Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Dzieci Rybaka. Tom I. Utracona magia

Dzieci Rybaka. Tom I. Utracona magia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62170-36-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dzieci Rybaka. Tom I. Utracona magia

Przed laty, za cenę wielu śmierci, Asher pokonał mrocznego czarnoksiężnika Morga i przyniósł Lur pokój. Lecz teraz, szczęśliwie wychowując dzieci, Przebudzony Mag zdaje sobie sprawę, że pokój i bezpieczeństwo były złudzeniem. Coś obudziło się w głębi ziemi, sprowadzając na Lur siły natury grożące rozdarciem ich świata na strzępy. Asher sądzi, że zdoła ocalić królestwo, sięgając po niebezpieczną magię, której nienawidzi… i która może go kosztować życie.
Rafel, syn Ashera, jest magiem o wielkiej mocy, ale musi wyrwać się spod kontroli ojca, żeby w pełni odkryć własne zdolności. Wszystkie wcześniejsze ekspedycje przez zakazane góry zakończyły się porażką i śmiercią ich uczestników, jednak Rafel jest zdeterminowany, by podjąć taką próbę. Podczas gdy ojciec i syn z trudem starają się osiągnąć porozumienie, gdzieś indziej rośnie w siłę potężne zło…

Polecane książki

Najlepsze powieści Henryka Sienkiewicza w jednej kolekcji. Ogniem i mieczem, Potop, Pan Wołodyjowski, Quo Vadis, Krzyżacy. Kolekcja dla każdego czytelnika w Polsce. Powieści ku pokrzepieniu serc. Po prostu trzeba je przeczytać....
"Pisząc swoje wyznania, dochodzę do wniosku, że muszę opowiedzieć wam o mało znanych rewirach więziennego życia. Ukrytych w cieniu, zepchniętych na margines, obwarowanych zmową milczenia i regułach owianych tajemnicą. Gdybym miał skupić się na sprawach związanych tylko z grypserką, musiałbym na ...
„Lelewel” to dramat Stanisława Wyspiańskiego. Składa się on z pięciu aktów i jest osnuty na tle wypadków sierpniowych w Warszawie 1831-go roku.   Dramat ten jest surową krytyką kierownictwa politycznego powstania listopadowego oraz dowódców armii. ...
Podczas gdy pewne firmy rozwijają się, inne niestety bankrutują ... Dlaczego tak się dzieje? Faktem jest, że firmy, które nie wykorzystują informatyki i rozwiązań e-Biznes, działają mało efektywnie i nie konkurencyjnie. Stopniowo tracą klientów i dążą niestety do swojego upadku. Coraz częściej s...
Co to znaczy: być dobrym ojcem? Jak zbudować ojcowski autorytet? Kto ma dzisiaj władzę w rodzinie?  Do niedawna mężczyźni żyli w poczuciu, że ich rola polega głównie na zapewnieniu rodzinie środków do życia. Dzisiejsi ojcowie stopniowo przejmują odpowiedzialność za dzieci, jednak nie zawsze wiedzą, ...
Korzystaj ze zdobytej wiedzy i zmieniaj swoje życie! Dlaczego tak wiele rzeczy, których uczymy się z tak dużym wysiłkiem, jakoś po prostu się nie utrwala? Ponieważ całą energię wkładamy w nabywanie nowych umiejętności i kształtowanie lepszych nawyków, brakuje nam natomiast skutecznych strategii, dzi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Karen Miller

OkładkaStrona tytułowaKaren MillerUtracona magia

Dzieci rybaka

Tom I

Przełożyła
Dorota Strukowska

Strona redakcyjna

Tytuł oryginałuThe Prodigal Mage
Fisherman’s Children: Book One

Text copyright © Karen Miller 2009. All rights reserved.

Cover art © David Wyatt
DesignPeter Cotton – LBBG

First published in Australia in 2009 by HarperCollins Publishers Australia Pty Limited.
This Polish language edition is published by arrangement with HarperCollins Publishers Australia Pty Limited.

Pierwsze wydanie w Australii przez HarperCollins Publishers Australia Pty Limited w 2009 r.
Wydanie w języku polskim opublikowano w porozumieniu ze spółką HarperCollins Publishers Australia Pty Limited.

Copyright © for the Polish translation by Dorota Strukowska, 2012

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2012

Opracowanie redakcyjne i DTPPracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.com.pl)

RedakcjaEwa Wiąckowska, Katarzyna Kolowca-Chmura

KorektaKatarzyna Kierejsza

Opracowanie graficzne okładki, typografia i DTPStefan Łaskawiec, Anna Cupiał

Wydanie I

ISBN 978-83-62170-36-4

Wydawnictwo Galeria Książkiwww.galeriaksiazki.plbiuro@galeriaksiazki.pl

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o.

Dedykacja

Dla Kima Mannersa, reżysera, producenta,

posiadającego nadzwyczajny dar opowiadania historii.

Człowieka obdarzonego humorem i mądrością,

który opuścił nas o wiele za wcześnie.

MapaPROLOG

Kiedy Rafel po raz pierwszy oznajmił ojcu, że chce przemierzyć Barlskie Góry, miał pięć lat i niewiele mu brakowało do sześciu. Gdy w odpowiedzi usłyszał, że ekspedycja mistrza Tollina nie potrzebuje małych chłopców do pomocy, płakał… ale niezbyt długo, bo miał nowego kucyka, Wesołka, a mama obiecała, że przyjdzie popatrzeć, jak go dosiada. Później zaś, całe wieki później, ekspedycja powróciła – co zaskoczyło wszystkich, jako że uznano ją za zaginioną – a Rafel się cieszył, że nie poszedł z mistrzem Tollinem i innymi, ponieważ w trakcie wyprawy czterech z siedmiu mężczyzn zachorowało w wyniszczający i straszliwy sposób i zmarło bez przyczyny widocznej dla kogokolwiek. Nawet dla tatka, choć on wiedział wszystko.

Kiedy już ucichło całe zamieszanie, gdy jedni się radowali, inni zaś opłakiwali ludzi pochowanych z dala od domu, mistrz Tollin przyszedł opowiedzieć tacie, co poszło nie tak podczas ich wyprawy przez Barlskie Góry. Spotkali się w wielkim starym pałacu, gdzie działy się wszystkie dorosłe sprawy państwowe i gdzie niegdyś mieszkała rodzina królewska – w czasach kiedy ta rodzina jeszcze istniała.

Chłopiec wiedział o nich wszystko, o tych wspaniałych ludziach, ponieważ Darran lubił opowiadać historie. Tatko mawiał, że Darran to niemądry stary pierdoła, i ogólnie miał rację. Darran był już stary jak świat i otaczała go stęchła woń starego człowieka. Jego włosy całkiem posiwiały i przerzedziły się, a oczy ginęły w pajęczynie zmarszczek. Ale to nie miało znaczenia, gdyż jego historie o rodzinie królewskiej Lur były dobre. Pojawiał się w nich książę Gar, najlepszy przyjaciel taty z tamtych czasów. O nim Darran mówił najwięcej, a później często wycierał nos. W opowieściach występowała także reszta rodziny: bystra księżniczka Fane oraz piękna królowa Dana i dzielny król Borne. Smutne, jak zginęli, spadając poza krawędź Gniazda Salberta. Przy tym wspomnieniu Darran również zawsze płakał… ale i tak opowiadał swoje historie.

„Jesteś za młody na te opowieści, Rafelu, ale ja nie będę żył wiecznie”, mawiał; twarz miał gniewną, a głos drżący. „A nie mogę liczyć na to, że twój ojciec ci je opowie. On ma… dziwne podejście, ten hultaj. Ale ty musisz wiedzieć, mój chłopcze. To twoje dziedzictwo”.

Tego tak naprawdę nie pojmował. Wiedział tylko, że podobają mu się historie Darrana, więc nie pisnął o nich ani słówka, bo tatko mógłby się o to rozzłościć na staruszka i opowieści by się skończyły.

Szczególnie lubił słuchać o tym, jak tatko uratował księcia przed utonięciem podczas Święta Morza w Westwailing. To była dobra historia. Prawie tak dobra jak ta, w której tatko ocalił Lur przed złym czarnoksiężnikiem Morgiem. Ale tej Darran nie opowiadał mu zbyt często, a jeśli nawet, to później nigdy nie chciał o tym rozmawiać. Nie płakał też potem. Stawał się tylko nieznośnie milczący. Właściwie to było gorsze niż łzy.

Kiedy Rafel podsłuchał, jak tatko zatroskany i gniewny mówi mamie o spotkaniu z mistrzem Tollinem, uznał, że jeśli się nie zakradnie, to nigdy się nie dowie, o co chodzi… a on nie znosił nie wiedzieć. Z rodzicami kłopot jest taki, że dla nich zawsze jest się za małym na to, by wiedzieć różne rzeczy. Chwalą, że jest się bystrym chłopcem, a potem każą iść sobie pobiegać i się pobawić, a nie zawracać sobie głowę sprawami dorosłych.

Tak go złościło, gdy mówili mu takie rzeczy, że musiał się chować w swojej kryjówce i rozłupywać kamienie za pomocą magii, mimo że tata spuściłby mu lanie, gdyby się o tym dowiedział.

Oczywiście, Rafel doskonale wiedział, że nie powinien się zakradać. Nie wolno mu było w ogóle używać magii, nie tylko do rozłupywania kamieni, chyba że byli przy nim tata albo mama. Albo mistrz Rumly, jego nauczyciel. Rodzice mówili, że to niebezpieczne. Mówili, że ponieważ jest kimś wyjątkowym, nadzwyczajnym, musi być bardzo ostrożny, bo inaczej ktoś mógłby ucierpieć. Uważał, że są nudni i niemądrzy z całym tym zamartwianiem się, ale był posłuszny. Zazwyczaj. Zdarzało się, że nie potrafił już dłużej powstrzymywać magii; gdy drażniła go tak mocno, że miał ochotę krzyczeć, kazał liściom tańczyć bez wiatru albo formował z wody śmieszne kształty w kąpieli. Tylko się bawił. W tym nie było nic złego.

W czasie gdy tatko – jak zapowiedział – miał się spotkać z mistrzem Tollinem i rozmawiać o nieudanej ekspedycji, Rafel powinien być na lekcji. Jednak gdy tylko mistrz Rumly zadał mu parę zadań do samodzielnej pracy i wybrał się na pogaduszki z Darranem, chłopiec posłużył się takim rodzajem magii ziemi, jaki pomagał mamie podejść dzikiego królika, którego chciała złapać na kolację – i czmychnął do pałacu z białego kamienia. Musiał zaczekać, aż ludzie przestaną wchodzić i wychodzić przez jego ogromne podwójne drzwi, zanim mógł się schować w łaskoczących żółtych krzakach lamfy obok frontowych schodów. Ciężko było czekać. Ciągle myślał, że mistrz Rumly go znajdzie. Ale mistrz Rumly nie przyszedł ani nikt nie dostrzegł Rafela, gdy gnał w krzaki.

Tata z mistrzem Tollinem nadeszli niedługo później i chłopiec wstrzymał oddech z obawy, że może wybiorą inne miejsce rozmowy niż sala narad na parterze pałacu, gdzie tatko i Rada Magów zwykle podejmowali decyzje istotne dla Lur.

Jednak weszli do sali narad, Rafel popełzł więc na czworakach między krzewy lamfy a ścianę pałacu, aż znalazł się dokładnie pod oknem sali.

A tam, kucając na wilgotnej ziemi wśród żółtych kwiatów łaskoczących go w nos, tak że wciąż musiał go pocierać rękawem – bo gdyby kichnął, dałby się przyłapać i wpakował w nieliche tarapaty – przysłuchiwał się, co takiego miał do powiedzenia o swojej przygodzie mistrz Tollin, a co tatko chciał trzymać w tajemnicy przed wszystkimi.

Ziemie za Murem były mroczne i posępne, mówił mistrz Tollin. Nie było tam żadnej zieleni i nic tam nie rosło. Nie było także ludzi. Wszystko, co znaleźli, to zimna śmierć i stare zgliszcza. Pokryte pleśnią kości i opuszczone domy sypiące się w gruz. Nawet ptak nie śpiewał w skarłowaciałych, powykrzywianych drzewach. Czarnoksiężnik Morg uśmiercił wszystko, powiedział mistrz Tollin. Możliwe, że Lur to teraz jedyne żywe miejsce na całym świecie. Na to wyglądało. Po drugiej stronie Barlskich Gór wydawało się, że są zupełnie sami na największym cmentarzysku, jakie kiedykolwiek miał oglądać człowiek.

Mistrz Tollin mówił to dziwnym głosem, drżącym, ochrypłym i smutnym. Rafela zapiekły oczy, gdy to usłyszał. „Zupełnie sami na świecie”. Mistrz Tollin używał trudnych słów, ale chłopiec zrozumiał, co znaczą. Prawie codziennie mama mu powtarzała, że przez swój spryt napyta sobie biedy, lecz jemu nie przeszkadzało takie łajanie, gdyż jej ciemnobrązowe oczy zawsze się uśmiechały.

Później tatko chciał się dowiedzieć, dlaczego mistrz Tollin i reszta złamali obietnicę i nie skontaktowali się z Radą Powszechną za pośrednictwem kamieni Kręgu, które zabrali ze sobą. Nie zdołali, wyjaśnił mistrz Tollin gniewnym tonem. W martwych krainach za Barlskimi Górami ich magia nie działała. Ani łagodna magia olkińska, ani arogancka magia Doran. Próbowali raz po raz, ale musieli wszystko robić własnymi siłami. Zdani tylko na siebie, bez pomocy magii.

Rafel poczuł zimny dreszcz. Żadnej olkińskiej magii? Tak jak wtedy, zanim tata uratował Lur? Toż to okropne. Nie chciał o tym myśleć.

Potem tatko chciał usłyszeć więcej o tym, co się przydarzyło czterem zmarłym mężczyznom. Było wśród nich trzech Olków, w tym dwóch jego przyjaciół, Titch i Derik. Należeli do olkińskiego Kręgu i pomogli mu w walce z Morgiem. Głos taty brzmiał smutno jak głos Darrana, gdy wspomniał ich imiona. Strasznie było słyszeć go zasmuconego. Kuląc się pod oknem sali narad, Rafel próbował sobie wyobrazić, jak sam by się czuł, gdyby jego najlepszy przyjaciel Gąsior umarł. Od tej myśli oczy zapiekły go jeszcze mocniej.

Jednak zanim zdążył usłyszeć, co mistrz Tollin ma do powiedzenia na temat tych ludzi, którzy zachorowali bez powodu, nadszedł mistrz Rumly. Nawoływał Rafela, chcąc sprawdzić, gdzie się podziewa. Wstrętny stary nauczyciel posiadał zmyślny dorański kryształ poszukujący, którego olkińska magia nie była w stanie oszukać. Miał pozwolenie na używanie kryształu, żeby znaleźć Rafela. Tatko tak powiedział.

To nie było w porządku. Wszystkich innych chroniły zasady korzystania z dorańskiej magii wobec ludzi. Ustalono zasady dotyczące niemal każdej rzeczy w związku z magią i kto je złamał, miał spore kłopoty… czasami tak się zdarzało, a wtedy tatko musiał iść do Pałacu Sprawiedliwości i spuścić temu komuś manto dla dorosłych. Tatko nie znosił tego robić. Przemawianie w sprawach magii w Pałacu Sprawiedliwości tak go irytowało, że tylko mama była zdolna go uspokoić.

Mając na uwadze groźne usposobienie ojca, Rafel wyczołgał się spomiędzy krzewów lamfy i popędził dokądś, gdzie mistrz Rumly mógł go znaleźć bez wszczynania rabanu. Gdyby zaczął się raban, tatko wyszedłby zobaczyć, co się stało, a nauczyciel opowiedziałby mu to i owo. Wtedy tata zapytałby, co Rafel kombinuje, a on odpowiedziałby prawdę. Musiałby, bo przecież to tatko. A Rafel nie chciał, by do tego doszło, gdyż kiedy tata mówił: „Rafelu, smyku, za cwany jesteś, nie wyjdzie ci to na dobre”, prawie nigdy się nie uśmiechał. Nie było uśmiechu na jego twarzy ani w jego oczach.

Zatem przemknął się do stajni przy wieży, zaczął wałęsać się przy kucyku i tam dał się znaleźć mistrzowi Rumly’emu. Nauczyciel doskonale wiedział, że został wyprowadzony w pole, ględził więc bez końca, gdy wrócili do wieży na lekcje. A Rafel przez całe długie popołudnie się nudził i nie mógł spokojnie usiedzieć, zastanawiając się raz po raz, co jeszcze Tollin opowiedział tacie.

Tego wieczoru przy kolacji, siedząc przy stole w bogatym okrągłym salonie słonecznym, gdzie jadali posiłki, rodzice rozmawiali co nieco o ekspedycji mistrza Tollina. Nie wspominali o żadnych brutalnych szczegółach, ponieważ była tam jego śmierdząca smarkata siostra, która waliła łyżką o talerz i wydawała głupie odgłosy, zamiast wypowiadać prawdziwe słowa jak córeczka wujka Pellena. Rafel wolałby, żeby tata i mama odesłali stąd Deenie, by dało się rozmawiać jak należy.

– No i tak się rzeczy mają – powiedział tatko. Nazwał mistrza Tollina głupcem, tak samo jak pozostałych, mimo że Titch i Derik byli jego przyjaciółmi. – To koniec. I na mój rozum nie będzie żadnych więcej ekspedycji.

– Naprawdę? – Mama uniosła brwi w typowy dla siebie sposób. – Przecież wiesz, jacy są ludzie, Asherze. Upłynie dosyć czasu, a…

Tata siorbnął łyk pikantnej zupy rybnej.

– Załatwiłem to, co nie? – warknął. – Tollin spisuje relację z tego, co się wydarzyło. Każdziuteńki drobiazg, bez owijania w bawełnę. Każę ją skopiować i umieścić gdzieś, gdzie nie zaginie, a jeśli jakiś dureń powie, że mamy posłać więcej ludzi na drugą stronę Barlskich Gór, wtedy opowieść Tollina mu przypomni, dlaczego to nie jest dobry pomysł.

Mama mruknęła coś bez przekonania, ale tatko nie zwrócił na to uwagi.

– Tak czy owak, nie ma powodu, żeby Rada Powszechna wydała zgodę na kolejną ekspedycję – stwierdził. – Tollin wyraził się jasno… za górami nie ma czego szukać.

– Może nie w pobliżu Lur – powiedziała mama – ale Tollin nie dotarł zbyt daleko, Asherze. Nie było go tylko dwa miesiące, a większość czasu borykał się z jedną katastrofą po drugiej.

– Dotarł wystarczająco daleko. – Tata pokręcił głową. – Morg zatruł wszystko, czego dotknął, Dath. Czystą głupotą jest myśleć inaczej albo tracić czas na zamartwianie się tym, co jest tak daleko.

– Och, Asherze – odparła mama i uśmiechnęła się. Jego zrzędzenie niemal zawsze wywoływało u niej uśmiech. – Po sześciuset latach zamknięcia za tymi górami nie możesz mieć ludziom za złe, że są ciekawi.

Sześćset lat. Rafel z trudem to sobie wyobrażał. To jakieś sto razy tyle, ile sam przeżył. Mama miała rację. Oczywiście, że ludzie chcieli wiedzieć. On chciał wiedzieć. Czuł żal, tak samo jak ona, że mistrz Tollin i inni nie znaleźli nic dobrego po drugiej stronie Barlskich Gór.

Ale tatko nie żałował. Zmierzył mamę wzrokiem, po czym namoczył w zupie ostatni kawałek chleba.

– A wyobraź sobie, że mogę – wymamrotał z pełnymi ustami. To nie świadczyło o dobrych manierach, lecz on się tym nie przejął. Zaśmiał się tylko, kiedy mama to powiedziała, i odezwał się jeszcze bardziej gburowato: – Powiedz no mi, Dath, co komu kiedy przyszło z ciekawości, prócz podbitego oka głupca, którego nie zadowalał święty spokój?

Rafel dostrzegł, że matka czujnie na niego zerka, i przybrał minę, jakby go to wcale nie obchodziło, jak gdyby naprawdę był niemądrym małym chłopczykiem, który niczego nie rozumie.

– Tollin i reszta tylko próbowali pomóc – mruknęła. – A mnie jest przykro, że sprawy źle się potoczyły. Chciałam poznać ludzi żyjących po drugiej stronie gór. Chciałam posłuchać ich opowieści. A teraz dowiadujemy się, że nikogo tam nie ma? Myślę, że to wielka szkoda.

Burcząc pod nosem, tatko wyciągnął rękę po piętkę świeżo upieczonego chleba leżącego na desce pośrodku stołu. Oderwawszy kolejny kęs, łypnął gniewnie na mamę. Nie na nią się gniewał, tylko ogólnie na świat, jak to mu się czasem zdarzało. On nigdy nie gniewał się na mamę.

– Coś ci powiem, Dathne – odezwał się, wymachując przed nią chlebem. – Oto prawda oskrobana z łusek, udowodniona przez Tollina… Nie ma nic dobrego z węszenia za tymi całymi górami. Jaką cenę już zapłaciliśmy, co? Titch i Derik nie żyją, a to cholerna szkoda. Pik Mobley też, ten uparty stary krab. No i ten przemądrzały lord Bram. Na mój rozum dorański mag powinien mieć więcej cholernego oleju w głowie, ale on był takim samym postrzelonym głupcem jak reszta. Trzeba było mnie słuchać. Czy to nie ja im mówiłem, żeby nie wyruszali? Czy to nie ja im powiedziałem, że tylko dureń wtyka rekinowi kij w oko? Ja. Ale nie słuchali. Obie cholerne Rady; żadna nie posłuchała. I czym to się skończyło? Tym, że ludziska chlipią na ulicach.

Z westchnieniem mama położyła dłoń na ramieniu taty.

– Wiem. Ale porozmawiajmy o tym później. Kolacja wystygnie, jeśli teraz dalej będziemy to roztrząsać.

– Nie ma o czym gadać, Dath – odpowiedział tatko. Wrzucił chleb do niemal pustej miski i odsunął ją. – Co się stało, to się nie odstanie. Nie pstryknę palcami i nie sprowadzę ich wszystkich z powrotem w jednym kawałku, co nie?

Był teraz tak rozdrażniony, że mówił niczym kuzyni z dalekiego wybrzeża, a nie jak zasiedziały miastowy Olk. Przypominał niebo, kiedy zbiera się na burzę. Chociaż zafajdana Deenie była berbeciem, miała trzy latka i nadal sikała w pieluchy, nawet ona to wiedziała. Rzuciła łyżkę na stół i zaczęła zawodzić.

– No i proszę, Asherze! – powiedziała mama karcącym tonem. – Zobacz, co narobiłeś.

Rafel przewrócił oczami, gdy matka zaczęła się roztkliwiać nad jego nieznośną siostrą. Ojciec, skrzywiony, przyciągnął miskę z powrotem i wybrał łyżką to, co zostało z jego zupy oraz rozmokniętego chleba, mamrocząc pod nosem. Rafel z pochyloną głową też dokończył zupę, ponieważ tatko nie lubił patrzeć, jak się marnuje dobre jedzenie. Kiedy jego miska była już pusta, spojrzał na ojca, mimowolnie otwierając usta. Miał pytanie i wiedział, że będzie go ono dręczyło, póki nie uzyska odpowiedzi.

– Tatku? Mogę cię o coś spytać?

Tatko podniósł wzrok, chmurnie utkwiony w misce po zupie.

– Pewnie, szprocie. Wiesz, że możesz.

Rafel poczuł na sobie spojrzenie mamy, mimo że karmiła małą rozgniecionymi słodkimi warzywami.

– Tatku, nie chcesz, żeby ktokolwiek wyruszył za góry? Nigdy?

– Nie chcę – odpowiedział ojciec i energicznie potrząsnął głową. – Nie ma sensu, Rafe. Wszystko, czego kiedykolwiek moglibyśmy chcieć albo potrzebować, mamy tu pod nosem, w Lur. – Popatrzył na mamę z ciepłem w oczach i łagodnym uśmiechem. Tak mocno ją kochał. Prędko wpadał w złość, lecz równie prędko się uspokajał. – Mamy rodzinę i przyjaciół, i jedzenie na stole. Po co jeszcze mamy się narażać na ryzyko za tymi górami?

Rafel odłożył łyżkę. Tatko był bohaterem, każdy tak mówił. Nie tylko Darran opowiadał mu historie. Tatko nie znosił słuchać, jak ludzie to mówią, robił tak kwaśną minę, że popękałoby od niej szkło, ale to była prawda. Był bohaterem i wiedział wszystko o wszystkim…

„Ale ja mu nie wierzę. Nie w tej sprawie”.

Och, to była okropna myśl. Jednak taka była prawda. Tatko się mylił. Było coś do znalezienia za górami, Rafel to wiedział… i pewnego dnia tam wyruszy. Dowie się, co tam jest.

„Wtedy ja też zostanę bohaterem. Będę Rafe’em Śmiałym, wielkim olkińskim odkrywcą. Zrobię coś wyjątkowego dla Lur, całkiem jak mój tatko”.

CZĘŚĆ PIERWSZAROZDZIAŁ I

Spór był błahy… ale nie w tym rzecz. Zmęczyło go już powtarza nie: rzecz w tym, że zawleczenie Doranina do Pałacu Sprawiedliwości i zmuszenie go do obrony, bo posłużył się magią, było poniżające. To obelga. Postawienie jakiegoś olkińskiego wściubiającego nos natręta na równi z dorańskim magiem było obelgą. Do tego maczał w tym palce osławiony Asher z Restharven. Jego szemrane zdolności były największą obelgą ze wszystkich.

– Ojcze…

Rodyn Garrick spojrzał w dół na swego syna.

– Co?

Zabrany z klasy, by być tutaj, na najważniejszej lekcji, jaką mógł otrzymać młody Doranin, Arlin wiercił się obok niego na ławie. I to była jeszcze jedna obelga. Za czasów Borne’a dorański członek rady miał zapewnione szacowne miejsce w Pałacu Sprawiedliwości na jednej z galerii… lecz te czasy minęły. Obecnie miejsca na galerii pozostawały puste i nawet najważniejsi Doranie w Lur byli zmuszeni odgniatać sobie siedzenia na twardych drewnianych ławach, rzuceni w środek ogółu mieszkańców.

– Arlinie, co? – powtórzył. – Rozprawa zaraz się zacznie. A ja ci mówiłem, że nie będę tolerował przerywania.

– Nieważne – wyszeptał Arlin. – Spytam później.

Rodyn stłumił gniew. Chłopak był nie do zniesienia. To wina jego matki. Jedyny syn, a ona rozpieszczała go ponad wszelką miarę. Naprawdę dobrze się stało, że umarła. Wystarczająco ciężko było naprawić szkody wyrządzone przez nią w ciągu dziesięciu lat.

W Pałacu Sprawiedliwości brzęczało od stłumionych rozmów, a w chłodnym powietrzu ciężko zawisł już nie tak skutecznie tłumiony nastrój wyczekiwania. Rodyn mu się nie poddawał. Odczuwał jedynie wściekłość i zgrozę. Postanowił usiąść wraz z synem na końcu sali, gdzie było najmniejsze ryzyko, że ktoś ich zauważy. Poza Ain Freidin, przeciwko której wysunięto te urągliwe i rzekome zarzuty, oraz jej rodziną, on i Arlin byli jedynymi obecnymi Doranami. Cóż, oczywiście nie licząc jego znajomej z Rady, Sarnii Marnagh; główna administratorka Pałacu Sprawiedliwości i jej olkiński asystent cicho naradzali się nad pergaminami i papierzyskami, ani razu nie podnosząc wzroku.

Wszyscy czekali na Ashera.

Kiedy w końcu tak zwany zbawca Lur raczył się pojawić, wszedł przez jedne z drzwi w głębi sali, zamiast powoli i z doniosłą godnością opuścić się do niej z wysokości, co było zwyczajem za czasów Borne’a. Tyle zostało z majestatu prawa. Nawet ubiorowi Ashera brakowało należytego przepychu… zwyczajna bawełna z wełną, do tego niegustowna rudawobrązowa brokatowa kamizelka. Toż to Pałac Sprawiedliwości. Może spotkania Rady nie wymagały aksamitów i klejnotów, ale to czcigodne miejsce z pewnością tak.

Był to kolejny przykład olkińskiej pogardy.

Jeszcze bardziej zdenerwował go pełen szacunku ukłon złożony przez Sarnię Marnagh Olkowi, tak jakby był znamienitszy od niej. Jak ta kobieta mogła nadal tu pracować? Nadal podkopywać pozycję własnych rodaków? Znamienitszy? Asher i jego olkińscy pobratymcy nie byli nawet równi Doranom.

Arlin wstrzymał oddech.

– Ojcze?

Ze świadomym wysiłkiem Rodyn rozluźnił zaciśnięte pięści. To urządzone na nowo Lur dławiło go niczym ość w gardle, kłuło i drażniło, całkiem rujnując mu apetyt… ale nie przysłuży się nikomu, niczego nie ocali, jeżeli nie utrzyma nerwów na wodzy. Przybył tu dzisiaj, żeby obserwować, nic więcej. Nic więcej nie mógł zrobić. Pora jeszcze nie dojrzała. Lecz kiedy dojrzeje… och, kiedy dojrzeje…

„Ujrzę z dawna zaległe żniwa”.

W odległym krańcu sali, zasiadłszy na imponującym podwyższeniu przy sędziowskim stole, Asher trzy razy uderzył małym młoteczkiem w prastary dzwonek. W przestronnej sali zapadła cisza.

– No dobrze – powiedział, niedbale rozparty na swoim rzeźbionym i wyściełanym krześle. – O co w tym wszystkim chodzi? To ty się skarżysz, mistrzu Tarne, więc najlepiej gadaj pierwszy.

A więc tak brzmiało nazwisko Olka? Wcześniej nie zadał sobie trudu, by je poznać. Nie miało znaczenia, kim był ten człowiek. Liczyło się tylko, że ośmielił się mieszać w sprawy dorańskiej magii. Nawet teraz Rodynowi trudno było w coś takiego uwierzyć. To był policzek dla natury, dla właściwego porządku rzeczy, żeby jakiś Olk podważał prawa Doranina.

Olk podniósł się, a następnie przeszedł na miejsce dla świadka przed podwyższeniem. Pękając z nadmiaru jedzenia i pychy, rzucił triumfujące spojrzenie Ain Freidin, po czym zatknął kciuki za napięte szelki i kołysał się na piętach.

– Mistrz Tarne, zgadza się, panie. I jestem tutaj po to, żebyś rozstrzygnął tę sprawę z moją sąsiadką. Nie należę do takich, co to szukają przykrości. Wolę spokojnie żyć i dać żyć innym. Ale nie dam sobą pomiatać, panie, i nikt mi nie będzie mówił, żebym znał swoje miejsce. Te czasy już minęły. Ja znam swoje miejsce. Znam swoje prawa.

Asher podrapał się po nosie.

– Może i znasz, ale nie o to cię spytałem.

– Proszę o wybaczenie – odpowiedział Olk, zesztywniały z oburzenia. – Ja tylko nakreślam obraz, panie. Żeby zapewnić ci pojęcie o…

– Jedyne, co mi zapewniasz, mistrzu Tarne, to wrzody na tyłku – przerwał Asher. – Tak się składa, że nie jestem w nastroju, żeby tu siedzieć przez cały dzień na obolałym zadku, więc po prostu poczekaj chwilę, a ja zobaczę, czy potrafisz swoją skargę napisać lepiej, niż o niej opowiedzieć.

Gdy urażony olkiński wół z sykiem wciągnął powietrze przez zęby, Asher wziął dokument podany mu przez olkińskiego asystenta Sarnii Marnagh. Zaczął go czytać, ignorując Tarne’a i rozproszone szepty Olków, którzy zaczęli się gapić i drwić z lepszych od siebie. Zignorował także Ain Freidin. Sarnia Marnagh siedziała biernie; jedynym jej wkładem w rozprawę był magiczny zapis tej parodii sprawiedliwości. Co za zdradziecka kobieta. Co za smutne rozczarowanie.

Skazany na bezczynność Rodyn zaplótł ręce. Wyglądało na to, że Asher miał jeden ze swoich humorzastych nastrojów. A co to wróżyło? Od kiedy Mur Barl został zniszczony, to był dwunasty… nie, trzynasty raz, gdy został wezwany do Pałacu Sprawiedliwości, gdzie rozstrzygał w sprawach dotyczących magii. Pięć decyzji zapadło po myśli Doran. Reszta została rozsądzona na korzyść Olków. Czy to dowodziło uprzedzeń? Być może. Ale… ku swemu wielkiemu zawstydzeniu… Rodyn nie potrafił tego stwierdzić z całą pewnością. Nie uczestniczył w żadnej z poprzednich rozpraw. Dopiero w zeszłym roku w końcu, w końcu obudził się ze swojego odrętwienia, by stawić czoło prawdzie, której próbował zaprzeczać tak usilnie… i tak długo.

Lur nie spełniało już oczekiwań Doranina.

– No więc – powiedział Asher, oddając pismo ze skargą. – Mistrzu Tarne. Na twój rozum twoja sąsiadka… ta oto lady Freidin… niszczy twoje zbiory ziemniaków swoim magicznym działaniem. A może źle odczytałem twoją skargę?

– Nie – odpowiedział Olk. – To właśnie robi. I poprosiłem ją, żeby przestała, ale ona nie chce. – Łypnął gniewnie na Ain Freidin. – No to przybyłem tutaj, żebyś jej powiedział, że już nie jest jak za dawnych czasów. Przybyłem, żebyś jej nakazał przestać mącić. Olkińska magia jest tak samo dobra jak jej, tak mówi prawo. I prawo mówi też, że ona nie może wchodzić w drogę mnie i mojej magii.

Arlin, aż do tej chwili posłusznie milczący, wydał cichy kpiący odgłos. Nie do końca niezadowolony Rodyn ostrzegawczo uszczypnął chłopca w kolano.

– Jak właściwie lady Freidin niszczy twoje kartofle, mistrzu Tarne? – spytał Asher, znów nonszalancko rozpierając się na krześle. – I czy masz na to jakiś dowód?

Kolejny oburzony syk.

– Czy moje słowo nie wystarczy? – zapytał ostro hodowca ziemniaków. – Ja jestem Olkiem. Ty jesteś Olkiem. Na pewno…

Wzdychając, Asher pokręcił głową.

– Nie tu, nie w Pałacu Sprawiedliwości. W Pałacu Sprawiedliwości jestem parą oczu i uszu i nie opowiadam się po żadnej ze stron, mistrzu Tarne.

– Są zaprzysiężone oświadczenia – burknął zbesztany Olk. – Masz je przed sobą.

– Ano tak, czytałem je – odparł Asher. – Twoja żona i synowie śpiewają na tę samą nutę, mistrzu Tarne. Ale to nie dowód.

– Panie, skąd twoja nieprzychylność? – powiedział Olk. – Nie szukam kłopotów! To spory wydatek przyjechać tutaj. Wydatek, na jaki nie mogę sobie łatwo pozwolić, jednak go ponoszę, ponieważ to ja mam rację w tym sporze. Straciłem dwa zbiory przez samolubność i złośliwość lady Freidin. A skoro ona nie chce przyznać, że to jej wina, i się poprawić, muszę wnieść sprawę tutaj. Czy mam jakiś wybór?

Asher zmarszczył czoło, słysząc ton mężczyzny.

– Tego nie powiedziałem, mistrzu Tarne. Prawo jest jasne w tej kwestii. Masz rację.

– Wiem doskonale, że nie zaliczam się do najlepszych w magii ziemi – ciągnął Olk, nadal buntowniczym tonem. – Sam pierwszy to przyznam. Ale radzę sobie wystarczająco dobrze. A teraz dwukrotnie dobre ziemniaki zgniły mi w glebie na maź i przepadła rynkowa cena, jaką mogłem za nie dostać. To jest mój dowód. A jak wykarmię i odzieję swoją rodzinę, kiedy przez nią moja kiesa jest w połowie pusta?

Obserwujący rozprawę Olkowie poruszyli się i zamruczeli na znak poparcia. Niezadowolony Asher podniósł rękę.

– Ludziska, trzymajcie gęby na kłódkę albo idźcie do domu. Jedno albo drugie, mnie wszystko jedno. Ale jeśli nie zamkniecie się, to odbiorę wam wybór, jasne?

Rodyn uśmiechnął się. Gdyby miał przy sobie sztylet, mógłby nim dźgnąć w samo serce oburzonego milczenia.

– Mistrzu Tarne – powiedział Asher, wciąż spoglądając surowo. – Nie jestem rolnikiem, ale nawet ja słyszałem o zgniliźnie ziemniaków.

– Cóż, panie, ja jestem rolnikiem i mówię ci wprost, że nie straciłem zbiorów przez zgniliznę ani przez żadną inną naturalną zarazę – odpowiedział Olk. – To dorańska magia tu zawiniła.

– Ty tak twierdzisz – odparł Asher. – Jednak nie wygląda mi na to, żebyś miał choćby cień dowodu.

– Panie, nie ma innego wytłumaczenia! Moja farma znajduje się obok posiadłości lady Freidin. Ona ma zabudowania w pobliżu ogrodzenia oddzielającego moje ziemniaki od jej pól. Spędza sporo czasu w tych budynkach, panie. Co ona tam robi, tego nie potrafię ci powiedzieć, nie widziałem na własne oczy. Ale moje zniszczone plony ziemniaków mówią same za siebie. Dzieje się tam coś szkodliwego i taka jest szczera prawda.

– Szkodliwego? – powtórzył Asher, unosząc brwi, gdy olkińscy widzowie zaryzykowali wypędzenie i rozległy się szepty. – No, to mocne słowo.

Rodyn przeniósł wzrok z niego na Ain Freidin, lecz w dalszym ciągu mógł zobaczyć jedynie tył jej głowy. Siedziała milcząca i wyprostowana, w najmniejszym stopniu nie zdradzając, co sądzi o tych oskarżeniach. Ani czy w ogóle były zasadne. On sam… nie miał pewności. Ain Freidin była znajomą, nic więcej. Nie miał wglądu w jej opinie co do zmian tak surowo narzuconych ich ludowi ani w to, jaką magię uprawia za zamkniętymi drzwiami.

– Ta ziemia obok mojej, zanim stała się dorańską posiadłością, należała do Eby Nye. I dopóki to była farma, moje ziemniaki były najlepsze w okręgu – powiedział Olk i wsparł pięści na szerokich biodrach. – Ani plamki zgnilizny na zbiorach, rok po roku. Dwa lata temu Eby sprzedała ziemię i przeniosła się, i od tamtej pory w obu latach straciłem plony. Nikt mi nie wmówi, że tych faktów nic nie wiąże. – Wskazał na Ain Freidin. – Ta kobieta coś kombinuje. Ona…

– Ta kobieta? – odezwała się Ain, zrywając się na równe nogi przystrojone w kosztowne obuwie. – Masz czelność mówić o mnie w taki sposób? Dla ciebie i dla każdego Olka jestem lady Freidin.

– Możesz usiąść, lady Freidin – odpowiedział Asher. – Nie przypominam sobie, żebym już cię poprosił o podanie twojej wersji.

Młoda i zawzięta Ain Freidin, której cierpliwość najwyraźniej była na wyczerpaniu, musiała dopiero poznać wartość wyczucia czasu. Nie usiadła ani nie pohamowała się.

– Oczekujesz, że zignoruję brak szacunku ze strony tego ciołka?

– Kiedy ostatnio sprawdzałem, w księgach nie było przepisu, który by głosił, że mistrz Tarne nie może cię nazywać tą kobietą – odparł Asher. – O ile wiem, to nie ma nawet przepisu mówiącego, iż nie może cię nazwać upierdliwą zołzą, jeżeli przyjdzie mu na to ochota. Jestem natomiast pewien, że kiedy w tej sali mówię ludziom, żeby usiedli i się zamknęli, to oni to robią.

– Masz czelność tak się odzywać? – powiedziała Ain Freidin; jej złote włosy zalśniły jasno w promieniach słońca przesączających się przez okno Pałacu i odbiły blask magicznego ognia. – Do mnie?

– A tak, lady Freidin, do ciebie – odparował Asher, jaskrawo okazując całą swoją olkińską arogancję. – Do ciebie i do każdego głupca, który wchodzi tutaj i myśli, że dzięki swojej pozycji jest ważniejszy ode mnie. Tam na zewnątrz? – Wskazał kciukiem najbliższe okno i plac za nim z widocznymi gdzieniegdzie ciepło odzianymi mieszkańcami miasta. – Tam na zewnątrz ty i ja będziemy dokładnie tacy sami. Ale w Pałacu Sprawiedliwości ja przemawiam w imieniu prawa… i w tym królestwie nie ma takiego, co by stał ponad nim. Barl sama stwierdziła to jasno jak słońce. Co więcej, postępujemy w ustalony sposób, jeśli idzie o przepisy i ich przestrzeganie, i nie ty będziesz mówić: „nie, zrobimy to po mojemu”.

Urzeczeni olkińscy obserwatorzy z zapartym tchem czekali na odpowiedź Ain Freidin. Arlin też czekał w napięciu. Zerkając na zaabsorbowanego syna, Rodyn ujrzał na jego twarzy bezwzględną pogardę, która go ucieszyła. A zatem przynajmniej skorzystał z tej lekcji. Dobrze.

Asher podniósł młoteczek od sędziowskiego dzwonka.

– Jeżeli tego użyję, lady Freidin – powiedział, teraz łagodny jak wiosenny dzień i równie zmienny – rozprawa się zakończy, a ty nie wypowiesz ani jednego słowa na swoją obronę. Chcesz tego? Czy przyjechałaś taki kawał drogi z Doliny Marling tylko po to, żeby wrócić do domu ze sporo lżejszą sakiewką i nie przedstawić mi własnej wersji, jak mistrz Tarne stracił swoje kartofle?

– Nie można odebrać mi prawa do obrony – oświadczyła Ain Freidin głosem piskliwym z wściekłości. – Ty nie stanowisz tutaj prawa, Asherze z Restharven. Jeden przypadkowy magiczny wyczyn nie daje ci prawa mnie uciszać.

– Nie chcę cię uciszać, lady Freidin – odpowiedział Asher. – Chcę, żebyś odpowiedziała na skargę mistrza Tarne’a. Co majstrujesz w tych swoich zabudowaniach?

– Nie twoja sprawa – warknęła Ain Freidin.

– A wyobraź sobie, że moja, jeżeli przez to, co tam wyrabiasz, mistrz Tarne stale traci plony – oznajmił Asher. Nadal łagodnie, lecz z błyskiem w oku. – Ludzie są przywiązani do swoich ziemniaków, lady Freidin. Gotowane, tłuczone czy smażone; ludziska nie lubią obywać się bez nich. Ostatnie, czego nam potrzeba w Lur, to niedobór ziemniaków.

– A więc to mnie się obwinia za niekompetencję tego człowieka? Czy tak sobie wyobrażasz sprawiedliwość Barl?

Asher bawił się młoteczkiem od dzwonka.

– Odpowiedz na pytanie, lady Freidin.

– To pytanie jest impertynenckie! Nie odpowiadam przed tobą, Asherze z Restharven!

Gdy wśród olkińskiej publiczności rozległy się wstrząśnięte pomruki, a rodzina Ain Freidin szarpała ją za rękaw, szepcząc naglące błagania, Arlin wiercił się na ławie.

– Czy to prawda, ojcze? – zapytał. – Czy ona nie musi nic mówić?

Rodyn zawahał się. Wcześniej nakazał chłopcu milczenie, więc to było nieposłuszeństwo. Jednak pytanie było zasadne.

– Wedle praw ustanowionych po upadku Muru lady Freidin się myli. My, Doranie, musimy rozliczać się z używanej przez nas magii.

– Przed Olkiem?

Ojciec skinął głową.

– Na razie tak.

– Ale…

Rodyn uszczypnął syna, żeby zamilkł.

Krewni Ain Freidin nadal ją upominali; ich głosy były przyciszone, lecz zaniepokojenie rzucało się w oczy. Zdawali się myśleć, że da się ją przywieść do opamiętania. Jednak Asher, wyraźnie poirytowany i nieskłonny nadal jej pobłażać, palnął rozłożoną płasko dłonią w stół przed sobą.

– Wystawiasz moją cierpliwość na próbę, lady Freidin – oświadczył. – Impertynenckie czy nie, to pytanie wymaga twojej odpowiedzi.

– Jestem magiem – odparła Ain Freidin, nadal piskliwym głosem. – Moje magiczne działania są skomplikowane i ważne.

– No proszę! – odezwał się olkiński rolnik. – Przyznajesz to! Coś kombinujesz!

Ain Freidin zmierzyła go wzrokiem pełnym zimnej pogardy.

– Przyznaję, że nie ma nadziei, abyś pojął, co robię. I sugeruję, żebyś trzymał swoje brudne paluchy w ziemi, człowieku, z dala od moich spraw.

– Słyszysz to, panie? – powiedział rolnik, zwracając się do Ashera. – Sama to mówi. Uprawia magię w tych zabudowaniach.

– To nie jest łamanie prawa, mistrzu Tarne – odpowiedział Asher. – Nie jest, jeżeli magia jest pod kontrolą.

– A jak może być pod kontrolą, skoro moje ziemniaki giną?! – wykrzyknął Olk. – Panie Asherze…

Podnosząc rękę, by uciszyć rolnika, Asher ponownie spojrzał na Ain Freidin.

– No właśnie, to jest sedno tego sporu, czyż nie? Lady Freidin, Barl wyłożyła jasno wam, Doranom, jaka magia jest właściwa, a jaka nie jest. A więc… co tam kombinujesz, hę?

– Ty nie jesteś w stanie pojąć złożoności mojej pracy ani trochę lepiej niż ten… ten… kmiotek obok mnie – warknęła Ain Freidin. – Olkińska magia, jeżeli w ogóle można ją nazwać magią, nie jest…

– Powiem ci, czym ona nie jest – przerwał Asher. – Nie jest powodem, dla którego tutaj jesteśmy. I na mój rozum usłyszałem już nadto. – Trzykrotnie uderzył młoteczkiem w dzwonek. – Rozstrzygam sprawę na korzyść mistrza Tarne’a. Lady Ain Freidin zostaje obłożona grzywną równą dwakroć tyle, ile kosztowały jego utracone plony ziemniaków, na pokrycie kosztów sądowych, pięć razy tyle za zniszczenia plus jeszcze jeden raz za brak poszanowania dla przepisów prawa Lur, płatne bezpośrednio jemu. Ponadto wpłaci sto tronnów na rzecz miejskiej kaplicy, jako że Barl nigdy nie darzyła względami dumnych i wyniosłych, kimkolwiek by byli. Stanie także przed Radą Magów z powodu postawionego tutaj pytania o szkodliwą magię. Chyba że… – wychyliwszy się do przodu, Asher zaszczycił Ain Freidin uśmiechem odsłaniającym zęby – wybierze przyjacielską pogawędkę na osobności, kiedy już się załatwi sprawę grzywny i datków na dobroczynność?

Przez moment Rodyn sądził, że głupia kobieta zrobi przykrą scenę. Zorientował się, że wstrzymuje oddech, pragnąc, by zachowała zarówno godność, jak i panowanie nad sobą. Ain Freidin intrygowała go. Miała coś w sobie, wyczuwał to. Posiadała moc. Potencjał. Była kimś, na kogo lepiej mieć baczenie. Lecz jeżeli sprowokuje Ashera…

Jak gdyby zdolna usłyszeć jego myśli, Ain zwiesiła ramiona.

– Rozmowa na osobności jest do przyjęcia – powiedziała głucho.

– No to skończyliśmy – oznajmił Asher z niesmakiem. – Lady Marnagh dopilnuje szczegółów i przyprowadzi cię do mnie, kiedy już umówicie zapłacenie twoich grzywien.

Rodyn podniósł się.

– Chodź, Arlinie.

Pozostawiając Ain Freidin jej losowi oraz olkińską ciżbę, żeby hasała, jak jej się podoba, wyprowadził syna z Pałacu Sprawiedliwości. Stanął na szerokich stopniach, wziął głęboki wdech i usiłował odpędzić gniew. Dorański mag odpowiada przed Asherem z Restharven? Sama myśl była odrażająca. Wstrętna. To ujma dla każdego Doranina w Lur. Jednak w obecnej sytuacji nie był w stanie nic zrobić w tej sprawie.

W obecnej sytuacji.

Minęło południe, lecz pozostało jeszcze dość późnozimowego dnia, żeby wysłać posłańców do dyskretnych przyjaciół, zwołać spotkanie i pomówić o tym, co tu zaszło.

„Trzeba o tym pomówić. Sytuacja z każdym dniem staje się coraz bardziej nie do zniesienia. Wiem, jak chciałbym się nią zająć. Pytanie tylko, czy jestem sam?”

Tego nie wiedział. Ale nadeszła pora, żeby się dowiedzieć.

– Chodź, Arlinie – powtórzył i ruszył po schodach na dół.

– Wracamy do domu w mieście? – spytał Arlin, nie ruszając się z miejsca. – Ale…

Rodyn obejrzał się na niego.

– Sprzeciwiasz mi się, Arlinie?

– Nie, ojcze – wyszeptał Arlin z szeroko otwartymi oczami. – Oczywiście, że nie, ojcze.

– Dobrze – odpowiedział Rodyn, odwracając się. – To mądre z twojej strony, chłopcze.

– Tak, ojcze – powtórzył Arlin i posłusznie ruszył za nim.

Siedząc przy biurku w kącie biblioteki miejskiej rezydencji i wykonując ćwiczenie, które uważał za tak proste, że z nudów miał ochotę się rozpłakać, Arlin słuchał, jak jego ojciec spiera się ze swoimi gośćmi o lady Ain Freidin i jej rozprawę w Pałacu Sprawiedliwości.

– Nie ma sensu protestować przeciw temu, by zeznawała przed Olkiem, Rodynie – powiedział lord Baden, jeden z najbliższych przyjaciół ojca. – Czas na protesty mamy od dziesięciu lat za sobą. Kiedy Lur z hukiem zawaliło się nam na głowy, wtedy mieliśmy szansę ukształtować królestwo bardziej po naszej myśli. Nie zrobiliśmy tego. I teraz musimy ponosić konsekwencje.

– Wiecznie? – odpowiedział ojciec. – Czyżbyś był takiego właśnie zdania, Sarle’u? Że mamy potulnie akceptować nasze miejsce, nie kwestionując go, póki nie wypali się ostatnia gwiazda na firmamencie?

Arlin drgnął, strącając ćwiczebne klocki na dywan.

– Co ty wyprawiasz, chłopcze? – spytał ostro ojciec. – Czy muszę przerywać swoje sprawy, żeby cię szkolić?

Na czworakach, po omacku szukając pod biurkiem rozsypanych klocków, Arlin usiłował powstrzymać drżenie w głosie.

– Nie, ojcze.

– A więc wstań z podłogi. Wykonuj ćwiczenia. I nie przerywaj więcej, bo pożałujesz.

– Tak, ojcze.

Niezgrabnie tuląc klocki do piersi, chłopiec dostrzegł przelotny błysk współczucia na bladej, wąskiej twarzy Sarle’a Badena. Drugi z gości ojca, lord Vail, zmierzył go wzrokiem z niejasną, zniecierpliwioną niechęcią. Zarumieniony ze wstydu Arlin pozbierał się i wstał z podłogi. Płomienie w kominku biblioteki podskoczyły z trzaskiem.

Lord Baden odchrząknął.

– Rodynie, przyjacielu, myślę, że powinieneś wyrażać się nieco jaśniej. Czy sugerujesz, żebyśmy siali ferment w społeczeństwie? Muszę być z tobą szczery… Wątpię, żeby taki pomysł spotkał się z inną reakcją niż niesmak.

– Zgadzam się – przytaknął lord Vail. – Żyje się wygodnie, Rodynie. To, co Morg zepsuł, dawno już zostało naprawione. Za rodziną królewską nikt nie tęskni. Nie ucierpieliśmy po upadku Muru Barl. Bardzo wątpię, żebyś nakłonił kogoś do wszczynania problemów.

Arlin wstrzymał oddech. Ojciec nienawidził, gdy mu się sprzeciwiano. Klocki, które trzymał w ręku, brzęczały od mocy, stawiały opór, nie chcąc się do siebie zbliżać. Odruchowo je opanował i czekał, co zrobi ojciec.

Ojciec pokiwał głową.

– To prawda, Ennecie – powiedział, zaskakująco spokojny. – Nic się nie zmieniło w Lur. Oczywiście jeśli nie liczysz Olków i ich magii.

– Skądże – odparł lord Vail z pogardliwym uśmieszkiem. – Ty chyba też nie? Nie można nawet powiedzieć, że to magia, Rodynie. Nazywanie magią tego, co robią Olkowie, jest jak nazywanie płomienia świecy pożogą.

Kolejny sprzeciw, a ojciec wciąż jeszcze nie krzyknął, nie warknął. Oszołomiony Arlin odstawił klocki na biurko i znów usiadł na krześle o prostym oparciu. Klocki rozpychały się przed nim, ich energie żywiołowo zmagały się ze sobą nawzajem. Uspokoił je myślą, załagodził ich konflikt. Następnie, podnosząc klocek tworzący podstawę, pozwolił spojrzeniu spod na wpół opuszczonych rzęs powędrować w bok, by zobaczyć, co się dalej wydarzy.

Zamiast stanąć do konfrontacji z lordem Vailem, ojciec spojrzał na lorda Badena.

– Sarle’u, co wiesz o Ain Freidin? Czy nie zalecałeś się do jej kuzynki?

Lord Baden zaśmiał się.

– Wieki temu, bez powodzenia. A Ain była wtedy dzieckiem.

– Jakie miałeś o niej zdanie?

– Zdanie o niej? – Lord Baden popatrzył na ojca zaskoczony. – Ona była dzieckiem, Rodynie. Jakie można mieć zdanie o dziecku?

– Takie, jakie potrzeba – mruknął ojciec, uśmiechając się blado. Potem zmarszczył czoło. – Czy była zdolna jak na swój wiek, kiedy ją poznałeś? Miała skłonność do podejmowania ryzyka?

– Ryzyka? – Lord Baden w zamyśleniu przytknął palec do ust. – Nie wiem, ale skoro o tym wspomniałeś, Rodynie… z pewnością była śmiała.

– Podczas rozprawy została oskarżona o niszczycielską magię.

Lord Vail skrzywił się.

– Wierzysz słowu Olka?

– Nigdy – powiedział ojciec. – Jednak nie mogę zaprzeczyć, że została przyłapana prawdopodobnie na czymś niecnym. Bez sprzeciwu zgodziła się na niekorzystny wyrok oraz grzywny i skwapliwie uniknęła tłumaczenia się przed Radą Magów. To mi mówi, że miała coś do ukrycia.

– Jesteś zdania, że… eksperymentowała? – odezwał się po chwili lord Baden. – Jeżeli tak, to wyrosła na osobę więcej niż śmiałą. – Obejrzał się. – Ale może to nie jest odpowiedni temat do rozmowy. Młody Arlin…

– Nie musisz się martwić o Arlina – powiedział ojciec. – Mój syn potrafi trzymać język za zębami.

– To nie o jego dyskrecję się troszczę, Rodynie. To jeszcze chłopiec. Nie chcę…

– A ja nie chcę wysłuchiwać pouczeń, Sarle’u – warknął ojciec. – Arlin powinien się jak najprędzej dowiedzieć, co to znaczy być Doraninem w tym naszym nowym Lur.

– Na moje życie, Rodynie, nie rozumiem, do czego zmierzasz – pożalił się lord Vail. – Lur się nie zmieniło. My się nie zmieniliśmy. Wszystko jest tak, jak było, pomijając Olków i ich dziecinadę, a jak wciąż ci powtarzam, oni się nie liczą. Nie byli ważni wcześniej i nie są ważni teraz.

Ojciec wychylił się do przodu na swoim wygodnym skórzanym fotelu, opierając łokcie na kolanach, z wyraźnie zachłannym wyrazem twarzy.

– O to mi chodzi, Ennecie. Jak Sarle trafnie to ujął, zniszczenie Muru Barl i upadek rodu Torviga… koniec zaklinania pogody… to był moment, kiedy nasze życie mogło się zmienić. Powinno było się zmienić. Ale my pozwoliliśmy sobie na to, by przewrót nas przytłoczył. Daliśmy przyzwolenie, żeby sparaliżowało nas poczucie winy z powodu Morga, Conroyda Jarralta i Durma. Zamiast pochwycić naszą szansę, by stać się kimś więcej, my się cofnęliśmy. Poniżyliśmy się przed Olkami. Zamiast wysłać tego kundla Ashera w olkiński niebyt, usunęliśmy się i poparliśmy jego wyniesienie na bohatera Lur. I jeszcze gorzej… niektórzy z nas nawet orędowali za tym prostakiem.

Lord Vail i lord Baden wymienili zakłopotane spojrzenia.

– Cóż, mówiąc uczciwie, Rodynie – odezwał się lord Baden – on ocalił nas przed Morgiem.

– A jeśli nawet? – odpowiedział ojciec. – Myślę, że dostrzeżecie, iż on po prostu uratował samego siebie. To traf, że przy okazji ocalił resztę z nas. Ale nawet jeśli tak, to czy powinniśmy teraz, dziesięć lat później, w dalszym ciągu oddawać mu władzę nad naszym życiem?

– Czy masz zamiar podważyć ten ostatni werdykt w Pałacu Sprawiedliwości? – spytał lord Vail. – Nie wiem, jak mógłbyś to zrobić. Jeżeli Ain Freidin rzeczywiście eksperymentowała, złamała prawo magii Barl. To nie ma nic wspólnego z Asherem… ani żadnym Olkiem. Każdy z nas, zasiadając na miejscu sędziego, wydałby wyrok przeciwko niej.

– Prawda – powiedział ojciec i usiadł wygodniej. – Ennecie, to jak najbardziej prawda.

– Tu nie idzie o Ashera czy o Olków, czyż nie? – odezwał się cicho lord Baden. – Tu chodzi o magiczne ograniczenia Barl. O to, co możemy, a czego nie możemy robić jako Doranie. Czy mam rację?

Zamiast odpowiedzieć, ojciec podniósł się z krzesła i podszedł do szafki, w której trzymał trunki oraz kosztowne kryształowe kielichy. Arlin zajął się klockami, udając, że nie słucha. Udawał, że go to nie obchodzi albo że nie rozumie. Zawsze lepiej było, gdy ojciec zapominał o jego obecności.

– Prawo magii Barl – odezwał się ojciec, nalewając brandy sobie i swoim przyjaciołom. – W pełni przyznaję, że służyło swemu celowi… kiedyś. Służyło celowi, kiedy rządziło nami zaklinanie pogody. Magiczne ograniczenia były w tamtych czasach kluczowe. Nie można było dopuścić, by cokolwiek naruszyło równowagę, bo inaczej Mur zostałby zniszczony.

– A teraz nie ma Muru – stwierdził lord Vail. – Zatem nie ma potrzeby takich ograniczeń? Czy tak właśnie uważasz, Rodynie?

Z uśmiechem ojciec podał przyjaciołom kielichy.

– Czy to taka szokująca myśl?

– Chcesz eksperymentować, czy w tym rzecz? – spytał lord Baden. – Jak Ain Freidin? Jeżeli rzeczywiście eksperymentowała. Nie przyznała tego.

– Nie publicznie – powiedział ojciec, wracając na fotel z własnym kielichem. – Dowiem się, do czego przyznała się Asherowi na osobności, gdy tylko znów zbierze się Rada Magów.

– Rodynie, przyjacielu, doskonale rozumiem twoją frustrację – odrzekł lord Baden. – W rzeczy samej. Ale w pomyśle porzucenia ograniczeń Barl wobec eksperymentalnej magii widzę same niebezpieczeństwa. To właśnie nieroztropne poczynania Morgana i Barl pchnęły nasz lud na drogę ku zgubie. Czy skierowałbyś nas ku kolejnej wojnie magów? Skoro to maleńkie królestwo to jedyne nieskażone miejsce, jakie znamy, czy zaryzykowałbyś je tylko dlatego, że jesteś znudzony?

Ojciec pochłonął brandy jednym gniewnym haustem.

– Znudzony? Zapraszam was do mego domu, żebyśmy mogli podyskutować o przyszłości naszego ludu, a ty mówisz, że się nudzę? Sarle’u, czuję się znieważony.

Krzywiąc się, Arlin porzucił ćwiczebne klocki. Lord Baden nie powinien był tak mówić. Był przyjacielem ojca. Czyżby nie znał go lepiej? Może sądził, że ojciec nie będzie krzyczał, ponieważ obaj są mężczyznami.

– Przykro mi, że tak się czujesz, Rodynie – odpowiedział lord Baden. – Obrażanie cię nie było moim zamiarem. I nie mogę cię winić za to, że czujesz się sfrustrowany albo upokorzony, lecz…

Ojciec grzmotnął opróżnionym kryształowym kielichem o szeroki dębowy podłokietnik fotela.

– Upokorzony?

– Zaraz, zaraz, Rodynie, nie ma sensu unosić się gniewem – odparł lord Vail. Miał niespokojny głos. – I nie ma potrzeby żywić urazy, kiedy Sarle mówi, że czujesz się upokorzony. Barl wie, że ja czuję upokorzenie. I ręczę ci, że Sarle czuje się tak samo. To, co mówisz, to prawda. Popełniliśmy błąd w pierwszych tygodniach po Morgu. Pozwoliliśmy Asherowi i jego kobiecie oraz reszcie Olków nami poniewierać. Ale to już się stało i nie da się odwrócić.

– Nie – odpowiedział ojciec. – To, co się stało, można odwrócić, jeżeli mamy wolę i odwagę, żeby tego dokonać. Czy myślicie, że poza Ain Freidin nikogo spośród Doran nie kusi badanie zakazanej magii?

Przyjaciele ojca wpatrywali się w niego.

– Rodynie – odezwał się chrapliwym głosem lord Baden. – Z pewnością nie przyznajesz się do…

– Nie złamałem żadnego prawa – oznajmił ojciec. – Nie jestem takim głupcem. Nie naraziłbym swojego udziału w Radzie Magów. Ktoś musi mieć oko na Ashera. Ale to nie oznacza, że nie myślę… nie marzę… o innej przyszłości. To nie oznacza, że nie wyobrażam sobie czasów, gdy nasz lud zostanie uwolniony z klatki, którą zbudowała dla nas Barl.

Lord Vail upił łyk brandy.

– Uważasz, że jesteś człowiekiem, który przekręci klucz w tym zamku?

– Uważam, że jestem człowiekiem, który dostrzegł, że istnieje zamek – odpowiedział ojciec. – A także klatka.

– Dlaczego więc nas potrzebujesz? – spytał lord Baden. – Po co nas tu wezwałeś?

Ojciec uśmiechnął się.

– Jak powiedziałem, Sarle’u, nie jestem głupcem. Nie mogę dokonać tego sam. Potrzebuję dobrych ludzi, takich jak wy, którzy pomogą mi urzeczywistnić to marzenie.

Przyjaciele ojca znowu wymienili spojrzenia, tym razem ostrożne.

– A co to za marzenie? – zapytał lord Vail. – Te mgliste aluzje nie są ciebie godne, Rodynie. Mów otwarcie, skoro jesteśmy twoimi przyjaciółmi. Co chcesz urzeczywistnić z naszą pomocą?

Ojciec odwrócił głowę.

– Arlinie.

Chłopiec nieznacznie podskoczył na krześle, po czym wstał.

– Ojcze.

– Chodź tutaj – polecił ojciec, dając mu znak ręką.

Czy chodziło o klocki? Czy zrobił coś nie tak z klockami? Przecież nie, wiedział, że nie. Były teraz doskonale spiętrzone, ich rywalizujące energie prawidłowo zrównoważone. Nic by ich nie roztrąciło. Dopóki ich nie uwolni, stos będzie stał wysoki i mocny.

– Arlinie – powtórzył ojciec i pstryknął palcami, a jego oczy się zwęziły.

Z wysiłkiem skrywając drżenie, Arlin przeszedł przez pokój, by stanąć przed ojcem.

– Panie.

Ojciec podał mu opróżniony kielich po brandy.

– Transmutuj to.

– Co takiego? – odezwał się zaskoczony lord Baden. – Rodynie, chłopiec ma dziesięć lat. Jest za młody, żeby…

– Pokaż mu, Arlinie – powiedział ojciec. Jego oczy lśniły. – Zadaj kłam słowom mego drogiego przyjaciela.

– Tak, panie – odpowiedział Arlin.

Spojrzawszy przepraszająco na lorda Badena, ustawił pusty kryształowy kielich ojca na ostrożnie wyciągniętej dłoni. Zapach brandy wciąż był obecny, unosił się z bursztynowych śladów. Łaskotał go w nos. Drażnił go tak, że chciało mu się kichać. Arlin nie lubił jego ostrego posmaku w gardle. Jednak to się nie liczyło. Liczyło się, by zadowolić ojca.

Pozwolił powiekom na wpół opaść i przywołał uśpione moce do życia. Odpowiedziały mu ochoczo, podatne i uległe, a on zrozumiał, dlaczego wcześniej miał ćwiczyć z klockami. To była rozgrzewka. Konia puszcza się kłusem, zanim się pogalopuje. To nie było nic innego.

Transmutować kielich. W co? Ojciec nie powiedział, więc wybór należał do niego. Może ptak. Lubił ptaki. Zazdrościł im ich skrzydeł i nieba.

Zaklęcie Transmutacji popłynęło równie gładko jak brandy ojca. Symbole tkwiły w jego palcach, czekając na uwolnienie. Poczuł, jak powietrze zapala się przelotnym ogniem. Odczuwał, jak kryształ się ogrzewa, topi i przekształca zgodnie z jego wolą.

– Zdumiewające – powiedział lord Vail i zaśmiał się. – Rodynie, to zdumiewające.

Arlin siłą woli uśpił swoją moc, po czym otworzył oczy.

Na jego dłoni stał stygnący i doskonały kryształowy sokół. Otwarty wygięty dziób, zadziornie ułożone skrzydła – ptak skrzył się w świetle magicznego ognia z żyrandola w bibliotece.

– Ma dopiero dziesięć lat – odezwał się lord Baden. Wpatrywał się w ojca z przedziwnym wyrazem twarzy. – Potrafi to w wieku dziesięciu lat? O ile sobie przypominam, ty borykałeś się z tym zaklęciem, kiedy miałeś… – Urwał i odchrząknął. – Co jeszcze chłopiec umie?

– To i owo – odpowiedział ojciec; jego oczy nadal były przerażające. – Nie jest pozbawiony potencjału. Ale na cóż się zda potencjał, pytam was, skoro jest skuty łańcuchami przeszłości? Jeżeli ograniczają go przestarzałe zakazy? Duszą lęki gorszych od niego? Przyjaciele, spłodziłem maga, który mógłby konkurować z samą Barl, i kto się o tym kiedykolwiek dowie?

– To jest twoje marzenie? – spytał lord Vail. – Uwolnienie Arlina?

Ojciec wstał.

– Uwolnienie nas wszystkich, Ennecie. Przez sześćset lat kuliliśmy się jak polne myszy w pszenicy, przerażeni każdym cieniem, jaki przeleciał nad głową. Ale Morg nie żyje i całe niebezpieczeństwo umarło wraz z nim. Powiadam wam, nadeszła pora, by przestać się kulić. Powiadam, stańmy wyprostowani i dumni w słońcu i odzyskajmy nasze dziedzictwo. Jesteśmy Doranami, przyjaciele. Koniec ze wstydem. Żadnego więcej kajania się. Żadnego więcej strachu.

Lord Baden zmarszczył czoło.

– Poruszające słowa, Rodynie. Ale co one oznaczają?

– Sarle’u – odpowiedział ojciec – oznaczają wszystko, cokolwiek chcemy, by oznaczały. Decyzja należy do nas. Ukształtowanie przyszłości naszego ludu spoczywa w naszych rękach, nie Olków. Ani nie Barl, martwej od sześciuset lat. A więc… czy jesteście ze mną? Czy pomożecie mi otworzyć klatkę, żeby nasi ludzie mogli odzyskać wolność?

– Nie przeczę, że jestem zmęczony odpowiadaniem przed Olkami – rzekł lord Vail. – I nie będę udawał, że sam nie mam marzeń o nieskrępowanej magii. Dobrze zatem. Jestem z tobą, Rodynie… pod warunkiem że nie będziemy przekraczać granic prawa ani prowokować żadnej przemocy.

– Żadnej przemocy – odparł ojciec. – Tylko stanowcza determinacja. Sarle’u?

Lord Baden wpatrywał się w kryształowego sokoła.

– Mam wątpliwości, Rodynie. Myślę, że to nie będzie tak proste, jak sobie wyobrażasz.

– Ja sobie nie wyobrażam, że to będzie proste – odrzekł ojciec – ale wierzę, że to słuszne.

– Racja – mruknął lord Baden. – Cóż. Czas pokaże, jak mniemam. – Skinął głową. – Jestem z tobą. Już dość długo zdawaliśmy się na Olków.

– Doskonale – powiedział ojciec. – Arlinie, możesz odejść. I wrzuć tę rzecz do ognia. Kryształowe cacka są dla dziewczynek.

Nie było sensu protestować.

– Tak, ojcze.

Mijając kominek w drodze do wyjścia z biblioteki, cisnął stworzonego przez siebie sokoła w łapczywe płomienie. Może pewnego dnia zrobi nowego. Kiedy dorośnie, sam będzie sobie panem, a ojciec nie będzie mógł dłużej mu dyktować, co ma robić.

Bardzo, bardzo się starał cicho zamknąć za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ II

Dopadło go to, gdy wędrował przez wiśniowy sad, który Dathne kazała zasadzić przy pałacu. Nie było jeszcze wiśni do podkradania; drzewa nie zaczęły nawet wypuszczać pąków. Ale zima już odchodziła: ledwie wyczuwalny sygnał wiosennego ciepła w promieniach słońca pocałował jego policzek. To znaczyło, że wiśniowe drzewka wkrótce obsypią się różowymi płatkami, a potem będą się uginały od owoców. Była to radosna myśl, a on uciekł tutaj, żeby zaznać radości. Żeby pobyć samemu. Odrobina spokoju i ciszy na świeżym powietrzu, pod mlecznobłękitnym niebem, zanim obowiązki w Radzie i Pałacu Sprawiedliwości znów go pochłoną.

I wtedy uderzyła go mdląca fala czegoś złowrogiego, aż musiał się uchwycić najbliższego sękatego pnia, żeby ustać na nogach. Splunął na wilgotną, splątaną trawę, zgiął się niemal wpół i miał nadzieję, że nie pozbędzie się obiadu. To było coś złego. Naprawdę złego. Czegoś tak złego nie odczuwał nigdy dotąd. Pierwszy raz poczuł to na jawie, nie będąc uwięziony we śnie. A to oznaczało, że nie mógł już dłużej udawać. Nie mógł odsunąć tego doznania na bok i uznać go za efekt zbyt dużej porcji szarlotki z bitą śmietaną zjedzonej przed pójściem do łóżka. Tym razem musiał stawić czoło okropnej prawdzie. Coś niedobrego działo się w małym klejnocie ich królestwa.

Serce Ashera waliło jak młotem, w żołądku mu się przewracało. Zamknął oczy i czekał, aż szarpiące nim nudności ustąpią.

– A niech mnie – mruknął, w końcu prostując się ostrożnie. – Cholera, niech się utopię.

Od dawna, bardzo dawna tak się nie bał.

Wytarł usta rękawem, rozejrzał się. Nadal był tu sam, lecz ponieważ mówił ludziom, gdzie będzie, najpewniej długo to nie potrwa. Ten stary cap Darran był szczęśliwy jak nigdy, kiedy miał na co narzekać. Asher potrzebował miejsca, gdzie mógłby to sobie przemyśleć. Gdzieś, gdzie go nie znajdą. Gdzie nikomu nie wpadnie do głowy go szukać. Łatwo się mówi. Będąc tym, kim był… kim się stał wbrew własnej woli… niełatwo mu było znaleźć takie miejsce.

Odpowiedź spadła na niego jak grom.

Komnata Pogody Barl.

Oczywiście. Nie tylko dlatego że panowała tam cisza, ale…

Z wciąż łomoczącym sercem i nadal czując w ustach kwaśny smak, porzucił słodki, spokojny sad i udał się w jedyne miejsce, gdzie – jak sądził – nie miał już nigdy postawić stopy. Tam, gdzie jeden Asher umarł, a narodził się drugi.

Posapując, zgarniając zeschnięte liście i pajęczyny z wełnianego płaszcza, stanął na prawie zarośniętej polanie i spojrzał na budowlę. Tyle czasu minęło, odkąd tu był. Przyszedł tu następnego dnia po tym, jak Morg zburzył Mur Barl, a potem nie przychodził już nigdy więcej.

„Dziesięć lat, jak to zleciało. Niech mnie… to już tak długo?”

Tak. Tak długo. Ponieważ Rafel miał teraz dziesięć lat, a Asher właśnie w ten sposób odmierzał swoje życie: jego cezurą nie była śmierć Gara ani zniszczenie Muru, lecz cud narodzin pierwszego dziecka. Obietnica przyszłości niezbrukanej przez przepowiednię. Przyszłości, co do której kiedyś nie był pewien, czy się urzeczywistni.

W pierwszych dniach i tygodniach po unicestwieniu Morga, po upadku Muru Barl, kiedy uczucia i lęki czasem wciąż odzywały się zbyt mocno, niektórzy wzywali do zrównania Komnaty Pogody z ziemią, tak by nie pozostał kamień na kamieniu, by zmieniła się w kupkę gruzu i spłonęła na popiół. Usunięta ze wspomnień, z historii, jak gdyby nigdy nie istniała. Ale on się na to nie zgodził. Gdyby zburzyć tę budowlę, po latach ludziska mogliby powiedzieć, że to tylko opowiastka. Komnata, magia i to, jak pogoda rządziła Lur. Mogliby mówić, że nic z tego nigdy nie istniało. Że to wymysły. Że to nic tylko kołysanka dla maluchów.

A gdy ludzie tak mówią, stare błędy są popełniane na nowo.

W trudnych chwilach po spustoszeniu królestwa, gdy rodzina królewska zginęła, a życie stanęło na głowie, postawił na swoim. Był Asherem z Restharven, który uśmiercił czarnoksiężnika Morga. Czego tylko zechciał, dostawał bez zbędnych słów. Ludzie, którzy najpierw domagali się jego głowy, a później zawdzięczali mu życie, prześcigali się, by mu pokazać, że co było, minęło. Żadnych pretensji. Nagle wszyscy stali się jego przyjaciółmi.

„Nie nienawidź ich”, powiedziała mu Dathne. „Byli słabi i wystraszeni, Asherze, ale nie są źli. Nie tak jak Morg”.

I to w zasadzie było prawdą. A poza tym kimże on był, żeby wytykać palcem i narzekać, podczas gdy Gar zginął, ratując jego, a wszystkie te przykre słowa, które między nimi padły, nigdy nie zostały załagodzone? Odsunął więc na bok swoje urazy, najbardziej gorzkie wspomnienia – zgniłe jajka, okrutne drwiny, jeszcze okrutniejsze dźgnięcia piką – i starał się z całych sił, żeby królestwo powróciło na równy kurs. Udało mu się z pomocą osób takich jak Dathne i Pellen Orrick oraz tych członków Kręgu, którzy nie stracili życia wraz z Veirą.

A teraz stał tutaj, wpatrzony w szorstkie kamienne ściany budowli, w wieńczącą ją szklaną kopułę, i czuł w kościach, że Lur znowu jest w tarapatach.

Pokonując rozżalenie, prawie chory z gniewu tupał nogami, żeby je rozgrzać… po czym wkroczył do środka.

Nakryta kopułą komnata była dokładnie taka, jak zostawił ją Morg w dniu swojej śmierci. Okrągłe ściany nadal pokrywały tablice i bazgroły, spuścizna po tamtym utraconym czasie, kiedy wola Barl władała każdym aspektem życia w Lur. Jej magiczna mapa królestwa wciąż zajmowała większą część porysowanej podłogi, prawie cała zbrukana plugawymi działaniami Morga. Trudno było to znieść. Ze wszystkiego, co stworzyła Barl, jej Mapa Pogody była najpiękniejsza. Ashera zachwycała nawet w chwilach, gdy ciosy magii pogody zmieniały go w jęczącą nieruchomą masę… lecz teraz pozostało ledwie parę skrawków jej piękna.

Mimo że przyszedł tutaj zamartwiać się i smucić, uśmiechnął się na widok rozległych, porośniętych trawą Wykrotów oraz maleńkich, rozproszonych, nietkniętych miasteczek i wiosek. Oczywiście, były zamrożone w czasie. Uwięzione między jednym a drugim uderzeniem serca – wieczna pamiątka momentu, gdy upadł Mur Barl, oraz tego, jak ten upadek rozerwał wiekowy mariaż pogody i świata.

Wyciągnął rękę, żeby dotknąć najbliższej krawędzi mapy. Tylko żeby podziękować. Żeby uczcić Barl i wszystko, czego dokonała. Przez sześćset lat zapewniała im bezpieczeństwo i dobrobyt. To, co wydarzyło się dziesięć lat temu, nie było jej winą. Koniuszek jego palca zetknął się lekko z mapą… i iskierka mocy ożyła w jego krwi tam, gdzie magia pogody spała mocno, nie będąc niepokojona od lat.

Wstrząśnięty cofnął rękę.

„Nie. To niemożliwe. Magia Barl umarła. Czy ja i Dath, i reszta z nas nie czuliśmy, jak jej magia umiera? Czy nie widzieliśmy, jak umiera, kiedy Morg zburzył jej Mur?”

Serce na nowo waliło mu jak młotem, krew burzyła się i śpiewała. Dotknął Mapy Pogody po raz drugi, teraz ostrożnie. Pozwolił palcom na niej spoczywać, długo i głęboko nabierając powietrza. Tak. Coś wyczuwał. Barl nie była jeszcze całkiem martwa.

A może… to tylko echo? Drwiące wspomnienie z przeszłości, z krótkiego czasu, kiedy był panem tego miejsca… pogody Lur, jego magii… królem pod każdym względem prócz tytułu.

„Nie żebym kiedykolwiek tego chciał, znaczy się. Nie żebym to robił dla siebie”.

Nie. On uczynił to dla Gara, dobrego człowieka. Dla ich niezwykłej przyjaźni. Po to, by pokrzyżować szyki komuś, kogo nie lubił. Z powodów, które później być może już nie miały znaczenia. Zrobił to i za to zapłacił. I w przeciwieństwie do wielu innych przeżył, by nigdy nie opowiedzieć tej historii.

Co dziwne, rozpacz tamtych mrocznych dni w większości zbladła. Pamiętał, że był przerażony. Przypominał sobie, jak spętany i udręczony się wówczas czuł. To była panika. Zamęt. Niekończące się zawodzenie: „dlaczego ja?”.

Oczywiście, był wtedy młody. Krnąbrny i w gorącej wodzie kąpany. Teraz był starszy. Żonaty mężczyzna, ojciec dwójki dzieci, niechętny przewodniczący Rady Magów Lur i poważany głos w jego Radzie Powszechnej. Obrońca prawa w Pałacu Sprawiedliwości. Nigdy nie chciał być przywódcą, lecz dziesięć lat później nadal nikt nie zapytał, czego on chce. Mimo że wcale mu na tym nie zależało, miał smykałkę do przywództwa. A po upadku Muru, gdy ludziska, nawet Doranie, byli tacy strapieni i niezorganizowani, potrzebowali kogoś, żeby im rozkazywał. Żeby poganiał ich we właściwym kierunku. Poza tym… po tym, jak ich ocalił, nikt nie chciał pozwolić mu odejść. Nie przyjmowali do wiadomości, że mogliby dać sobie radę bez niego. Zatem pozostał w Doranie, chociaż rozpaczliwie tęsknił za oceanem. Uznał, że tylko tak może zadośćuczynić Garowi.

„Ale to mnie nie czyni królem, bez względu na to, co mówi ten stary pierdoła Darran”.

Tak czy owak, to nie było złe życie. Jak mógłby je nazwać złym, skoro miał Dathne, Rafela i małą Deenie do kochania? Skoro miał dobrych przyjaciół, takich jak Pellen Orrick, oraz cel wart, by mu służyć? Byłby niewdzięcznym draniem, gdyby siedział na tyłku i biadolił, że cały świat nie tańczy, jak on mu zagra. Nie byłby wtedy lepszy niż ten martwy ślimak morski Willer.

A jeżeli niekiedy budził się ze snów o burzach śnieżnych, o łagodnie padającym deszczu i zawiłościach kiełkowania nasion, o magii pogody niczym kipiące wino przepalające mu żyły, to cóż… Żadnego życia nie da się przeżyć bez drobnych żalów.

Pod jego palcami mapa Barl szeptała i brzęczała. Nie jako echo, ale prawdziwe skrzenie mocy. Powoli wypuszczając powietrze, Asher ponownie cofnął dłoń, po czym zamknął oczy. Czas pomknął jak burza, a wraz z nim jedno przeszywające wspomnienie: jego pierwsze zaklinanie pogody.

Patrzył, jak jego trzęsące się palce rysują symbole, gdy głos, który ledwie rozpoznawał jako własny, recytuje zaklęcie wywołujące deszcz. Patrzył, jak symbole ogniście budzą się do życia. Zobaczył niebieski płomień tańczący w górę i w dół wzdłuż jego rąk. Poczuł, jak wzbiera magiczny wiatr, z początku łagodny, później silniejszy i silniejszy, aż uderzył w niego niczym oddech sztormu gnającego w stronę lądu przez otwarte morze. Jego krew zakipiała od nieznajomej mocy, która przypominała ocean. Nie mógłby przestać, nawet gdyby chciał.

Barl, ratuj, on nie chciał przestać. Jak to było możliwe?

Powietrze nad mapą zaczęło gęstnieć. Pociemniało. Niechciana moc, którą wzniecił, pokazała pazur w postaci dudniącego grzmotu i przeszywających trzasków błyskawic. Było mu naraz gorąco i zimno. Dygotał i trwał w bezruchu. Ciało mrowiło go, jakby całował setkę ślicznych dziewcząt. Z włosów sypały mu się iskry, a jego palce i cały świat lśniły jaskrawym niebieskim światłem.

I wtem chlusnął deszcz… a świat w okamgnieniu zmienił się z niebieskiego w czerwony, gdy krew eksplodowała poza więzienie jego ciała, paląco tryskając mu z oczu, nosa, ust. I wszędzie, gdzie tylko się obrócił, był tylko ból.