnych
bogiń i przywołują wspomnienia z młodości, przez co każdy mój
rówieśnik popada w coś na kształt rozrzewnienia.

Zawsze sumienna, świetnie zorganizowana, układa mi dnie, tygodnie,
miesiące. Na lata potrafi zapamiętać terminarz i dostosować go do
potrzeb, w każdej chwili i miejscu, z kalendarzem, który ma zapisany
w głowie i może się go codziennie uczy na pamięć, jak ja chłonę
vladimirową „Władzę”.

Mirka ponadto ma tę jedną, rzadką, a może wręcz niepowtarzalną,
niezwykłą cechę, której nie da się nauczyć – intuicję. Dosłownie
czyta w moich myślach.

Przewiduje moje przyszłe słowa, decyzje, gesty. Wie, z kim chcę się
spotkać, a kogo unikam. Wyczuwa, gdy mam refleksyjny nastrój, a kiedy pragnę wybuchnąć, bo przecież wybuchnąć czasem trzeba,
odreagować, wyrzucić z siebie to całe nagromadzone, zakumulowane
zło, przelane na nas przez ludzi podłych i brzydkich. Trzeba czasem
pokazać siebie, takim, jakim się jest naprawdę!

Sam jestem brzydki, sam jestem zły.

Tak wołają i mają rację, ale moje zło jest kumulacją wszystkich zeł,
zła, które rodzi się w ludziach za dnia, by w nocy jeszcze się
podsycić, naładować i wybuchnąć rankiem lub kolejnym wieczorem, jak
to bywa.

Gdy kiedyś postraszyłem przyszłego premiera bronią i opowiedziałem
Mirce, że miałem ochotę nacisnąć spust choć raz (zawsze pierwszą
komorę trzymam pustą, bez pocisku), a może zamierzałem nacisnąć dwa
razy, odparła:

– Mógł prezes i trzy. Wyjęłam tego dnia naboje. Tak na wszelki
wypadek.

„Podobno to twój brat groził premierowi bronią, nie ty” – odzywa się
w mojej głowie głos Waldemara.

Siedzimy razem w niewielkim, skromnie urządzonym gabinecie w Zamku.
Nie ma w nim obrazów, rzeźb, starych waz, mieczy i halabard, tarcz,
zbroi czy innych drogich pamiątek. Tylko moje biurko (bez
komputera), na nim jedynie notes, zegar i kalendarz; z tyłu, pod
ścianą dwa regały z książkami, encyklopediami i słownikami (tak
naprawdę dla pozorów, bo książki, które czytam, trzymam w sypialni),
kanapa i fotele dla gości.

On i ja. Ale mówię tylko ja, on milczy na razie. Ja peroruję o czymś
innym, ale jednocześnie myślę na kilku ścieżkach, jak nowoczesny
rejestrator dźwięku. Tu opowieść o miłości do Władzy, tam duma z osiągnięć, jeszcze gdzie indziej odległe, trudne do odrzucenia, mimo
najszczerszych chęci, wspomnienie Joanny, a na następnym kanale
tylko szumy.

Waldemar ma wypełnić właśnie tę ostatnią ścieżkę. Jest od
wytłumienia zakłóceń i wymyślenia czegoś nowego, kolejnej pokrętnej
narracji, która uśmierzy społeczne niezadowolenie i przyniesie nam
następne zwycięstwo, jeszcze jedno do kolekcji nieustających
wygranych, bo zwyciężać się w końcu nauczyliśmy; osiągnęliśmy w tej
kwestii swoiste mistrzostwo.

Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy – mam ochotę zakrzyknąć za
towarzyszem Wiesławem. Jednocześnie wiem, jak potrzebna jest jego
praca, inwencja i pomysłowość, jak ważne zaangażowanie i serce, bo
człowiek przyzwyczajony do wygrywania traci czujność i może coś
zlekceważyć, a ja nie chcę niczego zaniedbać, chcę znów wygrać,
uczciwie, cieszyć się radością tłumów, a nie korzystać z innych…
metod.

Macham ręką trochę zły, trochę rozczulony, jak zawsze na wspomnienie
Grzegorza. Mylono nas od dziecka, choć mój brat, zwany przez
złośliwych Gregorym (tak, oni też wiedzą, jak nienawidzę zdrobnień i udziwnień), a przez przyjaciół Gregoresku (taki nasz żart, o którym
opowiem później), nie był do mnie wcale podobny. Był światłem,
podczas gdy ja jestem cieniem, był nadzieją, gdy ja pozostaję
wyrzutem, był radością, kiedy ja jestem smutkiem, był słodką
rozkoszą, a ja smakuję gorzko, z goryczką, która zostaje w pamięci
na długo, może nawet na zawsze.

– Fizyczne podobieństwo jest w gruncie rzeczy mało istotne,
powierzchowne i ulotne. To jak z Murzynami, Hindusami czy Azjatami.
Wszyscy wydają się być tacy sami, a przecież wystarczy odrobinę
dłużej z nimi przebywać, przyjrzeć się, zrozumieć, a nie będziemy
mieli żadnego kłopotu z rozpoznaniem – tłumaczyłem mu już wcześniej.
– Dokładnie tak było z moim bratem Grzegorzem i ze mną. Pozornie
tacy sami dla bywalców i przechodniów, niemal jak bliźniacy, którymi
przecież nie byliśmy. Zupełnie inni dla bardziej wnikliwych,
uważniejszych obserwatorów. Premier nie należał do zbyt
spostrzegawczych. Prawdę mówiąc to był zwykły głupiec, chłopiec na
posyłki, pętak i leń, który nic nie osiągnął, a zamiast zająć się
żoną oraz dzieckiem chodził po balangach i grał w gałę. Uważał nas
za jedno i to samo zło. Nie rozróżniał. Nie potrafił zrozumieć, że
to ja jestem jego prawdziwym koszmarem. Dopiero po śmierci Grzegorza
zmienił front. Z tą samą determinacją, z jaką go niszczył, zaczął
mojego brata gloryfikować, usiłując na mnie zrzucić winę za to, co
się wydarzyło. Jakbym to ja zorganizował zamach, a nie on wspólnie…
sami wiecie z kim.

Na mnie! Rozumiecie!? Na mnie!

Waldemar to mój drugi najważniejszy współpracownik, przyjaciel
wręcz, równie wierny jak Mirka, ostatni z zakonu Muszkieterów, który
został przy moim boku, zawsze gotów do walki na śmierć i życie za
sprawę.

Jest wysoki, chudy, kościsty i silny zarazem. Z charakteru i mocy
mięśni. Dla przyjaciół szczery, szczodry, wspaniałomyślny. Godzien
zaufania. Dla wrogów ostry, nieugięty, bezwzględny, zawzięty.

Twardy jak skała. Gdy stawał wiele razy w mojej obronie przypominał
kolosa, giganta odstraszającego najodważniejszych przeciwników.
Prawdziwy Goliat.

Ma białe, nieco za długie włosy, pociągłą twarz z szeroką, mocną
szczęką, dołeczkami w policzkach i głęboko osadzonymi oczami, które
otaczają grube bruzdy mądrości, doświadczenia i nieugiętej siły
woli. Przypomina aktora z amerykańskich filmów, w których
bohaterowie są herosami, cedzą słowa i złym ludziom wybijają zęby
albo strzelają między oczy.

Ciągle dopytuje o to zdarzenie z pistoletem, o incydent, którego
nikt poza nami (mną i tym Sabaką) nie widział, bo byliśmy sami, bez
świadków, i gdyby strachliwy Pies milczał, jak na mężczyznę
przystało, ludzie nigdy by się nie dowiedzieli. Ale tchórz musiał
popuścić, nie potrafił inaczej, długo pielęgnował w sobie tę
złośliwą potrzebę zwymiotowania na mnie, czy na mojego brata,
ukarania nas za to, o ile go przewyższamy.

– Więc, jak to było? Naprawdę powiedziałeś, że dla ciebie zabić
liberała to jak splunąć?

Szczerze mnie bawi to wspomnienie, jego mina i późniejszy przekaz,
bo przecież ludzie z minimalnym potencjałem intelektualnym powinni
znać się na żartach (szczególnie wystrzałowych).

Waldemar zaś prosi o szczegóły, okoliczności, uzasadnienia. Uważa,
że są istotne w kontekście mojej osobowości. Że w zależności od
tego, jak opisze czyny i reakcje w książce, czytelnicy odbiorą je
dobrze lub źle, będą postrzegać mnie jako odważnego męża stanu,
przekornego kpiarza albo wezmą za nieobliczalnego, groźnego furiata.

– Kłopot w tym, by uwieść i jednych, i drugich, i trzecich. Bo
przecież taki mąż stanu nie może skupiać się tylko na poplecznikach.
Trzeba wciąż zdobywać nowych. Szanować wiernych, łechtać ich
próżność, ale zapraszać tych z drugiej strony barykady oraz
niezdecydowanych, do nich też wysyłać sygnały, poszerzać wpływy. Jak
Łukaszenka.

Jego idol. Prawdziwy profesor w zdobywaniu ludzkich dusz. Waldemar
uwielbia opowiadać anegdotę, że Łukaszenka rzeczywiście musiał
fałszować wybory, chcąc uniknąć zarzutów o niewiarygodność.
Fałszował tak, żeby mieć tylko osiemdziesiąt pięć procent poparcia,
gdyż w rzeczywistości zyskiwał grubo ponad dziewięćdziesiąt, bliżej
stu, a w to przecież trudno uwierzyć, szczególnie tym wysłanym w dobrej wierze obserwatorom z godnych pożałowania zachodnich
demokracji, które siebie nie potrafią obronić, a próbują zawsze
innych, z takim samym, opłakanym skutkiem.

W prawdę uwierzyć najtrudniej, podobnie jak w prawdziwą miłość, a kult jednostki rozbudza miłość jak żaden inny narkotyk. Nawet Wowka
Władimirowicz się od poczciwego Sani „Baćki” uczył.

– Jest pomiędzy wami wiele podobieństw – mówi Waldemar. – Też miał
trudne stosunki z ojcem, a wręcz chyba go nie znał, też był w młodości wyśmiewany, musiał walczyć ciągle z przeciwnościami, bić
się o swoje dobre imię…

„I tak jak ty, Naczelniku, Baćko nie szanował innych, nie znosił
czasów spokoju i bezpieczeństwa, musiał szukać konfliktów i sporów,
stosował terror wobec podwładnych i przyjaźnił się jedynie ze
zwierzęciem, bo ludzie zbyt często zawodzili” – rechocze mi w głowie
niedopowiedziana przez Waldemara puenta, którą zdradza jego osobliwa
mina, więc już nie prostuję tego zdania o ojcu, bo przecież nie jest
prawdą, że moje stosunki z nim były złe, a jeśli były, to co
Waldemar może o nich wiedzieć, co wiedzieć o nich powinni obcy?

Ponadto Baćko kochał nie kota, tylko krowę. A czy krowę można uznać
za obiekt miłości? Ludzi miłujących koty lub psy jest bez liku, a takich, co kochają krowy? Uważa się ich raczej za dziwaków,
odszczepieńców, zwariowanych zwyrodnialców, podczas gdy miłośników
kotów posądza się co najwyżej o zniewieściałość, a zwykle po prostu
zalicza w poczet romantyków.

Tak czy inaczej, przez swoją szczególną atencję do roli i krów,
Sania stał się w całej Europie pośmiewiskiem jeszcze większym niż
ja.

Zadrżałem na wspomnienie okładki Spiegela, na której zestawiono
nasze zdjęcia: Baćki z marchewką w dłoni i krową o imieniu Milka u boku, i moje z kocicą Liwią (nie wiedzieli, że zwie się już Władzą)
na kolanach.

„Ostatni dyktatorzy nowoczesnej Europy” – tak brzmiał tytuł w sposób
„skandaliczny i niezasłużony porównujący zwykłego watażkę z wielkim
mężem stanu” – komentowali wiarygodni publicyści z Publicznej
Telewizji Niezależnej.

Jaka ona nowoczesna, ta Europa? – dopowiadałem sam w myślach. Pełna
brudnych Arabusów, kobiet z brodami, czarnych gwałcicieli,
dwupłciowych pederastów i bezpłodnych leniów w tęczowych, piętrowych
autobusach.

Zepsuta, nie nowoczesna.

No ale czego można spodziewać się po Niemcach, skoro nawet obozów
koncentracyjnych zrzekają się na naszą rzecz, jakby masowe
mordowanie Żydów, Polaków, Cyganów, kobiet i dzieci można było tak
po prostu zapomnieć, spalić w silnikach ich nowoczesnych samochodów
i motocykli, zagryźć ekologicznymi frankfurterkami, przepić
doskonałym bawarskim weizenbierem i kubkiem aromatycznego grzańca na
berlińskim jarmarku?

Arbeit macht frei, Angela, really?

Waldemar dziś jest moim biografem, spędzamy z sobą dużo czasu, a ostatnie tygodnie przesiaduje niemal u mnie, na Zamku, non stop, z mocnym postanowieniem zakończenia prac nad pisaną od lat Wielką
Księgą Naczelnika, jak roboczo tytułuje moją biografię.

– Nieautoryzowaną – dodaje, bo uważa, że taka lepiej się sprzeda, a jednak to dość istotne, żebyśmy osiągnęli też komercyjny sukces. Nie
dla pieniędzy, bo one nie mają i nigdy nie miały znaczenia. Ale
jakim byłbym władcą, jeśli lud nie chciałby czytać mojej książki? A dać za darmo czy nakazać sponsorowany zakup wazeliniarzom,
urzędnikom i państwowym spółkom, to nie sztuka.

Siedzi zatem Waldemar ze mną do samego wieczora, punkt dwudziesta
wychodzi, bo wieczór i noc są zawsze moje, moje i Władzy. Tylko we
dwoje potem zostajemy i czytamy. Ehrlicha, Sienkiewicza,
Piłsudskiego. I na koniec Vladimira, na sam koniec, bo Liwia (mam
jednak sentyment do starego imienia i czasem doń wracam, w myślach
częściej niż czasem) lubi kończyć noc wyciszeniem, prawdziwie dobrą
literaturą, w której każde zdanie, słowo, jak również przecinek mają
sens, w której sylaby układają się jak nuty, głoski dźwięczą
wpadając do ucha, a literki zostają gdzieś pod językiem, niczym smak
mocnego, miętowego dropsa.

Ta vladimirowa poetycka proza właśnie taka jest, najlepsza,
najbardziej przejmująca i naprawdę nie przeszkadza nam to, że autor
pochodził z Petersburga (w końcu jednak obrabowany przez komuchów
dysydent) i do tego nosi to samo imię, co mój największy wróg.

No chyba, że kończymy noc listami.

– O Ministerstwie Listów opowiesz? – pyta Waldemar pewnego ranka,
jakby tak dla rozluźnienia po ciężkich tematach, bo właśnie
rozmawialiśmy o wojsku. A wojsko to nie jest prosta kwestia,
szczególnie jeśli przy okazji zahaczamy o Toniego, o którym później.

Lubię listy, zawsze lubiłem. Szczególnie te papierowe i pisane
ręcznie (mówiłem już, jak nienawidzę tej całej nowoczesności).
Czytałem je czasem całymi nocami. Listy są autentyczne, opowiadają
prawdziwe historie, nawet gdy kłamią, gdy ich autorzy próbują zwieść
czytelnika, oszukać, nakłonić do określonego działania sugestią,
manipulacją, podstępem. Tak naprawdę między słowami czają się emocje
i przekaz, który wnikliwy, uważny odbiorca jest w stanie bezbłędnie
odczytać.

Tak łatwo poznać intencje ludzi, ich podejście, możliwości,
nastawienie, patologie. Z listów wyziera szczera prawda. Liwia też
tak uważa. Poza Vladimirem, to właśnie listy szczególnie ją zajmują.
Może dlatego w końcu postanowiłem utworzyć to ministerstwo. Dla
niej. Dla mojej Władzy, mojej najukochańszej Liwii.

– Władza musi być blisko ludzi. Jej obowiązkiem jest słuchać ich
głosu. Dać im szanse i możliwości, bez względu na to, czy mają
internet, komórki, są biedni i pokrzywdzeni. W listach wszyscy są
równi. Mogą napisać, co tylko chcą i do kogo chcą, choćby z błędami,
a ktoś winien to przeczytać i jeśli trzeba zareagować…

– Ale takiego odzewu się chyba nie spodziewałeś?

Prawdę mówiąc oczekiwałem jeszcze większego. Jakkolwiek nieskromnie
to zabrzmi, miałem nie tylko dar prognozowania politycznych reakcji,
ale również odgadywania ludzkich pragnień, dlatego moje analizy tak
często się sprawdzały. Ponadto… nikomu się nie przyznaję, ale tym
pomysłem z Ministerstwem Listów zostałem zainspirowany przez jeden z kalifatów, gdzie władca utworzył taki resort w celu kontroli
nastrojów społecznych i uzyskał znakomite efekty. Jego ministerstwo
zatrudniało więcej urzędników niż cały pion bezpieczeństwa. I było
skuteczniejsze.

W pierwszych miesiącach Ministerstwo Listów otrzymało prawie trzysta
tysięcy pism. Potem było już tylko lepiej (dla urzędników gorzej).
Obywatele chcieli komunikować się z władzą. Pragnęli pisać do
władzy, dzielić się z nią swoimi emocjami, potrzebami, obserwacjami,
złośliwościami. Pisali zatem… Donosy (zjadliwe), pochwały (gorące),
zawiadomienia (skrupulatne), skargi (uprzejme), ale przede wszystkim
(oczywiste i nieśmiałe) prośby.

Chcieli pisać do mnie, do Prezesa, Naczelnika, ich wodza,
dobrodzieja, władcy dusz i najwyższego powiernika. Wierzyli, że ów
załatwi ich sprawy, pomoże, byli przekonani, że wcześniej czy
później…

– Starałem się przeczytać jak najwięcej. Do dziś czytam. Czasem
trafiam na list sprzed dziesięciu, dwunastu lat i zastanawiam się,
czy jeszcze w czymś mógłbym pomóc. Pamiętasz, mój Waldku, była taka
historia. Kobieta napisała, że odebrano jej dziecko z powodu
otyłości. Ktoś jej pomógł (jakiś podejrzany typ), przyjechała
telewizja, zrobili wielki reportaż, ale potem i tak stało się, jak
się stało. Dzieci trafiły do domu dziecka, a ona walczyła, jak
lwica, aż ten list napisała i na okrągło o tym mówiła: „Prezes
przeczyta jej list i się ułoży”. Nie przeczytałem wtedy. Kobieta
jednak tak mnie kochała, tak we mnie wierzyła, że była pewna, że po
prostu sama się wygłupiła i jeśli nie weźmie się do roboty, to nikt
za niej sprawy nie rozwiąże. No i wyobraź sobie, że brak odpowiedzi
ją zdopingował jeszcze bardziej, odchudziła się, wzięła w garść,
zdobyła pracę, lecz dzieci nie chciały już jej widzieć. Myślały, że
ona je oddała, porzuciła. To był brat i siostra, oboje odmówili
powrotu do domu, nie chcieli z mamą rozmawiać. Strasznie ją to
przybiło, więc napisała do mnie drugi list, powtarzając część
historii, opisując nowe rzeczy i puentując, że w zasadzie ona
niczego nie oczekuje, rozumie, że sama jest sobie winna, nikt jej
nie może pomóc, ale strasznie się cieszy, że może mi to napisać, że
może podziękować za spokój, który dzięki naszej (jednostronnej
wszak) korespondencji, zyskała, może komuś opowiedzieć o swojej
tragedii. Szczęśliwie Miłosz znalazł ten list, wyłowił i wyczuł
szansę. Obaj rzewnie płakaliśmy w trakcie czytania. Wiem, nie
uwierzysz, że Miłosz płakał, Miłosz przecież nigdy nie płacze,
Miłosz nie ma uczuć, nie ma serca, ale… tak było. No i pojechaliśmy
do tych dzieci, opowiedzieliśmy im całą historię, powiedzieliśmy, że
chcemy im przywrócić mamę, w świetle kamer zrobić gwiazdami,
odwrócić zło, przywrócić ich dawne życie. Płakały jak norki.
Przygotowaliśmy całość tak, żeby zrobić niespodziankę. Mama dostała
informację, że wygrała weekend w luksusowym domu na przedmieściach,
tam były kamery, no i oni.

– Znam dalszy ciąg, nie mów dalej – Waldemar otarł łzę z policzka,
ja też już płakałem, ale mówić nie mogłem przestać.

– Jak zacząłem, to już muszę… Jak wiesz, wszystko było świetnie
przygotowane, dopracowane, ale gdy stanęli naprzeciwko siebie,
matka… po prostu szlag ją trafił, zawał czy coś, padła trupem
niespodziewanie, bez żadnego znaku, wprawiając obserwatorów, dzieci,
ukrytych kamerzystów i dziennikarzy w osłupienie i nic nie było w stanie jej uratować.

– Pamiętam.

Milczeliśmy dłużej, w końcu Waldemar szepnął:

– Nie napiszę o tym.

– No tak.

– Ale jedno chciałbym wiedzieć.

– Co takiego?

– Ty zdecydowałeś, żeby te dzieciaki przekupić? Ty pozwoliłeś, by
ukryć śmierć matki i relację zmontować tak, jakby się udało, a śmierć nastąpiła potem…

– Śmierć była jej przeznaczona, tak to przedstawiono. Naczelnik
łączy rodzinę, zapewnia w szczególnych okolicznościach wizytę dzieci
u umierającej matki.

– A że nie umierała.

– Tego nie wie nikt.

– No więc jak, klepnąłeś to czy po prostu się stało?

Nie odpowiadam. Na wiele pytań nie odpowiadam. Czasem zwyczajnie nie
znam odpowiedzi, nie pamiętam, a może nigdy nie znałem. Jestem w końcu szefem państwa, dużego, dumnego państwa z bogatą historią,
szczytnymi tradycjami i jeszcze większymi ambicjami, nie jakiejś
fasadowej przybudówki, marionetkowego księstewka, nie muszę
wszystkiego pamiętać.

Ufam Waldemarowi najbardziej na świecie, bardziej niż Miłoszowi
dawniej, ale może właśnie przez owo zapomniane już uwielbienie dla
Miłosza i przez pamięć dla jego zdrady, nie jestem w stanie się
odciąć i dać Waldemarowi siebie w całej okazałości i wspaniałomyślnej szczerości.

Przez Miłosza mamy dziś do siebie ograniczone zaufanie. Zostaliśmy
na zawsze skażeni i żadna lustracja, żadne oczyszczenie nie pomoże.

Pamięć. Bywa taka okrutnie bezwzględna…

Jak jesteśmy przy Miłoszu, to musicie wiedzieć, że polecił mi go
wspomniany wyżej Toni Bródka, na długo przed tym, zanim okazał się
ruskim agentem.

Wiem, trudno uwierzyć, ale to właśnie Toni powiedział: jeśli chcesz
mieć dobrze zorganizowany lobbing, skutecznie kontrolować strony i graczy, weź Miłosza. To człowiek bez serca, bez sumienia, prawdziwy
wij. Tylko interesy. Zawsze będzie szedł z tym, który zapewni
najlepiej realizację jego spraw. Dopóki będziesz go odpowiednio
prowadził, nagradzał i udowadniał, że masz szansę wziąć wszystko (bo
Miłosza interesuje „wszystko”), dopóty cię nie zdradzi. Mały błąd i przemieni się w jakiegoś typowego Miśka i szybko ucieknie tam, gdzie
będzie odrobinę cieplej, z szansami na gorąco.

– Tylko pamiętaj, by nie stracić go z oczu, gdy już dość urośnie i stanie się niebezpieczny – powiedział wówczas mój najważniejszy
minister. – Trzeba wtedy wyciąć do grzybni jak prawdziwka, żeby się
nie odrodził i nikt inny nie skorzystał. Potem będzie gorzki,
trujący niczym szatan.

Toni Bródka, draniu, gdzie dziś jesteś? Gdzie są dziś te twoje
mądrości, wizje, proroctwa, zapowiedzi o dozgonnej przyjaźni, o twojej miłości do mnie i narodu? Do czystej rasy i tradycji? Do Boga
i honoru? No gdzie? W jeden piątek wyparowały, stały się tylko
wiecznym koszmarem, jak niechciany sen po przedawkowanej heroinie!

Z Miłosza najbardziej pamiętam zęby. Duże, białe, jakby nienaturalne
(bo pewnie kupione). Pamiętam też zarost, (taki męski, gęsty, trochę
zwierzęcy), oliwkową skórę i odrobinę mdlący zapach japońskiej nori,
który zawierał w sobie jakiś seksualny przekaz.

Nawet ja go czułem, choć przeznaczony był przecież dla kobiet, bo
Miłosz, jeśli się nie mylę, sypiał z mężczyznami tylko w interesach,
zdecydowanie preferował płeć przeciwną, zwaną piękną. Ciało Miłosza
robiło co należy, żeby ją uwieść, przekonać, zdobyć. Ale miało też
nutę tego czegoś, co nie wyzwala w innych mężczyznach agresji czy
zawiści, tylko podziw.

Wielbiłem Miłosza, skrycie, rzecz jasna. Nie przeszkadzało mi, że
tuż przed przejściem do mnie pracował dla Huberta Wolskiego,
słynnego Cesarza. W końcu to nieostrożność i głupota tego szemranego
biznesmena pozwoliła nam wygrać tak naprawdę, a w konsekwencji
ostatecznie przejąć władzę.

Przymykam oczy i znów to czuję. Pierwsze wielkie, spektakularne
zwycięstwo, pierwsza owacja na stojąco, niosące się daleko, po
horyzont, okrzyki, wspaniałe, wypełniające całą pierś uczucie
wszechmocy. Tak budujące, że i wrogom się przebacza, choćby
przebaczało się nieszczerze. Serce podchodzące do gardła i bijące
mocno, po męsku, patriotycznie. Podpowiadające: potrafisz zbudować
nową Polskę. Oto twoja szansa.

Wła.Dza. Czubek języka w dwóch stąpnięciach, na dwa uderza o białe
miłoszowe zęby…

Widzisz, mamo. Dałem radę. Zdobyłem świat. Spójrz, co osiągnąłem.
Jak przegoniłem także twojego ukochanego Grega, choć oczywiście,
masz rację, to też jego zwycięstwo, bez niego by się nie udało. Nic
nie jest do końca białe, tak jak nie jest do końca czarne. I nikt
nam nie wmówi, że jest inaczej.

A już szczególnie Lew Dawidowicz.

Przez jedną krótką sekundę twarz tego nieszczęśnika przebiega mi
przed oczami, surrealistyczna, jak samotny wielbłąd bez jeźdźca na
pustynnym szlaku. Przystaje, spogląda prosto w oczy i z sarkazmem
oddaje honor, mówiąc coś o „dobrym człowieku”, którym wciąż dla
niego pozostaję, mimo że to ja odpowiadam wręcz bezpośrednio za jego
cierpienia, a pośrednio za to, co zrobiliśmy jego dziecku i żonie.

– Wróćmy do początków? Jak to się zaczęło?

Chrząknięcie Waldemara. Widzi we mnie przemianę, widzi, że się
wzruszam, czuje, że jestem na granicy załamania. Nie może pozwolić
mi na to, bo z pracy nici, no i dla mojego zdrowia. Lekarz wyraźnie
zakazał zbyt mocnej gry na emocjach. Muszę coś powiedzieć. Muszę
opowiedzieć o swoim żalu i nadziejach, jak najszybciej, by zaraz
przejść z upadków do wzlotów. Muszę.

– No właśnie, jak to się zaczęło…

Rozdział 2

Najlepszą rozrywką było rzucanie kamieniami. Grzegorz, mimo że
niższy i miał krótsze ręce, rzucał najdalej z chłopaków z podwórka i bardzo celnie. W powojennej Warszawie zalegało więcej gruzu niż
całych budynków, amunicji nigdy nie brakowało.

Dzieci zbierały się w bandach i wywoływały wojny pomiędzy sobą,
chyba że trafiał się jakiś zewnętrzny wróg. Grzegorz był asem. Gdy
nie mieliśmy naturalnych przeciwników z sąsiedztwa lub innej
dzielnicy, dzieliliśmy się na połowę i Grzegorza zawsze wybierano
jako pierwszego, a z czasem, mimo że należeliśmy do młodszych,
został przywódcą i to on wybierał.

Zazdrościłem mu, lecz nie chciałem zająć jego miejsca. Nie rzucałem
tak dobrze. Poza tym wolałem stać w jego cieniu i szeptać do ucha,
jak powinien postępować, w którego z przeciwników celować najpierw i jaką siłę wkładać w każdy rzut.

W zasadzie nie potrafiłem rzucać kamieniami w ogóle. Brakowało mi
skupienia, precyzji, a głównie wiary. Nie uważałem kamieni za
skuteczną broń. Wolałem bezpośrednie starcia, które przy nabraniu
wprawy stawały się mniej nieprzewidywalne. Gdy Grzegorz trafiał
jakiegoś chojraka zbyt celnie, za dotkliwie i ten chciał się zemścić
wyskakując z pięściami, ja byłem już gotów i ochoczo zastępowałem mu
drogę.

Szybko nauczyłem się, że wygrana jest kwestią psychologii, a nie
siły ciosu czy postury, których także szczęśliwie mi nie brakowało.

Wygrywałem dzięki dwóm żelaznym zasadom. Patrzyłem prosto w oczy i biłem zawsze pierwszy, zupełnie zaskakując przeciwnika i pokazując
mu, że ma do czynienia z kimś naprawdę groźnym i zdeterminowanym,
komu nie należy stawać na drodze.

„Pierwszy błąd już popełniłeś, dzieciaku” – przekazywały moje oczy,
a zaraz potem przemawiały mocniejszymi argumentami pięści. „Masz
szansę nie zrobić drugiego.”

A gdy ktoś robił i okazał się równie zdeterminowany albo silniejszy,
wkraczał Greg. We dwóch potrafiliśmy pokonać każdego, osiągnąć
założony cel. Honorowo lub nie; w walkach ulicznych honor nie miał
wielkiego znaczenia, szczególnie jak się biło komunistów, a wtedy
prawie każdy na ulicy był komunistą z zamiłowania, niewiedzy lub
przezwiska.

Grzegorz nie zazdrościł mi umiejętności bicia, co odrobinę mnie
drażniło. Uważam, że fair byłoby, gdyby trochę się postarał i chciał
być jak ja choć w jednej, mało istotnej kategorii, mógłby udawać.
Uważał jednak, że skoro ja lepiej walczyłem wręcz, należy zostawić
mi takie konfrontacje, no chyba że trzeba było pomóc. Zresztą w ogóle mi ustępował, czego nie znosiłem. Jeśli chciałbym za niego
rzucać kamieniami, też by mi je zostawił, mimo że byłem w tej
dyscyplinie zwyczajnym nieudacznikiem.

Grzegorz już taki był. Zupełnie nie chciał być mną.

* * *

Staram się nie wracać zbyt często do czasów młodości. Nie, nie z powodu tych bzdur, że mój ojciec rzekomo wysługiwał się komunistom,
był posłusznym, zapatrzonym w naukę, pogodzonym z losem,
spacyfikowanym konformistą, miał romans (albo i wiele romansów), a matka kochała bardziej brata niż mnie (bzdura).

To podłe kłamstwa, wymyślone tylko po to, żeby mnie sprowokować do
wybuchu, podszczypać, znieważyć, urazić, wywołać jakiś rodzaj
samobiczowania i poczucia winy.

Wymodelowane w pracowitych, bezdusznych głowach piarowców, tych
podłych miłośników Bachusa i sztuk wszetecznych, dziwki zwykłe
mówiąc wprost, kurwy zawzięte, nieczyste, zdradzieckie.

Kanalie!

Agresja i nienawiść – myślicie, że tak wygracie?

Mógłbym (pewnie powinienem) odpowiedzieć im dosadnie, powiedzieć
wprost, co myślę, jak się mylą, ale przecież to byłby ich sukces.
Prowokacja przyniosła efekt. Spowodowała wybuch Naczelnika. Dała nam
pretekst do protestów i demonstracji, donosów i telewizyjnych
rozpaczań. Tego chcecie!

Ale nie ze mną.

Jeśli chcesz ich wkurzyć, po prostu się uśmiechaj (rada Miłosza).
Zachowaj wstrzemięźliwą wyższość, pokaż, że nie zasługują na twój
wybuch.

Ojciec był wspaniałym mężczyzną, prawdziwym patriotą, rannym w walkach, bohaterskim, zresztą odznaczonym za wojenne zasługi przez
dwa niezależne rządy (emigracyjny i stołeczny), co również w tamtych
czasach miało swoją wagę. Jednocześnie człowiekiem skromnym i zasadniczym, a przecież znaczy to wiele szczególnie dziś, gdy
wszyscy chcą być gwiazdami, mieć coś swojego, własną przestrzeń,
choćby w tym całym nieszczęsnym internecie.

Jego dziad walczył w powstaniu, a któryś z pradziadów nosił z dumą
tarczę z dwugłowym orłem o złotych szponach pod Grunwaldem. Często
śniłem w młodości o tym pradziadku. Widziałem go siedzącego za
grubym, dębowym stołem w zbroi i potężną dłonią unoszącego do ust
większy od głowy udziec albo galopującego na koniu na wprost hord
barbarzyńców z uniesionym nad głową zerwikapturem, mieczem zdolnym
obciąć naraz i trzy tatarskie, ruskie, szwedzkie czy krzyżackie łby.

Wielu krytyków mojego ojca powinno zamiatać podłogę przed jego
stopami.

Owszem, lubił flirtować, może nawet odrobinę uwodził koleżanki i obce kobiety, przez co mama miewała złe dni, chwile gorsze i rozdarte, ale w gruncie rzeczy nigdy nie dał jej powodów do
prawdziwej zazdrości, a już na pewno nie płaczu.

Moja mama była twardą kobietą, potrafiła sobie poradzić z tym
dupkiem (wykreślić). A te zamykanie się z asystentką, a te późne
powroty, a te nagłe wyjazdy – zapytacie? (nie zapytacie –
wykreślić). Jak odpowiedzieć na kłamstwa? Chyba tylko milcząc lub
innym kłamstwem. Albo… pistoletem.

Waldemar sądzi, że to dlatego tak lubię broń. Daje mi poczucie
przewagi nad ludźmi, którzy uważają, że bydlaki kłamać mogą zupełnie
bezkarnie, obrażać innych, rzucać kalumnie, pluć i chlapać
śmierdzącymi wydzielinami, nie czekając na swoją kolej przed
drzwiami w toalecie.

Ale innym broni nie dam, bo przecież wiem, co to by znaczyło. Broń
jest dobra tylko, jeśli mają do niej dostęp odpowiedni ludzie.

Wedle jednej z teorii sprzedajnych lewacko–liberalnych analityków i historyków zajmujących się moją skromną osobą, w młodości i stosunkach z rodzicami kryje się także źródło mego rzekomego
homoseksualizmu i uwielbienia dla zwierząt.

Wyjaśnijmy to sobie raz na zawsze: nie jestem homoseksualistą.
Brzydzę się mężczyznami w sensie uczuciowym, a co mówić o cielesnym.
Może nie pociągają mnie kobiety (dziś, a może nigdy mnie nie
pociągały, z wyjątkiem Joanny rzecz jasna), ale czy to jest
równoznaczne z uranizmem. Na myśl, że coś mogłoby łączyć mnie
fizycznie czy choćby platonicznie z jakimś spoconym, włochatym,
pachnącym czosnkiem i przeciągającym samogłoski osobnikiem, robi mi
się zwyczajnie niedobrze.

Tak więc zwalczając homoseksualistów, zamykając ich w obozach
koncentracyjnych, poddając operacjom i przymusowemu (ale jakże
skutecznemu) leczeniu, nie odnoszę tego w żaden sposób do siebie i do swojej osoby, nie robię zasłony dymnej, ani nie próbuję zemścić
się na Bogu za to, że uczynił mnie tym, kim uczynił.

Wszelkie sugestie, że zdrady mojego ojca i oziębłość mamy wywołały u mnie taką, a nie inną potrzebę odreagowania, traktuję jako poważne
oszczerstwo, zasługujące na najwyższą karę. Jednocześnie stanowczo
zaprzeczam, że to dlatego przywróciłem jej wykonywanie.

Przestępców zwyczajnie trzeba karać srogo, sprawiedliwie,
nieuchronnie, a tych najgorszych… nieodwracalnie. Jak to lubił
żartować Marcel:

– Jeśli komuś obetniesz głowę, trudno będzie mu apelować do
Brukseli.

Władza powinna być skuteczna i sroga dla patologii, empatyczna i wyrozumiała dla ofiar i wiernych.

Co innego ze zwierzętami.

Fakt, że nie było w naszym domu miejsca dla zwierząt, a mama nie
zgadzała się na pieska, kotka czy choćby świnkę morską, istotnie
spowodował u mnie braki, poczucie krzywdy i wielką potrzebę naprawy,
którą z roku na rok w sobie podsycałem. Pamiętam też z młodości
wiele okrucieństw, jakie moi rówieśnicy czynili zwierzętom, krojąc
żaby, przyczepiając psom puszki do ogonów, strzelając do nich z proc, wrzucając małe koty do wody, rozczłonkowując ślimaki, raki,
dżdżownice i myślę, że to podbudowywało we mnie poczucie winy,
domagające się reakcji.

Jedna sytuacja szczególnie mnie uderzyła. Na moim osiedlu mieszkał
chłopak (syn robotnika, palacza w szkole) zadziorny i prostolinijny,
o ksywce Piącha, który za pieniądze pozbywał się niechcianych
zwierząt w sposób niezwykle okrutny, tworząc dla łaknącej krwi
widowni pełne barbarzyńskich praktyk przedstawienia.

Chłopak ten zabijał zwierzęta na opuszczonym lotnisku za miastem.
Chętni mogli oglądać egzekucje za pieniądze. Na jeden z takich
spektakli zaciągnął mnie sąsiad, założył za mnie za bilet, bo sam
bał się pójść, gdyż bywalcami byli głównie chłopcy starsi i czasem
po znęcaniu na zwierzętach, mieli ochotę przenieść swoje rozbudzone
emocje na młodszych. Ja byłem już wówczas dość rosły i silny,
umiałem się bić i nie schodziłem z drogi także sporo starszym i czasem większym, więc byłem pozornie dobrym zabezpieczeniem.

W tym dniu Piącha przywiózł wózkiem podłączonym do roweru trzy
klatki ze zwierzętami. Były tam dwa koty oraz pies, tak wychudzony i wymęczony, że pewnie i tak nie przeżyłby jednego dnia dłużej. Nie
jestem w stanie teraz, po latach, opisać tego, co się działo. Mimo
że przecież oglądałem wiele egzekucji, potworności, tortur, ta jedna
chwila w tamtym dniu na opuszczonym lotnisku pozostaje momentem
skrytym w cieniu, niewidzialnym, nieistniejącym, częścią
rzeczywistości, którą wykluczam, wyrzucam z umysłu z całym bagażem
towarzyszących jej emocji.

W każdym razie, gdy się zaczęło, zamknąłem oczy i wyobrażałem sobie,
że kiedyś zrobię z Piąchą to samo, co on z tymi zwierzakami, ale w tym dniu nie czułem się na tyle silny, by protestować. Za to mój
sąsiad następnego popołudnia postanowił, że nie tylko pójdzie
jeszcze raz na lotnisko, ale też zaniesie tam swojego ukochanego
chomika, a mamie powie, że zwierzę jakimś cudem uciekło, wypadło z okna czy coś podobnego.

Po tych wydarzeniach do dziś mam poczucie winy oraz przeświadczenie,
że muszę to odpokutować, choć przecież nie przyłożyłem palca do
krzywdy tych biedaków (ale Waldemar uważa, że samo patrzenie było
takim przyłożeniem). Może też dlatego podwyższyłem kary dla
dręczycieli zwierząt i zrównałem je z tymi, które nałożyłem na
homoseksualistów. Nie zrobiłem tego dla poklasku, tylko ze szczerej
potrzeby, rzekłbym: dla przyzwoitości.

Bo tak naprawdę trudno się nie zgodzić z tym psychopatą, który
pociął nauczycielkę angielskiego na kawałki: czym człowiek różni się
od zwierzęcia?

Wracając jednak do mojej skromnej osoby, w żaden sposób nie chciałem
także przenieść na zwierzęta miłości i odreagować preferowania przez
mamę brata, co zwyczajnie nie miało miejsca. Mama kochała mnie
równie mocno jak Grzegorza, a czasem mocniej. Trudno ponadto winić
ją za słowa wypowiedziane pod wpływem emocji zaraz po jego śmierci.
Każda matka po utracie dziecka ma prawo do takich słów.

I nie, mój ojciec nigdy nie wypowiedział zdania:

– Dobry Boże, strzeż naszą ojczyznę przed moimi synami narwańcami.

To powiedział zupełnie inny ojciec o zupełnie innych synach.

* * *

Mieliśmy jednak rozmawiać o politycznych początkach, a nie mojej
młodości.

– Ludzie lubią poznać władzę – tłumaczy Waldemar. Czuje, że się
zdenerwowałem, że jestem wybuchowo nieswój, że lepiej odpuścić.
Wciąż liczy, że dowie się o mnie czegoś więcej, że się bardziej
otworzę, uzewnętrznię, bo on przecież chciałby dogłębnie mnie
poznać, swojego idola, człowieka, w którego jest autentycznie,
szczerze zapatrzony. Którego podziwia i kocha całym czystym sercem.
Ale jest też dobrym psychologiem, więc wie, że dotarł do granicy,
której nawet jemu nie wolno przekroczyć, za którą kryją się
najgorsze demony.

– Widzą ją czasem w oknie Zamku – żartuję, by trochę rozładować
atmosferę. Władza lubi przesiadywać w oknie i patrzeć na
demonstrantów, bez względu na to, czy przychodzą mnie poprzeć, czy
protestować, a przychodzą co miesiąc, zawsze dziesiątego. Dla niej
jest obojętne, jakie mają intencje. Ona lubi tłum, pod warunkiem, że
jest za oknem, a nie w domu. Tu akceptuje tylko mnie. Koty już tak
mają, że są nieufne w stosunku do obcych. Cenię u Władzy te
zachowania. Również jestem nieufny.

– O twojej miłości do Joanny też nie opowiemy? Moglibyśmy… sam
wiesz…

Wiem, zadać ostateczny kłam tym homoplotkom. Pokazać na przykładzie,
że są wymysłami nie mającymi nic wspólnego z prawdą. Widzę po
Waldemarze, do czego zmierza i dlatego mówię:

– Nie zamieścisz jej zdjęcia.

Tego jednego nie wolno ci zrobić!

Kiwa głową, ale jakoś tak niepewnie. Czyżby też chciał mnie
zdradzić, oszukać?

Zamykam oczy i widzę ją. Joannę. Taką, jaką zachowałem w pamięci i jaką mam na tym jednym jedynym zdjęciu w szufladzie, schowanym
głęboko przed podłymi medialnymi krwiopijcami.

Ma na tym zdjęciu piętnaście lat, jak dziś Władza. Warkocz białych
włosów błyszczy w pełnym słońcu, odbija promienie, mieni się
barwami. Trzyma mnie za rękę i prowadzi przez pola pszenicy w las.
Nie jest zmyślona, nie jest wytworem mojej wyobraźni ani żadnego
innego stratega. Spędzamy ze sobą noc i cały dzień, a potem wracam
do domu, szczęśliwy jak nigdy i mam nadzieję, że wszyscy będą się
dopytywać, gdzie byłem i z kim, będą się martwić i nagabywać, a oni…
zwyczajnie nie zauważyli, że zniknąłem, że mnie nie było.

Nie pytają, nie mają do mnie żadnych uwag, nie chcą strofować,
narzekać czy chwalić. Mama patrzy tylko na mojego brata i głaszcze
go po głowie. Oto jej syn umiłowany właśnie dostał się na studia,
będzie kimś ważnym, radcą a może doktorem Grzegorzem, może i profesorem, odgrzebie szlacheckie korzenie, przywróci rodowi należne
miejsce. I jej wzrok, a w nim pytanie: A ty, nieszczęsny
nieudaczniku bez ambicji, który nie potrafi zdać z klasy do klasy?
Kim ty chcesz zostać?

Czy gdybym powiedział jej: właśnie się zakochałem, zyskałbym choć
cząstkę jej szacunku, jak wtedy, gdy wiele lat wcześniej także
zniknąłem i gdy mnie szukali. Wówczas byłem ważny, byłem ich oczkiem
w głowie, chronionym, wychuchanym, obłaskawianym, wówczas naprawdę
się cieszyli, że mnie znaleźli. A dziś?

Powrót, szybki powrót. Już, natychmiast. Pokój, gabinet, Zamek,
Waldemar. Nie ma wspomnień, nie istnieją. Jest tylko dziś i teraz.
Przeszłość po prostu była, nie ma do niej powrotu, nie da jej się
naprawić, wyprostować, po co więc tłumaczyć? Jakie ona ma znaczenie
poza historycznym? Całą przeszłość najlepiej wyciąć, wspomnienia to
zło, co było jest złe.

– Może później – ucinam.

Waldemar chrząka, nie jest zadowolony. Patrzy na zegarek, mamy
jeszcze trochę czasu w tej sesji.

– Dobrze, o czym zatem porozmawiamy? – Pyta, a ja mam wrażenie, że
na końcu języka ma dwa słowa, których nie wolno w mojej obecności
dziś wypowiadać. Trzynaście głosek, pięć sylab.

Lew Dawidowicz.

* * *

Według gazet i części podań sprzed przełomu, do polityki wciągnął
mnie Grzegorz, co jest kolejnym kłamstwem rozpowszechnianym przez
moich przeciwników i krytyków. Owszem, on osiągnął początkowo
znacznie mocniejszą pozycję polityczną, miał więcej szczęścia i możliwości, w końcu był starszy. Jednak tak naprawdę to ja byłem
pierwszy. Ja go namówiłem do udziału w konspiracji, ja pociągałem za
sznurki.

JA. JA. JA. Rozumiecie?

Grzegorz, mówię to z bólem, początkowo zupełnie nie wierzył w sens
walki i możliwość zwycięstwa.

– Jak niby można wygrać z komunizmem? Jak walczyć bez broni? Jak w końcu walczyć z tak potężnym przeciwnikiem jak Sowieci? – Pytał i przekonywał: – Jeśli nam się uda lokalnie coś osiągnąć, to tylko
sprowokujemy Rosjan, jak to już było na Węgrzech czy w Czechach. Nie
mamy żadnych szans.

Wierzył za to w możliwość ewolucji systemu w kierunku przez nas
pożądanym i to wykorzystałem, by go namówić do reprezentacji
„naszych” postulatów. Gdyby nie moje podszepty, do dziś byśmy tkwili
w mrokach komunizmu.

Nie wierzcie więc tym wszystkim „publicystom”, że to Grzegorz był
większym opozycjonistą niż ja.

Mój brat był umiarkowanym, wyważonym człowiekiem kompromisu.
Walecznym, jednak dość przewidywalnym i dlatego łatwym do
manipulowania. Owszem, potrafił się postawić, zaskoczyć stanowczą
postawą, jednak to negocjacje były jego główną bronią; primary
weapon – jak to po latach, trafnie zresztą, oceniał Miłosz.

W przeciwieństwie do mnie widział we wszystkich dobro. Uważał, że
człowiek rodzi się dobry i nabiera złych cech przez otoczenie, a nie
jest nimi obciążony genetycznie przez przodków.

– Wystarczy, że dostrzeżemy w nich dobro i je wydobędziemy na
wierzch – mawiał.

Ufny i głupi (wykreślić).

Beze mnie nic by nie osiągnął. Beze mnie i Marcela, bo to spotkanie
z nim tak naprawdę uświadomiło mi możliwości i kierunki, w których
należy podążać. Marcel. Jakiż to był niezwykły człowiek. Jakie dawał
nadzieje na przyszłość.

Pamiętam jak dziś nasze pierwsze spotkanie na zebraniu jednego z zarządów studenckiej opozycji z robotnikami. Siedział z tyłu, cichy
i posłuszny, a w oczach aż wrzało od buntu i agresji. Inni
rozmawiali o rokowaniach, fortelach, podstępach, pili i jedli,
mówili i znów pili, a on knuł swoją intrygę, modlił się o krew, bo
to krew daje przemianę, gniew jest silniejszy od słów, pięść
mocniejsza od uśmiechów i uścisków.

Rewolucja wymaga ofiar. Rewolucja jest prawdziwą zmianą. To do niej
trzeba dążyć. W sposób ewolucyjny można się tylko zestarzeć i zorientować po czasie, że przegraliśmy naszą szansę, nasz czas.
Pokój to łatwy kompromis, zgoda na układ, konserwowanie politycznej
dyspozycyjności. Tłum porusza agresja i nienawiść. A przecież to
jest nasza szansa. Niedźwiedź przysnął, jest słaby, wymęczony, za
tłusty i nażarty. Nie będzie walczył, nie będzie mu się chciało
przebudzić.

Miał oczy wojownika, ciemne, mroczne, uważne, przenikliwe. Oczy
prawdziwego, zdolnego do największych wyzwań walczaka. One nie
chciały układów, życzyły nam niepowodzenia, bo wtedy będzie mógł
zrealizować swoją wizję. Takie były te oczy. Takie jak moje, tyle że
ja potrafiłem skrywać prawdziwe uczucia. Marcel musiał się tego
dopiero nauczyć, a i tak chyba nie do końca mu się udało, bo też
trudno nauczyć wilka bycia owcą.

Gdy spytałem o niego Grzegorza, mój brat powiedział: