Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dyktatura strachu

Dyktatura strachu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66460-31-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dyktatura strachu

Pochłaniająca, wyrosła z traum autorki powieść o realiach codziennego życia w dyktaturze. Suleima otrzymuje od swojego partnera, który po wybuchu wojny w Syrii wyemigrował do Niemiec, niedokończony manuskrypt jego książki. Tekst niepokojąco przypomina koleje życia samej Suleimy, przedstawia je jednak w sposób, który jest dla kobiety zupełnie zaskakujący. Czy naprawdę tak Nassim postrzega ją i jej rodzinę? Powieść Nassima jest przerażającym, lecz szczerym portretem rodziny rozdartej rządami tyrana, naznaczonej cierpieniem wojny i prześladowanej. Przed oczami Suleimy stają jej własne lęki, które zlewają się w jeden, największy strach przed samym strachem – woda na młyn dyktatury.

Polecane książki

Jedno z najgłośniejszych zabójstw na świecie. Historia oparta na autentycznych wydarzeniach. Pewien wrocławianin zostaje bestialsko zamordowany. Początkowo policji nie udaje się znaleźć mordercy. Po pięciu latach śledczy trafiają jednak na ślad pewnej książki. Opisane w niej morderstwo przypomina po...
Poradnik do klimatycznej, mrocznej przygodówki The Lost Crown: Ghosthunting Adventure zawiera pełen opis przejścia gry. Naszym bohaterem jest Nigel Danvers, który przybywa w dość niecodziennych okolicznościach do nadmorskiej, angielskiej mieściny Saxton.The Lost Crown: A Ghosthunting Adventure - por...
Włoski arystokrata Renzo Valenti właśnie rozwiódł się z żoną. Nie kochał jej, ale był jej wierny, choć ona go zdradzała. Dlatego jest w szoku, gdy w jego domu zjawia się Amerykanka Esther Abbott i oznajmia, że jest z nim w ciąży. Renzo widzi ją po raz pierwszy na oczy. Odprawia tę oszustkę lu...
Elliott Cooper jest znanym chirurgiem zmagającym się ze śmiertelną chorobą. Największą radością jego życia jest dorosła już córka Angie, największym pragnieniem – jeszcze raz ujrzeć ukochaną Ilenę, zmarłą tragicznie przed trzydziestoma laty. Jego marzenie może się spełnić – Elliott otrzymuje w preze...
Czy gorące hiszpańskie słońce zdoła rozświetlić drogę zagubionych mieszkańców Toledo? Budujący ołtarz w toledańskiej katedrze architekt, Narcizo Tome, podczas ucieczki od swojej kochanki niechcący przyczynia się do śmierci prokuratora Toledo. W strachu przed inkwizycją wydostaje się z miasta balo...
Emily Richardson włamuje się do biura rosyjskiego milionera Saszy Virszilasa. Chce wykraść dane, które pomogą oczyścić jej ojca z zarzutów. Przy okazji niechcący poznaje plany Saszy dotyczące ważnej transakcji. Emily postanawia zagrać vabank i szantażuje Saszę. Virszilas przyjmuje ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dima Wannous

Tytuł oryginalny:Al khaifounTytuł francuski:Ceux qui ont peurCopyright © 2017 by Dima Wannous
First published in Arabic by Dar al adab, Beirut, Lebanon
Published by arrangement with RAYA The agency for Arabic literature and BooklabCopyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2019 for the Polish translation by Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz / artnovo.plZdjęcia na okładce: © enjoynz, © pgmart, © Almatsm Bellah, © 4Max (adobe stock)Redakcja: Jolanta Olejniczak-KulanKorekta: Iwona Wyrwisz, Edyta Malinowska-KlimiukTa publikacja otrzymała wsparcie Sharjah International Book Fair Translation Grant FundISBN: 978-83-66460-31-7Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba KsiążkiWięcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.plWYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28e-mail: info@soniadraga.plwww.soniadraga.plwww.facebook.com/WydawnictwoSoniaDragaE-wydanie 2019Konwersja:eLitera s.c.

Dokładnie piętnaście lat temu siedziałam w poczekalni kliniki Camille’a. Czy uważnie przeczytał pan słowa, które dziś napisałam, Camille, czy ta liczba coś panu mówi? Piętnaście lat, Camille, to często powód, żeby krzyknąć: „Aż tyle!”. A pan mówi mi we śnie o czterech i pół roku mających już być „tyloma latami”.

Siedziałam więc w tej maleńkiej klinice, która rozciągała się lub kurczyła, stosownie do liczby pacjentów tylko wyjątkowo ustalających termin wizyty na dłużej niż tydzień wcześniej. Wielu przychodziło w naglącej sytuacji bez uprzedzenia, zwykle z okolic Damaszku. Siadali na nielicznych krzesłach albo przy wejściu i na schodach. Paliłam papierosa i obserwowałam czekające w pobliżu osoby. Asystentka medyczna, uosobienie łagodności, czytała wydrukowane materiały z zajęć, pilnie przygotowując się do egzaminów semestralnych. Od czasu do czasu, owładnięta nudą, zerkała na mnie i się uśmiechała. Była to młoda kobieta, która pracowała i jednocześnie kontynuowała studia, musiała bowiem zadbać o rodzinę, a tę, jak wiele innych, mocno dotknęły wydarzenia w kraju. Jej matka od śmierci męża cierpiała na najrozmaitsze choroby. Kiedyś była energiczną, ładną kobietą o smukłej mimo pięćdziesiątki sylwetce. Gdy straciła ukochanego, zaczęła chorować na nadciśnienie i cukrzycę. Problemy z nerkami i tarczycą także zrobiły swoje i biedaczka – otyła i słaba – leżała przykuta do łóżka. Siostra Lajli – asystentki – rozwiodła się i mieszkała u nich z dwuletnią córką. Jej jedyny brat dawno postradał rozum. Kiedy miał dwadzieścia lat, zadurzył się w koleżance z Akademii Sztuk Pięknych, gdzie ja również studiowałam. W córce niższego rangą oficera, mieszkającej w Al-Mazzie 86. Któregoś dnia na uczelni ta dziewczyna wpadła w oko synowi szefa jednej z sekcji tajnych służb. Lajla nie wyjawiła mi nazwy tej sekcji, ale to bez znaczenia. Zakochał się w niej i zaproponował, by pojechała z nim do rezydencji jego ojca. „Rezydencja” to słowo używane przez dzieci dygnitarzy na określenie domu na przedmieściach Damaszku, przydzielanego oficerom, by mogli w wolnym czasie odpoczywać tam wraz z rodziną. Dziewczyna odmówiła i przyznała, że jest związana z bratem Lajli. Pewnego ranka chłopaka uprowadzono, gdy wychodził z domu w dzielnicy Barzé. Zniknął na cały tydzień. Po powrocie nie był już sobą – zostało ciało, duch umarł. „Powiesili go za nogi, głową w dół, na kilka dni, aż zabili wszystkie jego neurony”. Dokładnie zapamiętałam te słowa Lajli. Usłyszałam je od niej, kiedy w poczekalni nie było nikogo oprócz nas. Powiedziała mi, że wrócił całkowicie obłąkany. Od tego dnia nie opuszczał swojego pokoju, gdzie siedział zamknięty na klucz. Czasem otwierał okno wychodzące na jedną z najruchliwszych ulic Barzy i z góry krzyczał do przechodniów: „Czy ktoś widział Hafiza al-Asada? Jeśli go spotkacie, powiedzcie mu, że wyjdę z pokoju dopiero wtedy, kiedy osobiście mnie odwiedzi”. Nikt nie zwracał uwagi na jego nawoływania. Przecież był wariatem. Postradał rozum i sikał z okna, kierując strumień w tego czy innego przechodnia i nic sobie nie robiąc z wyzwisk oraz przekleństw.

Lajla spędzała większość czasu w małej klinice, wśród ludzi w pewnej mierze podobnych do jej brata. Historie życia tych osób były równie zadziwiające jak jego los. Mimo wszystko kontynuowała studia i ustalała terminy wizyt, przy okazji pochłaniając litry kawy i z lubością paląc papierosy. Wieczorem wracała do domu, żeby zająć się matką – zwiotczałym ciałem uwięzionym w łóżku – i rozwiedzioną siostrą, a także siostrzenicą, no i oczywiście bratem – więźniem własnego pokoju i szaleństwa. Obserwowałam Lajlę i rozmyślałam o łagodności emanującej z jej oczu mimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Bo przecież człowiekowi trudno być zarazem matką, ojcem, lekarzem i mężem, a równocześnie zachować niezmącony spokój i życzliwość. Jestem przekonana, że każdy inny zmieniałby wyraz twarzy, wypełniając uciążliwe obowiązki, jakie na nią spadały, że bywałby rozgniewany albo zdesperowany, a jego oczy rzucałyby twarde spojrzenia, dawno zapomniawszy o czułości.

Siedziałam tam, wodząc wzrokiem po pacjentach, kiedy pojawił się młody, trzydziestoletni mężczyzna. Wysoki, barczysty, o wyrazistych rysach, gęstych kruczoczarnych włosach, szedł z wyprężoną klatką piersiową. Już wkrótce zaczęłam mu zazdrościć tej klatki piersiowej, a raczej wydolności płuc, które potrafiły pomieścić tyle powietrza. Prawdę mówiąc, uświadomiłam to sobie dopiero wiele miesięcy później. Ja, wciąż obawiająca się uduszenia i panikująca na samą myśl o tym, że zabraknie mi tchu i umrę, patrzyłam, jak Nassim robi głęboki wdech i wypełnia płuca o znacznie większej pojemności niż płuca takich biedaków jak my, o drobnej klatce piersiowej, czasami tak płaskiej jak nasze brzuchy. Nie dostrzegłam wtedy jego twardych, potężnych mięśni, które zdradzały obsesyjną troskę ich właściciela o to, by je rozwijać, każdemu zadając odpowiednią pracę. Grube zimowe ubranie osłaniało te wszystkie szczegóły, ale kiedy w pewnej chwili mężczyzna podwinął rękawy, ja, zawsze z fascynacją obserwująca górne kończyny od dłoni po łokieć, natychmiast zauważyłam jego pięści. Ta drobna powierzchnia przenosi mnie w miejsce, gdzie nie brakuje ani przestrzeni, ani tlenu. Lubię też kości i ich guzowatość. Sylwetki, które ukrywają szkielet pod zwiotczałym ciałem, nie przemawiają do mnie. Dlatego szukam tych kości, patrząc na ręce, ramiona i szyje, a także na barki i wystające obojczyki.

Kiedy usiadł i podwinął rękawy, a ja zobaczyłam jego mocne kości i dłonie powleczone delikatną skórą, którą porastały czarne włoski, przesunęłam spojrzenie na jego nogi. Założył jedną na drugą, więc nogawki dżinsów nieco się uniosły. Pomiędzy sportowymi skarpetkami a rąbkiem spodni rysowały się te niezwykłe, tak widoczne kostki. Nie mam pojęcia, skąd wzięła się moja fascynacja kośćmi, nigdy też nie przyznałam się Camille’owi, że tak bezgranicznie rozmiłowałam się w kostnych wypukłościach.

Nassim posadził swój kostny szkielet na metalowym fotelu obciągniętym tanią skórą. Obserwowałam go, on nie zwracał na mnie uwagi. Zresztą nie zwracał uwagi na nikogo. Zapalił papierosa i zaczął strząsać popiół na ziemię. Zdumiona Lajla obrzuciła go karcącym spojrzeniem i powiedziała spokojnie: „Popielniczka jest na stole”. Ta uwaga przerwała daleką wędrówkę myśli Nassima. Szeroko otworzył oczy i bez słowa przeprosin rozejrzał się, by na lewo od siebie na blacie stolika znaleźć wyszczerbioną popielniczkę. Nawet mu nie zaświtało w głowie, że Lajla będzie musiała sama posprzątać podłogę, którą zabrudził.

Sesja Nassima miała się odbyć zaraz po mojej. Kiedy siedziałam w gabinecie Camille’a i rozmawiałam z nim, czułam, że Nassim robi wszystko, żeby wychwycić informacje o moim życiu, teraz lądujące na kartonowych fiszkach Camille’a, które leżały na jego biurku, oznaczone niezrozumiałymi symbolami. Tego dnia przepełniał mnie smutek. Zamierzałam opowiedzieć Camille’owi dziwny sen, jaki miałam poprzedniej nocy, ale się rozmyśliłam. Czy dlatego, że za cienkimi drewnianymi drzwiami siedział ten niepokojący mężczyzna o mocnych kościach? Nie powiedziałam więc Camille’owi, że znalazłam się zupełnie sama na dachowym tarasie niezbyt wysokiej starej kamienicy w Damaszku. Była pełnia. Usiadłam na balustradzie, nie przejmując się, że mogę spaść. Wpatrywałam się w księżyc i cieszyłam jego pełnią. Prawdę mówiąc, sama byłam tym zaskoczona, ponieważ nie lubiłam, kiedy tak wyglądał. Nie lubię rzeczy okrągłych, skończonych. Wolę, kiedy czegoś im jeszcze brakuje. Wtedy rozbudzają we mnie dążenie do pełni i do spełnienia. Ale tego wieczoru czułam się szczęśliwa, bo księżyc był w pełni, czerwony i okrągły jak bochenek chleba, a to poczucie dopełnienia płynęło ze mnie. Był niczym zwierciadło, w którym odbija się moje spełnienie, choć zwykle skupiam się na karaniu siebie za błędy popełnione i niepopełnione. Cokolwiek złego wydarzyło się na świecie, zwykłam sobie robić wyrzuty, jakbym ponosiła za to odpowiedzialność, przynajmniej częściowo. Może po prostu dlatego, że się urodziłam. Sam fakt obecności na tym dziwnym świecie czyni mnie odpowiedzialną za niektóre nieszczęścia, jakie spadają na ludzi. A potem moje serce spadło. Nie gwałtownie, ponieważ najpierw ziemi dosięgnął księżyc, a ono podążyło za nim w dół. Poczułam dotkliwą stratę. W tej samej chwili rozklekotany samochód przejechał przede mną po niebie, które zachmurzyło się i pociemniało dotknięte utratą księżyca. Za kierownicą siedział mężczyzna, towarzyszyła mu żona. Właściwie nie wiem, czy była jego żoną, ale te naznaczone nudą twarze mówiły mi, że tak. Czyż małżonków z zasady nie dopada znużenie? Mężczyzna, który prowadził samochód na niebie, był sześćdziesięciolatkiem, jego żona też.

Nie opowiedziałam Camille’owi tego snu, coś wydukałam i straciłam ochotę na rozmowę. Camille naciskał, wypytywał, żeby wyciągnąć ze mnie parę słów. A ja rozmyślałam o młodym mężczyźnie siedzącym w poczekalni. Wychodząc z gabinetu, przyjrzałam się jego oczom. Spojrzenie, którym mnie ogarnął, było nieobecne, skupione bardziej na drzwiach, otwierających się i zamykających, niż na ludziach, którzy przez nie przechodzili.

Po wielu tygodniach przypadkowych spotkań zdarzyło się, że jego wizyta wypadła tuż przed moją. Wychodził, kiedy ja właśnie weszłam. Po zakończeniu sesji pożegnałam się z Lajlą i ruszyłam po wąskich, stromych schodach. Zaskoczył mnie jego widok. Siedział na ostatnim stopniu, na parterze trzypiętrowego budynku. Przeszłam obok, mówiąc mu do widzenia. Zwrócił na mnie jak zwykle nieobecne oczy i powiedział obojętnym tonem: „Czekałem na panią pięćdziesiąt minut. Da się pani zaprosić na kawę?”. Skinęłam głową. Wyszliśmy z budynku i ruszyliśmy ramię w ramię, nie określając, dokąd właściwie idziemy. Przez całą drogę do ulicy Hamra w Szaalan, do hotelu Al-Cham nie zamieniliśmy ani słowa. Przystanął na chwilę, a potem wszedł, nie pytając, czy odpowiada mi to miejsce. Poszłam za nim. Wybrał stolik przy oknie. Usiadłam naprzeciwko niego. Przywołał kelnera i zamówił kategorycznym tonem: „Proszę mi podać piwo almaza. Dobrze schłodzone!”. Nie zapytał, czego się napiję. Kelner zwrócił na mnie pytające spojrzenie. „Kawa”, powiedziałam. Nassim nie patrzył na mnie, zajął się obserwowaniem przechodniów. Czułam się skrępowana. Co ja właściwie robiłam w tej kawiarni z osobliwym młodym mężczyzną o mocnych kościach? Nie wiedziałam nawet, jak ma na imię, ale uznałam, że dziwnie byłoby teraz go o to pytać. Jak mogłam spotkać się z mężczyzną, nie wiedząc nawet, jak się nazywa? On zresztą też nie pytał mnie o imię. Prawdopodobnie wcale go nie obchodziło.

Zapalił papierosa. Miał osobliwy sposób palenia. Najpierw długo się zaciągał, potem stopniowo wydychał maleńkie obłoczki, które szybko połykał, tak że nie wymykała się nawet najmniejsza smużka dymu. Wydawał mi się pewny siebie, niewzruszony, silny, innymi słowy – samowystarczalny, jak ja w tym śnie, którego nie opowiedziałam kiedyś Camille’owi. Do czego więc mógł mu być potrzebny Camille? Czy chciał, by pomógł mu ugruntować tę pewność, mocno ją utrwalić? A może to Camille uczynił go takim, jakim teraz był? Pił piwo z butelki, umieszczał ją między wargami tak, by wciągać brązowy płyn, zamiast pozwolić, by po przechyleniu sam spływał mu do ust zgodnie z prawem grawitacji. Obserwując to, utwierdziłam się w przekonaniu, że jest śmiały i silny. Ja tymczasem sączyłam zbyt chłodną i paskudną kawę. Poczułam nagły skok ciśnienia, zimny pot zrosił mi skronie. Serce zaczęło uderzać tak, jakby dokądś pędziło, rozedrganie ogarnęło całą moją klatkę piersiową i szyję. Szybko otworzyłam torebkę i ciężko dysząc, wyjęłam opakowanie xanaxu. Przełamałam tabletkę na pół. Wsunęłam połówkę pod język, tak jak zalecił mi Camille. Chciałam zapobiec napadowi paniki. Potem wypiłam łyk wody. Rozpuszczając się, substancja szybko przenikała do mózgu. Młody mężczyzna o nieznanym mi imieniu widział, jak otwieram torebkę, chwytam pudełeczko z lekarstwem, łykam pół tabletki i popijam wodą. Przyglądał mi się ze spokojem, spokojem, który w tamtym okresie nie był dla mnie jeszcze rzeczą naturalną. Pozostał niewzruszony. Nie wyglądał na zdziwionego, nie zainteresował się moim gwałtownym zdenerwowaniem. Dzięki temu xanax zadziałał szybciej, ponieważ jeśli ktoś zaczyna mnie wypytywać w chwili napadu paniki, dodatkowo się denerwuję. Bardzo się boję konieczności wyjaśniania i usprawiedliwiania się – krótko mówiąc: udzielania odpowiedzi na pytania moim zdaniem absurdalne. Wypił ostatni łyk piwa i poprosił o rachunek. Zapłacił i poderwał się z miejsca, mówiąc: „Dziękuję, że przyjęła pani moje zaproszenie. Z pewnością jeszcze się spotkamy. Miło mi było panią poznać”. A potem zniknął. Ale dlaczego mielibyśmy na pewno się spotkać? Dlaczego był o tym tak głęboko przekonany? I cóż go tak zachwyciło w naszej znajomości, skoro nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa? On wypił piwo, ja zimną i paskudną kawę, a potem sobie poszedł. Czy chciał przez to powiedzieć, że znów się spotkamy, żeby usiąść razem do stolika – on przy piwie, ja przy kawie? I czy naprawdę potrzebował towarzystwa na tę krótką chwilę, jaką zajmuje wypicie piwa?

Po kilku tygodniach sytuacja dokładnie się powtórzyła. Wychodząc z kliniki Camille’a, zastałam go siedzącego z papierosem na ostatnim stopniu schodów. Powiedział: „Kawa?”. Pamiętałam, że poprzednim razem zaprosił mnie na kawę, ale sam zamówił jako pierwszy i wybrał piwo. Teraz skrócił formułkę i zamiast wyrazić chęć pójścia ze mną na filiżankę kawy, poprzestał na rzuceniu słowa „kawa” z zawieszonym w powietrzu znakiem zapytania – swoistym kształtem wirującym wokół jego głowy i powiązanym z mnóstwem mieszających się liter. Mimowolnie skinęłam głową. Ruszyłam, on poszedł za mną. Tym razem dodałam: „Nie lubię kawiarni w hotelu Al-Cham”. Zapytał: „A co pani lubi?”. Odpowiedziałam bez wahania: „Marmar!”. Przystanął dla większego efektu i spojrzał na mnie, zdumiony. Nie chcąc czekać, aż się rozmyślę, rzucił: „OK!”.

Nie wiem, dlaczego zaproponowałam Marmar. Czy po to, żeby sytuacja od początku była jasna? Czy dlatego, że on „pójściem na kawę” nazywał każde wyjście, nawet na piwo? W Marmar kawa z pewnością nie była w modzie.

Zatrzymaliśmy się w pobliżu kliniki Camille’a. Była dopiero siódma. Wokół kłębił się tłum kobiet, dzieci, handlarzy ulicznych, którzy rozłożyli swoje chińskie towary na chodniku Jisr al-Abyad, długiego „Białego Mostu”. Ta wrzawa działała mi na nerwy. Wybiegłam na jezdnię, żeby złapać taksówkę. Minęło dobrych kilka minut, zanim mi się to udało. A podczas gdy ja stałam kilka kroków dalej, Nassim spokojnie czekał na chodniku. Wsiadłam z tyłu, on zajął miejsce obok mnie. Zaskoczyło mnie to. Zwykle mężczyźni siadają obok kierowcy, ten bowiem nie lubi, gdy zajmują miejsce z tyłu, postrzega to jako oznakę wzgardy dla męskości jako takiej – zarówno swojej, jak i klienta: samca poniżającego się siadaniem z tyłu, obok samicy. Ledwie zamknął za sobą drzwi, powiedziałam do taksówkarza: „Na Bab Touma, proszę”. Mój kompan delikatnie przesunął ku mnie dłoń i zamknął w niej moją, wyglądając przez okno. Zrobił to, nie okazując mi szczególnych względów, nie patrząc na mnie. Wtedy myślałam tylko o jego rękach, które ubóstwiałam. Trzymał moją dłoń z wigorem – nie chciałam psuć tej chwili. Moja ręka była tak zimna, jak jego gorąca. Czy w takim razie jego serce było zimne? Matka mówi zawsze: „Zimne ręce, gorące serce”. Nigdy nie słyszałam, żeby powiedziała, że jest i odwrotnie.

Nie wspomniałam Lajli, że wielokrotnie razem gdzieś chodziliśmy, i nie przypuszczam, żeby on jej o tym mówił. Nie najlepiej się dogadywali. Po tym epizodzie z papierosem i popiołem na podłodze trudno im było się polubić. Nigdy nie pytał, dlaczego przychodzę do Camille’a, i ja również nie pytałam go o powód jego wizyt. Zaczęliśmy wychodzić razem raz w miesiącu, potem co dwa tygodnie. A później nasze spotkania stały się częstsze, co najmniej raz w tygodniu. Kiedy się dowiedziałam, że jest pisarzem, szukałam jego powieści we wszystkich księgarniach, które znałam, potem w tych, których nie znałam, ale nigdzie żadnej nie było. Księgarze, choć wiedzą wszystko o świecie książek, nigdy o nim nie słyszeli. W tamtych czasach nie szukaliśmy niczego w Google, a nasze życie toczyło się w przytłaczająco zamkniętym kręgu. Powiedziałam mu, że nie udało mi się znaleźć żadnej z jego książek. Uśmiechnął się. Nassim niezbyt chętnie się uśmiechał. Jego usta ułożyły się w uśmiech, który wyraźnie był wymuszony i przywołany na twarz z trudem. Odprężył się dopiero, kiedy uśmiech zniknął. Później dowiedziałam się, że publikował książki pod pseudonimem. „Z obawy przed prześladowaniem?”, spytałam. Pokręcił głową, że nie: „Raczej ze strachu przed strachem”. Koniec, kropka. Nic więcej nie powiedział. Ogarnęło mnie przemożne pragnienie, by go objąć, by uściskać tego dziwnego człowieka, który siedział na wprost mnie, a o którym nie wiedziałam nic poza tym, że ma masywne kości i pisze pod pseudonimem. Jednak właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że spotkaliśmy się, kiedy znalazłam się na życiowym zakręcie. „Strach przed strachem” – te słowa stanowiły doskonałe podsumowanie moich dotychczasowych doświadczeń. Strach nie przejawia się w tylko jeden sposób, ma nie tylko jedno znaczenie. Ci, którzy doświadczają strachu przed strachem, podążają wspólną drogą. Poprosiłam, żeby wyjaśnił mi to wyrażenie: strach przed strachem, bo jako pisarz niewątpliwie potrafi to zrobić lepiej niż ktokolwiek inny. Czy możliwe jest, by wyobraźnia się zepsuła? „Ależ tak, jak najbardziej, ponieważ udzielenie odpowiedzi na twoje pytanie nie ma nic wspólnego z wyobraźnią”. I nie powiedział już nic więcej.

Nassim boi się strachu. Gdyby publikował swoje książki pod własnym nazwiskiem, bałby się, że będzie się bał. I nie chodzi tu o naturalny strach przed aresztowaniem, procesem sądowym czy na przykład zakazem wyjazdów, ale o strach, który go poprzedza. Choć bowiem nie został aresztowany i nie zaznał prześladowań, czuje strach. Boi się konieczności stawienia czoła swoim lękom. Z tego powodu zebrał je wszystkie w jeden, posługując się pseudonimem, który chroni go w ten czy inny sposób. Jednak zastanawiając się nad tym już później, odkryłam, że to był nie tylko strach przed strachem po wydaniu książki, ale strach ogarniający go podczas pisania. Kiedy pisze pod własnym nazwiskiem, czuje strach i staje się więźniem tego strachu. Natomiast pseudonim czyni go bardziej spontanicznym i odważnym, uwalnia od autocenzury. Właściwie Nassim nie jest pisarzem, tylko lekarzem. Pisarzem jest jego pseudonim. Dlaczego jednak mi tego nie powiedział i wolał przedstawić się jako pisarz pod pseudonimem? Nie zapytałam go, czy choć przez chwilę pomyślał o wydawcy, który może zostać wezwany na przesłuchanie i zobowiązany do podania prawdziwej tożsamości autora. Nie zapytałam go o to. Bałam się strachu. Bałam się, że przestraszę jego. A poza tym nie przeczytałam ani jednego wersu jego książki.

Trzymam w prawej ręce telefon komórkowy i przyciskam go do ucha. Lewą masuję prawe ramię, po czym uciskam palcem wskazującym nabrzmiałą tętnicę po lewej stronie szyi. Wyczuwam bicie serca, które przyspiesza. Ogarnia mnie strach, wargi mi drętwieją. Czuję zimno na czole i pod nosem, gdzie pot tworzy cieniutką i gładką warstewkę. Nie słyszę już jego głosu, a raczej – nie rozumiem, co mówi. Słyszę głos wypowiadający zdania, które płyną dzięki dziwnym, powiązanym ze sobą literom. Dostrzegam je, kiedy bezładnie ulatują. Pamiętam tylko alif i bâ, dwie pierwsze litery alfabetu arabskiego. Inne tracą kształt, mieszając się. Potem widzę, jak ujeżdża literę bâ, chwytając się kurczowoalif, a hamza zawisa nad jego głową jak kapelusz. Ta wizja prześladowała mnie przy każdym z naszych spotkań. Siadałam przed nim i wpatrywałam się w hamzę nad jego głową. Myślał, że patrzę w pustkę, i nic go to nie obchodziło. Może zresztą nie była to obojętność, tylko przyzwyczajenie do moich pustych oczu. Odkąd bowiem regularnie się z nim spotykam, przyłapuję się na tym, że skupiam wzrok na byle czym, ale nigdy nie patrzę mu w oczy. Bo kiedy już zna się kogoś dobrze, kiedy zna się całą historię i nie ma nowych zaskoczeń, przestaje się patrzeć i szuka się w pustce miejsca, w którym można się schronić przed tymi boleśnie znajomymi oczyma. Głos płynący ze słuchawki przestaje nizać litery powiązane ze sobą niczym ciąg znaków uczących dzieci wymowy. Potem litery odlatują przede mną i znikają. Zwalniają miejsce dla brzmienia brutalnych uderzeń.

Od początku wiedziałam, że nasze kontakty telefoniczne zakończą się gwałtownie. Jeśli na chwilę milknę, choćby tylko na najkrótszy moment, on bije się po twarzy. Brutalnie uderza w prawy policzek prawą ręką. Słyszę, jak palce zderzają się z policzkiem, i wyobrażam sobie czerwony ślad na skórze. Ślady palców rysują się między delikatnymi włoskami na brodzie. Mocno wali się ręką, żeby odczuwać cierpienie. Czyż nie powiedział mi któregoś dnia, że rozkosz to chwila, gdy słabnie ból? Czy bije się po twarzy, żeby poczuć przyjemność, gdy tylko ból się rozproszy?

Moje irackie koleżanki z Akademii Sztuk Pięknych zawsze mówiły, że aby zmierzyć się z depresją albo głupotą, albo jakąkolwiek inną sytuacją wymagającą cierpliwości, można zrobić tylko jedno: „samobiczować się”. Czy właśnie to miały na myśli? Słysząc uderzenie jego dłoni o twarz, wyobrażam sobie, jak się policzkuje. Zachowuję milczenie, ponieważ nie wiem, jak potępić fakt, że się bije. W takich absurdalnych sytuacjach czuję się niezręcznie. Nie boję się, ale jestem przygnębiona. Zwykle on szybko odkłada słuchawkę i już nic nie słyszę.

Myślę o rękach. Nigdy sama się nie biłam, ale zdarza mi się oplatać rękami ciało. Robię to na tyle często, że nawet nie pamiętam, kiedy otuliłam się ostatnio. Wyciągam ręce, krzyżuję je, aż dotknę palcami pleców. Obejmuję się, gładzę pasma włosów i szepczę: „Niczego się nie bój, kochana! Oddychaj wolno i głęboko. Niczego się nie obawiaj! To znów ten napad paniki. To minie. Oddychaj…”.

Prowadzę samochód. Droga pnie się, nie wiem dokąd. Siedzę na przednim fotelu, obok siebie kierującej autem. Przysięgam, że siedziałam z przodu, po prawej stronie kierowcy, a równocześnie prowadziłam samochód. A przecież nigdy, nawet przez moment, nie siedziałam na miejscu obok kierowcy. Przez cały czas zajmowałam fotel kierowcy i jednocześnie ten obok i zerkałam raz po raz na tę drugą mnie, za kierownicą. Moje siedzące obok ja nie odczuwało najlżejszego niepokoju, natomiast to ja, które kierowało samochodem na pnącej się w górę drodze, umierało ze strachu. U końca drogi rozpościerało się, jak okiem sięgnąć, bezkresne morze. Wiał gwałtowny wiatr, a ja nie znoszę wiatru. Potrafię wytrzymać, kiedy jest bardzo zimno. Radzę sobie z gwałtowną ulewą, lubię, kiedy krople spływają po moim ciele, rozkoszuję się szumem deszczu i strugami wody. Ale nienawidzę wiatru i boję się jego świstu, który wprawia w drgania moją duszę. Czuję, że ten wiatr poderwie mnie z ziemi albo przewróci. Nawet kiedy siedzę zamknięta w domu, wzbudza we mnie strach.

Prowadzę samochód, który pnie się pod górę, a potężny wiatr podrywa masy słonej morskiej wody, rzucając ją przed nas na drogę, którą jadę, siedząc obok siebie. Muszę się spieszyć, żeby dotrzeć na szczyt, gdzie stoi mój dom. Nie wiem zresztą, czy to mój dom, ale właśnie do tego domu muszę dotrzeć, wykazując się ogromną cierpliwością. Zaskakuje mnie bicie mojego serca, którego palpitacje nasilają się, w miarę jak samochód znajduje się wyżej. Zaskakuje mnie, że nie wspinam się, po prostu biegnąc, ale przecież wystarczy wcisnąć czubkami palców gaz, żeby pojazd przyspieszył. Czuję, że lada chwila pęknie mi serce, tak szybkie jest jego bicie. Zerkam na siebie i widzę, że spokojnie i obojętnie przypatruję się wzniesionym morskim wodom. Zupełnie jakbym siedziała na plaży, rozkoszując się ciepłem majowego słońca i słuchając śmiechów matek i dzieci, które się cieszą z nadchodzącego lata. Spieszę się, żeby nie pochłonęło mnie morze. Nie boję się wody. Umiem pływać i ujeżdżać fale, moje ciało zręcznie dostosowuje się do jej ruchów i humorów. To Nassim boi się morza. Pływa wzdłuż plaży, nigdy w stronę głębi. Mówi mi, że udusiłby się, gdyby jego stopy straciły kontakt z piaszczystym dnem. Nassim pływa dobrze, a jego kondycja fizyczna nie ma nic wspólnego z tym problemem. Kiedy się zanurza, czuje, że jego ciało robi się ciężkie jak kamień. To hamuje jego ruchy, więc miota się jak roczne dziecko. Ale Nassim nie towarzyszy mi w chwili, gdy prowadzę samochód i drżę z przerażenia, a pot zalewa mi ciało, które jest jak gąbka zanurzona w wodzie. Nassim, który boi się wody i fal, nie towarzyszy mi. Jestem ze sobą. Co to znaczy? Czy to Nassim jest tym strachem, który rozszerzył moje pory i sprawił, że zalewam się potem? Chociaż jest tu fizycznie nieobecny, jego duch głęboko mnie przeniknął, tkwi w zakątkach mojej wyobraźni i w zakamarkach pamięci, w tym, co przeżyłam, tym, co poznałam i czego jeszcze nie doznałam. W przeciwnym razie dlaczego odczuwałabym ten strach? Najlepszy dowód, że nieco później spotykam go w innym miejscu. Nie wiem, gdzie dokładnie. To miejsce przypomina lotnisko.

Kiedy jestem na lotnisku, dopadają mnie rozmaite lęki wzbudzane przez tłum, przez widok ludzi, którzy pędzą zadyszani z bagażami, przez samoloty, loty, upadek, śmierć. A jednak wcale się nie boję! Zupełnie jakbym kilka chwil wcześniej zapożyczyła od Nassima strach przed morzem, wodą i utonięciem, a teraz, na lotnisku wyzbyła się mojego odwiecznego strachu i zupełnie o nim zapomniała. Zastąpiłam strach przed niebem strachem przed ziemią, a raczej tą częścią ziemi, którą zalewają wody. Siedzę przy dużym stole. Nassim siedzi bardzo daleko ode mnie. W pobliżu niespodziewanie zauważam Camille’a, który pije kawę, paląc papierosa. Nie pytam, jak śmie palić na lotnisku. Nie zaskakuje mnie, że jest tuż obok. Nie pytam go, skąd się tu wziął. Patrzy na mnie jak zwykle, przez kłęby dymu wydobywającego się z jego ust i nozdrzy. Robi mi wyrzuty. Mówi, że nie zmieniłam się przez te wszystkie lata. Wciąż tkwię w tym samym miejscu, stojąc czy siedząc, jedząc, pijąc, paląc czy rozmyślając. Nie zrobiłam ani kroku. Czuję się zażenowana. Co go napadło, dlaczego przyszedł robić mi wyrzuty i obwiniać mnie po tych wszystkich latach? Powtarzam jego własne sformułowanie: „Po tych wszystkich latach!”. Chociaż to tylko cztery i pół roku. Wcale nie tak długo. To miesiące, które płyną jeden po drugim. Ale wtedy odczuwałam to samo co on: „te wszystkie lata”. Ponieważ to, co przeżyliśmy, nie może zostać zamknięte w czterech latach i sześciu miesiącach. Niemożliwe! Pyta: „Co zrobiłaś przez te wszystkie lata ze strachem?”. A ja odpowiadam: „Strach rośnie razem z nami”. Patrzy mi w oczy tym nieobecnym spojrzeniem, które płynie z ducha, a z jego ust pod osłoną bujnych wąsów wydobywają się słowa: „Strach nie rośnie razem z nami. On może nam towarzyszyć przez całe życie. Co zrobiłaś ze swoim strachem, że przykleił się do twojej duszy?”. Replikuję, negując to, co mówi: „Nie przykleił się do mojej duszy!”. Odpowiada, uśmiechając się uprzejmie, jednak z leciutką złośliwością: „Nie przykleił się? A ja widzę, jak wylewa się z twoich oczu, jak je przepełnia”. Kiedy mówi, że strach płynie z moich oczu, czuję przejmujące zimno przenikające źrenice. Zamykam oczy, pragnąc, by kiedy znów je otworzę, było już po wszystkim. Ale nic się nie zmienia. Ani Camille i Nassim, ani to miejsce przypominające przepełnione, zwyczajne lotnisko. Ja też jestem taka jak oni, nie czuję strachu. Chociaż znajduję się na lotnisku, trzymam strach na wodzy. To nieprawdopodobna sytuacja. Nie czujesz strachu, ale widzisz ten strach i ostrożnie go kontrolujesz. Próbujesz go odsunąć, chwycić jak stertę papierów i odrzucić daleko. Jednak papier jest lekki i klei się do ciebie jak liście drzew.

Potem widzę, jak Nassim wychodzi beze mnie. Prawdopodobnie już czas wsiadać do samolotu. Nie wołam go, nie krzyczę. Przeciwnie, spokojnie zostaję, żegnam się z Camille’em i powoli idę w tym samym kierunku, co Nassim. Zupełnie zniknął mi z oczu w ludzkim tłumie objuczonym walizkami i przesuwającym się szybko jak stado. Po prawej widzę, jak Elias wyciąga drewnianą skrzynię. Elias to przyjaciel mojego ojca, obaj pracowali w szpitalu. Zbliżam się do niego, a z jego lewego ucha tryska krew. Wkłada do ucha palec, próbując zatamować krwawienie. Zdaje się błagać: „Antoinette, proszę, pomóż mi”. Nie wiem, kim jest ta Antoinette, ale wychodzi z drewnianej skrzyni, ubrana na biało, w białych butach, jak pielęgniarka. Bierze go pod rękę i kładzie w metalowej podłużnej skrzyni, która przypomina trumnę. Wtedy krew zaczyna ciec zewsząd, jak pot, który spływał po moim ciele i zalewał samochód. Elias tonie we własnej krwi, która tryska z tętnic, krwi jaskrawoczerwonej, jak chryzantemy. Na lewo od niego, w podobnej metalowej skrzyni leży mężczyzna, którego nie znam. Jego głowa i twarz są otwarte w samym środku. Oczy oddaliły się od siebie, ale mężczyzna nie stracił wzroku. Stara się uchwycić moje spojrzenie, żeby prosić mnie o pomoc. Stoję, niezdolna go ratować, lecz moja bezsilność wcale nie przypomina tej ze snów, gdy nie jesteśmy w stanie się poruszyć. To bezsilność realna. Mogę do niego podejść, mam nogi, ale nie robię tego z własnej woli. Jego rozszczepiona głowa jest pełna cebuli. Cebuli różnej wielkości, cebuli obranej i cebuli ugotowanej. Nie wiem, jak doszłam do tego, że te cebule są ugotowane, ale jestem o tym przeświadczona. Poznałam to pewnie po kolorze i kształcie. Poza tym jakie to ma znaczenie! Surowa czy ugotowana! Niech sobie gnije. Ja odchodzę. Biegnę. Chciałabym dogonić samolot i Nassima, który niedawno przekazał mi swój strach przed morzem. Wskakuję do maszyny, która wzbija się i unosi na małej wysokości, tak że mieszkańcy miasta, nad którym lecimy, mogą dotknąć jej brzucha, wyciągnąwszy ręce.

Tego ranka otworzyłam oczy o brzasku – bladym i zastygłym w miejscu, i szczerze zapragnęłam na jakiś czas przejąć od Nassima strach przed morzem. Wzięłabym go od niego, w zamian dając wszystkie moje. Potem pomyślałam o gotowanej cebuli tkwiącej w głowie nieznajomego. Te sny to potworność. Ledwie przestałam ciężko dyszeć po koszmarze, a zrozumiałam, że wieczorem znów schronię się we śnie i dopadnie mnie nowa wizja.

Otworzyłam oczy. Świt był blady i zastygły, podobnie jak mój skulony w sobie duch. Prawą ręką chwyciłam telefon komórkowy, a lewą przycisnęłam go do ucha. Pomasowałam prawe ramię, potem ucisnęłam palcem wskazującym wypukłą tętnicę po lewej stronie szyi. Czułam bicie serca, uderzenia, które się tłoczyły. Ogarnął mnie strach. Nie słyszałam już jego głosu, a raczej – nie rozumiałam już, co mówi. Słyszałam głos, który wypowiadał zdania układające się z liter powiązanych i dziwnych. Potem ujrzałam przed sobą litery, które ulatywały w niesłychanym bezładzie, więc zapamiętałam tylko alif i ba. Wszystkie