Strona główna » Humanistyka » Dyskursywizowanie Białoszewskiego. Tom 1

Dyskursywizowanie Białoszewskiego. Tom 1

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7453-237-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dyskursywizowanie Białoszewskiego. Tom 1

Książka podejmuje temat dobrze znany literaturoznawstwu – temat recepcji twórczości danego pisarza – ale w nowym ujęciu metodologicznym. Przenosi akcent z recepcji na dyskursywizowanie, a tym samym wykracza poza ramy literaturoznawstwa w stronę kulturoznawstwa oraz filozofii nauki. W pierwszym rozdziale została przedstawiona autorska teoria recepcji, uwzględniająca narratywizm Haydena White’a i jego koncepcję Metatropów, kognitywistyczną teorię prototypu, zastosowaną do opisu procesów paradygmatyzacyjnych w nauce, a także zasady psychologii społecznej. W tej części znajduje się także innowacyjne ujęcie kwestii szkolnej edukacji polonistycznej, odmienne od ujęć proponowanych przez metodykę nauczania języka polskiego. Rozdział drugi to szczegółowe omówienie tekstów krytycznoliterackich o Mironie Białoszewskim, zarówno tych najbardziej znanych, jak i zupełnie zapomnianych.

Polecane książki

„Nigdy nie pozwolę ci odejść” Marty W. Staniszewskiej to druga część gorąco przyjętego erotyka „Nigdy cię nie zapomniałam”. Przesycona pikantnymi scenami, jeszcze bardziej namiętna i smakowita, pełna czułości historia dwojga kochanków, których miłość przetrwał...
Oto Gizelle, angielski mastif, którego Lauren dostała na dziewiętnaste urodziny. Od tej chwili ona i Gizelle, która osiągnęła rozmiar i wagę cielaka, stały się nierozłączne. Mieszkały razem w akademiku, a potem w klitce na Manhattanie. To Gizelle została jej niezawodną przyjaci&oac...
Debiutancka powieść najbardziej nieznanego autora w Polsce. Malcolm XD w ciągu ostatnich kilku lat opublikował w internecie kilkadziesiąt krótkich opowiadań, które przyciągnęły ponad 2 miliony czytelników. To spod jego klawiatury wyszła kultowa już historia o Ojcu wędkarzu, która doczekała się n...
„Świat zza mgły” (jak znany polski wynalazca w dziedzinie kinematografii, Kazimierz Prószyński, poetycko określił obrazy filmowe) – to tytuł wielkiego, zaplanowanego na dziesięć tomów projektu Jacka Cybusza, który postanowił uporządkować w układzie ściśle chronologicznym dotychczasową, dosyć cha...
Ciesz się tym, co masz. Kiedy zorientujesz się, że niczego ci nie brakuje, cały świat będzie należał do ciebie. Susan Spencer, młoda utalentowana dziennikarka, matka trójki dzieci i szczęśliwa żona, dowiaduje się, że jest nieuleczalnie chora. Nie chce jednak, aby ostatnie chwile jej życi...
Tomik wierszy, a może tylko wierszyków, wieńczy i pilotuje już stosunkowo rozległy serial p.t. "Technomoralitet Futurystyczny" - Temat niemal dręczący autora swą nieskończonością, w którym wypada; pocieszać, prawić kazania i oczywiście zrzędzić. Gdyż rzeczywiście mimo pięknej pogody i fantastycznych...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Piotr Sobolczyk

Piotr Sobolczyk

Dyskursywizowanie Białoszewskiego

Tom I: Teoria recepcji i recepcja krytycznoliteracka

Wstęp

Od początku pracy nad rozprawą poświęconą recepcji twórczości Mirona Białoszewskiego towarzyszyło mi przekonanie, iż dotychczasowe znane mi metodologie badania recepcji twórczości literackiej pomijają istotne dla mnie aspekty, są cząstkowe. Moja własna propozycja powstała na styku, czy poprzez wyszukanie pewnych miejsc wspólnych, czy w każdym razie miejsc, które można ze sobą połączyć w różnych propozycjach metodologicznych, a które praktycznie nigdy nie wchodziły ze sobą w relacje, nie próbowały ustalać podobieństw i różnic. Najważniejsze było dla mnie przekonanie, że o recepcji twórczości danego pisarza – Białoszewskiego w tym wypadku – dobrze jest mówić jako o narracji, w świetle mocnej narratywistycznej tezy, głoszącej, iż „wszystko jest narracją”. Opowieść o publikacjach kolejnych książek i towarzyszących im komentarzach, a także przemianach samych trybów mówienia i myślenia o literaturze, oparłem więc na tym przekonaniu, mając zarazem świadomość, iż jest to „moja opowieść”, opowieść o tym, jak te dzieje dochodzenia Białoszewskiego do sławy jawią się mnie; z przyjęcia narratywistycznej tezy wynika oczywiście subiektywizm, co oznacza, że gdyby ktoś inny zechciał opisać tzw. „to samo”, powstałaby inna opowieść. Powyższa rozprawa w tym kształcie miała w moim zamierzeniu spełnić kilka celów zarówno teoretyczno-, jak i historycznoliterackich. Po pierwsze ma stanowić pewną propozycję innego spojrzenia na badanie recepcji literatury i może okazać się pomocna dla badań historycznych nad innymi pisarzami czy zjawiskami. Po drugie proponuje refleksję metateoretyczną nad sytuacją literaturoznawstwa i, jak sądzę, w siatce Metatropów pozwala opisać dotychczasowe, jak również przyszłe postaci dyskursów krytycznoliterackich i naukowych wraz z towarzyszącymi im kontekstami społeczno-instytucjonalnymi. Po trzecie może pełnić rolę przewodnika po białoszewskologii – rzecz jasna subiektywnego i komentowanego, przy czym przypomina ona wiele tekstów, zwłaszcza krytycznoliterackich, zapomnianych, od dawna niecytowanych, nierzadko niesłusznie, zwraca również uwagę na dodatkowe konteksty wypowiedzi znanych i często cytowanych. Natomiast dla mnie osobiście rozprawa ta ma jeszcze jeden cel – stanowi nieco ukryty manifest postawy hermeneutycznej, Ironicznej, polifonicznej, lecz pokładającej wiarę w konieczność podtrzymania tożsamości literaturoznawstwa jako dyscypliny, innymi słowy, stanowi wytłumaczenie, jak próbuję i chciałbym czytać literaturę w ramach mojej instytucji.

***

Niniejsza książka jest zmienioną wersją rozprawy doktorskiej pt. Recepcja poezji i prozy Mirona Białoszewskiego, obronionej na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie 17 VI 2008 roku, co odnotowuję z przesadną precyzją, ponieważ (przypadkiem zresztą) była to 25. rocznica śmierci jej bohatera. Dziękuję Promotorowi, prof. dr. hab. Stanisławowi Balbusowi za lata opieki. Dziękuję obu autorom znakomitych recenzji, prof. Piotrowi Michałowskiemu i prof. Wojciechowi Ligęzie. Dziękuję za wsparcie finansowe Fundacji na rzecz Nauki Polskiej oraz Narodowemu Centrum Nauki. Składam także podziękowania Narodowemu Centrum Kultury, które zechciało nagrodzić tę pracę w konkursie na najlepsze rozprawy doktorskie z zakresu kulturoznawstwa w 2008 roku. Michałowi Rusinkowi dziękuję za wypożyczenie anglojęzycznych lektur na temat retoryki. Dziękuję Przyjaciołom z kręgu wrocławskiego konstruktywiz­mu, z którymi znalazłem wspólny język i którzy dostarczyli mi wielu teoretycznoliterackich inspiracji. Bardzo serdecznie dziękuję Rodzicom, którzy wspierali (nie tylko) finansowo moją pracę naukową, a także wszystkim Przyjaciołom.

Książka ukazuje się w dwóch tomach ze względu na jej objętość. W tomie pierwszym przedstawiam swoje propozycje teoretyczne, które znajdują następnie zastosowanie w dalszych partiach książki. W tomie tym znajduje się także opis recepcji krytycznoliterackiej Białoszewskiego. Tom drugi zawiera obszerne omówienie obecności Białoszewskiego w dyskursie naukowym (literaturoznawczym) i nieco mniej już obszerne – jego obecności w dyskursie edukacji polonistycznej (szkolnej).

dopiero

jak mnie rozkroją

to będzie skandal

     Miron Białoszewski

ROZDZIAŁ PIERWSZYWprowadzenie metodologiczne. Recepcja, dyskurs, kultura

I. Eklektyzm

W tradycji badań literackich recepcja zajmowała miejsce w war­sztacie „rzetelnego filologa” niejako heurystyczne: miała stanowić przygotowanie pola, w retorycznej konstrukcji rozprawy tzw. „stan badań” miał stanowić metonimiczną bazę tego, co już „wiadomo”, pod ekstensję metaforyczną, znaną od antyku jako topos „przynoszę coś nowego”, przynajmniej w sferze deklaracji. Zatem recepcja – z konieczności najczęściej szczątkowa w aspekcie ilościowym (przefiltrowana) oraz uwzględniająca przede wszystkim aspekty „czysto semantyczne” komentarzy – stanowiła narzędzie, punkt wyjścia do wyprodukowania nowej i w założeniu lepszej interpretacji (czy syntezy historycznoliterackiej). Dla mnie zaś w niniejszej rozprawie recepcja jest nie punktem wyjścia, lecz dojścia, nie środkiem do…, lecz celem.

„Zwrot recepcjonistyczny” zwykło się w literaturoznawstwie wiązać z – a niekiedy ograniczać wszelkie myślenie o recepcji do – tzw. Konstanzer Schule, czyli „estetyki recepcji” Hansa Roberta Jaussa, Haralda Weinricha, Wolfganga Isera. Nie była to wszak jedyna szkoła myślenia o recepcji1. Wrażenie, że „jak recepcja, to do Jaussa” jest produktem recepcji – w niejaussowskim rozumieniu – obcojęzycznych dyskursów teoretycznoliterackich przez dyskurs teoretycznoliteracki polski. Po prostu przyswojono pewien styl myślenia, nie zwracając uwagi na inny. Dla mojego myślenia o recepcji propozycje szkoły konstanckiej okazały się niewystarczające tak w zakresie myślenia teoretycznego, jak i w zakresie konkretnego, „empirycznego” programu badań. Estetyka recepcji nawiązywała do Ingardenowskiego pojęcia konkretyzacji, zakładając istnienie jakiejś wspólnej dla wszystkich konkretyzujących podstawy, niezależnej od ich konkretyzacji, otwierającej natomiast tylko pewne „miejsca niedookreślenia”, w których mógł się przejawić element subiektywizmu. Ową podstawą był „tekst”2. Tym samym estetyka recepcji ma być uzupełnieniem tradycyjnej hermeneutyki i stąd też określenie jej przez Jaussa mianem „cząstkowej”. Model „metody recepcyjnoanalitycznej”, zaproponowany przez Gottharta Wunberga3, jest bardzo szczegółowy i skodyfikowany w punktach, aczkolwiek zupełnie nie potrafiłbym podług niego omawiać tekstów komentatorskich, a także, mówiąc wprost – nie chciałbym ( jak sądzę, nie chciałby tego również Czytelnik).

Estetyka recepcji stanęła w połowie drogi pomiędzy esencjalistycznym rozumieniem tekstu a – powiedzmy – pragmatycznym czy konstruktywistycznym4. Są to dwie zupełnie odmienne epistemologie, „realizm” i „konstruktywizm”5. Pierwsza, w największym skrócie, zakłada istnienie rzeczywistości niezależnej od podmiotu, którą ów poznaje / odbija / odkrywa itp., język zaś odnosi się do „rzeczy”, do stanów „świata”, który jest od niego niezależny. Jest to zasadnicza tradycja w zachodnioeuropejskiej filozofii. Nigdy nie była mi bliska. Równolegle jednak istniał nurt osobny, zwykle marginalny, który w XX wieku dobitniej doszedł do głosu6. Głosi on, w wielkim skrócie, iż „rzeczywistość” jest wytworem „podmiotu”, a raczej „rzeczywistości” są wytworem „podmiotów”, przy czym nie istnieje żaden niezależny od podmiotów punkt odniesienia, tym samym nie można mówić o żadnej „obiektywności”, można natomiast – o „intersubiektywności” osiąganej poprzez komunikację. Jak sądzę, za Patrona tych rozmaitych nurtów konstruktywistycznych można uznać Giambattistę Vico. Przytoczę tylko jeden cytat:

„[…] świat społeczny (mondo civile) został z całą pewnością stworzony przez ludzi. Dlatego też możemy i powinniśmy odnaleźć jego zasady w przemianach naszego własnego umysłu. Każdy, kto zastanowi się nad tą sprawą, musi być zdumiony, że filozofowie z taką uwagą badali świat natury, który znać może tylko Bóg, jego stwórca, zaniedbując natomiast badanie świata narodów, stworzonego przez ludzi, a więc dostępnego ludzkiej wiedzy”7.

Z myśli Vikiańskiej wyrastają (nie zawsze poprzez jawne odwołanie), moim zdaniem, jakkolwiek dowodzić tego tutaj nie ma potrzeby, choćby takie projekty jak psychologia Jeana Piageta, a później Jerome’a S. Brunera oraz Ernsta von Glasersfelda, socjologia nauki Thomasa Kuhna i Paula K. Feyerabenda, program „socjologii wiedzy”, archeologia wiedzy i analiza dyskursu Michela Fou­caulta, konstruktywistyczny narratywizm np. Haydena White’a, kon­struktywizm społeczny np. Niklasa Luhmanna, konstruktywizm neurobiologiczny Humberta Maturany i Francisca Vareli, nurty językoznawcze takie jak późny Ludwig Wittgenstein, Edward Sapir i Benjamin Lee Whorf, Hilary Putnam, kognitywizm, a także „nowa retoryka”, w pewnej mierze również neopragmatyzm. Wszystkie te nurty jednak odsuwają „perspektywę boską”, silnie obecną w myśli Vica, u którego tylko „Bóg” posiada coś w rodzaju „obiektywnej wiedzy”. Konsekwencją „ateizacji” tego punktu widzenia jest stwierdzenie, pod którym podpisze się każdy konstruktywista: nie ma dostępu do czegoś takiego jak „boska perspektywa”; nawet jeśli ona istnieje – żaden człowiek nie ma do niej dostępu (to „miękka” wersja tego stwierdzenia). Analogicznie jak podmiot poznający nie odnosi się do żadnej niezależnej rzeczywistości, ani też nie „odkrywa” jej, tak też nie ma jednego tekstu, który stałby u podstaw wszelkich konkretyzacji. Istnieją tylko konstrukty lekturowe (w umysłach podmiotów) oraz intersubiektywna komunikacja na ich temat, czyli dyskurs(y). Inaczej: nie ma tekstu niezinterpretowanego, niezrecypowanego (recepcja=interpretacja). Rozumienie jest połączeniem kognitywnego procesu konstrukcji znaczeń i procesu spełniania oczekiwań socjalnych. Naiwnością jest więc sądzić, iż oznacza to anarchizm i że każdy wyczytuje co innego w „tym samym tekście” (jako obiekcie „materialnym”, ciągu czcionek na papierze lub ekranie). Jednostka nie rozwija się niezależnie od społeczeństwa, rozwój osobniczy dokonuje się w ramach socjalizacji8, w tym także socjalizacji literackiej – szkolnej, a także uniwersyteckiej. Polega ona na wykształcaniu poprzez komunikację – i dla komunikacji – określonych procedur, co udziela odpowiedzi na pytanie: jak to się dzieje, że możemy porównywać nasze konstrukty lekturowe jakiegoś tekstu i mogą one okazywać się podobne? Czy są podobne w umysłach – nigdy nie będziemy wiedzieć, natomiast komunikacja wytwarza wrażenie, że mówimy o mniej więcej „tym samym” (dlatego też odróżnia się „kognicję” od „komunikacji”), socjalizacja zaś powoduje, że stosujemy podobne procedury w postępowaniu z tekstem, czy w ogóle informacją. W zależności od repertuaru wykształconych procedur, bądź świadomego wyboru i odrzucenia niektórych z nich, można mówić o „wspólnotach interpretacyjnych”, a także „paradygmatach” czy „szkołach” („metodologiach”) itd. Teoria socjalizacji, oczywiście nienazwana w ten sposób, jest już w myśli Vico9. Oto dwie istotne konsekwencje: to, że każdy posiada własne konstrukty, nie oznacza więc „radosnego” anarchizmu, lecz raczej wezwanie do odpowiedzialności za własne konstrukty, zwłaszcza, albo przede wszystkim w komunikacji, co dla komentatorów literatury znaczy „bierz odpowiedzialność za to, co piszesz lub mówisz i staraj się to robić jak najlepiej”10. Druga konsekwencja jest taka, że badając recepcję, czyli cudze lektury, nie mam odniesienia do żadnej wspólnej nam płaszczyzny, nie mam odniesienia do żadnej innej postaci tekstu, jak też do własnego jego konstruktu. Znów, zdaniem kogoś, może to narażać na zarzut „egocentryzmu”, a nawet na „autopromocję”, ale w moim przekonaniu nieprawidłowe byłoby ukrywanie faktu, że się posiada własną lekturę, zwłaszcza że „posiada się” – tylko ją, do niej zaś ewentualnie dołączone własne lektury cudzych lektur. Jak dowodzą badania psychologiczne, „ja” każdego podmiotu jest jego prototypem (w rozumieniu kognitywnym). Wszelkie informacje o innych odnosimy do tego prototypu. Co więcej, badania te wykazały, że im mocniejsze „ja”, im większa jego świadomość, tym bardziej taki podmiot jest w stanie dokonać zmiany perspektywy, czyli bardziej zdolny jest do zjawiska empatii11. W literaturoznawstwie, gdy pojmujemy je jako poszukiwanie rozumienia innego człowieka (a tak je rozumiem), zdolność do empatii, „wczucia” się w inną perspektywę (czyli zdolność zrewidowania własnego systemu konstruktów) jest wielce cenna12.

Moje myślenie teoretyczne stanowi eklektyczną kompozycję różnych wątków z wymienianych wyżej tradycji konstruktywistycznych, eklektyczną dlatego, że każda z nich z osobna wydawała mi się nie uwzględniać jakiegoś istotnego aspektu, niezbędnego akurat w moich rozważaniach. Można to ująć też od innej strony: jest typ osobowości, wyobraźni, niezdolny do pełnej identyfikacji z jakąś JEDNĄ metodą, daną mu jako „gotowa”. Nawiasem mówiąc, ten typ „otwartości” i pluralizmu pochwala „anarchiczny” (co jednak trzeba rozumieć wyłącznie w pozytywnym kontekście) Feyerabend. Wskażę teraz, które wątki z tych myśli wybieram i jak się one łączą. Z konstruktywizmu społecznego przyjmuję teorię socjalizacji oraz systemowości, jak również jej nastawienie komunikacjonistyczne13. Skoro więc „nie ma rzeczywistości innej niż komunikacja”14, kieruje to moją uwagę w stronę „analizy dyskursu”15. Dyskurs zaś rozumiem jako narrację16, przy czym niemal bez zastrzeżeń przyjmuję tu myśl White’a, od którego przejmuję też (nawiązującą do Vica) koncepcję Metatropów, co pozwala na odróżnienie najbardziej podstawowych (prototypowych) typów dyskursu. Następnie, skoro badam dyskursy literaturoznawcze naukowe, sięgam do socjologii wiedzy17 głównie Kuhna18 i Feyerabenda, Pierre’a Bourdieu19, a także Foucaulta, celem określenia specyfiki tego dyskursu, oczywiście w adaptacji do literaturoznawstwa, w dodatku polskiego. Ponieważ jednak „komunikacja”, „dyskurs” oznaczają  j ę z y k, a ani konstruktywizm, ani Kuhn nie dopracowali się w tej mierze szczegółowych rozwiązań, sięgam do kognitywizmu, zwłaszcza jego koncepcji prototypu oraz koncepcji metafor kognitywnych (organizujących myślenie, a więc i dyskurs)20. Ponieważ jednak, znów, kognitywizm wydaje mi się dostarczać tylko niektórych narzędzi analizy językowej, sięgam również po „nową retorykę”21(analizą retoryczną posługuje się także White), jakkolwiek kognitywizm w niektórych ujęciach otwiera się na retorykę rozumianą jako zbiór tropów. Wreszcie z neopragmatyzmu Stanleya Fisha przechwytuję pojęcie „wspólnot interpretacyjnych” (w pewnej mierze obecne w myśleniu Jaussa jako „horyzont oczekiwań”, ale koniecznie traktowany pragmatycznie, nie esencjalistycznie) oraz „instytucji lektury” i „profesjonalizmu”22. To jednak tylko abstrakcje, wolałbym natomiast przedstawiać swoje pomysły jako konkretne propozycje, nie zaś streszczenia założeń poszczególnych nurtów, co skądinąd niektórzy (z powodzeniem) uprawiają. Będzie to pięć szczegółowych bloków: pierwszy o prototypach w dyskursach literaturoznawczych (gdzie łączę narratywizm, kognitywizm i konstruktywizm, a także „socjologię wiedzy”), drugi o Metatropach (gdzie łączę narratywizm i nową retorykę ze szczegółowym opisem dyskursu hermeneutycznego i Metonimicznego), trzeci o relacjach pomiędzy dyskursami, czwarty o dyskursie edukacji polonistycznej, piąty zaś o prawach psychologii społecznej, obserwowalnych w życiu naukowym i jego dyskursie.

Zanim jednak do tego przejdę, jeszcze jedna uwaga dotycząca rozumienia recepcji jako dyskursu. Pisał Foucault:

„Historia tego, do czego dyskurs odsyła, jest zapewne możliwa; nie neguję z góry dążenia do wykopania i wyzwolenia z tekstu owych doświadczeń «predyskursywnych». Lecz tutaj nie o to chodzi: nie o zneutralizowanie dyskursu, nie o uczynienie zeń znaku czegoś innego ani o drążenie jego gęstwy, by dostać się do czegoś, co tkwi w milczeniu poza nim, ale przeciwnie – o utrzymanie go w jego konsystencji, o objawianie go w całej złożoności, jaka mu jest właściwa. […] Określić te  p r z e d m i o t y, odnosząc je nie do   i s t o t y   r z e c z y, lecz do zespołu reguł, które umożliwiają formowanie się ich jako przedmiotów dyskursu i tworzą w ten sposób warunki ich historycznego zjawiania się. Stworzyć historię przedmiotów dyskursywnych, która nie spychałaby ich we wspólną otchłań jakiejś gleby początkowej, ale rozwinęłaby sieć prawidłowości rządzących ich rozproszeniem”23.

Przekładając to „na moje”: nie będzie mnie interesować analiza dyskursów jako wydobywanie z nich tylko pierwiastka, powiedzmy, semantycznego, to znaczy „recenzent X uważał, że Białoszewski…, zaś badaczY w swoim szkicu dowiódł, że…”. Jak się rzekło, lektura jest aktem instytucjonalnym, w wielkiej mierze wpływającym na to, co uważamy (niekiedy) za „indywidualną lekturę”. Nie oddzielam poszczególnych mikrodyskursów od całego systemu, czyli makrodyskursu, autopoietycznego i reprodukującego stare bądź wytwarzającego nowe procedury. Zatem interesuje mnie nie tylko to, co X powiedział, ale także – jakie były warunki jego wypowiedzi. Prosty, „alegoryczny” tryb opisu recepcji oznaczałby, że – dla przykładu – recenzja Jana Józefa Lipskiego traktowana jest jako źródło następującej informacji: „krytyk stwierdza, że u Białoszewskiego występuje reizm oraz poszukiwanie Kantowskiej rzeczy samej w sobie”. Instytucjonalna lektura tego samego tekstu wskazuje natomiast na to, że Lipski w ten sposób manifestacyjnie odchodził od dyskursu socrealistycznego poprzez uniezależnienie krytyki literackiej od wątków społecznych, a także próbował dowartościować w ten sposób Białoszewskiego, przydając mu filozoficznej głębi. (Przykład ten szczegółowo omawiam w drugim rozdziale). Innymi słowy, obowiązują tu dwie (co najmniej) perspektywy przeplatające się – perspektywa historii (jako narracji) czytania Białoszewskiego oraz historia instytucji lektury w okresie, kiedy produkowano dyskursy o Białoszewskim. Kuhn używa w tym rozumieniu rozróżnienia „historia wewnętrzna” i „historia zewnętrzna”24. W odniesieniu do literaturoznawstwa tak prowadzone badania – skądinąd nie dość częste – bywają określane jako „literaturologia25, „metaliteraturoznawstwo” albo „wiedza o literaturze z punktu widzenia obserwatora (trzeciego stopnia)”26. Tu uwaga: tego rodzaju opisu dyskursu krytycznoliterackiego nie można nazwać „metakrytyką”, ponieważ określenie to oznacza zespół wypowiedzi formułowanych przez krytyków jako obserwatorów własnego systemu (dyskursu), ja natomiast, jako obserwator, występuję tutaj z pozycji nie krytyka literackiego (którą to rolę skądinąd zdarza mi się pełnić), lecz literaturoznawcy obserwującego system (dyskurs) krytyki literackiej w czasach, kiedy nie mogłem zresztą (biologicznie) mieć nań wpływu. Ponadto w takiej perspektywie „socjologicznej” zagadnienie „przetrwalności” pewnych dyskursów, czy też, inaczej mówiąc, „selekcji”, przechodzenia przez „filtry” nabiera innego wymiaru, niż gdyby ograniczyć się do stwierdzenia, że zostaje „to, co najlepsze” (semantycznie). Cała moja rozprawa wyrasta ze sprzeciwu wobec doxy, że należy zajmować się tym, co przetrwało, zatem sprawdziło się jako dobre27. Staram się wrócić do wszystkich recenzji, tak jak wówczas się ukazywały, nie czyniąc z góry założenia, że (dla przykładu) tekst Kazimierza Wyki musi być lepszy od tekstu nieznanego obecnie Wojciecha Bieńki. Dopiero po takim powrocie do „wszystkiego” mogę przepowadzić własną ewaluację. Osobną natomiast sprawą są wewnątrzdyskursowe mechanizmy selekcji i promowania (czy profilowania) pewnych mikrodyskursów. Tak w krytyce, jak w nauce, ważne są zwłaszcza dwa aspekty:  k t o  (oraz s k ą d)  i  g d z i e. To znaczy, jaki „kapitał dyskursowy”28 (rozumiany nie w aspekcie ilościowym, ani też jakościowym wprost, lecz jako funkcjonujące w dyskursie  p r z e k o n a n i e  o jakości czy p o z y c j i  danego uczestnika komunikacji) posiada dany autor, ewentualnie „skąd jest”, ponieważ bywa, że niespecjalnie błyskotliwe teksty uchodzą w dyskursie za ważne, ponieważ napisał je ktoś z cenionego ośrodka, np. IBL-u czy UJ, i tak to przez synekdochę prestiż ośrodka zostaje przeniesiony na każdego jej reprezentanta. „Gdzie” zaś – to miejsce publikacji lub wygłaszania referatu. Dyskurs kultury działa w analogii do warunkującego go dyskursu społecznego i powiela mechanizm „piramidy”, czy też „centrum vs. peryferie”, gdzie w „centrum” skumulowana jest władza, dyskursowi dysponenci reguł. „Gdzie” oznacza więc wpływ na recepcję danego tekstu takich czynników jak: „prestiżowe pismo” a „pisma peryferyjne”, „książka wydana w prestiżowym wydawnictwie” a pozostałe książki, „centralna konferencja” a „lokalne sympozjum” itd. Wszystkie opisywane przez socjologię konsekwencje są tu przenoszone – mianowicie, „centrum” tworzy się jako „ekskluzywny klub”, który organizuje „kto” i „gdzie” dla samego siebie (pisma, które niemal nie dopuszczają ludzi spoza „klubu”, konferencje organizowane dla „klubu”), z rzadka dopuszczając „nowicjuszy” i to zresztą po swoistych „rytach przejścia”29. Inny aspekt – cytowanie. Jak wiadomo, to „cytowalność” jest transporterem, nośnikiem „przetrwalności” danego mikro­dyskursu. Pozytywistyczno-optymistycznego pochodzenia zalecenie warsztatowe, by cytować „wszystko”, lub „wszystko co się przeczytało w danej sprawie”, w praktyce z rzadka jest stosowane. Z powyższej afiliacyjnej perspektywy wynika, że prace cytowane bywają nie dlatego, że ktoś uważa je za dobre, ale często także dlatego, że napisał je przyjaciel (być może w istocie działa tu psychologiczne prawo – „anielski efekt halo”: ponieważ tekst napisała osoba, którą lubię, czy kiedyś oceniłem pozytywnie, wydaje mi się on lepszy, niż gdyby napisała go osoba mi nieznana). Oczywiście na podobnej zasadzie bywają odrzucane teksty. Na przykład reprezentanci dyskursowego establishmentu – Bourdieu posługuje się w tym wypadku metaforą „mandaryni”30 – bywa, że nie cytują dorobku pokolenia dopiero wstępującego, np. swoich doktorantów, chociaż go znają, uważają jednak, że „jak by to wyglądało, wielki profesor cytuje teksty nikomu nieznanego Xa” lub po prostu działa tu opisany w psychologii „błąd aktora-obserwatora”: mamy skłonność do przyznawania własnemu pokoleniu – ponieważ z nim żyliśmy, żyjemy – innej wartości niż pokoleniom, które obserwujemy (przy czym działa kognitywna metafora góra–dół: pokolenie wyższe – lepiej, pokolenie niższe – gorzej). Stąd przekonanie, że „kiedyś to były czasy”, kiedyś to była krytyka/nauka, a teraz nie wiadomo, co jest31. Jeszcze inne wyjaśnienie praw selekcji podsuwa narra­tologia: otóż niektóre dyskursy mają większą siłę oddziaływania dlatego, że ich „konwencja uspójniająca” (narracyjna) bardziej odpowiada na zapotrzebowanie danych wspólnot, krótko mówiąc, stają się one „wiarygodne” dlatego, że jako „dowodzenie” zostały użyte określone chwyty narracyjne, które pewna publiczność przyzwyczaiła się uważać za wzorce dowodzenia32. Otóż są to aspekty dotychczas może pomijane w opisie recepcji, lecz – o czym wie z doświadczenia każdy uczestnik życia naukowego – istotnie na nią wpływające. Jest jeszcze jeden argument, tym razem dotyczący konstrukcji mikrodyskursów – nie są one (powracając do tezy Fou­caulta) sprowadzalne wyłącznie do pewnych wniosków czy tez dotyczących dzieł(a) literatury. Proces „zbierania materiałów”, dobrze znany rzetelnym filologom, oczywiście wytwarza nawyk przeprowadzania (pragmatycznej) „redukcji ejdetycznej”, to znaczy  w y ł u s k i w a n i a  tego, co w danym tekście istotne z pożądanego punktu widzenia i/bądź „nowe” w stosunku do dotychczasowej „literatury przedmiotu”. Dzieje się tak dlatego, że pisząc jakiś tekst, zazwyczaj nie jest nam potrzebna analiza dyskursów, tylko  w n i o s k i. Tymczasem dyskurs – tak krytyczny, jak naukowy – składa się w znacznej mierze, w większości wręcz, z elementów kontrybucji na rzecz makrodyskursu, czyli z procedur i toposów niezbędnych, aby ów mikrodyskurs został uznany za spełniający aktualnie obowiązujące reguły makrodyskursu. Toposy te są – lub stanowią – „zewnętrzną” manifestację metafor kognitywnych33, reguł dyskursowych, zwykle uznawanych za „naturalne” lub wręcz nieuświadamiane, a regulujące myślenie. Można by wręcz w tym wypadku mówić o dyskursowej nieświadomości (analogicznie do nieświadomości jednostkowej u Zygmunta Freuda). W dyskursie krytycznoliterackim, dla przykładu, podstawową metaforą kognitywną jest PISARZ SIĘ ROZWIJA34, inne tego rodzaju metafory to chociażby POEZJA WYMAGA INNEGO PODEJŚCIA NIŻ PROZA itd. Poza tym dyskurs składa się np. z ustalania wspólnych pojęć, szkicowania mapy odniesień do roztrząsanych obecnie w dyskursie zagadnień – składają się one zawsze na swoistą sferę „współczesności”, to znaczy takich zagadnień, które w aktualnej sytuacji dyskursowej można uznać za tak powszechne, że niewymagające rozwijania, możliwe do wyrażania skrótami, „bo wszyscy wiedzą o co chodzi” (to są modne akurat pojęcia, nazwiska itp.), przy czym po latach zwykle okazuje się, że nie zawsze wiadomo, do czego ktoś czyni aluzję, lub trzeba w analizie dyskursu ów system „skrótów” rozwijać. Wiąże się to z zagadnieniem „pamięci dyskursowej”, służącej autoreprodukcji systemu (dyskursu), autopoiezie35. W procesie dochodzenia do wyrażenia własnego, nowatorskiego sądu – co zresztą, twierdzę, rzadko się zdarza – potrzebne jest też wybudowanie „piramidy” o szerokiej podstawie, składającej się z wiązki przytoczeń i parafraz cudzych sądów itd. Krótko mówiąc – to, co w tekście kluczowe, najważniejsze, stanowi jego niewielki procent. W kolejnym akapicie powrócę do tego zagadnienia szczegółowo. Chodziło mi tylko o zaznaczenie, że dla analizy dyskursu całe owo spychane na margines w „zwykłym trybie postępowania filologicznego”  z a p l e c z e  jest t a k ż e  ważne36. Teraz przechodzę do szczegółowego objaśnienia kluczowych pojęć i wątków, podług których prowadzone są badania w kolejnych rozdziałach.

2. Prototypy w dyskursach literaturoznawczych

Pojęcie „dyskursu”, gdy odniesione nie do pojedynczego tekstu czy wypowiedzi, staje się nieostre: co właściwie znaczy np. „dyskurs strukturalistyczny” albo „dyskurs feministyczny”? W obrębie wspólnoty użytkowników tych pojęć każdy z nas ma jakieś – intuicyjne lub bardziej sformalizowane – wyobrażenie na ten temat, choć jako żywo nikt „dyskursu strukturalistycznego” nie trzymał w ręku. Nikt nie oglądał go z obiektywistycznej perspektywy – bo oczywiście takiej nie ma. Jeżeli nawet dwoje uczestników wspólnoty odmiennie konceptualizuje sobie ów „dyskurs strukturalistyczny”, w momencie użycia tego pojęcia jako hasła wywoławczego dojdą wszak do porozumienia, ponieważ przynajmniej kilka najbardziej podstawowych cech, czy elementów, czy wyznaczników tego pojęcia będzie zbliżonych. Jest to koło, ale nie błędne, prędzej hermeneutyczne: na abstrakcję zwaną „Dyskursem-jakimś” składają się pewne cechy wyabstrahowane z określonego zbioru pojedynczych dyskursów, a zwłaszcza z „najlepszych przykładów”, i odwrotnie, pojęcie „Dyskursu-jakiegoś” pozwala poszczególnym dyskursom na wyodrębnienie się z masy dyskursowej nieokreśloności i włączenie w określony zbiór. Opisane wyżej koło dotyczy zarówno aspektu produkcji, jak i recepcji. Można tu użyć określenia „struktura ekologiczna”, taki zresztą charakter wedle kognitywistów ma myślenie. Nie od rzeczy zatem będzie zaproponować rozróżnienie na makro- i mikrodyskurs(y) nań się składające, ponieważ mówił tu będę o obu aspektach. Po drugie, mamy tu do czynienia z zagadnieniem kategoryzacji czy też klasyfikacji. Tradycyjne stanowisko było (i często wciąż jest) „obiektywistyczne” czy „realistyczne”: o przynależności do danej kategorii decyduje posiadanie (lub nie) określonej cechy, kategorie traktowane są jako wynik obiektywnej (jeśli dobrze przeprowadzonej) obserwacji rzeczywistości istniejącej niezależnie od podmiotu37. Nie jest to mój punkt widzenia, nie tylko dlatego, że badania nad dyskursem różnią się od badań nad np. gatunkami zwierząt tym, że o tych pierwszych można „z całą pewnością” powiedzieć, że są konstruktami umysłów ludzkich. Uważam, że kategorie po prostu pochodzą z umysłu ludzkiego i są nakładane na „rzeczywistość”: w celu poradzenia sobie z mnogością różnych zjawisk, nie zaś że są odbiciem jakiegoś naturalnego porządku, jakiejś rzeczywistości. Jeśli jakakolwiek „rzeczywistość bez kategorii” istnieje – czego nie wiem – to nikt nie może jej poza kategoriami (bez nich) poznać. Tradycyjną, wywodzącą się od Arystotelesa teorię kategoryzacji podważył m.in. Wittgenstein, zauważając rozciągalność kategorii i sztuczność granic oraz występowanie tzw. „podobieństw rodzinnych” pomiędzy członkami; John L. Austin stwierdził, że znaczenia nie muszą być podobne, lecz istnieją pomiędzy nimi określone relacje; w „fuzzy set theory” Lofti Zadeh wyróżnił kategorie niestopniowalne i stopniowalne, co podważyło zero-jedynkową opozycję „należeć–nie należeć do danej kategorii”; wreszcie badania Eleanor Rosch nad kolorami potwierdziły percepcyjną stopniowalność przynależności do kategorii i płynność tychże. Tak zrekapitulował swoją drogę do stworzenia kognitywnej teorii „efektu prototypowego” George Lakoff38, którego stanowisko przyjmuję. Moja propozycja teoretyczna będzie próbą zaadaptowania kognitywnej teorii prototypów do dyskursu literaturoznawczego tak w skali makro, jak i mikro. Ściśle rzecz biorąc, jest to raczej konsekwencja przyjęcia tego kognitywno-konstruktywistycznego stanowiska epistemologicznego: kto je przyjmuje, wie, że „efekt prototypowy” działa w każdym aspekcie języka, po prostu nie znam innych badań, w których by opracowano zagadnienia związane z funkcjonowaniem efektu prototypowego w jednostkach większego rodzaju39. Z tego wynika przypuszczalnie, że moja propozycja może odnosić się także do dyskursów innych dziedzin, może w ogóle do wszelkiego rodzaju dyskursów, ponieważ jednak moja specjalizacja dotyczy dziedziny literaturoznawstwa, chcąc uniknąć ewentualnych zastrzeżeń ze strony znawców innych dziedzin przy takim rozszerzeniu, ograniczam się do mówienia o dyskursach literaturoznawczych. Trzecim aspektem wynikającym ze wstępnego obrazu koła makro- i mikrodyskursowości będzie rozpatrzenie teorii dyskursu wobec teorii paradygmatów Thomasa Kuhna. Wszystkie te aspekty będą ze sobą powiązane.

Efekt prototypowy zawsze osadzony jest w pewnym kontekście, albo jak mówią kognitywiści – w pewnym ICM-ie (Idealized Cog­nitive Model, Wyidealizowany Model Poznawczy)40. Idealizacja jest pewnego rodzaju uproszczeniem, sprowadzeniem rozmaitych wydarzeń, aspektów czy skryptów zachowań do sytuacji najczęstszych, najpowszechniejszych. Jeśli spytamy niefilologa, czy „pisanie” jest rzeczownikiem, najpewniej odpowie twierdząco, lecz gdy przedstawimy mu kilka rozsypanych słów, powiedzmy:, „stół”, „pisać”, „pisanie”, „stołowy”, i poprosimy o wskazanie rzeczowników, w pierwszej kolejności wskaże „stół”. To słowo jest bowiem „bardziej rzeczownikiem” niż „pisanie”, rzeczownik odczasownikowy. Gdyby poprosić kogoś o podanie przykładu rzeczownika, w większości przypadków nie byłby to rzeczownik odczasownikowy. Gdyby chodziło o nauczenie kogoś, czym są rzeczowniki, zaczęlibyśmy raczej nie od rzeczowników odczasownikowych. ICM-em w tej sytuacji jest istnienie w języku kategorii i w ich obrębie m.in. podziału na rzeczowniki i czasowniki, przy czym istnieją reguły derywacji rzeczowników od czasowników i odwrotnie. Kiedy myślę „ptak”, pierwszy obraz przed oczami to raczej nie „pingwin”, również nie „sęp” i nawet nie „orzeł”, a jakiś niewielki ptak. Wprawdzie tu mogą być różnice indywidualne, a także kulturowe (kulturowo motywowane), jednakże na wyodrębnienie pewnych zjawisk jako prototypowych wpływ mają przede wszystkim częstotliwość użycia i tradycja. Kategorie są bowiem w ujęciu kognitywnym stopniowalne i pod uwagę brana jest relacja danego reprezentanta kategorii do reprezentanta uznanego za centrum prototypu (również stopniowalne), który może być tzw. salient example (najlepszym przykładem, np. Tartuffe jako „najlepszy przykład” obłudnika), przy czym podobieństwo nie musi być jedyną zasadą organizującą kategorię („The idea that members of a category may be related to one another without all members having any properties in common that define the category”41). Lakoff wprowadza schemat zwany basic-level categorization, wedle którego podstawowe kategorie znajdują się pośrodku, natomiast w górę idzie uogólnienie (rozszerzenie), zaś w dół specjalizacja (zawężenie). Możliwe jest tu rozumowanie metonimiczne: wycinek kategorii reprezentuje (jest brany za) całość. Jedną z zasad prototypowości jest generatywność: „This idea concerns categories that are defined by a generator (a particular member or subcategory) plus rules (or a general principle such as similarity). In such cases, the generator has the status of a central, or «prototypical», category member”42. Przy tym reguły generujące nie muszą być regułami motywującymi; istnieją niecentralne rozszerzenia [noncentral extensions] danej kategorii, które nie wynikają z reguł, lecz są konwencjonalnie narzu­cone i muszą być wyuczone; jest to jednak dużo rzadsze43. Najczęściej kategorie są rozszerzane metonimicznie (w obrębie tej samej domeny) lub metaforycznie (przeniesienie z jednej domeny do drugiej). Wreszcie z efektem prototypowym związana jest różnica między folk theories a expert theories („teorie popularne” i „teorie eksperckie”)44. Te pierwsze są bliższe centrum prototypu, są to „powszechne przekonania”, które są dopiero uszcze­gółowiane przez zespoły eksperckie. Hilary Putnam wprowadził „hipotezę powszechnego podziału pracy językowej”, który odzwierciedla „podział pracy społecznej”, to rozróżnienie jest dla kognitywistów ważne, jakkolwiek nie mówią oni o „odbijaniu” struktury spo­łecznej – to język mianowicie ją kreuje. Oto definicja Putnama:

„W każdej społeczności językowej występuje opisanego wyżej typu podział pracy językowej: to znaczy, każda społeczność posiada pewną liczbę terminów, których «kryteria stosowalności» znane są wyłącznie pewnemu podzbiorowi jej uczestników, a posługiwanie się tymi terminami przez pozostałych członków społeczności opiera się na ustrukturyzowanej współpracy między nimi a uczestnikami należącymi do odpowiednich podzbiorów”45.

To właśnie teoria ekspercka tłumaczy, dlaczego „pisanie” jest rzeczownikiem, posługując się przy tym słowami takimi jak: „derywacja”, „sufiks” czy „formant przyrostkowy” itd., krótko mówiąc, językiem specjalistycznym. Za słownictwo to odpowiedzialni są właśnie eksperci. To wytłumaczenie odbywa się w ramach innego ICM-u niż tłumaczenie potoczne, choć oba te ICM-y są oczywiście powiązane, tworząc tzw. cluster model. Język ekspercki może mieć postać dużo bardziej sformalizowaną niż język potoczny, ponieważ określonym terminom można arbitralnie, tj. zgodnie z obowiązującym modelem teoretycznym, nadać znaczenia „słownikowe”, definicje prototypowe. Jak pisze John Taylor:

„Kategorie definiowane za pomocą narzuconego zestawu kryteriów dotyczących przynależności nazywać będę «kategoriami eksperckimi» (expert categories), w odróżnieniu od «kategorii potocznych» (folk categories) lub «kategorii naturalnych» (natural categories), jakimi posługujemy się co dzień. Kategorie potoczne zbudowane są wokół przykładów prototypowych, zaś ich fundamentem jest sposób, w jaki ludzie postrzegają i oddziałują zwykle na swoje otoczenie. Kategorie eksperckie natomiast (czyli to, co Kempton w pracy z 1981 roku nazywa «wynalezionymi systemami klasyfikacyjnymi» [devised classification systems] – proszę zwrócić uwagę na to, że wyrazu «ekspercki» używam w jego popularnym znaczeniu: eksperci to ludzie, którzy – ze względu na pozycję zawodową – «powinni się znać» na swojej dziedzinie) zostały specjalnie utworzone, na ogół zgodnie z zasadami arystotelesowskimi – tzn. przynależność do tych kategorii określają warunki konieczne i wystarczające – tak, że odpowiedni fachowcy są w stanie orzec, czy i z jakiego powodu dany przykład jest elementem kategorii. Można powiedzieć, że jednym z głównych zajęć specjalistów od rozmaitych dziedzin życia jest właśnie «wytyczanie granic» kategorii, które są w istocie kategoriami rozmytymi, oraz formułowanie kryteriów decydujących o przynależności”46.

W konsekwencji mamy do czynienia z różnicą leksykograficzną: słownik języka nie może pretendować do opisu adekwatnego, ponieważ nie ma „adekwatnego użycia języka” jako takiego, natomiast w obrębie pewnych skonstruowanych ICM-ów – albo inaczej mówiąc paradygmatów – można wprowadzić arbitralne definicje, wobec czego można rozpatrywać użycie raz zdefiniowanych słów jako np. dewiacyjne lub adekwatne, jest bowiem podstawa odniesienia. Jak wskazali badacze relacji folk–expert, nowe teorie eksperckie powstają zazwyczaj na bazie teorii popularnych. Pisał Zoltán Kövecses:

„What is the relationship between folk theories and expert theories of emotion? Indeed, we can ask whether the people who create our expert theories of emotion can free themselves from the folk theories that they obviously share with other members of their culture (in their «role» as lay people). I will argue that, at least in many cases, expert theories can be considered to be extensions of folk theories”47.

Doprowadziło to badacza do dostrzeżenia paradoksu – z jednej teorii popularnej powstaje wiele niekomplementarnych teorii eksperckich. Czy zatem „Is the folk theory over-inclusive or is it these (and similar) scientific theories that are incomplete?”48 Jednakże, jak sądzę, badacz wyciąga swoje wnioski z niesłusznych przesłanek. Mianowicie, wątpię, byśmy mieli do czynienia tylko z jedną teorią popularną. Dowiódł tego w swoich badaniach Olaf Jäkel: na bazie kilku metafor, które można obecnie uznać za popularne, powstały niegdyś bardzo różne konceptualizacje nauki, Kartezjusz posłużył się metaforą NAUKA TO PODRÓŻ, podobną metaforę wykorzystał Kant, ale zarazem połączył ją z NAUKA TO BUDOWLA, z kolei Kuhn posłużył się metaforą NAUKA TO WOJNA RELIGIJNA O PRZYJĘCIE OKREŚLONEJ GRY itd.49 – natomiast obecnie można stworzyć teorię nauki na którejkolwiek z tych konceptualizacji, na połączeniu kilku z nich, albo szukać metafory nowej. Mamy zatem do czynienia zazwyczaj z kilkoma teoriami popularnymi, które w dodatku nie muszą być ze sobą sprzeczne, co odróżnia je od teorii eksperckich, które zwykle są ze sobą sprzeczne, albo w każdym razie jako takie są konstruowane. Po drugie, nawet jeśli, jak twierdzi Kövecses, mielibyśmy do czynienia z jedną wielką teorią popularną, to z samej idei specjalizacji, schodzenia w dół w skali prototypowości, zawężania więc, wynika, że pewne aspekty będą musiały zostać pominięte, inne zaś przebadane szczegółowiej, tak by mogły stać się czymś więcej niż tylko potocznym wyobrażeniem. Krótko mówiąc, różni eksperci opracowują może różne aspekty; profilują, powiedzielibyśmy za Ronaldem Langackerem50. Wreszcie – i to stanowi zasadnicze niedopracowanie teorii kognitywistycznej – teorie popularne nie są niezmienne. Wraz ze zmianami w nauce, zmieniają się także teorie popularne, zatem nie jest tak, że tylko prototyp (popularna teoria) może oddziaływać na nowe teorie, bowiem i one mogą wpływać na teorie popularne, jakkolwiek jest to proces długotrwały, co powoduje opóźnienie, i zaiste rewolucyjny. Kognitywizm w tym miejscu nie uwzględnił w ogóle teorii paradygmatów Kuhna, do której się bardzo zbliża51. Opisywane przez Kuhna „anomalie”, podważające obowiązującą teorię/paradygmat i dające asumpt do przeformułowań, to inaczej mówiąc uszczegółowienia dokonywane wobec prototypu, jakim jest dany paradygmat. Zanim jednak przyjrzę się tym analogiom dokładniej, pokuszę się o wyciągnięcie wniosków z kognitywnej propozycji epistemologicznej. Otóż wynika stąd, że nasze poznanie bezpośrednie nie jest  d o k ł a d n e, lecz zazwyczaj przybliżone. Aby osiągnąć dokładniejsze poznanie jakiejś kwestii, musimy ją szczegółowo  b a d a ć.  Jednakże, po pierwsze, nie da się żyć, poddając długotrwałym ekspertyzom każdy aspekt życia, nie da się być specjalistą od wszystkiego, po drugie, odwrotnie, da się żyć bez eksperckich teorii wszystkiego. Ironizował na temat toposu „zwykłego człowieka” Feyerabend:

„Nawiasem mówiąc, kim jest ten «zwykły» człowiek? Biorąc pod uwagę to, w jakim celu mówi się o nim w licznych argumentacjach, zakłada się, że nie zna się on ani na nauce, ani na polityce, religii, czy w ogóle na czymkolwiek. Znaczy to, iż w czasach powszechnej komunikacji i edukacji ów «zwykły człowiek» musi bardzo uważać, aby nie czytać nieodpowiednich fragmentów gazety, dbać o to, by jego telewizor nie był zbyt długo włączony i odmawiać sobie zbyt wielu konwersacji z przyjaciółmi, czy z dziećmi. Inaczej mówiąc, musi być albo osobą niecywilizowaną, albo idiotą. Ciekaw jestem naprawdę, jakiego rodzaju motywacja jest źródłem filozofii kwalifikującej jako najbardziej interesujący – język dzikusów lub idiotów”52.

Oczywiście, nie istnieje jeden zwykły człowiek, Feyerabend opisał prototyp „zwykłego człowieka”, który się na niczym nie zna, tymczasem każdy naukowiec może równie dobrze wystąpić w roli zwykłego człowieka, jeśli tylko wyjdzie poza swoją dziedzinę. Jak dowodzą kognitywiści, można mieć jednocześnie teorię popularną i ekspercką jakiegoś zjawiska, co widać w prostym przykładzie „słońce wschodzi i zachodzi” (teoria popularna), choć jednocześ­nie wiadomo, że to Ziemia krąży wokół Słońca (teoria ekspercka). Rzecz w tym, aby nie brać popularnych teorii za powszechnie prawdziwe tylko z tego względu, że podzielane są przez większą liczbę osób, niż teorie eksperckie, narażone zresztą przez konkurencyjne teorie na falsyfikowalność, podczas gdy teorie popularne falsyfikowane są rzadko i powoli53. Traktowane są bowiem, mocą „zasiedzenia”, jako prawdy oczywiste, sprawdzone przez wiele pokoleń, poniekąd więc niepodważalne. Można by rzec, że mamy do czynienia z „użytecznymi iluzjami” czy raczej „półprawdami” (czy „użytecznymi fikcjami”, będącymi poza klasyfikacją „prawda/fałsz”, jak nazywa je Ian Barbour)54, które ułatwiają, o ile nie umożliwiają nam życie. Hilary Putnam nazywa podobne zjawiska „stereotypami” (epistemologicznymi)55, na które to podobieństwo zwracają uwagę kognitywiści56. Wolę jednak określenie prototyp, dlatego że prototypowe przynajmniej znaczenie słowa „stereotyp” odnosi się do ustalonych, trwałych wyobrażeń, podczas gdy stereotypowość może być stopniowalna. „Twoje ujęcie jest stereotypowe”, ale jak bardzo, i jak to zmierzyć? Po drugie, słowo to jest obciążone negatywnymi skojarzeniami57. Tymczasem jest już jasne w świetle powiedzianego wyżej, że prototypy czy stereotypy pełnią podstawową funkcję w poznaniu zarówno w przypadku tych podmiotów, które na tym poziomie prototypu pozostaną, jak i w przypadku tych, które ów prototyp będą kwestionować czy „weryfikować”. Sądzę, że w ogóle ludzi jako istoty poznające można podzielić na kilka grup w zależności od ich stosunku poznawczego do prototypów: znajdzie się tu grupa ludzi, którzy bezrefleksyjnie przyjmują „prawdy swojego czasu”, to znaczy jakieś prototypy, które umożliwią im przeżycie i wykonywanie ustalonych zadań i czynności; znajdzie się grupa ludzi, która przyjmie prototypy refleksyjnie, ze świadomością, że to nie jedyna możliwość, ale z lękiem przed podważaniem tych „prawd”, bądź z rezygnacją; najmniej liczna będzie grupa tych, którzy, już to dzięki osobistej odwadze, już to dzięki błyskot­liwości swego intelektu będą zajmować stanowisko outsiderskie czy ironiczne względem obowiązujących prototypów. Będą także inne stanowiska pośrednie. Wymagałoby to zapewne bardziej wytężonych badań filozoficzno-socjologicznych, ale chciałem swoją intuicję przedstawić w miarę zwięźle i prototypowo.

Przedstawiony powyżej „przekrój poznawczy”, który pewnie można sobie dobrze wizualizować jako piramidę, odnosi się tak samo do społeczności naukowców – właściwości makromodelu są odwzorowane w mikromodelu. Teoretycznie powinno wydawać się, że ex definitione naukowiec czy uczony powinien być osobą z tej „górnej półki”, bliżej wierzchołka piramidy. Za błąd ten odpowiedzialna jest definicja nauki, prototyp myślenia o nauce, potoczna teoria pojmowania nauki, pochodząca zresztą z historycznego źródła, tj. z optymistyczno-futurystycznej teorii, niegdyś eksperckiej. Do myśli­cieli, którzy kwestionowali ten model, ten prototyp, ten paradygmat, należał m.in. Kuhn, który wprowadził pojęcie „nauki normalnej”58.

„Większość uczonych poświęca się w swojej działalności zawodowej pracom porządkowym. One właśnie składają się na to, co nazywam nauką normalną. Jeśli poddać je dokładniejszej analizie, czy to w aspekcie historycznym, czy w ich współczesnej postaci, odnosi się wrażenie, że polegają one na próbie wtłoczenia przyrody do gotowych już i względnie sztywnych szufladek, których dostarcza paradygmat. Celem nauki normalnej nie jest bynajmniej szukanie nowych rodzajów zjawisk; raczej nie dostrzega ona tych, które nie mieszczą się w jej gotowych szufladkach. Również uczeni nie starają się zazwyczaj wynajdywać nowych teorii i są często nietolerancyjni wobec tych, które sformułowali inni. Badania w ramach nauki normalnej dążą do uszczegółowienia tych zjawisk i teorii, których dostarcza paradygmat”59.

Badania te nazywa Kuhn „rozwiązywaniem łamigłówek”. Matryc tych łamigłówek dostarcza teoria, paradygmat. Kuhn był z wykształcenia fizykiem, wyobraźmy więc sobie podręcznik do fizyki, w którym pierwszą część rozdziału stanowi wykład danego wycinka teorii i niżej znajdują się ćwiczenia. Wprawdzie różnią się one między sobą i wymagają podejścia dość twórczego, na rozwiązania trzeba „wpaść”, odkryć je niejako, jednakże pozostają one w ramach zaprezentowanego wyżej modelu-bazy, w dużym stopniu wymagają więc także odtwórczości. Takich ćwiczeń można wymyślić bardzo wiele. Tym właśnie zajmuje się większość naukowców, zdaniem Kuhna, przy czym „najbardziej uderzającą, jak się zdaje, cechą problemów nauki normalnej, z którymi zapoznaliśmy się dotąd, jest to, w jak małym stopniu dąży ona do uzyskania czegoś zasadniczo nowego zarówno w płaszczyźnie doświadczalnej, jak teoretycznej”60. W wizji Kuhna naukowcy są więc niejako dziećmi układającymi puzzle, które zaprojektował dla nich mądrzejszy kolega czy ojciec. Ale, podkreślam, jeśli to kogoś nieprzyjemnie dziwi, to dlatego tylko, że nie kwestionuje wmówionego mu prototypu naukowców jako grupy osób nie-normalnych, nie-pospolitych. Nie ma sensu wartościować tego zjawiska, jak również oceniać ludzi, którzy nie zajmują się twórczością. Gdyby rzeczywiście społeczność naukowców była tak idealnie eks-centryczna, miałoby to skutki negatywne dla niej samej oraz dla całego społeczeństwa, ponieważ znalazłaby się na absolutnym, pogłębiającym się stopniowo marginesie, tracąc możliwość kontaktu z ogółem. Naukowiec to raczej osoba posiadająca dostęp do więcej niż jednej prototypowej teorii, uczestnicząca więc w dwóch i więcej ICM-ach czy paradygmatach i – sądzę – obdarzona zadaniem, a też poniekąd misją   n e g o c j a c j i   i  f u z j i  czy dialogu między nimi. Zgadzałoby się to z postulatem Feyerabenda, jak być dobrym empirystą:

„[…] możesz być dobrym empirystą jedynie wtedy, gdy będziesz skłonny pracować raczej z wieloma alternatywnymi teoriami, niż z jednym teoretycznym punktem widzenia i z «doświadczeniem». Ta wielość teorii nie powinna być uważana za wstępne stadium wiedzy, które kiedyś w przyszłości zostanie zastąpione przez Jedną Prawdziwą Teorię. Zakłada się, że teoretyczny pluralizm jest  i s t o t n ą   c e c h ą  wszelkiej wiedzy, która zgłasza pretensje do obiektywności”61.

Jest to znowu koło hermeneutyczne: wychodząc od teorii popularnej, próbuje się tworzyć teorie eksperckie i następnie próbuje się je zaszczepić w teorii popularnej, nawet jeśli teorie te są rozbieżne62. Niezbędny jest tu podział zadań czy kompetencji w obrębie wspólnoty. Krótko mówiąc, bycie naukowcem nie oznacza automatycznie, że nie jest się owym „zwykłym człowiekiem”, o którym ironizował Feyerabend, a to z kolei jest argumentem za tym, że społeczność naukowców odbija makrostrukturę.

Przechodzę teraz do rozpatrzenia relacji pomiędzy pojęciem dyskursu w sensie makro a pojęciem paradygmatu. Można przyjąć tożsamość tych pojęć, ponieważ taka właściwie jest praktyka językowa, mówiąc „dyskurs homofobiczny”, mamy na myśli pewien określony paradygmat myślowy. Mamy tu do czynienia ze zleksykalizowaną metonimią; pierwotnie bowiem „dyskurs” oznaczał sposób komunikacji, zatem, pokrótce, paradygmat stanowiłby w tym ujęciu plan treści, zaś dyskurs plan wyrażania. Paradygmat wyraża się poprzez dyskurs, dyskurs podtrzymuje paradygmat. Obecnie jednak używamy pojęcia „dyskurs” w spajającym oba znaczenia sensie, co wiąże się także z odmiennym pojmowaniem narracji i retoryki, również w kognitywizmie; nie ma opozycji między „planem treści” a „planem wyrażania”. Kuhn w swojej konstrukcji struktury nauki praktycznie nie zwrócił uwagi na jej językowy aspekt, być może ze względu na specyfikę nauk ścisłych i ich stosunek do języka, a te nauki były przecież dla niego prototypem. Tę istotną słabość, jak sądzę, łatwo przezwyciężyć – albo traktując pojęcia „paradygmat” i „dyskurs” jako tożsame, albo dokonując projekcji, czy też metaforycznego przeniesienia rozmaitych cech z domeny „paradygmat” do domeny „dyskurs”. Wybieram tę drugą drogę. Aby zatem dyskurs był „jakiś”, „strukturalistyczny” na przykład, musi istnieć intersubiektywna zgoda co do tego, że istnieje jakiś prototyp tego dyskursu, że istnieje jakiś ICM „strukturalizm”. Prototyp taki może być opisany słownikowo, np. jako realizujący określone +cechy i –cechy, posiadający +założenia i –założenia. Taki opis polskiego prototypu struktutralizmu zawiera hasło ze Słownika terminów literackich autorstwa Michała Głowińskiego63, z którego można wyciągnąć następujące prototypowe cechy strukturalizmu: – genetyzm, +lingwizm, +estetyzm, +pansemantyzm, +systemowość, +semiotyczność itd. Jest to, jak widać, ogromne uogólnienie i w zasadzie nie pozwalałoby ono w zetknięciu z jakimś dyskursem na dokładną kwalifikację tegoż jako +strukturalistyczny. Mamy tu bowiem do czynienia ze sformalizowanym zapisem efektu prototypowego, tymczasem efekt ten działa mentalnie, a więc poprzez coś, co nazwę  p a m i ę c i ą   d y s k u r s o w ą, pamięcią cech wyabstrahowanych i zsyntetyzowanych z konkretnych mikrodyskursów, o których było wiadomo, że są strukturalistyczne64. Zarazem rozmaite mikrodyskursy „łańcuchowo” przenoszą pewne idee czy sformułowania; Hilary Putnam, badając tzw. „terminy transteoretyczne” (termin Dudleya Shapere’a) i ich życie w rozmaitych teoriach (powiedziałbym – dyskursach) zwrócił uwagę na „zdarzenia wprowadzające” i „łańcuchy przekazów”:

„Z chwilą wprowadzenia terminu «elektryczność» do czyjegoś słownictwa (lub do jego «idiolektu», jak nazywa się osobisty dialekt pojedynczego użytkownika języka), bądź za pomocą zdarzenia wprowadzającego, bądź przez pouczenie ze strony osoby, która jest połączona łańcuchem kolejnych tego rodzaju przekazów ze zdarzeniem wprowadzającym, został zarazem ustalony przedmiot tego terminu w idiolekcie danej osoby, nawet jeśli nie został ustalony za pomocą żadnej wiedzy posiadanej przez tę osobę. A z chwilą ustalenia przedmiotu nazwy, można ją zastosować do sformułowania dowolnej liczby teorii na jego temat (a nawet sformułowania teoretycznych definicji owego przedmiotu, które – trafnie lub nietrafnie – naukowo go charakteryzują), przy czym poszczególne zastosowania danego terminu w różnych teoriach nie są w żadnym sensie odrębnymi wyrazami. […] «Kryteria operacyjne» służące do wykrywania elektryczności będą mocno zależały od teorii akceptowanej przez osobę, która proponuje ich stosowanie; stąd jednak, jeżeli odrzucić nieuprawnione utożsamienie znaczenia z kryteriami operacyjnymi, nie wynika wcale, że znaczeniezależy od akceptowanej teorii”65.

Oczywiście, trzeba zwrócić uwagę, że dyskurs humanistyki jest pod tym względem różny niż np. fizyki, i wymaga, by każdy, kto nawiązuje do czyjegoś odkrycia – czyli terminu – podawał dokładnie źródło. Wprawdzie można znać coś „z drugiej ręki”, czyli „przez pouczenie ze strony osoby…”, ale w dokumentacji dyskursowej należy dokładnie określić źródło. Stąd też w humanistyce, gdzie oczywiście mamy do czynienia z terminami transteoretycznymi, ważne będzie odróżnienie tych makrodyskursów, które kreują swój język jako autoreferencyjny (na użytek tylko tego jednego makrodyskursu), od tych, które będą mierzyć w kreowanie pojęć mogących zrobić karierę powszechniejszą.

Pojawia się tu zatem zagadnienie centralności pewnych mikrodyskursów w danym makrodyskursie. Można je podzielić na „najlepsze przykłady” i „generatory”. Generatory to te mikrodyskursy, które okazały się najbardziej zapładniające dla dalszych badań, które zaprojektowały dalsze badania, były zdolne nakręcić lub rozkręcić makrodyskurs, to dyskursowe mikrojądra, można powiedzieć. Są to zatem te dyskursy, które stoją na szczycie piramidy. Wbrew stanowisku Kuhna będę twierdził, że niekoniecznie aspekt twórczy musi się ograniczać do wstępnej fazy paradygmatu, czyli u nas – makrodyskursu. Kuhn mianowicie postrzegał paradygmat jako pewien hipotetyczny model, który daje obietnicę rozwiązania istotnych zagadnień, i który raz przyjęty i dopracowany porzuca wszelką aktywność twórczą na rzecz rozwiązywania łamigłówek. Innymi słowy, w obrębie paradygmatu nie można już być twórczym, należałoby bowiem ufundować paradygmat nowy. Twierdzę, że paradygmat, czyli u mnie dyskurs, tak długo jak ze względów zewnętrznych jest podtrzymywany przez wspólnotę dyskursową, idzie dwoma torami. Pierwszy tor jest twórczy, drugi zaś ma za zadanie głównie podtrzymywanie dyskursu poprzez rozwiązywanie mało istotnych poznawczo, w znaczeniu: rewolucyjnych (przeto przyczynkarskich) kwestii. Ten właśnie pierwszy tor tworzą generatory. Mogą wśród nich być zarówno generatory-pionierzy, czyli ojcowie założyciele danego dyskursu, jak i ich uczniowie-kontynuatorzy66. Ważne jest natomiast, by odróżnić generatorów od outsiderów, którzy mogą być podobni w, by tak rzec, semantycznej wartości swoich mikrodyskursów, natomiast pewne zewnętrzne wobec tych mikrodyskursów, zaś wewnętrzne w obrębie makrodyskursu względy przesądzają o zaakceptowaniu niektórych propozycji (uznaniu ich za generatory) i odrzuceniu innych (zmarginalizowaniu ich jako outsiderów)67. Wbrew Kuhnowi skłonny jestem twierdzić także, że w obrębie jednego makrodyskursu mogą istnieć subdyskursy. Mianowicie, po ustaleniu się wstępnym prototypu jakiegoś dyskursu różni eksperci opracowują różne aspekty tego prototypu, idąc w różne strony, lecz zarazem pozostając w obrębie obowiązywania wspólnego pierwotnego prototypu. Trzymając się przykładu polskiego strukturalizmu, można mówić o subdyskursie komunikacjonistycznym, subdyskursie semiotycznym itd., jako odpowiedziach na nowe pytania formułowane względem pierwotnej lingwistycznej matrycy. Różnica wobec Kuhna wynika z odmienności nauk humanistycznych od przyrodniczych, te pierwsze są, oczywiście, wieloparadygmatyczne68. W jaki sposób dyskurs się samorozwija? Uważam, że są dwa źródła. Pierwsze z nich to ogólność pierwotnego dyskursu założycielskiego, projektująca zestaw możliwych pytań, choć go nie wyczerpująca. W miarę jak podejmowane są próby odpowiedzi na kolejne pytania, wynikają z nich następne pytania czy zagadnienia do opracowania. W tym przypadku dyskurs jest samowystarczalny, obywa się bez wiedzy o innych dyskursach, nie musi na nie reagować. Tę drogę nazwę  r o z s z e r z e n i e m   m e t o n i m i c z n y m  dyskursu, czyli krok po kroku przechodzeniem łańcuchowym do kolejnych zagadnień, co sugeruje logiczne wynikanie. Następuje przenoszenie i rozszerzanie informacji, ale w obrębie tej samej domeny. Drugie źródło rozwoju dyskursu wynika z pluralizmu dyskursów i ich zdolności do wchłaniania kolejnych aspektów. Zdolność ta jest sztucznie regulowana i zależy od tego, w jaki sposób sam dyskurs się zdefiniuje: czy jako system zamknięty, czy jako system otwarty. Istnieje tu analogia (i nieprzypadkowa) do teorii lingwistycznej, Karla Bühlera mianowicie (podjęta następnie przez Emila Benveniste’a)69, który systemy znakowe podzielił na jednoklasowe (zamknięte, jak np. system znaków drogowych, ewidentnie opracowany przez zespół ekspercki i przyjęty jednoznacznie przez wspólnotę językową) i systemy, czy też systemoidy dwuklasowe (otwarte). Ponieważ język „potoczny” jest otwarty, także i dyskurs z konieczności jest otwarty, chyba że ta konieczność zostanie arbitralnie zablokowana. Drogę rozszerzania wykraczającą poza własny dyskurs nazywam  r o z s z e r z e n i e m   m e t a f o r y c z n y m ,  ponieważ następuje tutaj przeniesienie jakiegoś elementu z innej domeny, z innego dyskursu i przełożenie go na własny język, do domeny docelowej, wchłonięcie przez dyskurs70. To właśnie ekstensje metaforyczne są zdolne zmienić obowiązujący prototyp dyskursowy, a niekiedy nawet doprowadzić do wyodrębnienia się nowego dyskursu, nowego prototypu. Mogą przez to być traktowane przez dyskursy jako groźne dla utrzymania tożsamości, zależy to od ustalonego kryterium rygoru. Szczerze mówiąc, nie umiem dokładnie powiedzieć, jakie względy decydują o tym, że pewne ekstensje pozostają w obrębie dyskursu, inne zaś zakładają nowe dyskursy, poza argumentem o determinacji twórców takiej ekstensji, którzy mogą mieć ambicje stania się generatorami-pionierami oraz argumentem o przeciwnej cesze, jaką jest np. konserwatyzm czy w niektórych wypadkach konformizm. Metonimia wydaje się więc mechanizmem dyskursotwórczym dużo bardziej podstawowym niż metafora, być może wręcz pojawienie się metafory byłoby niemożliwe bez podłoża metonimicznego. Jak wiadomo, jednym z najważniejszych osiągnięć kognitywizmu była nowa teoria metafory71. Lakoff i Johnson wykazali, że myślenie ma charakter przede wszystkim metaforyczny, choć oczywiście także metonimiczny. Późniejsze badania (m.in. Raymonda Gibbsa)72 zwracały jednak uwagę na rolę metonimii. Wynika ona choćby z samej teorii efektu prototypowego. Jeżeli przyjmujemy, że jest to podstawowe zjawisko w języku (resp. poznaniu), to konieczne jest uznanie podstawowej roli metonimii, ponieważ to ona stanowi jeden z mechanizmów prototypowości, podczas gdy metafora, rozumiana nie jako konwencjonalna, tylko jako wydarzenie, jest naruszeniem prototypu, a w każdym razie jego modyfikacją, która oczywiście może się nie przyjąć, nie skonwencjonalizować. Antonio Barcelona zauważył ostrożnie, że większość metafor tzw. konwencjonalnych ma metonimiczną motywację: „The extent to which all or most metaphors have an ultimately metonymic basis is, thus, an extremely interesting area of inquiry. The outcome of this research might be the realization that metonymy may be a more basic cognitive strategy than metaphor”73.

Moje przekonanie jest takie – Barcelona tego wniosku nie wyciąga – że proces konwencjonalizacji metafory stanowi proces jej metonimizacji, można by rzec, że staje się ona, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, metaforo-metonimią, czy też metaforą o metonimicznej motywacji (nabytej). Te metafory należy odróżnić od metafor wydarzeniowych, to znaczy w danym dyskursie nowych. Ich rewolucyjny potencjał może się zrealizować tylko dlatego, że istnieje metonimiczne tło, wliczając w to metafory skonwencjonalizowane, zmetonimizowane. Dowodem na siłę metonimii niech będzie też to, że każda metafora wydarzeniowa, która się „przyjmuje”, zostaje zaakceptowana, wkracza w obszar metonimii. Metafory te są potencjalnie prototypotwórcze, choć nie zawsze wpływają na aktualny prototyp. Przekładając to teraz na dyskurs, można mówić o (mikro) d y s k u r s a c h   p o t e n c j a l n i e  p r o t o t y p o t w ó r c z y c h, to znaczy takich, w których pojawia się ekstensja metaforyczna prototypu. To te dyskursy realizują optymistyczno-futurologiczne postulaty z pozytywizmu rodem wobec nauki. Raymond Gibbs, rozważając rolę metafory w nauce, używa rozróżnienia metafor na „teorio-konstytutywne” i „pedagogiczne”:

„Contemporary philosophers distinguish between «pedagogical» metaphors and «theory constitutive» metaphors in scientific language and reasoning. Pedagogic metaphors are considered to encourage memorability of information to generate a better, more insightful, and more personal understanding. They play a role in the teaching or in the explanation of theories that can already be formulated completely, or almost completely, in a nonmetaphorical way. Theory constitutive metaphors function, on the other hand, as indispensable parts of a scientific theory. They cannot be reformulated in literal terms. Whereas pedagogical metaphors invite the reader to view the new subject matter in light of a known subject matter, theory constitutive metaphors go further by exploring the similarities and analogies between the two subject matters (including aspects of the new subject matter that have not yet been discovered or fully understood)”74.

Jak więc widać, moje stanowisko jest podobne do stanowiska Gibbsa, jakkolwiek również ten badacz nie posunął się do tezy o metonimizacji metafor. Wydaje mi się wszakże, że to, co Gibbs nazywa „pedagogical metaphors”, to de facto metafory propedeutyczne, to znaczy, mające zastosowania pedagogiczne, lecz w obrębie tego samego dyskursu, nie zaś należące do innego dyskursu – pedagogicznego mianowicie75, jakkolwiek z pewnością pełniące rolę pośrednika w procesie translacji pomiędzy dyskursem naukowym a dyskursem pedagogicznym. Jednakże z innego zasadniczego powodu nie odpowiada mi to rozróżnienie: otóż Gibbs opiera je na pozytywistycznej wizji nauki, która nie zajmuje się niczym innym jak tylko dokonywaniem odkryć. Jeśli dokonuje się odkrycie (czyli pojawia się nowa metafora) – jest to nauka, kiedy zaś metafora się powtarza, to nie stanowi to nauki, tylko popularyzację. Jest to niemożliwe do pomyślenia. Jeśli wyobrazić sobie dyskurs jako sinusoidę, to metaforyczna ekstensja, niezależnie od tego, czy okazuje się prototypofundatorska, czy pozostaje tylko rozszerzeniem jakiegoś dyskursu, jest szczytem. Aby jej pojawienie się miało rzeczywisty wpływ na cały dyskurs, nie może ona natychmiast opaść w dół, tylko musi się to dokonywać powoli. Nowa informacja musi zostać wielokrotnie powtórzona, aby nie zginąć. Zajmują się tym  d y s k u r s y   m e t a f o r o – r e c e p c y j n e.  Użyję analogii: jedno ukłucie w sercu nie świadczy jeszcze o zawale. Dopiero przedłużający się ból oznacza dla organizmu trwałą zmianę. Od dyskursów metaforo-recepcyjnych należy odróżnić te mikrodyskursy, które w ogóle nie reagują na nowe elementy w makrodyskursie, tylko zajmują się podtrzymywaniem prototypu. Czyli w ujęciu Kuhna – rozwiązywaniem łamigłówek. Nazywam je  d y s k u r s a m i   p r o t o t y p o r e p r o d u k c y j n y m i.  Pełnią one w dyskursowej komunikacji, w dyskursowym podziale kompetencji funkcję fatyczną, dokładnie w takim sensie, w jakim pisał o tym Roman Jakobson (nawiązując zresztą do Bronisława Malinowskiego) – jako „obfita wymiana rytualnych formuł, a nawet […] całe dialogi, których jedynym zadaniem jest przedłużenie komunikacji”76. Uściślając: z punktu widzenia dyskursów prototyporeprodukcyjnych ich zadaniem jest być może jedynie podtrzymywanie, konserwowanie dyskursu poprzez obstawanie przy prototypie (który może się oczywiście zmieniać, przyjmować i odrzucać pewne elementy, ale zawsze, o ile jest prototypem, będzie przez ten dyskurs reprodukowany). Ale z punktu widzenia dyskursów potencjalnie prototypotwórczych i metaforo-recepcyjnych, dyskurs prototyporeprodukcyjny stanowi niezbędną bazę (metonimiczną). Przypuszczam, że należy jeszcze wyróżnić jeden typ dyskursów, a mianowicie taki, który zajmuje się „skromną” pracą rozszerzeń metonimicznych i który sam nie tworzy zatem nowatorskich ujęć, ale może dostarczyć materiału czy inspiracji dla dyskursów potencjalnie prototypotwórczych77. Krótko mówiąc, odkrycia mają swoich poprzedników, mają antycypacje. (Zwracał na to uwagę także Kuhn)78. Nazywam je  d y s k u r s a m i   p r z e d m e t a f o r y c z n y m i.  Barcelona mimochodem wspomniał o nieprzebadanym jeszcze dobrze zjawisku metaforycznej motywacji niektórych metonimii; być może niektóre metonimie mają potencjał metaforotwórczy. Z drugiej strony wiadomo, że tzw. odkrycia naukowe miewają źródła nader kapryśne i nigdy nie wiadomo, co komu może dać impuls do czego. Często wiadomo natomiast, komu cokolwiek nie może dać impulsu do czegokolwiek. Chciałbym jednak podkreślić nasuwający się wniosek epistemologiczny: potrzeba bardzo wielu powtórzeń, aby mogło pojawić się coś nowego. I to zarówno w sensie globalnym, w makrodyskursie, jak i w odniesieniu do technicznej konstrukcji jakiegoś mikrodyskursu, zwłaszcza potencjalnie prototypotwórczego. Ile trzeba powiedzieć (przytoczyć) rzeczy dobrze odbiorcy znanych, by móc wprowadzić do układanki elementy nowe. Widać to wyraźnie także w streszczeniu, np. w notatce, jaką sobie robimy, czytając jakiś artykuł. Nawet w przypadku nowatorskiego artykułu jego zasadniczą nowatorską treść da się zapisać w kilku zdaniach, w każdym razie oczywiste jest, że nie wymaga to przepisania całego artykułu. Zapewne ma to związek z zagadnieniem relacji narracja–pamięć:   i d e a  może sobie siedzieć w umyśle w postaci, powiedzmy, „chmury”, która dopiero, aby być adekwatnie (zgodnie z pewnymi regułami, m.in. spójności, akceptowalności itd.) dla odbiorcy wyrażona, musi zostać przekodowana na narrację. Innymi słowy, sądzę, że część ludzi być może myśli idee  n a r r a c j a m i, lecz (mocą introspekcji) sądzę również, że część ludzi myśli idee   p r e f a b r y k a t a m i   n a r r a c y j n y m i 79. Jest to odwracalne: narrację da się sprowadzić do jej prefabrykatów, do „kroniki myślowej”, do punktów węzłowych. Myślę, że można tu sięgnąć do dawnego rozróżnienia Rolanda Barthesa na rdzenie (funkcje kardynalne) i katalizy w narracji80, mikrodyskursy wszak są narracjami, natomiast makrodyskurs można interpretować (ale jest to już konstrukcja) jako większą narrację. Barthesowskie rdzenie kognitywista nazwałby metaforami (otwierają na alternatywę, są momentami ryzyka, jak pisze Barthes), katalizy – ich metonimicznym tłem:

„[…] funkcje kardynalne to momenty ryzyka w opowiadaniu; między tymi punktami alternatywnymi, «dispeczerami», katalizy roztaczają strefy bezpieczeństwa, odpoczynku, luksusu; «luksus» ten nie jest jednak zbyteczny. Pamiętamy, że z punktu widzenia opowiadanej historii kataliza może mieć funkcjonalność słabą, ale nie żadną – nawet gdyby była redundancją (w stosunku do rdzenia), uczestniczy przecież w ekonomice komunikatu. Tak jednak nie jest: notacja na pozór uzupełniająca ma zawsze funkcję w wypowiedzi: przyspiesza ją, opóźnia, na nowo pobudza opowiadanie, streszcza, antycypuje, a czasem nawet wprowadza fałszywy trop – to, co zanotowane, objawia się zawsze jako godne zanotowania, kataliza budzi nieustanne semantyczne napięcie wypowiedzi, nieustannie mówi: to miało lub będzie mieć jakieś znaczenie. Stała funkcja katalizy jest więc zawsze fatyczna (by użyć sformułowania Jakobsona); utrzymuje kontakt między narratorem a odbiorcą. Dodajmy jeszcze, że nie można usunąć rdzenia, nie zniekształcając tym samym historii, ale nie można także usunąć katalizy, nie zniekształcając wypowiedzi”81.

Oczywiście, by patrzeć na makrodyskurs jako narrację, w której daje się wyróżniać rdzenie i katalizy, lub też mikrodyskursy prototypotwórcze, metaforo-recepcyjne (które byłyby czymś pośrednim między rdzeniem a katalizą w typologii Barthesa) i prototypo­reprodukcyjne, musi on być już, o ile nie „zamknięty”, to dosyć ustabilizowany, na tyle przynajmniej, by wiadomo było, które mikrodyskursy były generatorami, za kim więc podążają pozostałe. Wydaje mi się też, iż należy w tym miejscu wspomnieć o jeszcze jednym poziomie dyskursu, będącym pomiędzy makro a mikro. Jest to mianowicie   d y s k u r s   i n d y w i d u a l n y  jakiegoś autora, składający się z różnych mikrodyskursów (tekstów czy wypowiedzi np. na konferencjach, zebraniach naukowych itd.), które kreują  j a k i ś  prototyp indywidualny. Ma ów dyskurs indywidualny oczywiście w założeniu być kontrybucją na rzecz makrodyskursu i może w nim pełnić różne z opisanych przeze mnie ról, w obrębie jednego takiego dyskursu indywidualnego możemy wręcz spotkać wszystkie typy mikrodyskursów: oto badacz X dokonuje pewnego ważnego dla makrodyskursu odkrycia w mikrodyskursie 1, następnie przyczynia się do jego recepcji w mikrodyskursach 2, 3 i 4, wreszcie dyskursy od 5 do 60 są w zasadzie reprodukcją własnego prototypu z dyskursu 1. Badacz Y natomiast może w całym swoim dyskursie indywidualnym być reproducentem cudzego prototypu, przypuśćmy, prototypu X1. Ale oprócz kontrybucji na rzecz makrodyskursu ważne dla istnienia dyskursu indywidualnego jest także podtrzymywanie własnego dyskursu, w niektórych wypadkach – podtrzymywanie własnej pozycji w obrębie wspólnoty (makro)dyskursowej. Stąd biorą się dobrze znane rytualne wystąpienia na konferencjach z referatami fatycznymi, których jedynym celem jest potwierdzenie swego „niewypadnięcia z obiegu” i utrzymywanie pozycji; rytualne „zabrania głosu” na zebraniach naukowych lub w toczonych w prasie dyskusjach, w których zabierają głos tylko „najważniejsi” itd. Zresztą nie tylko tych, którzy w przebiegu swojego dyskursu indywidualnego mieli momenty prototypotwórcze, to dotyczy – także prototyporeproducenci szukają licznych okazji, by ustalać i potwierdzać swoją pozycję (niską bo niską) we wspólnocie naukowców. Krótko mówiąc, obowiązuje zasada górowania ilości nad jakością. Ale jest to zrozumiałe (a zatem także – nie podlega mojej ocenie) w świetle prezentowanego wyżej stanowiska epistemologicznego. Warto oczywiście w badaniach nad dyskursem zwracać uwagę na uwarunkowania takiej sytuacji, zapewne są one także społeczne (nie wynikają tylko z indywidualnych ambicji), np. dlatego, że w danym modelu naukowiec rozliczany jest z liczby publikacji itd.

Dopiero teraz można przejść do bardzo ważnej sprawy dyskursu pedagogicznego, który w moim ujęciu jest osobnym dyskursem od naukowego82 i w związku z tym nie można go tak łatwo, jak to robił Gibbs, ale także Kuhn, zestawiać z dyskursem naukowym. Jest to inaczej zorganizowany dyskurs o swoim własnym prototypie, chociażby dlatego, że – inaczej niż teoretycznie w dyskursie naukowym – jego celem jest nie tylko poznanie, lecz także, powiedzmy, wychowanie do wartości. Mamy zatem do czynienia co najmniej z zespoleniem elementów dyskursu naukowego z elementami dyskursu etycznego. Na tym etapie dość rzec, że interakcja dyskursu pedagogicznego z dyskursem naukowym polega na swoistej recepcji zjawisk najbardziej prototypowych z dyskursu naukowego, często już właściwie niemal porzucanych i jest swoistą translacją83, rządzącą się metatropem Metonimii84, to jest zawężeniem do prototypu. Zarazem kryterium selekcji pochodzi także z dyskursu etycznego (to znaczy, z arbitralnie przyjętego jako „obowiązujący” w pedagogice i praktyce społecznej, co nie jest tożsame notabene, systemu wartości). Jednocześnie wybrane i prezentowane poprzez metonimię (zawężenie do prototypu) zjawiska mają być  s y n e k d o c h a m i   p r o t o t y p o p e d a g o g i c z n y m i. Na przykład: przyjmuje się w edukacji polonistycznej założenie, że jednym z ważnych zjawisk w literaturze dwudziestego wieku jest twórczość awangardowa. Za jednego z jej reprezentantów uznaje się np. Białoszewskiego. Wprowadza się w dyskurs pedagogiczny informacje z dyskursu naukowego, dokonując selekcji, czyli metonimicznego zawężenia dawno ustalonego prototypu Białoszewskiego-awangardzisty (odrzucając zagadnienia w rodzaju „Białoszewski metafizyczny” itp.). Tak zaprezentowany Białoszewski ma się jednocześnie stać dla uczniów synekdochą artysty awangardowego, reprezentuje pewien model, ma się przyczynić do wytworzenia się w uczniu prototypu „artysty awangardowego”, w języku kognitywistów – salient example, ponieważ przyjmuje się, że nie można w edukacji przedstawić wielu zagadnień, dlatego należy przygotować bazę – prototyp – pod ewentualne późniejsze „ekspertyzowanie się” uczniów. Edukacja szkolna ma dostarczyć bazy metonimicznej – stąd określenie „ogólnokształcąca” (szkoła) – dla „ogólnej orientacji” w prototypach i ewentualnej dalszej edukacji specjalistycznej. Choćby ze względu na tę specyfikę dyskursu pedagogicznego, taki jego ICM czy prototyp, należy go oddzielić od dyskursu naukowego. Szczegółowo omówię dyskurs edukacyjny (polonistyczny) w jednym z dalszych podrozdziałów.

3. Metatropy w dyskursach literaturoznawczych

Mikrodyskursy w obrębie makrodyskursu różnią się między sobą, stąd potrzeba jakiejś ich klasyfikacji. Johan Galtung wyróżnił cztery style nukowe: saksoński, teutoński, galijski i nippoński. Istnieje także typologia Kaplana, dzieląca style argumentacyjne na angielski, semicki, orientalny, romański i rosyjski, zilustrowane schematycznymi rycinami85. Zupełnie jednak nie wiem, jak mogłyby mi być pomocne w opisie zróżnicowania dyskursów literaturoznawczych, zwłaszcza że opierają się na trudnym do zaakceptowania kryterium kulturowo-etnicznym, które być może szkicuje prototypowe postaci konstruowania dyskursu w określonych szerokich wspólnotach interpretacyjnych, ale nie odpowiada na pytanie, jak opisać różnice w obrębie tychże wspólnot. Przyjmuję więc inną klasyfikację i inne kryterium, mianowicie kryterium „nastawienia umysłowego”, „trybu myślenia”, „rodzaju wyobraźni (światopoglądu)”. Pomocne w odróżnianiu tych różnych typów kreowania narracji krytycznoliterackiej i literaturoznawczej będzie mi pojęcie Metatropu w takim znaczeniu, jakie nadał mu White. Nie należy on do myślicieli widzących zagrożenie w klasyfikacji, która dlań jest „początkiem jakiegokolwiek rozumienia”86, zaś różne typy dyskursów, jego zdaniem, najlepiej klasyfikować przy pomocy tropów (retorycznych):

„W końcu wreszcie tropologiczna teoria dyskursu może nam dostarczyć sposobu klasyfikowania różnych rodzajów dyskursów, odwołując się bardziej do języka, który jest w nich dominujący, niż do «domniemanych treści», zazwyczaj odmiennie rozumianych przez różnych autorów. Powinna się ona sprawdzić nie tylko w odniesieniu do prób sklasyfikowania różnych «praktycznych» dyskursów, jak te, które odnoszą się do zjawisk społecznych (szaleństwo, samobójstwo, seksualność, polityka, ekonomia), lecz także dyskursów «formalnych» (takich jak sztuki teatralne, powieści, wiersze etc.)”87.

White badał dyskurs historii, który uznał przede wszystkim za narrację, kreowaną na podstawie źródeł, także zresztą tekstowej natury88, ale też poświęcił szkic interpretacji literackiej89. I tak historyk, który przystępuje do prezentowania wyników swoich poszukiwań badawczych, do kreowania dyskursu innymi słowy, dysponuje pewnymi danymi (które stanowią – specyficznie tutaj rozumianą – płaszczyznę mimesisdyskursu), które następnie układa w pewien sposób, tworząc narrację (płaszczyzna diegesisdyskursu), zaś sam dyskurs realizuje się w planie połączenia tych dwóch poziomów (diataxis)90. Z grubsza rzecz biorąc, odpowiada to dwóm procedurom krytycznoliterackim, opisanym przez Janusza Sławińskiego – dekodowaniu i rekodowaniu91. Dekodowanie to zabieg hermeneutyczny, rozumienie jakiegoś tekstu, dokonuje go każdy czytający; ale zawsze, kiedy decydujemy się ujawnić nasz sposób rozumienia tego, co przeczytane, musimy wyrazić się w języku, a zatem – rekodujemy. Oczywiście oba te zabiegi rozumiem konstruktywistycznie. Można to uzupełnić nowszymi już teoriami, że takie „wyrażanie się w języku” ma charakter chronologiczny (następstwo zdań), a zatem każda budowana wypowiedź jest pewnego rodzaju narracją. „Sprawozdanie z lektury” albo też „interpretacja” również z jakiejś chmury myśli w głowie ( jeśli ktoś myśli „chmurą”, bo może są porządne umysły, które już w procesie „dekodowania”, rozumienia, działają narracyjnie)92 zmienia się na papierze (albo w ustach) w pewnego rodzaju narrację, która ma immanentny porządek przez sam fakt, że posiada ramy. White zajął określoną pozycję w sporze o historię: jest to mianowicie stanowisko konstruktywistyczne (w przeciwieństwie do realistycznego – np. M. Mandelbaum, C. Hempel), ale w wariancie przyjmującym, że narracja jest formą dyskursu (w odróżnieniu od stanowiska np. Davida Carra, dla którego narracja jest formą ludzkiego doświadczenia i rozumienia)93. White jednak nie zyskałby statusu tak wpływowego teoretyka historii, gdyby ograniczył się do tej tezy; otóż nie tylko porównał on narrację historyczną do fikcji literackiej, ale także zasugerował brak różnicy pomiędzy statusem poznawczym obu tych narracji. Po drugie, uważał, że za wyborem określonej formy narracyjnej stoją pewne schematy kulturowe, czyli pewien zasób możliwych form narracyjnych, jak np. romans, komedia, tragedia itd., a wybór którejś z nich jest, owszem, świadomą decyzją historyka, ale także świadczy o jego wizji dziejów, jego wizji historii, np. wizji tragicznej lub ironicznej94. Z tego względu White’owi zarzucano skrajny relatywizm i podważenie ontologii samej historii95. Według Carra, same dzieje już miały narracyjny charakter (społeczeństwo samo tworzy autonarracje, a ściślej, robią to za nie „liderzy” – co by się poniekąd zbiegało z poglądami Fisha), zaś historyk tylko reinterpretuje („rekoduje”) ową narrację w swój dyskurs96. Jeśli spróbujemy zaaplikować te narratywistyczne koncepcje do badań nad krytyką literacką i dyskursami naukowymi, to ewidentnie badamy dyskursy fikcyjne, które same budują swą fikcyjność już na uprzednich tekstach fikcyjnych. Dlatego też spór White’a i Carra w tej perspektywie jest nieistotny. Podążam więc dalej za White’em. Otóż owa płaszczyzna przemiany „danych” w narrację (diegesis), czyli dyskursywizacja, polega na wytworzeniu zrozumiałego komunikatu językowego, a to poprzez użycie środków retorycznych. To samo w sobie nie jest jeszcze odkrywcze97. O współdziałaniu retoryki i hermeneutyki pisał np. Hans-Georg Gadamer:

„Wszechobecność retoryki jest nieograniczona. Cóż wiedzielibyśmy o nowoczesnej fizyce, która tak namacalnie zmienia nasze istnienie, wyłącznie na podstawie samej fizyki? Wszystkie jej prezentacje wykraczające poza krąg fachowców (a być może należałoby powiedzieć: o ile one nie ograniczają się do bardzo wąskiego kręgu specjalistów), zawdzięczają swoje oddziaływanie tkwiącemu w niej elementowi retorycznemu. […] Trudno wątpić w jej fundamentalną rolę w życiu społecznym. Każda nauka, która chce przejść do sfery praktyki, jest na nią skazana. Z drugiej strony nie mniej uniwersalna jest funkcja hermeneutyki. […] Tak oto przenikają się bez reszty retoryczny i hermeneutyczny aspekt językowej natury człowieka. Nie byłoby mówcy ani sztuki wymowy, gdyby ludzkie stosunki nie opierały się na porozumieniu oraz zgodzie – nie byłoby żadnego zadania hermeneutycznego, gdyby nie zakładano zgody tych, którzy   s ą   r o z m o w ą, i nie szukano porozumienia. Skojarzenie hermeneutyki z retoryką jest więc adekwatne, aby rozwiać pozór, iż ogranicza się ona do tradycji estetyczno-humanistycznej i że hermeneutyka filozoficzna miała do czynienia z przeciwstawnym światu  r e a l n e m u  światem  s e n s u, rozpościerającym się w tradycji kulturowej”98.

Otóż White, niezależnie od „retoryczności poziomu mikro”99, że się tak wyrażę, uważa, że dyskursy realizują cztery główne Metatropy, którymi dla niego – za Giambattistą Vico100 – są: Metafora, Metonimia, Synekdocha i Ironia, przy czym ich układ nie jest przypadkowy, lecz dialektyczny. Nie jest to zresztą oryginalny wynalazek White’a (czego ten lojalnie nie ukrywa), ponieważ, podejmując myśl Vico, już Kenneth Burke analizował w ten sposób cztery sposoby „dochodzenia do prawdy”101. White odniósł te „tropiczne sposoby myślenia” do konstrukcji dyskursu historycznego. Badania językoznawstwa kognitywistycznego, uzależniającego przecież sposoby językowego wyrażania od procesów myślowych, traktujące językową konceptualizację jako wyraz określonego projektu poznawczego, wydają się współcześnie to potwierdzać. Pierwotnie podjęto Jakobsonowskie rozróżnienie metafora – metonimia, by stwierdzić, że w języku – myśleniu obowiązują one jako dwa naczelne prawa102. Raymond W. Gibbs mówi wręcz o „poe­tyce umysłu”:

„This book advances the idea that the traditional view of mind is mistaken, because human cognition is fundamentally shaped by various poetic or figurative processes. Metaphor, metonymy, irony, and other tropes are not linguistic distortions of literal mental thought but constitute basic schemes by which people conceptualize their experience and the external world”103.

Ja sam byłbym skłonny uważać, że – przynajmniej w znanych mi obszarach kulturowych – myślimy np. litotą („jego pomysły nie dorastają moim do pięt”), hiperbolą („przyspieszę do 180 km/h”), oksymoronem („nicość jest tym”), ironią („jestem, więc nie myślę”) itd., pod warunkiem że mówimy o pewnego rodzaju „wzorcach myślowych” (resp. tropach myślowych), którym konwencjonalnie nadajemy nazwy środków retorycznych. Jeśli dobrze rozumiem, kognitywizm kwestionuje tradycyjny podział w retoryce na „figury myśli” i „figury słów”; w każdym razie powinien kwestionować (wynika to z jego założeń).

Zanim