Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Dzieci Gosi

Dzieci Gosi

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65223-34-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dzieci Gosi

Berlin, początek XX wieku. Grete, nazywana później Gosią, otrzymuje w posagu od swojego ojca życiową mądrość: „W życiu możesz stracić wszystko, nie trać tylko ducha!”. Wtedy nie zdaje sobie sprawy, jak często będzie powtarzać te słowa. W życiu traci bowiem wszystko, co dla niej najważniejsze.

 

Gosia w jednej z berlińskich kawiarenek spotyka swoją wielką miłość, syna bogatych przemysłowców z Poznania leżącego w pruskim zaborze. Opuszcza Berlin i przenosi się do rodzinnego domu ukochanego. Młodzi biorą ślub, ale dla rodziny męża prosta dziewczyna z Berlina do końca pozostanie znienawidzoną Prusaczką.

 

Wkrótce wybuch pierwszej wojny światowej na zawsze rozdziela małżonków. Ich dzieci, Romek i Hela, wyrastają w zupełnym rozdarciu między dwoma narodowościami. W obliczu nadchodzącej drugiej wojny muszą zdecydować, po czyjej stoją stronie.

Polecane książki

Meritum Prawo pracy jest wyjątkową na rynku wydawniczym pozycją ukazującą się od 2004 r. W jednej zwartej publikacji czytelnik znajdzie kompleksowe informacje na temat indywidualnego i zbiorowego prawa pracy poczynając od momentu przyjęcia pracownika do pracy na ustaniu stosunku pracy kończąc. Omówi...
Wciąż słyszysz jaka powinnaś być. Co powinnaś robić. Jak się odżywiać i jak wyglądać. Jak i z kim mieszkać. Przy tym jednocześnie musisz być czuła i stanowcza, delikatna i asertywna, opiekuńcza i efektywna. Powinnaś robić karierę zawodową i nie zaniedbywać rodziny. Do tego cały czas żyjesz pod presj...
Po kilku latach służby w policji w Chicago, Michael Keane bez problemów potrafi zrelaksować się w dużo mniej stresującej pracy zastępcy szeryfa w rodzinnym mieście. W Hidden Springs w stanie Kentucky nic się przecież nie dzieje. Całkiem nic aż do momentu, gdy na schodach budynku sądu zostaje znalezi...
Poetycka bajka dla najmłodszych rozgrywająca się w scenerii snu. Jej bohaterowie - mały Tomek i jego pluszowy zając, Filip, wyruszają na poszukwanie snu, napotykając na swojej drodze wielu intrygujących nieznajomych. Będą przesłuchiwani przez Policjanta - służbistę, zaprzyjaźnią się z wąsatym Kot...
"Ballady i romanse" to zbiór ballad Adama Mickiewicza, wydany w 1822 w Wilnie jako część pierwszego tomu Poezyj. Uważany jest za początek rozwoju gatunku ballady w literaturze polskiej oraz za manifest polskiego romantyzmu. Jednocześnie Ballady i romanse pozostają w związku z gatunkami literackimi p...
Niniejszej książka jest skierowana do tych nauczycieli, którzy chcą i mają odwagę zmieniać tradycyjny program nauczania, przyczyniając się tym samym do reformowania metodyki pracy z dzieckiem tak, by edukacja była zarówno dla nich, jak i dla dziecka znakomitą i efektywną przygodą edukacyjną. Traktuj...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa May Iris

Copyright © by Iris May

Copyright © for the Polish translation by Artur Kożuch

Copyright © by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o., 2015

Zdjęcia Autorki na okładce: Copyright © by Jorinde Gersina

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redakcja:Justyna Jakubczyk

Korekta:Agnieszka Brach

Skład graficzny:Justyna Jakubczyk

Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Fotografie wykorzystanie w książce (Roman May II na dachach Poznania, okładka – Gosia z dziećmi, zdjęcia do drzewa genealogicznego rodziny Mayów): prywatne zbiory Autorki

ISBN: 978-83-65223-34-0

Słupsk 2015

Wydawnictwo Dobra Literatura

zamowienia@literaturainspiruje.pl

www.dobraliteratura.pl

www.literaturainspiruje.pl

Skład wersji elektronicznej: Tomasz Szymański

Virtualo Sp. z o.o.

Nieustraszony – Roman II May na dachach Poznania, 1928 rok

Książka powstała na kanwie prawdziwych wydarzeń i przedstawia prawdziwe osoby.Kreacja postaci, fabuła i dialogi są dziełem fikcji literackiej.

To, jacy my jesteśmy – mam na myśli to, czy jesteśmy ludźmi przyzwoitymi, czy świniami – w dużym stopniu zależy od całego szeregu rzeczy, które się za nami ciągną, to znaczy od tego, kim był nasz dziadek, pradziadek i prapradziadek, kim byli nasi rodzice, jak żyli. Natomiast to, jak my żyjemy, a więc czy siedzimy po tej, czy po tamtej stronie stołu, to jest w dużym stopniu zależne od przypadku.

Krzysztof Kieślowski

„W życiu możesz stracić wszystko, nie trać tylko ducha!” – zdanie to powtarzał mój tato za każdym razem, gdy zapodziałam kolejną parasolkę. Za młodu puszczałam jego gadanie mimo uszu. Teraz wiem, że miał całkowitą rację.

W życiu straciłam wszystko, co było bliskie memu sercu. Niemniej jednak ciągle jeszcze jestem.

Ich bin ein Berliner – że tak powiem, posiłkując się Kennedym. Dokładniej mówiąc: jestem reinickendorfczanką, bo Reinickendorf to nazwa mojej dzielnicy. Poza jej granice nigdy się nie wypuszczam, nie mam ani auta, ani konia.

Jak brzmiało takie ładne powiedzonko? Kiedyś byłam piękna i młoda. Pozostało mi z tego jeno „i”.

Mimo wszystko naprawdę nieźle się trzymam. Stuknęło mi już 96 lat, a chodzę trzy piętra w górę i trzy w dół – niech no ktoś spróbuje mi dorównać! Nie żebym miała jakieś inne wyjście – w mojej kamienicy brakuje windy.

Na ulicę, przy której mieszkam, mówią z przekąsem „Bulwar Emerycki”, bo tutejsi lokatorzy w większości są równie zgrzybiali i zgarbieni jak ja. Jednocześnie jest tak, jakby wszystko miało miejsce nie dalej jak wczoraj – wojna, miłość, młodość i błędy, które popełniłam. Bruk na mojej ulicy to przeżytek. Kiedy go wymienią? Teraz nie uświadczy się już czegoś takiego. Dzięki Bogu nie zakładam niebotycznych czółenek, jak kiedyś miałam w zwyczaju. Teraz mam na nogach kapcie ze sklepu ortopedycznego. Co za wstrętne trepy! Ale przynajmniej obcasy nie grzęzną mi w szczelinach między kocimi łbami.

Z biegiem czasu musiałam powykreślać prawie wszystkich krewnych i znajomych w grubym notesie z adresami. Niewielu dożyło tak podeszłego wieku jak mój. Gdy znów ktoś umierał, nad jego nazwiskiem pisałam czarnym atramentem słowa: „Nie żyje od…” oraz datę, żeby przypadkiem nie wykręcić z przyzwyczajenia jego numeru, bo zdarza mi się być zapominalską.

Powoli zbliża się pora na uregulowanie kilku spraw. W przyszłym tygodniu muszę pójść do notariusza. Chciałabym najlepszej przyjaciółce zapisać w spadku parę groszy, które po sobie zostawię. I perły.

Gdzie, do licha, wetknęłam te wszystkie dokumenty? Grzebię w sekretarzyku. Nic. Tylko wyblakłe fotografie i stare listy. Na samym wierzchu zakurzone pakiety akcji, które dzisiaj nie mają żadnej wartości. Dla mnie zawsze były za ciężkie, żeby je znieść do kontenera na makulaturę, w przeciwnym razie dawno bym je wyrzuciła. W pewnym momencie przestałam oglądać się wstecz. Kogo interesują jeszcze stare dzieje? Wszystkie te pożółkłe szpargały!

Chociaż znalazłoby się kilka ładnych zdjęć. Choćby Kasimira. Ach, te oczy… Jego wzrok wciąż mnie przeszywa. Już wiem, dlaczego nie powiesiłam na ścianie żadnej jego fotografii. Było, minęło.

A niech to szlag! Hola, hola, dama tak się nie wyraża.

W takim razie: merde! Kasimir…

Była ni to chłodna, ni ciepła niedziela na wiosnę 1909 roku. Rodzice znowu zostali zaproszeni na kawę do swoich znajomych, tych nudziarzy Schulzów. Mnie zaś, osiemnastoletniemu wtedy podlotkowi, nie chciało się z nimi iść.

– Wolę się wybrać razem z Gertrude na Bulwar pod Lipami – oświadczyłam mamie i tacie.

– A cóż tam po was?

– Trochę sobie pospacerujemy, porozglądamy się.

– Ty i twoja siostra… Obie was tylko do uciech ciągnie! – gderała mama. – A nie mogłybyście choć raz nie robić nic?

Tato martwił się raczej o naszą cześć.

– Gdy będziecie mijać jakiegoś mężczyznę, musicie spuścić wzrok. Nie przystoi zawierać znajomości na ulicy. Wiecie o tym, prawda? Macie tu pięć marek. Siądźcie sobie u Bauera w saloniku dla pań i uraczcie się tortem.

„Salonik dla pań? Jeszcze czego! – pomyślałam. – Równie dobrze mogłabym się kisić w domu!”.

Wzięłam pieniądze, podziękowałam i razem z Gertrude skierowałyśmy się prościusieńko do „Café Kranzler” na rogu Friedrichstraße, ponieważ na zewnątrz był tam podest, na którym można było siedzieć przy stolikach. Odstrzeliłyśmy się w białe odświętne sukienki uszyte przez mamę, z dużymi białymi kokardami nad pupą. Miałam ciasno zasznurowany gorset. Chcesz, by komuś dech zaparło, sama musisz ledwo dychać.

Siedziałyśmy sobie w słońcu już dobrą chwilę, kiedy spostrzegłam, że jakiś mężczyzna impertynencko się na mnie gapi. Obserwowałam go kątem oka. Kiedy zawołał kelnera, żeby uiścić rachunek, uderzył mnie w jego głosie lekki akcent. Czyżby Rosjanin? Z wyglądu przypominał raczej brytyjskiego oficera. W każdym razie był to dżentelmen: subtelne rysy twarzy, blond włosy, nienaganne maniery.

Gdy ponownie zmierzył mnie wzrokiem, wypsnęło mi się:

– Co, nie widział pan berlinianki pełną gębą?

Była to jedna z odzywek, za które mama z pewnością dałaby mi po twarzy. Nie palnęłabym tego głupstwa, gdybym tylko patrzyła w ziemię.

Młodzieniec oblał się rumieńcem, widać poczuł się przyłapany na gorącym uczynku. Ale wnet odzyskał fason, podszedł do nas i lekko się ukłonił.

– Panie wybaczą. Czy wolno mi się przedstawić? Kasimir May. Imię nadano mi na cześć Kazimierza Wielkiego, króla Polski.

– Margarete i Gertrude Leitloff – odszczeknęłam się. – Nazwisko nadano nam na cześć mamy i taty.

Nie cierpię pozerów. Muszę jednak przyznać, że widok, jaki miałam przed oczami, nadzwyczaj przypadł mi do gustu. Mój wzrok wędrował z dołu do góry i z góry na dół. Chłopiec jak z obrazka – buty wypucowane na błysk, starannie zaczesane włosy z przedziałkiem i śnieżnobiały trzyczęściowy garnitur, który wyglądał na drogi.

Kasimir nie odniósł się do mojej bezczelnej uwagi. Rzuciwszy okiem na wyskrobane do czysta talerzyki, zapytał:

– Czy mógłbym odwieźć panie do domu? Mój automobil stoi tuż przed wejściem.

Do stu piorunów! Ten to dopiero miał tupet – żeby nas tak zażyć z mańki!

– Czemu nie? – zgodziłam się bez zastanowienia, a Gertrude siedziała z otwartą buzią.

Owszem, czułam się trochę nieswojo, ale cóż miało nam grozić ze strony tego całego Kasimira? Z wyglądu przypominał raczej wyrośniętego chłopaka, którego ktoś wcisnął w garnitur.

Kiedy kręcił korbą pod maską samochodu, próbując zapuścić silnik, natychmiast krew napłynęła mu do twarzy. W mig się połapałam: do pracy fizycznej to on nie przywykł.

– A zaciągnął pan aby hamulec ręczny? – spytałam.

Skinął głową. Z pewnością był pod wrażeniem, że umiałam mu zadać tak fachowe pytanie. Tymczasem tylko czytałam o tym w „Berliner Illustrirte Zeitung”1. Dziś nie sposób sobie nawet wyobrazić, jak wielu automobilistów zostało przejechanych przez własny samochód, bo przy ręcznym rozruchu silnika zapomnieli podnieść rączkę hamulca.

W drodze do Reinickendorfu cała nasza trójka była w szampańskim nastroju. Kasimir kilka razy odwrócił się do tyłu, świdrując mnie spojrzeniem. Miał poważne oczy. Jasnobłękitne o szarawym odcieniu. Jakie myśli chodziły mu po głowie?

– Z tyłu jest prawie tak przytulnie jak na kanapie w naszym salonie – powiedziałam w pewnej chwili.

Plotłam trzy po trzy, bo cóż mówić, jak się kogoś nie zna.

– To Horch Phaeton 11/22 PS – objaśnił Kasimir. – Dotąd wyprodukowano niewiele egzemplarzy. Potrafi przejechać nawet siedemdziesiąt kilometrów w ciągu godziny.

– Śmiało, niech pan pokaże – zachęciłam go.

Nie trzeba mu było powtarzać. Kiedy nagły zryw wcisnął nas w tylne siedzenie, obie zapiszczałyśmy. Kasimirowi widocznie tak się to spodobało, że posunął się jeszcze dalej i zaczął jechać zygzakiem.

– Zaraz zwymiotuję – jęknęła Gertrude.

Ze względu na moją siostrę dalej Kasimir jechał już zwyczajnie. Nie dość, że Gertrude dawała popalić, to jeszcze potrafiła zgasić człowieka.

– Mieszkamy w Reinickendorfie, pokażę panu drogę. Cały czas na północ, na łono natury, to już na dobrą sprawę opustoszała okolisa, tfu, okolica. Skoro jednak mowa o lisie, trzeba panu wiedzieć, że nazwa Reinickendorf bierze się od lisa Reineke, no, tego słynnego lisa przechery. Mamy go zresztą w herbie…

Kasimir znosił ze stoickim spokojem potok moich słów. Zmusiłam się, żeby na chwilę zamknąć usta, i zamiast paplać, zaczęłam się do niego uśmiechać. On odwzajemnił mój uśmiech.

– To tutaj – zawołałam. – Wittestraße 7, ten domek w kolorze skorupki jajka.

– Ładny – stwierdził Kasimir.

– To jeden z domów, które przemysłowiec Borsig kazał wybudować dla swoich pracowników. Tata ma u niego posadę prokurenta.

Z pewnym ociąganiem Kasimir wydukał „aha”. Puściłam do niego oko:

– Borsig, odlewnia żeliwa. Każde dziecko o tym wie, nie?

Kasimir kiwnął głową. Wysiadł i pomógł nam się wydostać z wozu. Drzwi otworzyła mama. Ujrzawszy obcego mężczyznę, natychmiast chciała na nas nakrzyczeć. Kasimir wybawił nas z tej kłopotliwej sytuacji.

– Łaskawa pani, pozwoliłem sobie odwieźć do domu obie pani córki. Całkiem poważnie zanosiło się wszak na deszcz.

Mama założyła na nos binokle i nieufnie otaksowała promiennie błękitne niebo, na którym nie było ani jednej chmurki.

– Pani pozwoli, doktor Kasimir May z Poznania.

To zapewne tytuł doktora uspokoił mamę. Nagle na jej twarzy pojawił się nawet cień uśmiechu.

Na pożegnanie Kasimir wetknął jej do ręki wizytówkę i czym prędzej odjechał. Przez chwilę odprowadzałyśmy wzrokiem biały tuman kurzu, który wzniecił na drodze pokrytej wapnem.

– Co to za harmider? – chciał wiedzieć tata, zagłębiony w swoim stojącym w bawialni fotelu z wysokim oparciem. Mama odczytała mu, co widniało na kartoniku.

– To był niejaki… doktor Kasimir May, przedstawiciel Fabryk Chemicznych, kantor przy Wilhelmplatz, Poznań. Odwiózł do domu Gertrude i Grete.

Tato wyjrzał przez okno i stwierdził:

– Brzmi to całkiem, całkiem. No ale!

„No ale” oznaczało, że dostałyśmy szlaban na dwa tygodnie. Tato wyjaśnił to tak: „Was naprawdę nie można nigdzie puścić samopas”. I dodał: „Nie życzę sobie, żeby ludzie wzięli was na języki”.

Jakieś trzy tygodnie później – zdążyłam już prawie zapomnieć o całym zajściu – rozległ się dzwonek u drzwi. Kiedy zobaczyłam stojącego przed nimi Kasimira, niemal padłam z wrażenia. Jak można być tak nieprzyzwoicie przystojnym?

A on tylko stał i uśmiechał się szeroko.

– Miałem kilka spraw do załatwienia w mieście. Chciałbym panią zapytać, czy nie miałaby ochoty na małą przejażdżkę po okolicy.

I to jeszcze jaką miałam ochotę! Serce aż mi podskoczyło. Wszystko składało się idealnie: mama była na zakupach, tato w pracy. A Gertrude miała z łaski swojej trzymać gębę na kłódkę.

Zaproponowałam Kasimirowi wyprawę nad jezioro Tegel, gdzie można było wypożyczać łódki. Wiosłując po jeziorze, raz za razem na mnie patrzył. W końcu wydusił z siebie:

– Musiałem panią zobaczyć. Pani jest taka… je ne sais pas quoi.

To był nie lada komplement! Gdyby tylko powiedział to po niemiecku: pani jest taka… no-sam-nie-wiem-jaka, uznałabym go za skończonego safandułę. Po francusku wyrażenie to zabrzmiało niebywale szarmancko.

Francuski, oprócz kultury fizycznej, był w szkole jedynym przedmiotem, który mnie pociągał. Praktycznie rzecz biorąc, stanowił tajny kod używany w wykwintnym towarzystwie. Przechodzono na ten język, chcąc porozmawiać o sprawach intymnych lub drażliwych. Nie rozumiał go prosty lud, przede wszystkim służba. Jasne więc, że francuski bardzo mnie interesował. Chciałam zobaczyć, co się kryje za fasadami. Chciałam poznać sekrety arystokracji.

Mniejsza z tym, historia z Kasimirem ciągnęła się niemal przez dwa lata. Obecnie jest nie do pomyślenia, że można się było do siebie zbliżać w tak ślimaczym tempie. Ale jak wszyscy młodzi ludzie wierzyliśmy, że należy do nas wszystek czas świata.

Kasimir przyjeżdżał po mnie cichaczem w odstępie dwóch, trzech tygodni. Udawaliśmy się w jakieś ustronne miejsce, gdzie nikt nas nie znał, i szliśmy na spacer. Był to uzasadniony środek ostrożności, ponieważ naówczas bardzo łatwo było okryć się złą sławą. Mieliśmy niewiele czasu na nasze tête-à-tête, bo mama na zrobienie sprawunków potrzebowała góra trzech godzin.

Wiedliśmy bardzo kulturalne rozmowy, ale Kasimir nie mógł nawet przypuszczać, co naprawdę się ze mną działo. Podczas gdy opowiadał mi o fabryce, którą miał kiedyś odziedziczyć, w głowie kołatała mi jedna myśl: „Kiedy on mnie wreszcie pocałuje?”. Gdy przystawał i wpatrywał się w moje oczy, serce waliło mi jak młotem. Powzięłam mocne postanowienie, że zachowam rozsądek, i uzbroiłam się na wypadek, gdybym musiała bronić swojej cnoty. Kasimir w każdej chwili mógł spróbować przekroczyć granice przyzwoitości. Był jednak zbyt dobrze wychowany, żeby posunąć się do zakazanego czynu. Ku mojemu niezadowoleniu.

Nocą często leżałam, nie mogąc zasnąć i fantazjując o tym, jak dojdzie do naszego zbliżenia. Marzyłam, by mnie wszędzie dotykał i pieścił dłońmi. Chciałam, by okrywał moje ciało pocałunkami. Pragnęłam czuć na sobie jego gorący oddech.

Pewnego dnia Kasimir przyniósł mi bukiet krwistoczerwonych róż. Gdzieś w środku rozsadzała mnie radość, bo nie mógł wysłać bardziej jednoznacznego sygnału. Pomimo to jedynie czule wybąkałam:

– Och! Ślicznie dziękuję.

Z dumą wyjaśnił mi, że sam je wyhodował:

– To moja ulubiona odmiana: Bouquet de Marie. Nawożę je regularnie naszym najbardziej chodliwym produktem. Superfosfat z lignosulfonianem magnezu, ot i cały sekret. Dlatego mają tak duże płatki.

Guzik mnie obchodziły nazwy różnych odmian róż, które Kasimir sadził w swoim ogrodzie. W jeszcze mniejszym stopniu interesowało mnie, czym je nawoził. Przyglądałam się tylko jego dumnie wygiętym wargom i długim szczupłym palcom, życząc sobie z utęsknieniem, by mnie nimi dotykał.

Ale on ciągnął dalej:

– W różach lubię to, że ich płatki są miękkie jak aksamit. Mógłbym się w nich zanurzyć.

Wziął jeden z pąków, który jeszcze nie całkiem rozkwitł, i go otworzył. Następnie wetknął do środka nos i z przymkniętymi oczami wciągał woń róży.

Patrzyłam na niego jak urzeczona. W wyobraźni byłam tym kwiatem. Kasimir głaskał mnie swoimi smukłymi palcami, rozchylał moje usta językiem, obejmował mnie, a potem rozpinał sukienkę. Zalewały mnie na przemian fale gorąca i zimna.

Ponieważ jednak niczego podobnego nie uczynił, moja tęsknota stawała się coraz większa i coraz bardziej nieznośna.

Gdy spacerowałam u jego boku, co chwilę spoglądałam na niego i potajemnie chłonęłam jego zapach. Byłam w stanie wyłowić nutę bergamotki lub olejku cytrusowego. Ani śladu męskiego potu. Wszystko w nim było comme il faut: zawsze nosił śnieżnobiałe koszule z wysokimi usztywnionymi kołnierzykami. Nie zdarzyło się, by jego włosy były nieufryzowane. Nie miał nawet spoconych dłoni. Szukałam czegoś, co ukazywałoby go bardziej kruchym czy też niedoskonałym. I nic. Jawił mi się półbogiem. „Tyle że nikt nie może zawsze być przyzwoity i bez skazy”, mówiłam sobie.

Co się z nim działo, kiedy nocą leżał sam w łóżku? Czy się dotykał? Czy czasami przeglądał się w lustrze i podziwiał swoją urodę? Nie, na pewno nie pozwalał sobie ani na jedno, ani na drugie.

Czyżby jednak nigdy nie odczuwał potrzeby zbliżenia się do mnie? Przecież głęboko w duszy i jego musiały przepełniać tęsknoty i namiętności. A może uczucia były tylko z mojej strony?

Pewnego popołudnia Kasimir odwiózł mnie do domu. Zajrzeliśmy sobie głęboko w oczy.

– Na razie – powiedział po polsku.

Kilka dni później zadzwonił do nas w pewne niedzielne przedpołudnie. Miałam jeszcze na sobie koszulę nocną. „Czego on może chcieć? – przemknęło mi przez głowę. – Przecież dobrze wie, że w niedzielę wszyscy są w domu”.

W rzeczy samej Kasimir pomyślał właśnie o tym. Chciał porozmawiać z moim ojcem. Obaj oddalili się do salonu, gdzie odbyli poważną rozmowę. Kiedy stamtąd wyszli, wyglądali na zadowolonych. Kasimir odmalował przed tatą swą świetlaną przyszłość i podał kilka liczb związanych z Fabrykami Chemicznymi. Za kilka lat miał podobno objąć stanowisko szefa. Tytuł doktora nauk chemicznych, jak wyjaśnił, trzymał już w kieszeni.

Kasimir poprosił o moją rękę z zachowaniem wszelkich należytych form. Mnie o nic nie potrzebował pytać, oczy mówią więcej niż słowa.

Tato promieniał. Kasimir i ja trzymaliśmy się za ręce. Tylko mama znowu była skwaszona. Zawsze znajdowała dziurę w całym.

– A co na to wszystko pańscy rodzice? Chętnie bym ich poznała, zanim pan porwie naszą Margaretkę!

Na czole Kasimira pojawiła się zmarszczka gniewu.

– Łaskawa pani, chciałbym jej zwrócić uwagę, że jestem osobą w pełni wieku! Mam 29 lat i doprawdy nie potrzebuję już zgody matki! Ojciec zaś zmarł dawno temu.

– A tam, dajże spokój, Wando – łagodził sprawę ojciec, więc mama zamilkła.

Oczywiście wszystko musiało potoczyć się w zgodzie z utartym porządkiem. Wieść o naszych zaręczynach roztrąbiliśmy wszem wobec, zamieszczając anons w gazecie i śląc rozliczne kartki okolicznościowe. Kasimir ofiarował mi pierścionek zaręczynowy z pokaźnym diamentem. Od tej pory mógł się już u nas pokazywać, a sąsiedzi nie mieli powodu szeptać za naszymi plecami.

Zbliżał się dzień rozstania z moim dotychczasowym życiem pilnie strzeżonej córeczki.

Tacie łzy stanęły w oczach.

– Rozumiem, że muszę ją panu oddać – powiedział do Kasimira. – Tylko niech mi pan dobrze dba o Margaretkę! Dopiero co skończyła 18 lat, i na życiu zna się tyle co nic.

Kasimir złożył stosowną obietnicę. A ja byłam pobudzona. Już niedługo będę razem z Kasimirem zgłębiać niezbadane i dotychczas zakazane rewiry. Wyobrażałam sobie, jak to będzie żyć ze sobą jak mężczyzna z kobietą i co będzie ze mną wyczyniał, gdy zostanę jego żoną z prawdziwego zdarzenia. Fantazje te nie pozwalały mi nocą na spokojny sen. Dni do mojego wyjazdu dłużyły się w nieskończoność.

Z niesamowitym napięciem czekałam, aż wreszcie będę mogła poznać świat Kasimira. Do dwóch walizek zapakowałam najniezbędniejsze rzeczy i pojechałam koleją do odległego o trzysta kilometrów Poznania.

Kasimir czekał na mnie na dworcu. Kolejny raz byłam prawdziwie olśniona jego aparycją. Nosił trzyczęściowy garnitur. Na powitanie pocałował mnie prosto w usta. Mon Dieu! Ten pocałunek miał w sobie to coś. Dla osób postronnych wypadł nieco zbyt długo i zbyt intymnie. „No, no, no”, zganił nas konduktor. Kompletnie go zignorowaliśmy.

W pierwszej kolejności zawieźliśmy mój bagaż do mieszkania Kasimira. Z uwagi na nasz ślub wynajął mieszkanie w mieście: Poznań, Kronprinzenstraße 112. Siedem pokoi na dwustu metrach kwadratowych. Do tego duży balkon wychodzący na wewnętrzny dziedziniec, na którym zieleniły się palmy i drzewka pomarańczowe. Byłam pod ogromnym wrażeniem, ale przecież nie wszyscy musieli o tym wiedzieć.

– Ciut chyba za duże – zakpiłam.

– Poczekaj tylko! Jak pojawią się dzieci i służba domowa, inaczej będziesz śpiewać – odgryzł się Kasimir.

A więc to było nasze nowe królestwo! Z rozkoszą myślałam o tym, w jaki sposób nadam mu własny rys. Pomiędzy poszczególnymi pokojami znajdowały się wielkie przesuwne drzwi, które można było poukrywać w ścianach, tak że tworzyły się długie amfilady. Bardzo przypadła mi do gustu kuchnia: ani śladu nafty, zupełnie inaczej niż u nas w domu! Za pomocą przekręcanego kontaktu można było „zapalić” elektryczne żarówki z włóknami węglowymi.

– Ależ tu nowocześnie! – zawołałam.

– To także jedno z pierwszych mieszkań, w których zainstalowano aparat telefoniczny – tłumaczył mi Kasimir.

Jednak najbardziej zakochałam się w prześlicznej chłodziarce, ozdobionej drewnianymi intarsjami z motywem kwiatowym. Do kuchni przylegała służbówka, którą na razie zamierzałam wykorzystywać w charakterze pokoju gościnnego.

– Tymczasowo będę jeszcze nocował u mojej matki – oświadczył Kasimir. – Dopóki nie weźmiemy ślubu.

– Aha – odparłam.

Co za rozczarowanie! Kasimir zawsze przestrzegał cholernych norm. Potem udaliśmy się na długą przechadzkę po mieście.

– Wygląda tu całkiem jak u mnie – uznałam.

Nie sposób było przeoczyć, że Poznań należał do Rzeszy Niemieckiej. Gdzie tylko spojrzeć – niemieckie sklepy. Pruscy bohaterowie użyczyli ulicom i placom swoich nazwisk: cesarzowa Augusta Wiktoria, Hardenberg, Blücher – i cała reszta, jakkolwiek się nazywali. W miejscu, gdzie obecnie stoi budynek uniwersytetu z gigantycznym pomnikiem Mickiewicza, znajdowała się akademia cesarska ze statuą Bismarcka. Zaraz za nią wznosił się pełen przepychu zamek.

– Kto w nim mieszka? – pytałam.

– W zamku cesarskim? My, poznaniacy, mówimy na niego warownia. Nikt w nim nie mieszka. Wasz Wilhelm wydał na niego pięć milionów marek. Zeszłego lata cała rodzina cesarska przyjechała w otwartych automobilach na uroczystość inauguracyjną. Jaki ścisk panował na ulicach! Nawiasem mówiąc, widziałem cesarza z bliska. Otóż przybył on nazajutrz, by osobiście odebrać paradę oddziałów w naszym garnizonie.

Kasimir pałał zachwytem.

– Naszym garnizonie? – zaciekawiłam się.

– Nie opowiadałem ci o tym? Jestem oficerem rezerwy.

– A co to dokładnie oznacza dla naszego pożycia, Kasimirze?

– Cóż, tyle że raz na jakiś czas będziesz musiała się beze mnie obejść. Kilka razy do roku przychodzi wezwanie na musztrę. Znajdziesz mnie wtedy na placu ćwiczebnym albo w kasynie oficerskim. Ćwiczenia jeździeckie i strzeleckie w gronie kompanów – mam ubaw po same pachy! Czasem noszę się z zamiarem, żeby zostać oficerem zawodowym.

– Ach tak – bąknęłam nieco zaskoczona. W końcu który mężczyzna nie bawi się myślą o karierze wojskowej?

– Czyli w ubiegłym roku widziałeś z bliska Wilhelma II. Wydał ci się sympatyczny? – kontynuowałam.

– Czy ja wiem – odrzekł Kasimir. – Głos ma donośny i gromki. Wychwalał Poznań pod niebiosa. Rozpływał się w zachwytach nad zamkiem cesarskim i całą nowo powstałą dzielnicą rezydencjalną. Ale od tej pory po nim ani widu, ani słychu.

– On po prostu dużo podróżuje. W jego przypadku skrót I.R. nie oznacza Imperator Rex, tylko „Intensywnie w rozjazdach” – klarowałam. – Wiesz co, my, berlińczycy, i tak woleliśmy Wilhelma z brodą. Wilhelm I nie był takim chwalipiętą.

W taki sposób wtedy się wypowiadałam. Nie byłam ani jakoś strasznie wiernopoddańcza wobec cesarza, ani specjalnie krytyczna, a już na pewno nie byłam rewolucjonistką. Ot, miałam swoje sympatie i antypatie.

Następnego ranka towarzyszyłam Kasimirowi w drodze do jego kantoru przy Wilhelmplatz.

– Oto centrum gospodarcze Poznania – wyjaśnił mi.

Kiedy mijaliśmy konny pomnik cesarza Fryderyka III, rzuciłam:

– Że też postawili mu tutaj posąg! Wymownością to on nie grzeszył, a na tronie nie utrzymał się nawet sto dni.

Ale Kasimir widział wszystko zupełnie inaczej:

– Nie jego wina, że był chory. Poza tym był dobrym dowódcą armii oraz mecenasem nauki i sztuki. A to, że pokonał Francuzów, przysłużyło się naszej gospodarce.

– Na tych sprawach to już się kompletnie nie znam – skwitowałam.

Na chwilę zaszliśmy do kawiarni „Hohenzollern” przy Wilhelmplatz, żeby się nieco posilić. Była ona przynajmniej równie elegancka jak „Café Kranzler”. Tutaj także można było usiąść na zewnątrz i obserwować spacerowiczów. Ale mieliśmy niewiele czasu. Musiałam odprowadzić Kasimira do jego biura, które znajdowało się po sąsiedzku.

– Czy to wszystko? – zapytałam, zobaczywszy jego biuro po raz pierwszy. Czoło Kasimira znów przecięła ta gniewna zmarszczka.

– Dziecino – powiedział. – To tylko biuro reprezentacyjne. Budynki fabryki znajdują się w Starołęce, na przedmieściach Poznania. Kiedyś był to podmiejski teren rekreacyjny, a po niemiecku nazywał się Luisenhain.

– Ktoś przecież musi doglądać fabryki.

– Moja pani matka mieszka tuż obok, jeśli cię to ma uspokoić. Może tam pójść, kiedy jej się żywnie podoba, i ma baczenie na wszystko.

– Pokażesz mi tę fabrykę?

– Wszystko w swoim czasie.

Pocałowaliśmy się na pożegnanie. Odkąd byliśmy zaręczeni, całowaniu się nie było końca. Pocałunki działały na mnie osobliwie. Powodowały mrowienie w okolicy żołądka, które rozchodziło się w dół, docierając do miejsca między moimi nogami. Czyżbym była płochą dziewczyną? Przypuszczam, że tak.

– A teraz muszę się brać do pracy – powiedział Kasimir raptownie.

Potem wcisnął mi do ręki stumarkowy banknot.

– Matka zaprosiła nas na kolację. Będą tam też moje siostry, więc kup sobie coś ładnego do ubrania! Przyjdę po ciebie o dwunastej.

Zrozumiałam: pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz i nie wolno go zepsuć. Wprawdzie nie suknia zdobi człowieka, ale jak cię widzą, tak cię piszą!

Nareszcie miałam ją poznać: Helenę Marię May, z domu Kratochwill, matkę Kasimira. Podejmowała nas w swoim wytwornym miejskim mieszkaniu przy Mühlenstraße 9.

Specjalnie na tę okazję zrobiłam zakupy u Kałamajskiego. Matka Kasimira miała się przekonać na własne oczy, jak bardzo mogę być elegancka. Ale też jak bardzo byłam godna szacunku. Swoje miedziane loki ujarzmiłam za pomocą niezliczonej ilości spinek. Zdecydowałam się założyć zapinaną pod szyję jedwabną suknię w kolorze pistacjowym i rozłożysty, choć skromnie przyozdobiony kapelusz.

Gdy dotarliśmy na miejsce, na powitanie zdjęłam jedwabną rękawiczkę i podałam dłoń Helenie. Z zachowaniem doskonałych form, jak mniemałam.

Zamiast jednak uścisnąć mi rękę, Helena zapytała:

– Bonjour, mademoiselle. Vous avez eu un bon voyage?

– Bien sûr – odparłam. – Le train arrivait ponctuellement!

W głowie się nie mieści! Właśnie usiłowała wprawić mnie w zakłopotanie swoją francuszczyzną! Najwyraźniej jednak to ja zdobyłam pierwszy punkt.

Zajęliśmy miejsca przy długim owalnym stole nakrytym białym adamaszkowym obrusem. U szczytu stołu zasiadała Helena. Jej prezencja peszyła mnie. Cała była odziana w czerń, a na jej grubo ciosanej twarzy widniały ciemne brwi, spod których bacznie mnie obserwowały szaroniebieskie oczy lśniące pomiędzy przymrużonymi powiekami. Gdyby miała krótkie włosy i nosiła garnitur, spokojnie uszłaby za mężczyznę.

Nakryto wystawnie do stołu. Wypolerowane na połysk ciężkie sztućce ze srebra nosiły inicjały: H.M. Od śnieżnobiałego obrusu wytwornie odcinała się porcelana miśnieńska z szerokim złoconym brzegiem. Podobnie zdobione były kryształowe kieliszki i salaterki.

Jakże się cieszyłam, że poznam siostry Kasimira. Roiłam sobie, że staną się moimi nowymi powiernicami i sojuszniczkami. Koniecznie chciałam uciąć z nimi pogawędkę. Tylko o czym?

O, choćby o tym obrazie na ścianie! Był to olejny portret nadnaturalnej wielkości, ujęty w złoconą ramę, całą w zawijasy, który przedstawiał postawnego młodzieńca z wilhelmińskim wąsem i wspaniałymi kędziorami. Postać ta wbijała w obserwatora dumne i przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu.

– Kto to jest? – zapytałam, wskazując na mężczyznę.

– Na obce osoby nie pokazuje się gołym palcem. Nikt tego pani nie wpoił w dzieciństwie? – zbeształa mnie Helena.

Po krótkiej pauzie dorzuciła:

– Doktor Roman May, mój zmarły małżonek. To on był założycielem Fabryk Chemicznych.

Wolałabym, żeby siostry Kasimira opowiedziały mi co nieco o swoim ojcu: jaki był, czy za nim tęsknią, na co umarł. Ale mówiła jedna jedyna osoba: Helena.

– Wie pani, kwiat wyrwany z rodzimej gleby już nigdy nie rozkwitnie tak pięknie jak kiedyś – stwierdziła, nie patrząc na mnie.

Zrozumiałam jej przesłanie: miałam wracać tam, skąd przybyłam.

– Być może ma pani rację – odparłam najsłodszym głosem, na jaki mogłam się zdobyć. – Ale ojczyzna zawsze jest tam, gdzie jest nasze serce. W moim przypadku tam, gdzie jest Kasimir.

– Ka-zi-mierz! – poprawiła mnie Helena, że aż zaświstało. – On ma na imię Kazimierz. Ci pruscy impertynenci wszystko tutaj zniemczają. Ale, moja droga, kij zawsze ma dwa końce. A pani jak się nazywa?

– Margarete Wanda Luise Leitloff. Bliscy mówią na mnie Grete albo Margaretka.

Helena popatrzyła z odrazą. Siostry, niby to urażone, spuściły wzrok, a ja spiekłam raka.

– Margarete, powiada pani. A zatem od dziś: Małgorzata.

Przy stole zapadła martwa cisza. Słychać było jedynie odgłos wahadła w dużym stojącym zegarze. W swojej bezradności popatrzyłam na Kasimira, lecz on unikał mojego spojrzenia.

Usiłowałam odgadnąć myśli jego sióstr: Stefki, Haliny, Romany i Stanisławy. Jednak zbytnio starały się nie dać po sobie poznać jakichkolwiek emocji. Rzuciło mi się w oczy, że każda z sióstr May miała wydatny podbródek. Tato zawsze powiadał, że znamionuje on ludzi energicznych, którzy potrafią postawić na swoim.

Siostry miały na sobie zbytkowne bluzki przystrojone brukselskimi koronkami i sznury pereł. Siedziały sztywno, jakby połknęły kij, a układny uśmiech na ich twarzach był niczym wyryty dłutem. Nie dało się nawiązać z nimi kontaktu wzrokowego, ponieważ albo spuszczały oczy, albo zwracały je nabożnie ku Helenie.

Tylko Stefka uśmiechnęła się do mnie w którymś momencie, by dodać mi animuszu. Była najstarszą z sióstr Kasimira i żoną rolnika, który dzierżawił od pewnego hrabiego majątek ziemski w Runowie nieopodal Poznania.