Strona główna » Edukacja » Dzieci kapitana Granta

Dzieci kapitana Granta

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7791-918-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dzieci kapitana Granta

Powieść przygodowa Dzieci kapitana Granta należy do najpopularniejszych utworów sławnego francuskiego pisarza Juliusza Verne’a, a zarazem do światowego kanonu literatury dziecięcej i młodzieżowej.

Opisuje losy zamorskiej wyprawy zorganizowanej przez Dzieci kapitana Granta, Roberta i Mary, w poszukiwaniu ojca, którego okręt zaginął wraz z całą załogą. W wyprawie towarzyszy im charyzmatyczny naukowiec, doktor Jakub Paganel. Podróżnicy przemierzają oceany i lądy, przeżywają liczne przygody, spotykają barwne i fascynujące postacie, padają ofiarą groźnych bandytów, zmagają się z dzikimi tubylcami z odległych krain. Tropiąc poszlaki, docierają do wybrzeży Patagonii, przemierzają Amerykę Południową, płyną do Australii, podróżują po Oceanii. Pasjonująca odyseja znajdzie nieoczekiwany finał na bezludnej wyspie na Pacyfiku.

Powieść Dzieci kapitana Granta stanowi pierwszą część tak zwanej dużej trylogii Vernowskiej, na którą składają się także Dwadzieścia tysięcy mil podwodnej żeglugi i Tajemnicza wyspa.

Lektura dla klasy VI

Polecane książki

Nieefektywna polityka wynagradzania naczelnej kadry kierowniczej w instytucjach sektora usług finansowych uznana została za jedną z przyczyn ostatniego kryzysu finansowego. Polityka wynagrodzeń stosowana przez czołowe korporacje finansowe zachęcała do podejmowania ryzykownych decyzji nastawionych na...
W magazynie „Zarządzanie Placówką Medyczną” znajdziesz praktyczną wiedzę dla menedżerów i kadry zarządzającej placówkami medycznymi, aktualne zagadnienia, sprawdzone porady, konkretne wskazówki, dobre praktyki do wdrożenia w prowadzonej jednostce. Eksperci magazynu doradzają, jak utrzymać równowagę ...
Aleksander Lubarecki, wybitny i ceniony pisarz, choć bezsilny wobec największych słabości i niebezpiecznie zatracony w pasji, wciąż stara się pociągać za sznurki swojej żony. Emma, stojąca w cieniu swojego męża-pisarza, musi być dla niego wszystkim: sprzątaczką, kucharką, pielęgniarką, muzą, kob...
"Akademia Pennyroyal szuka odważnych dziewcząt, które chcą zostać księżniczkami, i śmiałych chłopców, którzy chcą zostać rycerzami. Przybywajcie!"W królestwie zjawia się bezimienna dziewczyna z lasu. Kim jest? I czy naprawdę niczego nie pamięta? Wstępuje do Akademii Pennyroyal, gdzie kade...
Powinienem był mu na to od razu odpowiedzieć... – jak często zdarza ci się tak pomyśleć?W dyskusjach, negocjacjach czy rozmowach z kolegami nie zawsze wygrywa ten, kto ma najmocniejsze argumenty. O wiele częściej liczą się błyskotliwe komentarze.Niestety w chwili, gdy powinieneś zareagować celną rip...
Jacek Giezek ? profesor doktor habilitowany nauk prawnych, kierownik Katedry Prawa Karnego Materialnego Uniwersytetu Wrocławskiego; adwokat prowadzący od ponad 20 lat kancelarię adwokacką we Wrocławiu, członek Naczelnej Rady Adwokackiej, przewodniczący Komisji Etyki Zawodowej i wiceprzewodniczący Ko...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Juliusz Verne

Tytuł ‌oryginału

Les enfants du ‌capitaine Gant

Ilustracje

Édouard Riou

Okładka

Artur ‌Piątek

Przygotowanie wydania elektronicznego

Michał ‌Nakoneczny, hachi.media

Opracowano na ‌podstawie wydania Wydawnictwa Gebethner ‌i Wolff ‌z 1929 r. ‌w przekładzie Izabeli Rogozińskiej

© ‌Copyright ‌by ‌Siedmioróg

ISBN 978-83-7791-918-7

Wydawnictwo ‌Siedmioróg

ul. ‌Krakowska ‌90, 50-427 Wrocław

Księgarnia wysyłkowa ‌Wydawnictwa Siedmioróg

www.siedmiorog.pl

Wrocław ‌2018

T O M   P I E R W S Z Y I RYBA MŁOT

Dnia 26 lipca roku 1864, przy silnym wietrze północno-wschodnim wspaniały okręt sunął całą siłą pary po grzbiecie spienionych fal Kanału Północnego. Na jego tylnym maszcie powiewała flaga Anglii, zaś błękitna chorągiew na wierzchołku wielkiego masztu miała wyhaftowane złotem litery: E. G., przyozdobione książęcą koroną. Statek ten nazywał się „Duncan”. Był własnością lorda Glenarvana, jednego z szesnastu parów szkockich zasiadających w Izbie Lordów i członka Królewskiego Klubu Jachtowego na Tamizie, słynnego w całej Wielkiej Brytanii.

Na pokładzie statku znajdował się w tej chwili lord Edward Glenarvan z młodą małżonką lady Heleną i jednym ze swych krewnych, majorem Mac Nabbsem.

Dopiero co zbudowany „Duncan” wypłynął na próbę kilka mil poza odnogę Clyde i zdążał do Glasgow. Wyspa Arran wynurzała się na horyzoncie, gdy majtek siedzący na czatowni dał znać, że z tyłu statku ukazała się olbrzymia ryba. Kapitan John Mangles poinformował o tym lorda Glenarvana, a ten, wszedłszy na rufę wraz z majorem Mac Nabbsem, spytał kapitana, co myśli o tym potworze.

– Doprawdy, wasza dostojność – odpowiedział John Mangles – sądzę, że to jest ogromny rekin i nic więcej.

– Rekin w tej okolicy?! – ze zdziwieniem zawołał Glenarvan.

– Bez wątpienia – odrzekł kapitan. – Ta ryba należy do rodzaju rekinów, spotykanych na wszystkich morzach i pod wszystkimi szerokościami geograficznymi. Głowę daję, że jest to ryba młot i to właśnie z nią będziemy mieć do czynienia. Jeśli wasza dostojność pozwoli, a lady Glenarvan zechce przypatrzyć się ciekawemu połowowi, zaraz weźmiemy się do roboty i dowiemy się prawdy.

– Jak myślisz, Mac Nabbs, możeby popróbować tej nowości – rzekł lord Glenarvan do majora.

– Przystaję na wszystko, co ci się spodoba – powolnie odpowiedział major.

– Zresztą tępienie tych straszliwych bestii nigdy nie może być zbyteczne – zawołał znowu John Mangles. – Korzystajmy ze sposobności, a jeśli, wasza dostojność, zgodzi się, to będziemy mieli zachwycający widok i zarazem spełnimy dobry uczynek.

– A więc wydaj rozkazy, kapitanie – rzekł Glenarvan.

Zatem kazał poinformować lady Helenę o połowie, która z ciekawością wyszła na pokład do męża.

Morze było wspaniałe. Na jego powierzchni wyraźnie rysowały się gwałtowne i silne poruszenia potwora. Gdy John Mangles wydał rozkazy, majtkowie zarzucili przez prawą burtę statku w morze długą i grubą linę z ogromnym na końcu hakiem, na który dla przynęty założyli spory kawał słoniny. Chociaż rekin był jeszcze w dużej odległości, to poczuwszy nęcący zapach ofiarowanego sobie przysmaku, zwrócił się szybko ku statkowi. Jego ogromne płetwy, szare po bokach a czarne przy ciele, z nadzwyczajną siłą i szybkością pruły morskie bałwany, płynąc wciąż w linii prostej. W miarę jak rekin się zbliżał, można było zobaczyć blask jego ślepiów pałających żarłoczną chciwością; a gdy otworzył spragnioną paszczę, ukazały się w niej cztery rzędy ogromnych zębów. Jego szeroka głowa podobna była do dwóch młotów osadzonych na jednym trzonku. John Mangles nie pomylił się. Była to rzeczywiście ryba młot, najżarłoczniejsza z rodziny żarłaczy.

Cała załoga „Duncana” śledziła z zaciekawieniem wszystkie ruchy ryby. Wkrótce potwór dopłynął do przynęty, przewrócił się na grzbiet, aby ją lepiej pochwycić, i w mgnieniu oka ogromny kawał słoniny wraz z ostrym hakiem utonęły w jego paszczy. Majtkowie szybko pociągnęli linę przeciągniętą przez blok umieszczony na wierzchołku wielkiej rei masztu.

Rekin zaczął się gwałtownie szarpać, widząc się wyrywanym ze swego żywiołu, lecz na szarpanie znalazł się sposób: mocny postronek z pętlicą uchwyciwszy rekina za ogon, paraliżował wszelkie jego ruchy. Chwilę potem potwór leżał rozciągnięty na pomoście statku. Jeden z marynarzy ostrożnie przybliżywszy się do niego, silnym uderzeniem siekiery odciął ogromny ogon zwierzęcia.

Połów był skończony. Rekin leżał bezsilny i nikomu nie mógł szkodzić – zemście marynarzy stało się zadość, lecz ich ciekawość nie była jeszcze zaspokojona. Na pokładzie wszystkich statków morskich przyjęty jest w podobnych okolicznościach zwyczaj, żeby ściśle rewidować żołądek schwytanego potwora. Majtkowie, znając jego żarłoczność, zawsze spodziewają się znaleźć tam coś nadzwyczajnego i prawie nigdy nie mylą się w swych oczekiwaniach.

Lady Glenarvan, nie chcąc być obecną przy tej krwawej operacji, poszła do kajuty. Rekin jeszcze dyszał. To ogromne zwierzę miało dziesięć stóp długości i ważyło przeszło sześćset funtów; waga ta i miara nie są niczym nadzwyczajnym.

Wkrótce ogromna ryba została rozpłatana kilkoma silnymi cięciami siekiery. Hak z przynętą doszedł aż do żołądka, zresztą zupełnie pustego. Widocznie potwór pościł od dość dawna i zawiedzeni w swych nadziejach marynarze porąbane sztuki chcieli rzucić w morze, gdy nagle sternik dostrzegł duży przedmiot okryty wnętrznościami.

– A to co? – zawołał.

– To jakiś kawałek skały – odpowiedział jeden z majtków. – Bestia widać połknęła go z głodu, biorąc zapewne za przysmak.

– Nie, nie! – krzyknął drugi. – To musi być wiązka zielska, której dotąd strawić nie zdołał.

– Lepiej milczeć, gdy się nic nie wie – zawołał Tom Austin, porucznik statku. – Czy nie widzicie, że bestia była pijakiem, a nie chcąc nic stracić, nie tylko wypiła wino, ale jeszcze i butelkę połknęła?

– Co! – zawołał lord Glenarvan. – Rekin ma butelkę w żołądku?!

– Prawdziwą butelkę – odpowiedział sternik – ale widać, że nie z piwnicy ją wyniesiono!

– Poruczniku, wydobądź ją ostrożnie – rzekł lord Edward. – Butelki znajdowane na morzu zawierają nieraz ważne dokumenty.

– Tak sądzisz? – zapytał major Mac Nabbs.

– Przypuszczam, że tak może być.

– Nie sprzeczam się – odrzekł major. – Możliwe, że dowiemy się jakiejś tajemnicy.

– Zaraz to zobaczymy! I cóż, Tom?

– Oto jest – rzekł porucznik, podając jakiś niekształtny przedmiot, który z niemałym trudem wydobył z żołądka ryby.

– Wspaniale! – zawołał Glenarvan. – Każ obmyć to paskudztwo i przynieś do mojej kajuty.

Tom Austin spełnił rozkaz i za chwilę potem butelka, znaleziona w tak szczególnych okolicznościach, została złożona na kwadratowym stoliku, wkoło którego zasiedli: lord Glenarvan, major Mac Nabbs, kapitan John Mangles i zaintrygowana lady Helena.

Każdy z niecierpliwą ciekawością chciał dowiedzieć się, co zawiera w sobie szkło – czy opis jakiegoś wielkiego nieszczęścia, czy też nic nieznaczące wiadomości puszczone na morze przez marynarza, nie mającego nic lepszego do roboty.

Wypadło jednak dowiedzieć się prawdy i Glenarvan, nie czekając dłużej, przystąpił do zbadania butelki ze wszelką w takich sytuacjach przezornością. I miał słuszność, bo w podobnych wypadkach najdrobniejsza często na pozór wskazówka prowadzi do bardzo ważnych odkryć.

Najpierw dokładnie obejrzano butelkę z wierzchu. Na potężnej szyjce znaleziono jeszcze owinięty drut, już dobrze przez rdzę zjedzony, a grube szkło mogące wytrzymać ciśnienie kilku atmosfer wyraźnie wykazywało szampańskie pochodzenie – mogło zatem wytrzymać wszystkie wypadki długiej podróży bez najmniejszego uszkodzenia.

– Jest to butelka z winiarni „Cliquot” – odezwał się major, a nikt mu nie zaprzeczał, bo major powinien znać się na tym.

– Mój kochany majorze – odpowiedziała lady Helena – cóż nas obchodzić może, jaka to jest butelka, jeśli nie wiemy, skąd ona do nas przypływa?

– Dowiemy się, droga Heleno – rzekł lord Edward. – Z góry można być pewnym, że przybywa z daleka. Czy widzisz, jak ją grubo pokrywają różne materie, skamieniałe pod wpływem morskiej wody? Widać, długo przebywała w oceanie, zanim ją połknął ten rekin.

– Podzielam twoje zdanie, lordzie – odezwał się major – że to kruche naczynie musiało zrobić długą i daleką podróż po morzu.

– Ale skądże do nas przybywa? – z lekką niecierpliwością powtórzyła lady Glenarvan.

– Poczekaj, droga Heleno, poczekaj chwilkę. Zdaje mi się, że butelka ta samą swą treścią odpowie na wszystkie nasze pytania.

I to mówiąc, Glenarvan zaczął zdrapywać nożem grubą powłokę z szyjki, i niedługo też ukazał się korek, ale mocno uszkodzony przez wodę morską.

– To źle, to bardzo źle! – powtarzał lord Glenarvan. – Bo jeśli tam wewnątrz są jakieś papiery, to znajdziemy je w bardzo złym stanie.

– Tak może być – odpowiedział major.

– Ponieważ butelka ta – mówił dalej lord Edward – była źle zakorkowana, więc z pewnością by zatonęła, gdyby nie wypadek, że rekin ją połknął i przyniósł na pokład „Duncana”.

– Zapewne – odezwał się John Mangles. – Dobrze, że tak się stało, ale byłoby lepiej, gdybyśmy ją złowili na pełnym morzu pod pewną wiadomą długością i szerokością geograficzną; bo w takim razie, badając prądy atmosferyczne i morskie, można by było niemal odgadnąć, jaką przebyła drogę. Ale gdy ją przynosi taki posłaniec, jak rekin, który płynie pod prądy i wiatry, to trudno coś odgadnąć.

– Zaraz zobaczymy – powiedział lord Edward, wyjmując ostrożnie korek. I w tejże chwili po kajucie rozszedł się mocny zapach soli.

– I cóż? – pytała lady Helena.

– Tak jest – rzekł Glenarvan – nie pomyliłem się, bo w środku są papiery.

– Papiery! Dokumenty! – wołała lady Helena.

– Jednakże – mówił dalej Glenarvan – zdają się być przez wilgoć uszkodzone i tak przylgnęły do ścian butelki, że trudno je będzie stamtąd wydobyć.

– Stłuczmy szkło – doradził Mac Nabbs.

– Wolałbym je zachować w całości – odpowiedział Glenarvan.

– I ja także – dorzucił sentencjonalnie major.

– Z pewnością tak by było lepiej – rzekła lady Helena – ale znowu warto chyba poświęcić butelkę dla ocalenia kosztownych może dokumentów.

– Niech wasza dostojność odtrąci szyjkę – rzekł John Mangles – a będzie można wydobyć papiery bez uszkodzenia ich.

 II TRZY DOKUMENTY

Na tych kawałkach papieru, na wpół zniszczonych przez morską wodę, można było rozpoznać pojedyncze wyrazy, szczątki całych przedtem zdań, niemożliwych już teraz do odczytania. Lord Glenarvan przypatrywał się im z największą uwagą przez kilka minut. Obracał je na wszystkie strony, wystawiał do słońca, badając najdrobniejsze ślady pisma niespłukane wodą morską i nareszcie zwrócił się do swych przyjaciół, mówiąc:

– Są tu trzy różne dokumenty albo raczej, jak mi się zdaje, trzy kopie jednego dokumentu w potrójnym tłumaczeniu na język angielski, francuski i niemiecki. Pozostałe wyrazy dające się wyczytać, nie pozwalają w to wątpić.

– A czy przynajmniej można się czegoś domyślić z tych pojedynczych wyrazów? – zapytała lady Glenarvan.

– Trudno coś z tego wnioskować, kochana Heleno – myśl w wielu miejscach poprzerywana.

– Może wyrazami jednego dokumentu dałoby się uzupełnić braki drugiego – rzekł major ze zwykłą sobie powolnością.

– Major ma słuszność – odezwał się John Mangles – niepodobna przypuścić, aby morska woda na wszystkich trzech papierach wygryzła pismo w tych samych miejscach. Próbujmy zatem połączyć jedne fragmenty z drugimi, a może się wyłoni jakiś sens.

– To właśnie chcę zrobić – rzekł lord Glenarvan – zacznijmy od dokumentu angielskiego.

Dokument ten przedstawiał się w sposób następujący:

62 Brigow

sink stra

aland

skipp Gr.

that monit of long

and ssistance

lost

– Z tego doprawdy niewiele można zrozumieć – odezwał się major.

– Przyznać jednak trzeba, wtrącił kapitan, że to dość wyraźnie po angielsku.

– Pod tym względem nie ma wątpliwości – rzekł lord Glenarvan – wyrazy sink, aland, that, and, lost są nietknięte; skipp widocznie jest początkiem wyrazu skipper i, jak się zdaje, mowa jest o jakimś Gr może kapitanie rozbitego statku.

– Już to wystarcza, aby się czegoś domyślić.

– Na nieszczęście – przerwał major – brak całych wierszy. Jakże więc dojść do nazwy rozbitego okrętu i jak się dowiedzieć o miejscu, w którym go spotkał wypadek?

– Wynajdziemy i to – rzekł lord Glenarvan.

– Bez wątpienia – odpowiedział major, lubiący podzielać cudze zdanie – bez wątpienia wynajdziemy, tylko jakim sposobem?

– Uzupełniając jeden dokument przez drugi.

– Próbujmy więc! – zawołała lady Helena.

Na drugim kawałku papieru, bardziej uszkodzonym, widniało kilka niezrozumiałych wyrazów: 7 Juni Glas, zwei atrosen, graus, bringt ihnen.

– To jest pisane po niemiecku – mówił John Mangles.

– A ty, kapitanie, znasz podobno ten język? – spytał lord Glenarvan.

– Doskonale, wasza dostojność.

– Powiedz nam więc, co znaczyć może tych kilka wyrazów.

Kapitan z uwagą wpatrywał się w papier przez chwilę i nareszcie rzekł:

– Przede wszystkim mamy już datę wypadku: 7 Juni znaczy siódmego czerwca. Cyfra ta przyłożona do liczby 62, znalezionej na dokumencie angielskim, da nam całkowitą datę: 7 czerwca 1862 roku.

– Doskonałe tłumaczenie! – zawołała lady Helena.

– W tymże samym wierszu – mówił dalej młody kapitan – znajduję wyraz Glas, który zestawiony z wyrazem gow, znajdującym się na pierwszym dokumencie, da nam nazwę Glasgow. Widocznie mowa jest o okręcie z portu w Glasgow.

– I ja tak sądzę – wtrącił major.

– Drugiego wiersza brakuje – mówił dalej John Mangles – lecz w trzecim znajduję dwa bardzo ważne wyrazy: zwei, co znaczy – dwaj, i atrosen albo raczej matrosen – majtkowie.

– A zatem – mówiła lady Helena – mowa jest o jakimś kapitanie i dwóch majtkach.

– To prawdopodobne – odezwał się lord Glenarvan.

– Przyznam się, że następny wyraz graus sprawia mi niemały kłopot. Nie wiem, jak go tłumaczyć. Może go nam wyjaśnić trzecia kartka. Co zaś do dwóch ostatnich wyrazów, te objaśnić bardzo łatwo: bringt ihnen znaczy nieście im – co, przyłożywszy do angielskiego wyrazu assistance, daje: nieście im pomoc.

– Tak, nieście im pomoc! – zawołał lord Edward. – Lecz gdzież są ci nieszczęśnicy? Dotąd nie mamy najmniejszej wskazówki o miejscu, w którym się rozbili.

– Może kartka pisana po francusku da nam w tym względzie jakieś objaśnienie – dodała lady Helena.

– Przejdźmy do francuskiego dokumentu, a tym łatwiejsze będą nasze badania i domysły, bo język ten znamy wszyscy.

Na trzeciej kartce były wyrazy:

troi ats tannia

gonie austral

abor

contin pr cruel indi

jeté ongit

et 37° 11’

– A widzicie panowie – zawołała lady Helena – tu już mamy i cyfry…

– Idźmy porządkiem – mówił lord Glenarvan. – Zaczynajmy od początku. Pozwólcie mi rozebrać jeden po drugim te wyrazy rozrzucone i niezupełne. Z pierwszych liter widać, że chodzi o jakiś statek trzymasztowy, którego nazwę „Britannia” można łatwo złożyć z kartek angielskiej i francuskiej. Z dwóch następnych wyrazów: gonie i austral ostatni tylko ma jakieś znaczenie.

– Jest to szczegół bardzo ważny – wtrącił John Mangles. – Rozbicie miało miejsce na półkuli południowej.

– Nie jest to jeszcze tak bardzo jasne – odezwał się major.

– Idę dalej – mówił lord Edward. – Następuje wyraz abor, rdzeń słowa aborder. Ci żeglarze przybili więc gdzieś do brzegu. Ale gdzie? Contin… czyżby ten wyraz miał znaczyć continent – stały ląd? Cruel…

– Cruel – zawołał John Mangles – ależ to doskonale tłumaczy niemiecki wyraz graus… grausam… okrutny!

– Idźmy dalej, idźmy dalej! – wołał niecierpliwie podekscytowany Glenarvan. – Indi, znaczy zapewne Indie, gdzie ci biedacy zostali wyrzuceni. Cóż znowu znaczy wyraz ongit? Ach, longitude – długość! A tu szerokość: 37°11’. Mamy na koniec jakąś dokładniejszą wskazówkę.

– Lecz brakuje stopnia długości – rzekł Mac Nabbs.

– Trudno wszystkiego naraz żądać, kochany majorze – odpowiedział lord Edward. – Dokładnie oznaczony stopień szerokości także ma swoją wartość. Kartka pisana po francusku jest ze wszystkich najdokładniejsza. Widać, że wszystkie trzy są tylko dosłownym tłumaczeniem tego samego tekstu, bo wszystkie mają jednakową liczbę wierszy. Trzeba je zatem złożyć razem, przetłumaczyć na jeden język i wynaleźć najprawdopodobniejsze i najzrozumialsze ich znaczenie.

A na jaki język zrobimy to tłumaczenie? – zapytał major.

– Na francuski – odpowiedział Glenarvan – bo w nim najwięcej przechowało się wyrazów zrozumiałych.

– Wasza dostojność ma rację – odezwał się John Mangles – tym więcej, że wszyscy, jak tu jesteśmy, znamy ten język wybornie.

– Zaczynam więc. Spróbuję złożyć w całość te wyrazy i ułamki zdań, zachowując ściśle przerwy, jakie pomiędzy nimi natrafiamy, i uzupełniając sens tam, gdzie jest on widoczny i niewątpliwy. Potem wszystko to porównamy i osądzimy, co należy wywnioskować.

Glenarvan chwycił pióro i podał towarzystwu papier, na którym nakreślone były następujące wiersze:

7 juin 1862 troismâts „Britannia” Glasgow

sombré gonie austral

à terre deux matelots

capitaine Gr abor

contin pr cruel indi

jeté ce document de longitude

et 37° 11’, de latitude Portez-leur secours

perdus

W tej chwili jeden z majtków przyszedł zawiadomić kapitana, że „Duncan” wpływał do zatoki Clyde i pytał go o rozkazy.

– Jakie są zamiary waszej dostojności? – rzekł John Mangles, zwracając się z pytaniem do lorda Glenarvana.

– Dostać się jak najprędzej do Dumbarton, skąd lady Helena powróci do Malcolm Castle, a ja pojadę do Londynu i przedstawię dokument Ministerstwu Marynarki.

John Mangles wydał potrzebne rozkazy, które majtek przekazał porucznikowi.

– Szukajmy dalej, kochani przyjaciele – mówił lord Edward. – Zdaje się, że trafiliśmy na ślad jakiejś ważnej katastrofy. Życie kilku ludzi zależy od naszej domyślności, użyjmy więc całej naszej inteligencji do rozwiązania tej trudnej zagadki.

– Jesteśmy gotowi, kochany Edwardzie – rzekła lady Helena.

– Najpierw – mówił Glenarvan – trzeba w tym dokumencie zwrócić uwagę na trzy rzeczy: primo, co wiemy, secundo, czego się domyślamy, i tercio, czego nie wiemy. Cóż wtedy wiemy? Wiemy, że 7 czerwca roku 1862 trzymasztowy okręt „Britannia” z Glasgow zatonął; że dwaj majtkowie i kapitan rzucili niniejszy dokument na morze pod 37°11’ szerokości i że żądają pomocy.

– Nic prawdziwszego – odezwał się major.

– Przejdźmy do tego, czego się domyślamy – mówił dalej Glenarvan. – Najpierw: że rozbicie zdarzyło się na wodach południowych, a dalej zwracam uwagę waszą na wyraz gonie: czy nie jest on zakończeniem francuskim nazwy kraju, o który chodzi?

– Ach! Patagonia – Patagoni – zawołała lady Helena.

– Nie inaczej, kochana żono.

– Ale czy przez Patagonię przechodzi trzydziesty siódmy równoleżnik? – zapytał major.

– To łatwo sprawdzić – rzekł John Mangles, rozkładając mapę Ameryki Południowej. – Tak jest, niezawodnie: trzydziesty siódmy równoleżnik przecina Arankonię i północne prowincje Patagonii, wreszcie ginie w Atlantyku.

– Dobrze – ciągnął Glenarvan – posuwajmy się w naszych domysłach. Dwaj majtkowie i kapitan dostają się na ląd, jak to wskazują niedokończone wyrazy abor… – aborder i contin… – continent. Uważajcie dobrze: dostają się na ląd, a nie na wyspę. Cóż się dalej z nimi dzieje? To odgadnąć mamy z dwóch głosek pr. Ci nieszczęśnicy są widocznie schwytani – pris, lub niewolnikami – prisonniers, ale czyimi? Okrutnych Indian. Według mojego rozumowania, miejsca puste na papierze wymagają wypełniania właśnie w taki sposób. Nie wiem wszakże, czy i wy, kochani towarzysze, podzielacie ten mój sposób widzenia rzeczy.

Glenarvan mówił z gruntownym przekonaniem, które dawało się czytać w jego oczach. Jego zapał przeniknął wszystkich obecnych i ci zgodnie zawołali:

– Tak jest! Tak jest! Widocznie! Inaczej być nie może!

Po krótkiej przerwie, lord Edward tak mówił dalej:

– Wszystkie te przypuszczenia, drodzy moi przyjaciele, zdają mi się być dostatecznie usprawiedliwione. Według mojego przekonania, wypadek zdarzył się na wybrzeżach Patagonii. Zresztą każę zapytać w Glasgow, dokąd odpłynął okręt „Britannia” – z tego łatwo odgadniemy, czy mógł być zapędzony w te okolice.

– Nie potrzebujemy posyłać tak daleko – wtrącił John Mangles. – Ja mam tu cały komplet handlowego dziennika „Mercantile and Shipping Gazette”, z którego możemy powziąć najdokładniejsze wiadomości.

– Zobaczmy, zobaczmy! – niecierpliwie domagała się lady Glenarvan.

John Mangles wziął pakę gazet z roku 1862 i zaczął je szybko przerzucać. Po niedługim szukaniu z radością zawołał:

– 30 maja roku 1862, Peru. Z Callao ładunek do Glasgow, okręt „Britannia”, kapitan Grant.

– Grant! – zawołał Glenarvan. – Ten śmiały Szkot, który chciał założyć Nową Szkocję na wodach Oceanu Spokojnego!

– Tak jest – odrzekł John Mangles – ten sam, który w roku 1861 wypłynął z Glasgow na okręcie „Britannia” i o którym aż dotąd nie ma żadnej wiadomości.

– To już najmniejszej nie ulega wątpliwości – zawołał Glenarvan. – To on! To ten sam! Wszystko jest jasne i oczywiste. Okręt „Britannia” opuścił Callao dnia 30 maja, a 7 czerwca, to jest osiem dni po odjeździe, zatonął u wybrzeży Patagonii. W tych kilku na pozór niezrozumiałych i nieczytelnych wyrazach mamy całą tę historię. Tak więc nasze domysły okazują się zupełnie uzasadnione. Jednej tylko rzeczy nie znamy – stopnia długości…

– Który nam jest teraz zupełnie niepotrzebny – odezwał się John Mangles – skoro znam kraj i stopień szerokości, to podejmuję się trafić do miejsca, w którym okręt uległ rozbiciu.

– Więc wiemy wszystko, co powinniśmy? – spytała lady Glenarvan.

– Wszystko, moja droga Heleno. Wyrazy, które morska woda zmyła na dokumencie, uzupełnię teraz bez trudu, jakby mi je dyktował sam kapitan Grant.

To mówiąc, lord Glenarvan chwycił pióro i bez najmniejszego namysłu zredagował następującą notatkę:

Dnia 7 czerwca 1862 roku trzymasztowy okręt „Britannia” z Glasgow zatonął u wybrzeży Patagonii na półkuli południowej. Kierując się ku lądowi, dwaj majtkowie i kapitan Grant popadają w niewolę okrutnych Indian. Rzucają ten dokument pod… stopniem długości i 37°11’ szerokości. Nieście im pomoc lub zginą.

– Doskonale! Doskonale! Drogi Edwardzie – zawołała lady Helena – jeśli ci rozbitkowie wrócą kiedyś do swej ojczyzny, tobie będą to zawdzięczać.

– A wrócą z pewnością – zawołał Glenarvan. – Dokument ten jest zrozumiały. Anglia może się decydować, czy biec z pomocą swoim trzem synom, zapędzonym gdzieś na puste wybrzeża. A to, co uczyniła dla Franklina i tylu innych, uczyni dziś dla nieszczęśliwych rozbitków z okrętu „Britannia”.

– A może – dodała lady Helena – ci biedacy mają rodziny, które opłakują ich stratę. Może ten biedny kapitan Grant ma żonę, dzieci…

– Masz słuszność, kochana lady, zaraz ich zawiadomię o losie ojca i zapewnię, że nie powinni tracić nadziei. Teraz zaś, kochani przyjaciele, każdy na swoje miejsce, bo zbliżamy się do portu.

Istotnie, „Duncan” płynąc całą parą, minął brzegi wyspy Bute, wpłynął do wąskiej zatoki, zawrócił koło Greenock i o szóstej wieczorem zarzucił kotwicę u stóp bazaltowej skały Dumbartonu, na której wierzchołku stał sławny pałac znanego szkockiego bohatera Wallace’a.

Tam czekał powóz zaprzężony w konie pocztowe, mający odwieźć do Malcolm Castle lady Helenę i majora Mac Nabbsa. Lord Glenarvan uścisnąwszy młodą małżonkę, poszedł na pociąg, lecz jeszcze przed odjazdem powierzył szybszemu od wszystkiego posłańcowi ważną depeszę. I rzeczywiście, kilka minut potem telegraf doniósł do redakcji „Timesa” i „Morning Chronicle” ogłoszenie następującej treści:

Kto chce mieć wiadomości o losie trzymasztowego okrętu „Britannia”, który z kapitanem Grantem wypłynął z Glasgow, niech się zgłosi do lorda Glenarvana. Malcolm Castle, Luss, hrabstwo Dumbarton w Szkocji.

 III MALCOLM CASTLE

Zamek Malcolm, jeden z najpoetyczniejszych w Szkocji, wzniesiony jest ponad piękną doliną wioski Luss, a czyste wody jeziora Lomond obmywają granitowe podstawy jego murów. Od niepamiętnych czasów należał on do rodu Glenarvanów, która w ojczyźnie Rob Roya i Fergusa Mac Gregora przechowała w czystości tradycje gościnnych obyczajów starych bohaterów Waltera Scotta. W epoce rewolucji socjalnej w Szkocji, ci z wasalów, którzy nie mogli dawnym naczelnikom klanów opłacać zbyt wygórowanych dzierżaw, zostali usunięci. Jedni poumierali z głodu, drudzy zostali rybakami, a jeszcze inni wyemigrowali. Rozpacz była powszechna. Jedna tylko rodzina Glenarvanów zachowała to przekonanie, że dotrzymanie słowa jednakowo zobowiązuje wielkich i małych, i nie naruszyła swych stosunków z dzierżawcami. Ani jeden z nich nie opuścił swej rodzinnej strzechy i ziemi, w której spoczywały prochy jego przodków. Wszyscy pozostali w klanie swych dawnych wodzów. Dlatego też, nawet w czasie niezgody, ród Glenarvanów miał jedynie samych Szkotów tak w zamku Malcolm, jak i na pokładzie „Duncana”. Wszyscy oni byli potomkami Mac Gregorów, Mac Farlanów, Mac Nabbsów, Mac Naughtonów, czyli byli synami hrabstw Sterling i Dumbarton. Ci dzielni ludzie duszą i ciałem oddani byli swemu panu, a niektórzy z nich dotąd jeszcze nie zapomnieli dawnego narzecza starej Kaledonii.

Lord Glenarvan był panem ogromnego majątku, którego używał szczodrze na cele dobroczynne. Dobroć serca przewyższała wrodzoną mu szlachetność i hojność. Pan Luss, lord Malcolm Castle, reprezentował swoje hrabstwo w Izbie Lordów. Niewiele dbał o przypodobanie się dynastii hanowerskiej i był źle widziany przez angielskich mężów stanu, szczególnie zaś dlatego, że trzymał się starych tradycji swych przodków i sprzeciwiał się wdzieraniu „tradycji południowych” w sferę polityczną.

Przy tym wszystkim lord Edward Glenarvan nie był człowiekiem ani zacofanym, ani krótkowidzącym, ani ograniczonej inteligencji. Bramy jego hrabstwa stały otworem dla wszelkiego postępu, ale w duszy pozostawał Szkotem i dla sławy Szkocji stawał ze swymi jachtami do zawodów we wszystkich gonitwach i walkach ogłaszanych przez Królewski Klub Jachtowy.

Edward Glenarvan miał trzydzieści dwa lata; był wysokiego wzrostu, rysów twarzy nieco surowych; miał nieopisaną słodycz spojrzenia, a cała postawa jego tchnęła urokiem górskiej poezji „high-landu”. Znany był jako waleczny, przedsiębiorczy, zuchwały „Fergus” dziewiętnastego wieku, lecz zarazem nad wszelki wyraz dobry.

Lord Glenarvan był żonaty dopiero od trzech miesięcy. Poślubił miss Helenę Tuffnel, córkę słynnego podróżnika Williama Tuffnela, który sam był jedną z licznych ofiar nauk geograficznych i zgubnej namiętności do odkryć.

Miss Helena nie należała do szlacheckiej rodziny, ale była Szkotką, co w oczach lorda Glenarvan miało największą wartość – i tę młodą, powabną, odważną i przywiązaną niewiastę wybrał na swą towarzyszkę życia. Poznał ją jako samotną sierotę, prawie bez majątku, mieszkającą w domu ojcowskim w Kilpatrick. Od razu zobaczył w niej zacną niewiastę i bez namysłu ją poślubił. Miss Helena miała dwadzieścia dwa lata, blond włosy i oczy jasnoniebieskie, jak woda na szkockich jeziorach o pięknym wiosny poranku. Miłość jej do męża była jeszcze większa niż wdzięczność. Kochała go tak, jak gdyby to ona była bogatą dziedziczką, a on ubogim, opuszczonym sierotą. Dzierżawcy, włościanie i słudzy z ochotą oddaliby za nią duszę i nazywali ją dobrą panią z Luss.

Lord Glenarvan i lady Helena byli szczęśliwi w Malcolm Castle, pośród wspaniałej i dzikiej natury górzystego kraju, przechadzając się pod cieniem starych kasztanowców, brzmiących jeszcze niekiedy echem dawnych wojennych pieśni, zwanych „pibrochs”, lub błądząc wśród opustoszałych wąwozów, gdzie historia Szkocji wypisana jest w odwiecznych zwaliskach. To błądzili po lasku brzezinowym czy modrzewiowym, to pośród rozległych terenach zasianych pożółkłym wrzosem, to wdzierali się na stromy szczyt Ben Lomond albo konno przebiegali puste odłogi, napawając się pięknościami tej poetycznej krainy, dotąd jeszcze nazywanej krainą Rob Roya, którą z takim czarującym talentem opiewał nieśmiertelny Walter Scott. Przy zapadającym zmroku, gdy na horyzoncie rozbłysła jasna latarnia Mac Farlana, przy jej świetle chodzili po galerii okalającej zamek Malcolm zadumani, samotni, nie pamiętając o reszcie świata, wśród poważnego milczenia natury. Marzyli długo, mile… aż ich chłodna noc ostrzegła, że należy powrócić do komnat zamczyska.

Tak im przeszły pierwsze tygodnie po ślubie. Lecz lord Glenarvan nie zapomniał, że jego żona była córką wielkiego podróżnika. Domyślał się, że lady Helena musi żywić w duszy wszystkie skłonności swego ojca, i nie mylił się w tym względzie. „Duncan” został zbudowany po to jedynie, aby lorda i lady Glenarvan przeniósł do najpiękniejszych w świecie krain, na wody Morza Śródziemnego, a nawet aż do wysp archipelagu. Łatwo odgadnąć, jaką radość lady Helenie sprawiło oddanie „Duncana” do jej rozporządzenia. Bo czyż nie jest wielkim szczęściem upajać się wrażeniami pierwszej miłości pod zachwycającym niebem Grecji i spędzić miesiąc miodowy na malowniczych wybrzeżach!

Tymczasem lord Glenarvan pojechał do Londynu. Ponieważ chodziło o ocalenie biednych rozbitków, zatem to chwilowe oddalenie się męża więcej niecierpliwiło, niżeli zasmucało lady Helenę. Nazajutrz rano otrzymana od męża depesza zawiadamiała ją o jego rychłym powrocie. Wieczorem tegoż dnia odebrała też list, w którym prosił ją o przedłużenie urlopu, bo propozycje jego napotkały na pewne trudności. Trzeciego dnia lady Helena znowu otrzymała od męża list, w którym lord nie taił swego niezadowolenia z admiralicji.

Od tej chwili lady Helena zaczęła być niespokojna. Wieczorem, gdy sama siedziała w pokoju, intendent zamku pan Halbert zapytał, czy lady pozwoli wprowadzić do siebie nieznane dziewczę z chłopczykiem, którzy pragną widzieć się z lordem Glenarvanem.

– Czy są z tych stron? – spytała lady Helena.

– Nie, pani – odrzekł intendent – nie znam ich. Do Balloch przybyli koleją, a z Balloch do Luss przyszli pieszo.

– Poproś ich, panie Halbert – rzekła lady Glenarvan.

Intendent wyszedł. Chwilę potem młoda para wprowadzona była do pokoju lady Heleny. Byli to brat i siostra. Podobieństwo rysów pokazywało to na pierwszy rzut oka. Siostra miała lat szesnaście. Jej piękna twarz, choć malowało się na niej zmęczenie, oczy, po których było widać, że często płakały, skromna postawa pełna rezygnacji i odwagi, a także czysta odzież – dobrze o niej świadczyły. Trzymała za rękę dwunastoletniego chłopca, który z postawy pragnąłby uchodzić za opiekuna i protektora starszej siostry. I rzeczywiście, kto by chciał jej ubliżyć, niełatwą miałby sprawę z tym zuchwałym malcem.

Siostra zmieszała się trochę w obecności lady Heleny, lecz ta, zachęcając ją uprzejmym, łagodnym spojrzeniem, rzekła:

– Macie mi coś do powiedzenia, moje dzieci?

– Nie – odpowiedział śmiało chłopiec – nie z panią, lecz z lordem Glenarvanem pragnęlibyśmy pomówić.

– Daruj mu, pani, jego śmiałość – rzekła wtedy dziewczynka, karcąc brata wzrokiem.

– Nie ma w tej chwili w zamku lorda Glenarvana – powiedziała lady Helena – lecz jestem jego żoną i mogę go wam w zupełności zastąpić.

– Pani jest lady Glenarvan? – zawołało dziewczę.

– Tak jest, miss.

– Żoną lorda Glenarvan z Malcolm Castle, który w „Timesie” ogłosił, że ma wiadomość o rozbitym okręcie „Britannia”?

– Tak, tak! – z niecierpliwością powtórzyła lady Helena – A wy…

– Ja jestem miss Grant, pani, a on jest moim bratem.

– Miss Grant! Miss Grant! – zawołała lady Helena, chwytając dziewczynkę za ręce i ciągnąc ją ku sobie, a potem nagle obróciła się do malca i szczerze go ucałowała.

– Pani – rzekło dziewczę – co wiesz o nieszczęściu mojego ojca? Czy on żyje? Czy go kiedyś zobaczymy? Powiedz mi, błagam cię!… Zaklinam na wszystko.

– Moje dziecię – odparła lady Helena – nie chciałabym lekkomyślnie odpowiedzieć na tak ważne pytanie, aby ciebie nie łudzić.

– Mów pani, mów na Boga! Mam siłę do zniesienia wszelkiej boleści… Mogę słuchać wszystkiego.

– Moje drogie dziecię – rzekła znowu lady Helena – mamy mało nadziei, lecz przy bożej pomocy może kiedyś zobaczycie jeszcze waszego ojca.

– Boże mój, Boże! – zawołała miss Grant, nie mogąc powstrzymać łez radości. Mały Robert tymczasem pocałunkami okrywał ręce lady Heleny.

Gdy minęło to pierwsze wrażenie bolesnej radości, dziewczę zarzuciło pytaniami dobrą lady Glenarvan, która opowiedziała jej całe zdarzenie ze znalezionymi w butelce papierami, pozwalającymi się domyślić, że okręt „Britannia” zabłąkał się na wybrzeżach Patagonii; że po jego rozbiciu się, kapitan z dwoma – jacy przy życiu zostali – majtkami, musiał dostać się na ląd; że nareszcie w tym dokumencie, spisanym w trzech językach i powierzonym falom oceanu, żądają, by im przybyć z pomocą.

W czasie tego opowiadania Robert Grant pożerał oczami lady Glenarvan. Życie jego zdawało się zależeć od słów przez nią wymawianych. W jego dziecięcej wyobraźni żywo rysowały się obrazy niebezpieczeństw, na jakie jego ojciec w tej chwili mógł być narażony. Widział go to na pokładzie „Britannii”, to tonącego w falach oceanu lub też pomagał mu myślą wspinać się na skałę, mającą uratować mu życie. Po kilkakroć przerywał opowiadanie lady Heleny wykrzyknikami:

– Mój ojcze! Mój biedny ojcze!

Dziewczę ze złożonymi rękami, całe drżące, powstrzymując oddech, słuchało opowiadania, nie przerywając go ani jednym słowem. Po skończeniu zaś zawołała, zalewając się łzami:

– Ten papier, och! Daj mi, pani, ten papier!

– Nie mam go już, moje dziecię – odpowiedziała lady Helena.

– Już go, pani, nie masz?!

– W interesie waszego ojca lord Glenarvan musiał go zabrać do Londynu, lecz upewniam cię, że co do słowa powtórzyłam ci jego treść.

– Ale pragnęłabym widzieć pismo mojego ojca.

– Może lord Glenarvan powróci jutro. Mój mąż przez pokazanie tego dokumentu chce nakłonić ministra marynarki do bezzwłocznego wysłania okrętu na poszukiwanie kapitana Granta.

– Czy to prawda, proszę pani! Uczyniliście to dla nas?

– Tak, moja droga miss, i niecierpliwie oczekuję powrotu mojego męża.

– Pani – rzekło dziewczę głęboko wzruszone i podniecone – niech wam Niebo zapłaci za tę dobroć i łaskę!

– Drogie dziecię – rzekła lady Helena – nie zasługujemy na żadną wdzięczność. Każdy inny na naszym miejscu zrobiłby to samo. Oby się tylko spełniły błogie nasze nadzieje! Tymczasem do powrotu lorda Glenarvans pozostańcie w zamku…

– Pani – odezwała się miss Grant – nie śmiemy nadużywać współczucia, jakie raczysz okazywać nieznajomym…

– Nieznajomym?! Moje drogie dziecię, ani ty, ani brat twój nie jesteście obcymi w tym domu, a przede wszystkim pragnę, aby to lord Glenarvan mógł po powrocie powiedzieć dzieciom kapitana Granta o tym, co się da uczynić dla ocalenia ich ojca.

Nie można było nie przyjąć tak serdecznej ofiary. Stanęło więc na tym, że miss Grant i jaj brat Robert będą czekać w Malcolm Castle na powrót lorda Glenarvana.

 IV PROPOZYCJA LADY GLENARVAN

Podczas opowiadania lady Helena nie wspomniała ani o obawach swego męża wyrażonych w jego liście pisanym z Londynu, ani też o przypuszczalnej niewoli kapitana Granta u Indian Ameryki Południowej. Bo i na cóż było zasmucać biedne dzieci obrazem okropności położenia ich ojca? Dlaczego niszczyć lub umniejszać nadzieje, rodzące się w ich duszy? W każdym razie nic by to ani pomóc, ani odmienić nie mogło. Lady Helena wolała zatem przemilczeć wszystkie niemiłe okoliczności, a odpowiedziawszy na pytania miss Grant, zaczęła ją wypytywać o szczegóły jej życia i o stanowisko w tym świecie, w którym zdawała się być jedyną opiekunką swego braciszka.

Wzruszające a szczere opowiadanie dziewczęcia zwiększyło tylko sympatię, jaką od pierwszej chwili poczuła dla niej lady Glenarvan.

Miss Mary i Robert Grant byli jedynymi dziećmi kapitana. Harry Grant utracił żonę, która umarła przy wydaniu na świat Roberta, a wyjeżdżając w długie i dalekie podróże, dzieci swe powierzał opiece poczciwej staruszki, swej krewnej. Kapitan Grant był odważnym marynarzem, znał wybornie swe rzemiosło, był zarówno dobrym żeglarzem, jak i kupcem – to jest posiadał dwa przymioty nieodzownie potrzebne w marynarce handlowej. Mieszkał wraz z dziećmi w mieście Dundee, w hrabstwie Perth w Szkocji, i stamtąd też pochodził. Ojciec jego był pastorem. Dał mu wszechstronne wykształcenie w tym przekonaniu, że ono każdemu, nawet marynarzowi, przydać się może.

Kapitan Harry prowadził i na swoją rękę niewielkie interesy handlowe, które mu się powodziły, więc po kilku latach od urodzenia się Roberta zebrał już maleńką fortunę.

Wtedy to w umyśle jego zrodziła się myśl, która imię jego rozsławiła w całej Szkocji. Jak Glenarvanowie oraz kilka innych znakomitych rodzin, tak Grant nie przylgnął sercem do zaborczej Anglii. Według jego przekonań i pojęć interesy jego kraju nie mogły się pogodzić z interesami i widokami Anglosasów. Dla nadania tym interesom bardziej samoistnego rozwoju, postanowił założyć wielką osadę szkocką na jednym z lądów Oceanii. Czy marzył on o takiej niezawisłości, jakiej przykład dały Stany Zjednoczone, jaką kiedyś zdobędą dla siebie Indie i Australia? Być może. Być może nawet, że nie wahał się wygłaszać swych nadziei. Łatwo więc zrozumieć, że rząd odmawiał swej pomocy w owych projektach kolonizacyjnych, a nawet stawiał mu trudności, które w każdym innym kraju zniechęciłyby umysł najbardziej nawet przedsiębiorczy. Lecz Harry nie tak łatwo dawał się zniechęcić: odwołał się do patriotyzmu swych rodaków, poświęcił cały swój majątek, zbudował okręt, a dobrawszy sobie ludzi pewnych i powierzywszy dzieci swoje opiece krewnej, puścił się na zwiedzenie wielkich wysp Oceanu Spokojnego. Było to w roku 1861. Przez cały kolejny rok, czyli aż do 1862, napływały o nim wiadomości, lecz od jego wyjazdu z Callao w czerwcu nie słyszano już więcej o statku „Britannia”, a „Gazeta Morska” nic nie donosiła o losie kapitana.

W tym właśnie czasie umarła stara krewniaczka Granta, a dzieci pozostały bez opieki.

Mary Grant miała wtedy czternaście lat. Dzielnej dziewczynki nie zlękło nowe i krytyczne położenie i poświęciła się całkowicie swemu braciszkowi, który wówczas był jeszcze dziecięciem. Należało go wychowywać i uczyć. Biedna dziewczynka pracowała dniami i nocami, wszystkiego sobie odmawiając. Żyła oszczędnie i przy tak roztropnym i wytrwałym postępowaniu zdołała podołać przyjętym na siebie obowiązkom matki.

Dzieci mieszkały w Dundee, znosząc szlachetną nędzę z nadzwyczajną siłą i wytrwałością. Mary myślała tylko o swym bracie. Jego przyszłość stała się marzeniem jej życia. Miała głębokie przekonanie, że okręt „Britannia” na zawsze już był stracony i że ojciec nie żyje. Łatwo więc zgadnąć, z jakim wzruszeniem przeczytała przypadkowo w „Timesie” wezwanie lorda Glenarvana, które natchnęło ją nagle otuchą.

Nie było się co namyślać. Zdecydowała się stanowczo pojechać, choćby po to tylko, aby się dowiedzieć, że zwłoki kapitana Granta i szczątki rozbitego okrętu znaleziono gdzieś daleko na bezludnym wybrzeżu. W każdym razie było to jeszcze lepsze niż niepewność i niepokój.

Myślą swą podzieliła się z bratem i tego samego dnia dojechali pociągiem do Perth, a stamtąd przed wieczorem stanęli w Malcolm Castle, gdzie po tylu przebytych cierpieniach w duszy jej zabłysnął słaby promyczek nadziei.

Wszystkie te szczegóły Mary z całą naiwnością i prostotą opowiadała lady Helenie, która wzruszona do głębi serca, przycisnęła do swojej piersi niewinne główki dzieci kapitana Granta, oblewając je łzami serdecznego współczucia.

Robert jakby po raz pierwszy słyszał całą tę historię z niezmiernem zajęciem i chwytał słowa wypowiadane przez siostrę.

Tymczasem zmrok zapadł. Lady Helena wiedząc, jak dzieci zmęczone są podróżą, zaproponowała im odpoczynek. Odprowadzone do przeznaczonego im pokoju, usnęły wkrótce, marząc o lepszej przyszłości.

Po ich odejściu, lady Helena kazała poprosić do siebie majora i opowiedziała mu wszystko.

– Zuch dziewczyna z tej Mary Grant – rzekł Mac Nabbs, wysłuchawszy opowiadania kuzynki.

– Daj Boże, aby mojemu mężowi powiodły się jego starania – powiedziała lady Helena – bo inaczej, położenie tych dwojga dzieci byłoby okropne.

– Zamiary mojego dostojnego kuzyna powiodą się – odrzekł Mac Nabbs – powiodą się z pewnością, bo raczej lordowie admiralicji mieliby serca twardsze od kamienia portlandzkiego.

Pomimo takiego zapewnienia, lady Helena spędziła noc bardzo niespokojnie i nie mogła usnąć ani na chwilę.

Nazajutrz, gdy tylko zaczęło świtać, Mary Grant i jej brat Robert przechadzali się po wielkim dziedzińcu zamkowym, gdy nagle słyszeć się dał turkot nadjeżdżającego powozu. Lord Glenarvan wracał spiesznie do Mancolm Castle, a parę minut potem lady Helena wybiegła na spotkanie mężowi; za nią zaś podążał major.

Lord Edward zdawał się smutny, zawiedziony, gniewny. Żonę uścisnął w milczeniu.

– I cóż, drogi Edwardzie! – zawołała lady Helena.

– Kochana Heleno – odrzekł – ci ludzie są bez serca.

– Odmówili…

– Tak jest, odmówili mi okrętu! Mówili wciąż o milionach straconych na próżno przy poszukiwaniach Franklina! Utrzymywali, że dokument przeze mnie przedstawiony jest niejasny, niewyraźny. Powiedzieli, że ci nieszczęśnicy zaginęli już przeszło dwa lata temu i że niepodobna przeszukiwać całej Patagonii dla odnalezienia trzech ludzi – trzech Szkotów!; że poszukiwanie to będzie nadaremne i niebezpieczne, bo może kosztować więcej ludzi, niż można ocalić. Słowem, przytoczyli wszystkie najbezzasadniejsze powody, jakie tylko dać mogą ludzie chcący odmówić. Nie zapomnieli widać o zamiarach kapitana i biedny Grant jest już, jak się zdaje, na zawsze stracony!

– Mój ojciec! Mój nieszczęśliwy ojciec! – krzyknęła Mary Grant, padając do nóg lorda Glenarvan.

– Twój ojciec! Jak to, miss? – zapytał zdziwiony lord.

– Tak, Edwardzie, to jest miss Mary i jej brat Robert, dzieci kapitana Granta, które wyrok admiralicji skazuje na wieczne sieroctwo.

– Ach! miss – rzekł lord Glenarvan, podnosząc dziewczę – gdybym wiedział o twojej tu obecności…

Nie dokończył swej myśli. Przez chwilę panowało przykre milczenie przerywane łkaniami. Nikt nie śmiał się odezwać ani lord Glenarvan, ani lady Helena, ani major, ani tym bardziej nikt ze służby zamkowej otaczającej w milczeniu swego pana. Lecz z postawy i rysów całego tego zgromadzenia Szkotów widać było, że protestowali w duszy przeciw postąpieniu rządu angielskiego.

Po dość długiej przerwie, major, zwracając się do lorda Glenarvana, rzekł:

– Więc już żadnej nadziei nie ma?

– Żadnej.

– No, to ja – zawołał mały Robert – ja pójdę jeszcze do tych ludzi, zajrzę im w oczy, a zobaczymy…

Robert nie dokończył pomyślanej groźby, bo go siostra powstrzymała, ale zaciśnięta pięść dowodziła nie bardzo pokojowego usposobienia chłopca.

– Nie, Robercie, nie – rzekła Mary Grant. – Podziękujmy tym zacnym i szlachetnym ludziom za wszystko, co dla nas uczynili. Przechowajmy w sercach wieczną dla nich wdzięczność i oddalmy się stąd oboje.

– Mary! – zawołała lady Helena,

– Dokąd chcesz iść, miss? – zapytał lord Glenarvan.

– Pójdę rzucić się do nóg królowej – odpowiedziało dziewczę – a zobaczymy, czy zdoła pozostać głuchą na prośby dwojga dzieci, żebrzących o ocalenie życia ich ojca.

Lord Glenarvan potrząsnął głową. Nie wątpił w łaskawość monarchini, ale był pewny, że nie dopuszczą do niej dziewczyny. Suplikanci rzadko docierają do stopni tronu i zdaje się, że Anglicy na kracie pałacu królewskiego umieścili ten sam napis, jaki kłaść zwykli na kole sterowym każdego ze swych okrętów: „Podróżni proszeni są, aby nie rozmawiali ze sternikiem”.

Lady Helena zrozumiała myśl swego męża. Wiedziała dobrze, że zabiegi biednej dziewczyny byłyby daremne. Niestety, przewidywała smutną i okrutną przyszłość tych dwojga dzieci, lecz nagle powzięła zamiar wielki, szlachetny.

– Mary Grant – zawołała – powstrzymaj się dziecię moje i wysłuchaj, co ci chcę powiedzieć.

Mary trzymając brata za rękę, gotowa była już odejść, ale na te słowa zatrzymała się jeszcze.

Wtedy lady Helena mając oczy pełne łez, lecz rysy twarzy ożywione, przystąpiła do swego męża i głosem czystym, śmiałym rzekła:

– Edwardzie! Gdy kapitan Grant pisał ten list i rzucał go w morze, powierzał swój los Bogu. Bóg nam go dał nam! i zgodzisz się na to, że to nas wybrał, abyśmy ocalili rozbitków.

– Nie rozumiem cię, lady Heleno – rzekł lord Glenarvan.

Zapanowało głębokie, uroczyste milczenie.

– Chcę powiedzieć – odparła lady Helena – że dobrze byłoby, gdybyśmy pierwsze chwile naszego małżeństwa przypieczętowali dobrym uczynkiem. Drogi mężu, dla zrobienia mi przyjemności projektowałeś wycieczkę na naszym statku! Lecz czyż może być większa i prawdziwsza przyjemność niż ocalenie ludzi opuszczonych przez swój kraj?

– Heleno! – zawołał lord Glenarvan.

– Ty mnie rozumiesz, Edwardzie. Nasz „Duncan” jest wspaniałym i dobrze zbudowanym statkiem. Może śmiało puścić się na południowe morza! Może świat opłynąć dokoła, jeśli trzeba! Jedźmy Edwardzie! Płyńmy szukać kapitana Granta!

W odpowiedzi na te śmiałe wyrazy, lord Glenarvan wyciągnął rękę do młodej małżonki, z uśmiechem radości przycisnął ją do serca, a Mary i Robert pocałunkami okrywali jej ręce.

Podczas tej niemej, wzruszającej sceny, słudzy zamkowi wzruszeni do żywego zawołali zgodnie:

– Wiwat! Niech żyje nasza pani! Wiwat! Po trzykroć wiwat! Na cześć lorda i lady Glenarvan!

 V ODJAZD „DUNCANA”

Lady Helena doprawdy miała duszę równie mężną, jak i szlachetną. Jej propozycja dobitnie tego dowiodła. Lord Glenarvan słusznie chlubił się żoną, która zdolna była go zrozumieć i wszędzie mu towarzyszyć. Myśl pospieszenia z pomocą kapitanowi Grantowi zrodziła mu się w sercu, gdy odjeżdżał do Londynu i gdy z góry przewidywał, że prośba jego zostanie odrzucona. Nie wyjawiał tego aż dotąd, bo nie mógł się oswoić z myślą opuszczenia ubóstwianej żony. Lecz gdy lady Helena zaczęła sama domagać się tego, wszystkie przeszkody były usunięte. Słudzy zamkowi wdzięcznym okrzykiem radości powitali propozycję swej zacnej pani – chodziło o ocalenie ich braci, Szkotów, a więc i lord Glenarvan sercem powtarzał okrzyki swych podwładnych.

Skoro odjazd był już postanowiony, nie należało tracić czasu. Tego samego dnia lord Glenarvan wyprawił do Johna Manglesa rozkaz przyprowadzenia „Duncana” do Glasgow i zorganizowania wszystkiego, co było potrzebne do dalekiej podróży po południowych morzach, a może i do opłynięcia kuli ziemskiej. Wygłaszając swą propozycję, lady Helena nie przesadziła bynajmniej z przymiotami „Duncana”, zbudowanego tak dobrze, że ponad wszelkie wątpliwości mógł sprostać nawet najbardziej dalekim podróżom.

Był to jeden z najpiękniejszych statków parowych o pojemności dwiustu dziesięciu ton. Nawet pierwsze okręty, jakie przybyły do Nowego Świata z Kolumbem, Vespuccim, Pinzonem i Magellanem, były od niego mniejsze.

„Duncan” był dostatecznie zaopatrzony w żagle, lecz najbardziej mógł liczyć na potężny mechanizm ukryty w jego wnętrzu o sile stu sześćdziesięciu koni, zbudowany według nowoczesnego systemu, posiadający wszystkie ulepszone przyrządy zwiększające działanie pary poruszającej podwójną śrubę. W razie potrzeby, przy całym natężeniu pary, „Duncan” mógł przewyższyć wszystkie szybkości osiągnięte dotąd w żegludze morskiej. I rzeczywiście, na próbach w zatoce Clyde robił po siedemnaście mil na godzinę, a zatem mógł się śmiało puścić w podróż dokoła świata. John Mangles nie miał więc innego kłopotu, jak tylko zaopatrzyć okręt w to, co potrzebne było do podróży.

Pierwszym jego staraniem było powiększyć, jak można, składy na węgiel, o który bardzo trudno w drodze. Tę samą przezorność zachował w stosunku do spiżarni, mógł zabrać zapasy żywności na dwa lata. Pieniędzy mu nie brakło, a więc sprawił jeszcze i armatę, którą umieścił na przednim pokładzie parowca – nie wiadomo było, co może zajść, a w każdym razie narzędzie to dawało możliwość wyrzucenia ośmiofuntowego pocisku na odległość czterech mil morskich.

John Mangles, trzeba to przyznać, znał się na swym rzemiośle i uchodził w Glasgow za jednego z najlepszych żeglarzy. Miał trzydzieści dwa lata, rysy nieco surowe, lecz znamionujące dobroć i odwagę. Był wychowankiem zamku i rodziny Glenarvan, która wykształciła go na dzielnego marynarza. John Mangles w kilku odleglejszych podróżach złożył niezaprzeczone dowody zręczności, energii i zimnej krwi. Gdy mu lord Glenarvan ofiarował dowództwo „Duncana”, z radością przyjął zaszczyt, bo całą duszą kochał, jak brata swego, pana zamku Malcolm i szukał sposobności do złożenia mu dowodów swego przywiązania.

Porucznik okrętu Tom Austin był starym marynarzem zasługującym na zupełne zaufanie. Licząc z kapitanem i porucznikiem, dwudziestu pięciu ludzi składało się na załogę „Duncana”, a wszyscy pochodzili z hrabstwa Dumbarton. Dobrze wyćwiczeni majtkowie byli synami dzierżawców i stanowili na pokładzie okrętu jakby klan zuchów, któremu nie brakowało nawet tradycyjnego dudarza, jakiego dotąd jeszcze posiadają wszystkie pułki szkockie. Lord Glenarvan stał na czele niewielkiego oddziału złożonego z ludzi dobrych, odważnych, sumiennych i gotowych, jak to mówią, skoczyć w ogień na jego rozkaz. Gdy ludzie załogi „Duncana” dowiedzieli się, dokąd mają popłynąć, nie posiadali się z radości, a echa skał Dumbartonu długo powtarzały radosne odgłosy ich okrzyków, pełnych zapału.

John Mangles, myśląc o naładowaniu, uzbrojeniu i zaopatrzeniu swego okrętu, nie zapomniał także o urządzeniu na tak długą podróż apartamentów dla dzieci kapitana Granta, które także miały odbyć drogę na pokładzie „Duncana”, na życzenie lady Heleny.

Co do małego Roberta pragnącego, bądź co bądź, stać się marynarzem, to musiano się zgodzić, że przyjęty będzie na pokład „Duncana” nie w charakterze podróżnego, lecz chłopca okrętowego, jak niegdyś Nelson i Franklin. Oddany więc był w ręce Johna Manglesa, który miał go uczyć swego rzemiosła.

– Doskonale! – zawołał chłopiec. – A niech kapitan nie żałuje dyscypliny, gdy będę niezgrabny.

– Bądź o to spokojny, mój chłopcze – odezwał się poważnie obecny temu lord Glenarvan, nie dodając, że użycie dyscypliny nie było w zwyczaju na pokładzie „Duncana”.

Do załogi należał także krewny Edwarda Glenarvana major Mac Nabbs. Był to człowiek pięćdziesięcioletni, o rysach twarzy spokojnych i regularnych. Szedł tam, gdzie mu kazano, i robił, co mu polecono. Skromny, małomówny, spokojny i nader łagodny, zgadzający się na wszystko i ze wszystkimi, nigdy nie dyskutował, o nic się nie sprzeczał. Takim samym krokiem wchodził na schody wiodące do jego sypialni, jak i na wyłom oblężonej twierdzy. Nic w świecie nie zdołałoby go wzruszyć, nic przerazić, choćby to nawet była kula armatnia i… niezawodnie człowiek ten umrze, nie znalazłszy przez całe życie ani jednej sposobności do rozgniewania się na cokolwiek. Człowiek ten posiadał w najwyższym stopniu nie tylko zwykłą odwagę żołnierską, ale także i odwagę moralną – to jest stałość duszy. Jedyny błąd i jedyną jego wadę stanowiło to, że od stóp do głów był Szkotem, Kaledończykiem czystej krwi – zapalonym przestrzegaczem starych zwyczajów krajowych. Dlatego też nigdy nie chciał służyć w Anglii, a stopień majora wysłużył sobie w dwudziestym czwartym pułku Highland Black Watch, czarnej gwardii, której kompanie utworzone były z samej tylko szkockiej szlachty. Mac Nabbs mieszkał w zamku Malcolm, a jako major uważał za zupełnie naturalne uczestniczyć w wyprawie „Duncana”.

Taki był skład osób na statku, który całkiem niespodzianie użyty został do jednej z najbardziej zadziwiających podróży. Od chwili przybycia do Steamboat Quay w Glasgow, zwrócił on na siebie całą uwagę zaciekawionej publiczności. Co dzień ogromne tłumy cisnęły się dla obejrzenia go. Nim się tylko zajmowano, o nim tylko mówiono, ku wielkiemu niezadowoleniu innych kapitanów stojących w porcie, a szczególnie kapitana Burtona, dowodzącego pysznym steamerem „Scotia”, który stał na kotwicy tuż obok „Duncana” i gotował się w podróż do Kalkuty. Przy olbrzymich rozmiarach steamera, „Duncan” wyglądał jak mucha, a mimo to ogólna ciekawość była zwrócona wyłącznie na parowiec lorda Glenarvana.

Szybko nadchodziła chwila odjazdu. John Mangles zręcznie i szybko się uwinął, bo miesiąc po próbach szybkości w zatoce Clyde, „Duncan” był naładowany, zaopatrzony i urządzony tak, że mógł wypłynąć na morze. Dzień odjazdu wyznaczono na 25 sierpnia. Termin ten pozwalał statkowi dopłynąć na wiosnę do szerokości geograficznej, pod którą leżą kraje półkuli południowej.

Skoro się rozeszła pogłoska o zamiarze lorda Glenarvana, zwrócono się do niego z wielu stron z rozmaitymi uwagami i spostrzeżeniami nad trudami i niebezpieczeństwem podobnej podróży. Pomimo to, trwał on niezłomnie w zamiarach opuszczenia Malcolm Castle. Najpierw zazdrość podniosła przeciw niemu głosy, które ustały dopiero wtedy, gdy opinia publiczna opowiedziała się wyraźnie za szkockim lordem. I wtedy to wszystkie dzienniki (oprócz organów rządowych) głośno i zgodnie potępiły odmowną decyzję komisarzy admiralicji w sprawie poszukiwań. Lorda Glenarvana tyle obchodziły nagany, co i pochwały – nie troszczył się o nie i robił swoje.

Dnia 24 sierpnia Glenarvan, lady Helena, major Mac Nabbs, Mary i Robert, kamerdyner Olbinett z żoną oraz panna Olbinett, służąca lady Glenarvan, wyjechali wśród błogosławieństw służby zamkowej i po najczulszych pożegnaniach. Kilka godzin później wszyscy znaleźli się na pokładzie okrętu. Ludność sympatycznem uwielbieniem powitała lady Helenę – młodą, piękną i odważną kobietę, która wyrzekając się dobrowolnie wygodnego życia, biegła na pomoc nieszczęśliwym rozbitkom. Pokoje lorda i lady Glenarvan zajmowały prawie cały tył „Duncana”. Urządzono tam dla nich dwie sypialnie, salonik i dwie szatnie, a dokoła ogólnej kwadratowej izby znajdowało się sześć kajut, z których pięć zajmowali: Mary i Robert, państwo Olbinett i major Mac Nabbs. Na reszcie statku wygodne pomieszczenia miała służba okrętowa, gdyż parowiec oprócz węgla, broni i żywności żadnego innego ładunku nie zabierał.

„Duncan” miał wypłynąć w nocy z 24 na 25 sierpnia o godzinie trzeciej, zaraz po odpływie morza. Zanim to jednak nastąpiło, ludność Glasgow była świadkiem wzruszającego obrzędu. Wieczorem, o godzinie ósmej, lord Glenarvan ze swymi gośćmi i całą załogą, począwszy od palacza do kapitana, opuścił statek i udał się do Saint Mungo, starożytnej katedry glasgowskiej. Świątynia ta, która tak cudownie ocalała od ruiny w czasach reformy, a którą z takim wdziękiem i prawdą opisał Walter Scott, przyjęła pod swe ciężkie sklepienie podróżnych i marynarzy „Duncana”. Ogromny tłum ciekawych zaległ wszystkie pozostałe miejsca w kościele. W wielkiej nawie, jak cmentarz zapełnionej grobowcami, wielebny Morton wzywał na głowy podróżnych błogosławieństwa Niebios, błagał o pomoc Opatrzność. W chwilach uroczystego milczenia słyszeć było można głos Mary Grant modlącej się za swych dobroczyńców i roniącej łzy wdzięczności. Całe zgromadzenie do głębi duszy wzruszone opuściło świątynię.

O jedenastej w nocy, gdy wszyscy byli już na pokładzie, John Mangles z całą załogą zajął się ostatnimi przygotowaniami.

O północy rozpalono ognie pod kotłami ogniska, a kapitan kazał pilnie je podtrzymywać. Wkrótce kłęby czarnego dymu zmieszały się z nocną ciemnością. Żagle „Duncana” zostały starannie owinięte w pokrowce, aby ich nie powalał pył węglowy, bo właśnie podniósł się wiatr południowo-zachodni niesprzyjający żegludze.

O drugiej rano „Duncan” zaczął drgać pod działaniem pary w kotłach; manometr wskazywał ciśnienie czterech atmosfer; silnie ogrzana para świszczała przez klapy; przypływ morza ustępował. Pierwsze brzaski pozwalały już rozpoznać dokładnie drogę na kanale Clyde – pora była bardzo stosowna do odjazdu.

John Mangles zawiadomił o tym lorda Glenarvana, który też bezzwłocznie wyszedł na pomost.

Odpływ morza kończył się w tej chwili i zaraz też „Duncan” świstem pary napełnił powietrze, podniósł kotwicę i wypłynął z pomiędzy otaczających go okrętów. Śruba została wprawiona w ruch i popchnęła statek w odnogę rzeki. John nie zabrał pilota. Znał on doskonale wszystkie przejścia i zakręty Clyde. Sam wybornie umiał kierować poruszeniami statku. Prawą ręką przesyłał w milczeniu sygnały do maszyny, a lewą sternikowi z pewnością i spokojem. Wkrótce ostatnie kominy fabryczne zniknęły z oczu, a miejsce ich zajął widok wiosek porozrzucanych tu i ówdzie na pagórkach wzdłuż wybrzeża.

Godzinę później „Duncan” żegnał ostatnie skały Dumbartonu, a za kolejne dwie wypłynął na pełną zatokę i o szóstej rano opłynąwszy Cantyre, wypłynął z Kanału Północnego na pełny ocean.

 VI PASAŻER Z KAJUTY NR 6

W ciągu pierwszego dnia żeglugi morze było dość wzburzone, a pod wieczór powstał silny wiatr, który przechylał statek na wszystkie strony. Damy, znajdujące się na statku, musiały pozostać w swych kajutach.

Lecz następnego dnia wiatr zmienił kierunek. Kapitan John kazał zaciągnąć kilka żagli, dzięki czemu wzmocniony „Duncan” silniej opierał się falom. Lady Helena i Mary Grant wyszły o brzasku na pomost, gdzie znajdowali się już lord Glenarvan, major i kapitan. Słońce wschodziło wspaniale. „Duncan” sunął szybko po gładkiej przestrzeni wód, odbijającej jasne promienie. Podróżni w niemym zachwycie podziwiali ten wspaniały widok.

– Ślicznie się dzień zaczyna – rzekła wreszcie lady Helena – żeby tylko wiatr nie chciał się zmienić i opóźnić naszej podróży.

– Nie można pragnąć lepszej pogody, droga Heleno. Wyprawa nasza zaczyna się wybornie.

– Czy długo będziemy w drodze, kochany Edwardzie?

– Kapitan John może nam na to odpowiedzieć – rzekł lord Glenarvan. – Czy dobrze płyniemy? Czy zadowolony jesteś kapitanie ze statku?

– Najzupełniej, wasza dostojność – odpowiedział John. – Nasz parowiec jest dobry i piękny. Rzadko w którym okręcie zdarzy się, aby jego kadłub był w takiej zgodzie z machiną. Toteż sunie on gładko po falach, jak ptak wodny. Robimy po siedemnaście mil na godzinę. Gdyby taka szybkość trwała jednostajnie, to najdalej za pięć tygodni opłynęlibyśmy przylądek Horn.

– Czy słyszysz, Mary? – rzekła lady Helena. – Najdalej za pięć tygodni.

– Słyszę, proszę pani, serce od razu mocniej mi zabiło przy pierwszych słowach kapitana.

– A jak znosisz podróż morską, miss Mary? – zapytał lord Glenarvan.

– Dość dobrze, milordzie, niewiele czuję przykrości, a zresztą przyzwyczaję się z łatwością.

– A nasz mały Robert?

– Och! Robert – rzekł John Mangles – jeśli nie siedzi przy maszynie, to pewno wdrapał się na maszt. Ten wcale nie dba o chorobę morską i w tej oto chwili, proszę patrzeć…

Oczy wszystkich zwróciły się w stronę, gdzie kapitan wskazywał palcem Roberta, zawieszonego na linach w powietrzu przeszło sto stóp nad pokładem. Na twarzy Mary widać było przerażenie.

– Och! uspokój się, miss – rzekł John Mangles. – Ręczę ci za niego i spodziewam się, że niedługo będę mógł kapitanowi Grantowi przedstawić tęgiego zucha w osobie jego syna, bo jestem pewny, że znajdziemy tego zacnego człowieka.

– Niechaj Niebo pana wysłucha – odpowiedziała miss Grant.

– Moje drogie dziecko – mówił lord Glenarvan – uważam, że w tym wszystkim jest coś opatrznościowego, co powinno nam dodać odwagi i otuchy. Patrz, ilu tu dzielnych ludzi z taką ochotą poświęca się dla tej pięknej sprawy. To mi daje pewność, że nasz zamiar nie tylko musi się udać, ale dosięgniemy zamierzonego celu bez wielkich trudności. Przyrzekłem lady Helenie przejażdżkę dla przyjemności i dotrzymam mego przyrzeczenia.

– Edwardzie – rzekła lady Glenarvan – nie znam lepszego od ciebie człowieka.

– Bynajmniej, moja droga, nie jestem najlepszym z ludzi, ale na najlepszym okręcie mam najlepszą, jaka być może, drużynę. Czy nie podziwiasz naszego „Duncana”, miss Mary?

– Owszem, milordzie, podziwiam i to jako prawdziwa znawczyni.

– Czy istotnie!

– Dzieckiem będąc, bawiłam się nieraz na okrętach mojego ojca i obeznałam się z żeglarstwem o tyle, że od biedy mogłabym uchodzić za niezłego marynarza, gdyby było potrzeba.

– Wspaniale – odpowiedział młody kapitan – a chociaż wolę widzieć miss Mary na pokładzie niż na maszcie, to jednak przyjemność mi sprwiają takie słowa.

– A szczególnie, gdy chwali „Duncana” – dodał lord Glenarvan – który na to w zupełności zasługuje.

– Doprawdy, kapitanie – rzekła lady Helena – takiś dumny ze swego statku, że bierze mnie ochota zwiedzić go aż do spodu i zobaczyć, jak tam nasi poczciwi majtkowie są rozmieszczeni.

– Doskonale – odrzekł John – w domu lepiej im być nie może.

– Bo też są w domu – wtrącił lord Glenarvan. – Ten statek, to cząstka naszej starej Kaledonii, to kawałek, oderwany od hrabstwa Dumbarton. Możemy sobie wyobrażać, że nie opuściliśmy naszego kraju! „Duncan” to zamek Malcolm, a ocean to jezioro Lomond.

– A więc, kochany Edwardzie, czyńże nam honory zamku – odpowiedziała lady Helena.

– Jestem na rozkazy pani – rzekł Glenarvan – lecz przede wszystkim pozwól mi uprzedzić Olbinetta.

Kamerdyner lorda był zarazem stewardem statku. Przywykły do ścisłego spełniania poleceń swego pana, na wezwanie stawił się natychmiast gotowy do usług.

– Olbinett, przed śniadaniem idziemy na przechadzkę – rzekł lord Glenarvan, zupełnie jakby szło o zrobienie wycieczki do Tarbet lub nad jezioro Katrine. – Spodziewam się, że po powrocie znajdziemy zastawiony stół.

Olbinett odpowiedział głębokim i pełnym szcunku ukłonem.

– Majorze, czy pójdziesz z nami? – spytała lady Helena.

– Jeśli rozkażesz – odpowiedział Mac Nabbs.

– Och, major utonął w dymie swego cygara – rzekł lord Glenarvan. Nie przeszkadzajmy mu. Przedstawiam ci go, miss Mary, jako namiętnego palacza, który nawet śpiąc, nie wypuszcza cygara z ust.

Major, nie rzekłszy słowa, pozostał na swym miejscu, a reszta towarzystwa ruszyła pod pokład.

Mac Nabbs swoim zwyczajem mruknął coś pod nosem i nieporuszony, jak skała, otaczając się coraz gęstszymi kłębami dymu, spoglądał na smugi, jakie statek zostawiał poza sobą na wodzie. Po kilku minutach takiego niemego zadumania, obejrzał się nagle i spostrzegł obok siebie zupełnie obcego człowieka. Gdyby major zdolny był dziwić się czemukolwiek, niezawodnie to niespodziewane spotkanie zdziwiłoby go niezmiernie.

Nieznajomy był mężczyzną wysokim, chudym i suchym, mogącym mieć około czterdziestu lat. Podobny był do długiego gwoździa o dużym łebku – głowę miał szeroką i silną, czoło wysokie i rozumne, podbródek przedłużony, usta duże, a nos bardzo cienki i długi; oczy zaś, ukryte poza ogromnymi okularami, zdawały się posiadać własność widzenia lepiej w ciemności niż przy blasku światła. Fizjonomia jego w ogóle zdawała się zdradzać, zanim jeszcze przemówił, człowieka rozumnego, wesołego, towarzyskiego, rozmownego i jakby roztargnionego, który nie widzi tego, na co patrzy, nie słyszy tego, czego słucha. Na głowie miał podróżną czapkę, na nogach mocne, żółte trzewiki ze skórzanymi kamaszami, spodnie i żakiet z aksamitu orzechowego, a liczne kieszenie, wypchane książkami, albumami, notatkami, portfelami i tysiącem innych przedmiotów, więcej kłopotu niż pożytku przynoszących – nie mówiąc już o długiej lunecie, którą nosił przewieszoną przez plecy w futerale na pasku.

Ruchliwość nieznajomego stanowiła dziwną sprzeczność z marmurową nieruchomością majora. Kręcił się koło Mac Nabbsa, patrzył na majora, zapytywał go wzrokiem, a ten ani myślał dowiedzieć się, skąd przybywa nieznajomy, dokąd jedzie i co robi na pokładzie „Duncana”.

Gdy zagadkowy człowiek spostrzegł, że wszystkie jego usiłowania rozbijają się o lodowatą obojętność, pochwycił swą lunetę, która rozsunięta całkowicie miała cztery stopy długości, i w pozycji słupa drogowego wymierzył ją tam, gdzie niebo z wodą schodzą się na jednym horyzoncie. Po pięciu minutach badania opuścił rozsuniętą lunetę, postawił ją na podłodze i sam oparł się na niej jak na lasce. Tymczasem luneta pod ciężarem ręki zsunęła się nagle, a pasażer pozbawiony podpory o mało nie upadł na pokład.

Każdy na miejscu majora przynajmniej uśmiechnąłby się – Mac Nabbs jednak nawet się nie zmarszczył. Wtedy zniecierpliwiony nieznajomy, zawołał akcentem, po którym można było poznać cudzoziemca:

– Steward!

Czekał chwilę, lecz nikt nie nadchodził.

– Steward! – krzyknął silniejszym głosem.

Jan Olbinett przechodził właśnie do kuchni i zdziwił się mocno, że go woła ten długi a całkiem nieznany człowiek.

– Co to jest za figura? Czyżby jakiś przyjaciel lorda Glenarvana? To być nie może. – Zbliżył się jednak do nieznajomego.

– Czy pan jest stewardem? – zapytał go nieznajomy.

– Tak jest, panie – odpowiedział Olbinett – ale nie mam zaszczytu…

– Jestem pasażerem z kajuty numer sześć.

– Numer szósty? – powtórzył steward.

– Tak jest. A nazywasz się?…

– Olbinett.

– Otóż, mój panie Olbinett – rzekł pasażer z kajuty numer sześć – trzeba by pomyśleć o śniadaniu i to czym prędzej. Już od trzydziestu sześciu godzin nic nie jadłem albo raczej spałem przez trzydzieści sześć godzin bez przerwy, co łatwo wybaczyć człowiekowi, który jednym tchem przypędził z Paryża do Glasgow. O której godzinie, jeśli łaska, podają tu śniadanie?

– O dziewiątej – odpowiedział Olbinett.

Nieznajomy chciał spojrzeć na zegarek, ale czynność ta zabrała mu niemało czasu, gdyż znalazł zegarek dopiero w jakiejś tam dziewiątej czy dziesiątej kieszeni.

– Do licha! – zawołał. – Jeszcze nie ma ósmej. A więc, kochany Olbinetcie, daj mi tymczasem biszkopt i szklankę sherry, bo umieram z głodu i pragnienia.

Olbinett słuchał, nic nie rozumiejąc, a nieznajomy tymczasem mówił wciąż to o tym, to o owym z nadzwyczajną gadatliwością.

– A gdzież kapitan? – zaczął się dopytywać. – Gdzież kapitan? Czy nie wstał jeszcze? A porucznik? Co robi porucznik? Czy także śpi dotąd? Pogoda jest prześliczna, wiatr bardzo przyjazny, okręt więc płynie sam…

Właśnie, gdy kończył mówić, John Mangles ukazał się na schodach.

– Otóż i kapitan! – rzekł Olbinett.

– Ach, bardzo mi miło! – zawołał nieznajomy. – Bardzo mi miło, że cię poznaję, kochany panie Burton.

John Mangles osłupiał i niewiadomo, co go więcej dziwiło: czy to, że go nazywano kapitanem Burtonem, czy też, że widzi na pokładzie „Duncana” tego intruza, ciągnącego najspokojniej w świecie:

– Pozwól, niech ci dłoń uścisnę serdecznie. Przedwczoraj nie uczyniłem tego, bo wiem, że przed odjazdem każdy marynarz bardzo jest zajęty i nie chciałem tobie przeszkadzać. Ale dziś, kochany kapitanie, uszczęśliwiony jestem, nawiązując z tobą stosunki i znajomość na dłuższy czas.

John Mangles coraz szerzej otwierał oczy, patrząc to na Olbinetta, to na nieznajomego.

– Teraz, kochany kapitanie, gdy się już znamy i jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, powiedz mi szczerze, czy zadowolony jesteś ze swojej „Scotii”?

– O jakiej „Scotii” pan mówi? – zapytał John Mangles.

– O tej, na której płyniemy; o dzielnym parowcu, którego fizyczne przymioty zachwalano mi na równi z moralnymi przymiotami jego dowódcy, dzielnego kapitana Burtona. Czy jesteś krewnym wielkiego i sławnego podróżnika po Afryce noszącego toż samo nazwisko? Jeśli tak, to jest ci czego powinszować.

– Proszę pana – odpowiedział John Mangles – nie tylko nie jestem krewnym podróżnika Burtona, ale i sam nie jestem kapitanem Burtonem.

– Ach! Więc to z porucznikiem parowca „Scotia”, panem Burdnessem, mam przyjemność w tej chwili?

– Panem Burdnessem? – powtórzył John Mangles, nie wiedząc już wreszcie, co ma sądzić. Rozważając, czy ma do czynienia z wariatem czy oszustem, chciał ostatecznie powiedzieć prawdę, gdy wtem lord Glenarvan z żoną i miss Mary wyszli na pokład. Nieznajomy spostrzegłszy ich, zawołał:

– Ach, pasażerowie, pasażerowie! Wybornie! Bądź łaskaw, panie Burdness, przedstaw mnie i zapoznaj…