Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Dzieciaki ze skraju miasta

Dzieciaki ze skraju miasta

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-937454-0-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dzieciaki ze skraju miasta

Książka dla dzieci i młodzieży młodszej.

Powieść obyczajowa z wątkiem sensacyjnym.  Agnieszka i Robert przeprowadzają się z mamą na skraj małego miasteczka, gdzie zamieszkują na poddaszu w pokojach wynajętych od pani Maliny. Zyskują nowych niezwykle ciekawych przyjaciół w szkole i w sąsiedztwie. W krótkim czasie okazuje się, że istnieje pewna tajemnica rodzinna, którą Agnieszka postanawia rozwikłać, co czyni wplątując się przy tym w niezwykłe przygody. Książka ozdobiona ciekawymi ilustracjami jest sympatyczna i zabawna. Wciąga czytelnika i trzyma w napięciu, dopóki tajemnica się nie wyjaśni.

 

Polecane książki

Do ekskluzywnego hotelu pod Jasłem przyjeżdża na urlop grupka znajomych. Wśród gości jest Robert Orłowski z rodziną oraz słynąca z miłosnych podbojów piękna młoda lekarka Anka Sosnowska, której towarzyszy narzeczony, i jego szesnastoletni syn Patryk. W hotelu zaczynają się dziać zdumiewające  rzeczy...
Dokładny opis przejścia gry przygodowej Undercover: Operation Wintersun, w której jako angielski fizyk, profesor John Russell, zostajesz zwerbowany przez M16 i wysłany Niemiec w celu odkrycia i zneutralizowania tajnej broni III Rzeszy. Undercover: Operation Wintersun - poradnik do gry zawiera poszuk...
Kiedy kelnerka Shea Bentley podeszła do stolika, przy którym siedział Sebastian Stone, od razu wiedziała, że to miłość. On też. Ale Shea boi się uczucia. Ma za sobą życie, o którym chce zapomnieć, i obowiązki, o których zapomnieć nie może. On, lider rockowego zespołu, dorobił się fatalnej opinii. Do...
Tomik zawiera 12 wierszy o różnej tematyce. Wiersze są uniwersalne, wymagają zaś głębszych refleksji oraz zastanowienia....
Już dziś możesz zacząć wzmacniać uzdrowicielskie właściwości własnego mózgu i zapobiegać wystąpieniu chorób neurodegeneracyjnych. Jak przekonuje Autor, ceniony neurobiolog i twórca międzynarodowych bestsellerów, nigdy nie jest za późno, aby żyć choć odrobinę zdrowiej niż dotychczas. Jest to o tyle w...
"Wojna i pokój" to powieść historyczna Lwa Tołstoja, często uznawana za rosyjską epopeję narodową. Powieść skłąda się z 9 tomów. Wydawnictwo Avia Artis udostępniła wszystkie tomy w dwóch częściach....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ewa Zienkiewicz

Ilu­stra­cje i okład­ka

Ewa Zien­kie­wicz

Opra­co­wa­nie re­dak­cyj­ne

Mał­go­rza­ta Ką­kiel

Wy­da­nie II Po­pra­wio­ne

© Co­py­ri­ght Ewa Zien­kie­wicz

ISBN 978-83-937454-0-1

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Mo­jej ma­mie Wła­dy­sła­wie Ko­zik de­dy­ku­ję.

Po­dzię­ko­wa­nia dla mo­je­go męża Tom­ka za wszech­stron­ną po­moc przy po­wsta­wa­niu tej książ­ki.

Zamiast przedmowyFragment wywiadu z gazety

Dzien­ni­karz: Jest pani obec­nie oso­bi­sto­ścią do­brze zna­ną czy­tel­ni­kom. Jed­nak kie­dyś, była pani ni­ko­mu nie­zna­ną małą dziew­czyn­ką miesz­ka­ją­cą na skra­ju ma­łe­go mia­stecz­ka, tak jak dzie­cia­ki, o któ­rych pani pi­sze.

Agniesz­ka: Mów­my so­bie po imie­niu, je­stem Agniesz­ka. Oczy­wi­ście, że kie­dyś by­łam dzie­cia­kiem ma­rzą­cym o przy­go­dach i nie­zwy­kłym ży­ciu. Te­raz w tam­tym mia­stecz­ku rów­nież miesz­ka­ją ja­kieś dzie­cia­ki. Cho­dzą do mo­jej sta­rej szko­ły i cho­ciaż ostat­nio szkol­ne zwy­cza­je zmie­ni­ły się tro­chę, my­ślę, że cała resz­ta po­zo­sta­ła taka sama.

Dzien­ni­karz: Re­gu­la­mi­ny i zwy­cza­je zmie­nia­ją się bez prze­rwy. Lu­dzie, tak jak były lo­ka­tor pani Ma­li­ny, któ­re­go opi­su­jesz z taką sym­pa­tią, wciąż wy­naj­du­ją nowe ulep­sze­nia. Ja naj­bar­dziej ce­nię so­bie wy­na­la­zek wol­nych so­bót. Daw­niej trze­ba było za­do­wo­lić się tyl­ko wol­ny­mi nie­dzie­la­mi.

Agniesz­ka: Za to w szko­le były tyl­ko czte­ry oce­ny: 5-bar­dzo do­bry, 4-do­bry, 3-do­sta­tecz­ny, 2-nie­do­sta­tecz­ny. Z dwó­ją zo­sta­wa­ło się na dru­gi rok. A naj­lep­szym stop­niem była piąt­ka, a nie szóst­ka, któ­ra po­dob­no jest, ale rzad­ko kto ją wi­du­je!

Dzien­ni­karz: Ha, ha, rze­czy­wi­ście rzad­ko! Pa­mię­tam, że rok szkol­ny dzie­lił się wte­dy na czte­ry czę­ści. Czte­ry razy wy­sta­wia­no stop­nie! Py­ta­li i ro­bi­li kla­sów­ki jak sza­le­ni!

Agniesz­ka: Ale mie­li­śmy wię­cej cza­su na za­ba­wę, bo w te­le­wi­zji były tyl­ko dwa pro­gra­my.

Dzien­ni­karz: A lek­cje re­li­gii od­by­wa­ły się po po­łu­dniu w ko­ściel­nych sal­kach ka­te­che­tycz­nych. Te spo­tka­nia po lek­cjach bar­dzo wzbo­ga­ca­ły na­sze ży­cie to­wa­rzy­skie.

Agniesz­ka: Za złe za­cho­wa­nie do­sta­wa­ło się „łapy” na środ­ku kla­sy. W za­leż­no­ści od po­my­sło­wo­ści uży­wa­li wskaź­ni­ka, drew­nia­ne­go piór­ni­ka lub bili zwy­kłą li­nij­ką

Dzien­ni­karz: Do­sta­łaś kie­dyś po ła­pach?

Agniesz­ka: No ja­sne! Ki­jem. Ale bo­la­ło! Pa­mię­tam do dziś!

Dzien­ni­karz: Zmie­ni­ło się nie tyl­ko ży­cie dzie­ci, ale i do­ro­słych.

Agniesz­ka: O, tak! Nie­któ­re spra­wy wy­glą­da­ły dużo go­rzej niż obec­nie. Nie moż­na było, na przy­kład, tak po pro­stu po­je­chać na wa­ka­cje do An­glii, Sta­nów czy Egip­tu. Wy­jaz­dy były utrud­nio­ne, a cza­sa­mi na­wet za­ka­za­ne ze wzglę­dów po­li­tycz­nych. Dla­te­go czę­sto zda­rza­ło się, że lu­dzie po wy­jeź­dzie za gra­ni­cę nig­dy już nie wra­ca­li. Mó­wi­ło się o nich, że „ucie­kli na Za­chód”.

Dzien­ni­karz: A te­raz, Agniesz­ko, zdradź na­szym czy­tel­ni­kom, ja­kie nie­sa­mo­wi­te przy­go­dy spo­wo­do­wa­ły, że sta­łaś się tak do­brze zna­ną wszyst­kim oso­bą.

Agniesz­ka: Ha, ha spry­cia­rzu! Nic z tego! Niech sami zgad­ną po prze­czy­ta­niu tej książ­ki, co wy­da­rzy­ło się da­lej!

1 wrze­śnia, wto­rek

Na po­cząt­ku opi­szę, dla­cze­go do­tych­czas miesz­ka­li­śmy osob­no. Ro­bert i ja je­ste­śmy bliź­nia­ka­mi. Uro­dzi­li­śmy się, kie­dy na­sza mama jesz­cze stu­dio­wa­ła. Na­sze­go taty nie pa­mię­ta­my, bo aku­rat wła­śnie wte­dy wy­je­chał na wy­pra­wę na­uko­wą i za­gi­nął w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej.

W aka­de­mi­ku, czy­li domu dla stu­den­tów, miesz­ka­ło się bar­dzo przy­jem­nie. Wszę­dzie było peł­no we­so­łych lu­dzi. Ba­wi­li się z nami, za­bie­ra­li nas na wy­ciecz­ki, a kie­dy le­że­li­śmy cho­rzy, czy­ta­li nam książ­ki.

Mama naj­pierw stu­dio­wa­ła na uni­wer­sy­te­cie, a po­tem pra­co­wa­ła ucząc stu­den­tów. Wszyst­ko szło do­brze, do­pó­ki pew­ne­go dnia nie po­kłó­ci­ła się śmier­tel­nie ze swo­im sze­fem.

– Od­cho­dzę z uni­wer­sy­te­tu – ob­wie­ści­ła. – W tej sy­tu­acji mamy tyl­ko jed­no wyj­ście. Mu­si­my po­je­chać do Sol­bo­rza.

No więc po­je­cha­li­śmy. Wy­na­ję­li­śmy po­kój w domu przy ryn­ku, mama zna­la­zła pra­cę w Urzę­dzie Mia­sta, a ja za­czę­łam cho­ro­wać.

Mama cią­gle bra­ła prze­ze mnie zwol­nie­nia le­kar­skie. W koń­cu za­gro­zi­li, że je­że­li nie prze­sta­nie, to zwol­nią ją z pra­cy.

Dla­te­go mu­sie­li­śmy się roz­stać. Ro­bert zo­stał w Sol­bo­rzu, a ja po­je­cha­łam do dziad­ków, do Szcze­ci­na.

2 wrze­śnia, śro­da

Dzi­siaj pierw­szy raz przyj­rza­łam się dzie­cia­kom z na­szej kla­sy.

Nie je­stem wca­le w naj­gor­szej sy­tu­acji, bo szko­łę skoń­czy­li bu­do­wać do­pie­ro w tym roku i wszy­scy są tu nowi.

Ro­bert co praw­da miesz­kał w Sol­bo­rzu, ale w in­nym koń­cu mia­sta, więc tak jak ja musi zna­leźć so­bie no­wych przy­ja­ciół.

Sie­dzę w jed­nej ław­ce z Sa­bin­ką Ra­wic­ką, któ­ra jest na­szą są­siad­ką z uli­cy Mo­niusz­ki. Jej naj­lep­sza ko­le­żan­ka miesz­ka bli­żej sta­rej szko­ły i ro­dzi­ce nie zgo­dzi­li się, żeby prze­nio­sła się ra­zem z Sa­bin­ką.

Kto wie, może te­raz ja i Sa­bin­ka zo­sta­nie­my przy­ja­ciół­ka­mi?

3 wrze­śnia, czwar­tek

Po po­łu­dniu wy­bra­łam się na spa­cer. Te­raz, kie­dy miesz­kam tu na sta­łe, mu­szę po­znać całą oko­li­cę. Uli­ca Mo­niusz­ki to kil­ka dom­ków w ogród­kach. Nasz jest przed­ostat­ni. Obe­szłam ogród­ki od dru­giej stro­ny, mi­nę­łam sta­rą kuź­nię i dwa inne domy. Na chwi­lę przy­sta­nę­łam przy wy­so­kim pło­cie i przez szpa­rę mię­dzy de­ska­mi spró­bo­wa­łam zaj­rzeć na po­dwór­ko.

Na­gle furt­ka otwo­rzy­ła się i na uli­cę wy­biegł mały chłop­czyk.

– Cyj to pies? – za­py­tał.

Był ze mną Nuk, pies pani Ma­li­ny, więc od­po­wie­dzia­łam, że nasz.

– My mamy lep­se­go – po­chwa­lił się i za­pro­sił mnie na po­dwór­ko, że­bym oce­ni­ła

– Jak on ma na imię? – py­tał da­lej.

Po­wie­dzia­łam, że Nuk.

– Nas ma lep­se – oświad­czył z prze­ko­na­niem.

Po chwi­li na po­dwó­rze wy­szła mama chłop­czy­ka i za­pro­si­ła mnie do domu.

I tak po­zna­łam ro­dzi­nę Ku­bi­ków.

Wy­py­ty­wa­li mnie, skąd przy­je­cha­łam, gdzie miesz­ka­łam i gdzie jest mój tata. A po­tem po­szli­śmy oglą­dać film w te­le­wi­zji. Bo oni mają te­le­wi­zor!

Film był o ro­dzi­nie Od­rzu­tow­skich, czy­li po ame­ry­kań­sku Jet­so­nów. Miesz­ka­li na pla­ne­cie i la­ta­li od­rzu­tow­ca­mi. Strasz­nie faj­ne.

W ro­dzi­nie Ku­bi­ków poza mamą, tatą i tym ma­łym jest jesz­cze star­sza ode mnie o rok Dan­ka, młod­szy ode mnie o rok Ja­nek, młod­sza od nie­go Jan­ka i naj­star­szy, pra­wie do­ro­sły, szes­na­sto­let­ni Zyga.

Tyle ich jest, że każ­dy zna­la­zł­by ko­goś w swo­im wie­ku.

4 wrze­śnia, pią­tek

Pierw­szy raz w ży­ciu mam swój po­kój.

Przed­tem miesz­ka­łam w jed­nym po­ko­ju z bab­cią i dziad­kiem. Dwa są­sied­nie zaj­mo­wa­li wu­jek He­niek z cio­cią Ha­li­ną i ma­łym Pio­tru­siem, a w czwar­tym miesz­ka­ła cio­cia Ka­sia. Na­sza ka­mie­ni­ca była sta­ra, tak jak wszyst­kie domy wzdłuż ca­łej uli­cy, i nie mia­ła po­dwór­ka. Ba­wi­li­śmy się na traw­ni­ku przy bra­mie albo na bo­isku li­ceum, na któ­re prze­ła­zi­ło się przez ozdob­ny, po­ma­lo­wa­ny na zie­lo­no, me­ta­lo­wy płot.

Nie mia­łam też przy­ja­ciół­ki, bo w są­siedz­twie nie było dziew­czy­nek w moim wie­ku. Tyl­ko sami chłop­cy.

Je­dy­na ko­le­żan­ka, któ­ra miesz­ka­ła bli­sko i cho­dzi­ła ze mną do kla­sy, na­zy­wa­ła się Ane­ta i nie znam na świe­cie ni­ko­go zło­śliw­sze­go od niej.

Na fe­rie i wol­ne dni mama przy­wo­zi­ła Ro­ber­ta do dziad­ków. Na wa­ka­cje wszy­scy ra­zem jeź­dzi­li­śmy nad mo­rze. Przez te lata nie by­łam ani razu w Sol­bo­rzu.

W czerw­cu mama po­zna­ła pa­nią Ma­li­nę. Pani Ma­li­na za­pro­po­no­wa­ła, że wy­naj­mie jej dwa po­ko­je. Je­den na par­te­rze, a dru­gi, po­dwój­ny, w sam raz dla nas, na pod­da­szu.

A co naj­waż­niej­sze, pani Ma­li­na jest na eme­ry­tu­rze i sie­dzi przez cały dzień w domu, więc może za­jąć się nami, kie­dy mama bę­dzie w pra­cy.

I oto je­ste­śmy znów wszy­scy ra­zem! Hur­ra!

5 wrze­śnia, so­bo­ta

Dzi­siaj po szko­le tro­chę pa­da­ło, więc sie­dzie­li­śmy w kuch­ni z pa­nią Ma­li­ną. Pani Ma­li­na pie­kła ser­nik i sma­ży­ła po­wi­dła śliw­ko­we. Przy­jem­nie sie­dzieć so­bie w ta­kiej du­żej, przy­tul­nej kuch­ni – na­wet kie­dy się nie je. Jest tu sta­ry drew­nia­ny stół, przy­kry­ty ce­ra­to­wym ob­ru­sem, a do­oko­ła nie­go moż­na usta­wić z sie­dem krze­seł.

Pani Ma­li­na go­to­wa­ła, a my z Ro­ber­tem opo­wia­da­li­śmy jej o szko­le. Cho­dzi­my do tej sa­mej kla­sy, ale każ­de z nas ma inne przy­go­dy.

Ro­bert i ja je­ste­śmy bliź­nię­ta­mi i by­li­by­śmy po­dob­ni, gdy­by nie to, że Ro­bert ma rude wło­sy, a ja nie.

Kie­dy tak so­bie sie­dzie­li­śmy, ktoś na dwo­rze za­wo­łał:

– Agniesz­ka!

Wyj­rza­łam przez okno (bo okno kuch­ni wy­cho­dzi na po­dwór­ko) i zo­ba­czy­łam przy furt­ce Sa­bin­kę. Pani Ma­li­na nie lubi, żeby dzie­ci z są­siedz­twa przy­cho­dzi­ły do domu. Mo­że­my się ra­zem ba­wić tyl­ko na po­dwór­ku.

Sa­bin­ka jest moją nową przy­ja­ciół­ką. Cho­dzi­my do tej sa­mej kla­sy i na szczę­ście miesz­ka­my obok sie­bie. Na­sze ogro­dy dzie­li tyl­ko siat­ka.

Wło­ży­łam ka­lo­sze i po­le­cia­ły­śmy ba­wić się do Dołu. Faj­nie jest dep­tać po mo­krej tra­wie i strzą­sać deszcz z krza­ków.

6 wrze­śnia, nie­dzie­la

Dzi­siaj jest nie­dzie­la i dla od­mia­ny od rana świe­ci słoń­ce. Wy­bra­li­śmy się całą ban­dą na pla­żę.

Pla­ża, na któ­rą po­szli­śmy, na­zy­wa się dzi­ka. Po prze­ciw­nej stro­nie je­zio­ra jest dru­ga pla­ża, strze­żo­na. Za wstęp na nią trze­ba pła­cić. My­ślę, że moż­na tam cho­dzić tyl­ko z do­ro­sły­mi.

Umiem pły­wać strzał­ką pod wodą, ale nie wię­cej niż dwa me­try, więc nie wy­pły­wam za da­le­ko. Mimo to pra­wie cały czas sie­dzia­łam w wo­dzie. Póź­niej cho­dzi­li­śmy wzdłuż brze­gów po­ro­śnię­tych ta­ta­ra­kiem. Z ta­ta­ra­ku robi się świet­ne pisz­czał­ki.

Zna­leź­li­śmy łódź przy­wią­za­ną łań­cu­chem do drze­wa. Mia­ła na dnie tro­chę wody. Ro­bert sta­nął na ław­ce i krzy­czał, ko­ły­sząc łód­ką:

– Sta­tek to­nie, za­ło­ga do pomp!

Wy­le­wa­li­śmy wodę rę­ka­mi.

– Wrzuć­cie ba­last do mo­rza! – roz­ka­zał Ro­bert.

Wrzu­ci­li­śmy Jan­ka Ku­bi­ka, bo był naj­mniej­szy, a po­tem wsko­czy­li­śmy wszy­scy po ko­lei.

– W wo­dzie są raki – wo­łał Ja­nek – za­raz was po­żrą, bo to dzi­kie ra­ki­ny!

Za­bra­li­śmy się więc za ło­wie­nie ra­ków. Raka chwy­ta się pal­ca­mi za grzbiet i wy­cią­ga z wody. Po­tem chwi­lę się go oglą­da, moż­na do nie­go coś za­ga­dać. W koń­cu wrzu­ca się go z po­wro­tem do wody.

Mo­gła­bym uzbie­rać tro­chę na zupę ra­ko­wą, ale raz już kie­dyś je go­to­wa­łam i tak ja­koś pisz­cza­ły, że było mi bar­dzo przy­kro.

7 wrze­śnia, po­nie­dzia­łek

Od po­cząt­ku roku szkol­ne­go sie­dzia­łam z Sa­bin­ką, a dzi­siaj wy­cho­waw­czy­ni po­prze­sa­dza­ła nas i ka­za­ła tak sie­dzieć na wszyst­kich lek­cjach.

No i sta­ło się. Sie­dzę te­raz w pierw­szej ław­ce z Ry­siem Dudą, a wko­ło same chło­pa­ki. Sa­bin­ka sie­dzi po dru­giej stro­nie kla­sy.

Na ra­zie dzie­cia­ki nie prze­zy­wa­ją mnie. W tam­tej szko­le mia­łam same kło­po­ty z moim na­zwi­skiem – Kost­ka.

U dziad­ków na po­cząt­ku wszy­scy na­zy­wa­li mnie „wnucz­ką Za­le­skiej" i mia­łam na­dzie­ję, że tak po­zo­sta­nie. W szko­le ten nu­mer nie prze­szedł. Nie­ste­ty, oka­zu­je się, że są rze­czy, na któ­re nie ma rady, cho­ciaż nie spo­sób się z nimi po­go­dzić.

– Zwy­kle wnu­ki i dziad­ko­wie no­szą inne na­zwi­ska – po­cie­sza­ła mnie bab­cia. – To na­wet szczę­śli­wie się zło­ży­ło.

Ła­two po­wie­dzieć. Jej nie prze­zy­wa­li Ko­stu­cha!

– No cóż, mój pierw­szy mąż, oj­ciec wa­szej mamy, taki już był, że gdzie­kol­wiek się po­ja­wił, w jed­nej chwi­li wszyst­kim wo­kół po­tra­fił na­ro­bić kło­po­tów – po­wie­dzia­ła kie­dyś.

Nie ro­zu­mia­łam, co ma jed­no do dru­gie­go, ale nad­sta­wi­łam uszu z ogrom­nym za­in­te­re­so­wa­niem, bo bab­cia nie­chęt­nie roz­ma­wia­ła o spra­wach ro­dzin­nych.

– A co się z nim sta­ło? – spy­ta­łam niby od nie­chce­nia.

– Włó­czył się, włó­czył, aż cał­kiem znikł nam z oczu – mach­nę­ła lek­ce­wa­żą­co ręką.

– Może po­je­chał do Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej, tak jak nasz tata? – nie da­wa­łam za wy­gra­ną.

– Je­den wart dru­gie­go, hi­sto­ria się po­wta­rza – szep­nę­ła bab­cia ta­jem­ni­czo i nic już wię­cej nie chcia­ła mi po­wie­dzieć.

Nie tyl­ko ona jed­na. Nikt w tej ro­dzi­nie nie chce z czło­wie­kiem po­roz­ma­wiać po­waż­nie. A Ro­ber­to­wi to na­wet nie za­le­ży, żeby się cze­goś do­wie­dzieć.

8 wrze­śnia, wto­rek

Dzi­siaj też był upal­ny dzień. Mama po pra­cy wy­nio­sła le­żak do ogro­du i do wie­czo­ra le­ża­ła na słoń­cu.

Nasz ogród dzie­li się na trzy czę­ści. Pierw­sza, na­prze­ciw­ko domu, roz­cią­ga się wzdłuż po­dwór­ka. Ro­sną tam geo­r­gi­nie, ziem­nia­ki i śliw­ka wę­gier­ka.

Dru­ga po­ło­żo­na jest za do­mem, wzdłuż pło­tu z Mar­ku­sa­mi (Sa­bin­ka). Ro­sną tam iry­sy, pi­wo­nie, ma­li­ny wy­so­kie na dwa me­try, ogrom­na cze­re­śnia, a na sa­mym dole ogro­du ka­pu­sta i inne wa­rzy­wa.

Trze­cią, ogra­ni­czo­ną skłę­bio­ny­mi za­ro­śla­mi dzi­kich ma­lin od stro­ny są­sia­da ko­le­ja­rza i krza­ka­mi agre­sto­wo-po­rzecz­ko­wy­mi ro­sną­cy­mi wzdłuż głów­nej ścież­ki ogro­du, pani Ma­li­na po­świę­ci­ła na upra­wę tru­ska­wek.

Tru­skaw­ki to duma pani Ma­li­ny.

Li­ście drzew już żółk­ną i opa­da­ją. Na ga­łę­ziach było jesz­cze tro­chę wę­gie­rek. Po­ma­ga­li­śmy zry­wać śliw­ki na po­wi­dła, a to co zo­sta­ło, pani Ma­li­na po­zwo­li­ła nam zjeść.

9 wrze­śnia, śro­da

Na czwar­tej lek­cji, kie­dy pani opo­wia­da­ła o Ame­ry­ce, Ry­siek, z któ­rym te­raz sie­dzę, pod­niósł rękę i po­wie­dział:

– Pro­szę pani, a tata Agniesz­ki i Ro­ber­ta za­gi­nął w Ame­ry­ce!

Pani spy­ta­ła, czy to praw­da.

– Tak – po­wie­dział Ro­bert – za­gi­nął w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej.

Pani za­py­ta­ła, gdzie do­kład­nie za­gi­nął, ale nie wie­dzie­li­śmy. Bab­cia nig­dy nie chcia­ła ze mną o tym roz­ma­wiać.

– Za­gi­nął, to za­gi­nął i o czym tu wię­cej ga­dać? – wy­mi­gi­wa­ła się.

No i nie ga­da­li­śmy.

10 wrze­śnia, czwar­tek

Prze­ka­za­li­śmy ma­mie, że pani ka­za­ła nam do­wie­dzieć się, gdzie za­gi­nął nasz tata. Mama od­po­wie­dzia­ła, że było to na wy­pra­wie na­uko­wej w Ko­sta­ry­ce i że to bar­dzo bo­le­sna hi­sto­ria, o któ­rej po­roz­ma­wia z nami, kie­dy bę­dzie­my star­si.

Spraw­dzi­łam w atla­sie. Ko­sta­ry­ka leży w Ame­ry­ce Środ­ko­wej.

Naj­pierw Ame­ry­ka Po­łu­dnio­wa, te­raz Ame­ry­ka Środ­ko­wa, a kie­dyś sły­sza­łam na­wet, jak bab­cia mó­wi­ła coś o Ka­na­dzie. Może zresz­tą po­je­chał tam, za­nim za­gi­nął?

Na szczę­ście tu­taj ni­ko­mu nie prze­szka­dza, że nasz tata za­gi­nął. Nikt nie wy­dzi­wia i nie krę­ci no­sem, a na­wet nam za­zdrosz­czą.

U Sa­bin­ki też nie wi­dzia­łam żad­ne­go taty. Każ­dy wie, że sta­ry Mar­kus, dzia­dek Sa­bin­ki, jeź­dzi wo­zem z ko­niem i zbie­ra szma­ty, bu­tel­ki oraz ma­ku­la­tu­rę dla pań­stwo­wych sku­pów. I cho­ciaż Sa­bin­ka na­zy­wa się Ra­wic­ka, ni­cze­go to nie zmie­nia, bo dla lu­dzi z oko­li­cy jest tyl­ko „dzie­cia­kiem od Mar­ku­sów”.

11 wrze­śnia, pią­tek

Za­miast, jak zwy­kle, ba­wić się w Dole, wy­bra­li­śmy się z Sa­bin­ką, Dan­ką, Jan­ką i Jan­kiem Ku­bi­ka­mi nad je­zio­ra. To je­zio­ro, o któ­rym już pi­sa­łam, znaj­du­je się w mie­ście. A my po­szli­śmy w kie­run­ku je­zior, po­ło­żo­nych po­śród łąk.

Idzie się tam wzdłuż to­rów ko­le­jo­wych, ścież­ka­mi przez pola i łąki. Po dro­dze za­trzy­ma­li­śmy się przy ma­łym staw­ku, a po­tem nie po­szli­śmy już da­lej.

Ten sta­wek jest cały za­ro­śnię­ty i po­kry­ty rzę­są. Do­oko­ła ro­sną roz­ma­ite krza­ki oraz brzo­zy. Jest tam tak sil­nie zie­lo­no i ci­cho.

Ja­nek wska­zał ręką coś brą­zo­we­go, wy­sta­ją­ce­go spo­mię­dzy wod­nych ro­ślin na środ­ku staw­ku.

– Wiesz, co to jest? – spy­tał.

Nie wie­dzia­łam.

– To uto­pio­ny koń – wy­ja­śnił.

– Kie­dy on się uto­pił? – za­py­ta­łam.

– Ja­kieś pięć lat temu – od­po­wie­dział – i cią­gle jesz­cze go wi­dać.

Po­sie­dzie­li­śmy na tra­wie koło staw­ku. Po­roz­ma­wia­li­śmy o róż­nych, co się uto­pi­li, i ja­koś ode­chcia­ło nam się iść da­lej. Zresz­tą zro­bi­ło się już tro­chę ciem­no, więc trze­ba było wra­cać.

Mam te­raz w gło­wie róż­ne smut­ne my­śli. Szko­da mi tego ko­nia.

12 wrze­śnia, so­bo­ta

Na­sze po­ko­je na pod­da­szu to wła­ści­wie je­den duży po­kój po­dzie­lo­ny na dwa drew­nia­ną ścian­ką. Wcho­dzi się jed­ny­mi drzwia­mi i każ­dy idzie do swo­jej po­ło­wy. Piec, któ­ry za­sła­nia wi­dok na drzwi, jest wspól­ny. Okno wy­cho­dzi na ogród, a pędy wi­no­gron stu­ka­ją o szy­bę, kie­dy wie­je wiatr. W moim po­ko­ju stoi łóż­ko, szaf­ka, biur­ko, pół­ki na książ­ki i sto­lik przy łóż­ku, zro­bio­ny z wiel­kiej skrzy­ni z de­sek przy­kry­tej ser­we­tą.

Nie­daw­no od­kry­łam, że skrzy­nia przy łóż­ku jest wy­peł­nio­na sta­ry­mi cza­so­pi­sma­mi. Pani Ma­li­na po­wie­dzia­ła, że te wszyst­kie ga­ze­ty uzbie­rał so­bie po­przed­ni lo­ka­tor. Więk­szość z nich to „Prze­kro­je”, cza­so­pi­sma, w któ­rych na ostat­niej stro­nie są dow­ci­py i śmiesz­ne ry­sun­ki.

13 wrze­śnia, nie­dzie­la

Po po­łu­dniu wy­my­śli­li­śmy świet­ną za­ba­wę. Dzi­wię się, że nie wy­my­śli­li­śmy jej wcze­śniej.

Na zbo­czach Dołu ro­sną drze­wa i tra­wa. Kła­dzie­my się na zie­mi na kra­wę­dzi zbo­cza i tur­la­my się w dół. Naj­le­piej za­mknąć przy tym oczy.

Wrzesz­cze­li­śmy i śmia­li­śmy się jak sza­le­ni. Nasz pies Nuk nie po­tra­fi się tur­lać, więc dla to­wa­rzy­stwa zjeż­dżał z góry na brzu­chu. Nie wiem, jak moż­na było do­tych­czas żyć bez tur­la­nia.

14 wrze­śnia, po­nie­dzia­łek

Jesz­cze przed pój­ściem do szko­ły na­zry­wa­li­śmy pani Ma­li­nie wi­no­gron na wino. Po szko­le ze­bra­li­śmy resz­tę do je­dze­nia dla wszyst­kich.

Wi­no­gro­na ro­sną na ogro­do­wej ścia­nie domu. Na par­te­rze ota­cza­ją okna po­ko­jów mamy i pani Ma­li­ny i wspi­na­ją się aż do na­szych okien na pod­da­szu. Wi­no­ro­śla mają małe chy­tre wici, któ­re wplą­tu­ją się w szcze­blin­ki drew­nia­nych okien­nic.

W tym roku uro­dzaj na osy jest jesz­cze więk­szy niż uro­dzaj na wi­no­gro­na. Na stry­chu wy­so­ko pod bel­ką osy zro­bi­ły so­bie gniaz­do, ale nam to nie prze­szka­dza, bo nie wla­tu­ją przez drzwi tyl­ko przez szpa­ry w da­chu.

15 wrze­śnia, wto­rek

Ka­wa­łek za do­mem Mar­ku­sów bie­gną tory ko­le­jo­we.

Jesz­cze tego nie pi­sa­łam, ale na­sza uli­ca znaj­du­je się na sa­mym koń­cu mia­sta.

Na­wet nie wiem, czy to praw­dzi­wa uli­ca, czy tyl­ko ścież­ka wo­kół Dołu. Ścież­ka ta za­krę­ca i prze­cho­dzi w piasz­czy­stą dro­gę wzdłuż to­rów. Po tej dro­dze, cho­ciaż pro­wa­dzi do mia­sta, wca­le nie jeż­dżą sa­mo­cho­dy.

Naj­le­piej je­śli na­ry­su­ję plan na­szej oko­li­cy. Lu­bię ry­so­wać.

No więc nasz dom jest tu, dro­ga do szko­ły jest tam, a do mia­sta idzie się tędy…

16 wrze­śnia, śro­da

Te­raz lu­bię czy­tać książ­ki, ale jesz­cze nie­daw­no była to dla mnie strasz­na ka­tor­ga. Cała na­sza ro­dzi­na to mole książ­ko­we; i bab­cia, i dzia­dek, i mama, i Ro­bert, tyl­ko ja mia­łam kło­po­ty z czy­ta­niem. Po pro­stu du­ka­łam wy­raz po wy­ra­zie. Dla wpra­wy bab­cia ka­za­ła mi czy­tać na głos. Sie­dzia­łam przy pie­cu i du­ka­łam.

A wszyst­ko dla­te­go, że dała mi do czy­ta­nia taką okrop­ną książ­kę o ser­cu. Cała była o ja­kichś sta­ro­daw­nych chło­pa­kach, zu­peł­nie zdzi­wa­cza­łych. Nig­dy jak żyję, po­dob­nych nie wi­dzia­łam. Byli tacy świę­ci, że złość mnie bra­ła.

I kie­dy je­den Ga­ron­ne no­sił wiąz­ki drze­wa na ple­cach, a ja my­śla­łam, że już dłu­żej nie wy­trzy­mam, zda­rzy­ła się szczę­śli­wa rzecz.

Mia­łam ro­bić świą­tecz­ne po­rząd­ki w cza­sie fe­rii i w trak­cie sprzą­ta­nia za­uwa­ży­łam książ­kę, któ­ra na okład­ce mia­ła na­ma­lo­wa­ną ma­skę z or­lim pió­rem. Uwiel­biam In­dian, więc coś mnie tknę­ło i otwo­rzy­łam na pierw­szej stro­nie.

Po­tem, po sprzą­ta­niu, za­miast iść się ba­wić, po­ło­ży­łam się z książ­ką na ka­na­pie. Czu­łam się z tego bar­dzo dum­na i po­wie­dzia­łam gło­śno, żeby wszy­scy sły­sze­li:

– Nie pój­dę te­raz na dwór, po­czy­tam so­bie tro­chę.

I tak się za­czę­ło. Książ­ka była po­ży­czo­na, ale bab­cia po­pro­si­ła zna­jo­mych, żeby mi ją po­da­ro­wa­li. Będę ją trzy­mać na pół­ce do koń­ca ży­cia.

Na­zy­wa się Łow­cy wil­ków, Łow­cy zło­ta, Łow­cy przy­gód.

17 wrze­śnia, czwar­tek

Hi­gie­nist­ka od rana spraw­dza­ła czy­stość. Za­wsze mam wło­sy zwią­za­ne w war­kocz i pod­wi­nię­te do góry. A dzi­siaj po prze­glą­dzie cały dzień cho­dzi­łam z roz­pusz­czo­ny­mi.

Sie­dzie­li­śmy so­bie po lek­cjach na mur­ku koło szko­ły. Ja, Sa­bin­ka, Ro­bert, To­mek Mo­ski i jesz­cze jed­na dziew­czy­na.

To­mek Mo­ski po­pa­trzył na mnie i po­wie­dział:

– Wy­glą­dasz cał­kiem jak Śpią­ca Kró­lew­na.

Zro­bi­ło mi się bar­dzo przy­jem­nie. Jesz­cze ża­den chło­pak tak do mnie nie mó­wił.

Jak mi się ja­kiś chło­pak po­do­bał, to naj­czę­ściej się z nim bi­łam na ko­ry­ta­rzu albo z in­ny­mi dziew­czy­na­mi na­pa­da­ły­śmy na nie­go.

Ale chło­pa­ki nie la­ta­ją za mną. Tyl­ko się ra­zem wy­głu­pia­my.

18 wrze­śnia, pią­tek

Mama ku­pi­ła mi żół­te spodnie z płót­na ża­glo­we­go. Nie za­le­ży mi zbyt­nio na ubra­niu, ale ta­kie spodnie to jest coś!

Cią­gle w nich cho­dzi­łam i dzi­siaj trze­ba było je wy­prać. Płót­no ża­glo­we szo­ru­je się szczot­ką w mi­sce z wodą, bo kie­dy na­mok­nie jest sztyw­ne jak bla­cha. Po­my­śleć, że no­szę spodnie z ma­te­ria­łu, z któ­re­go szy­je się ża­gle dla okrę­tów. Wspa­nia­ła rzecz!

19 wrze­śnia, so­bo­ta

Wszyst­kie dzie­cia­ki z oko­li­cy, z któ­ry­mi się ba­wię, to po ko­lei: Sa­bin­ka i jej młod­sza cio­tecz­na sio­stra Jol­ka, da­lej Dan­ka, Jan­ka i Ja­nek Ku­bi­ko­wie, Lo­dek i Adaś Pra­go­wie.

Adaś jest ostat­nio naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Ro­ber­ta, a Lo­dek to młod­szy brat Ada­sia.

Są też inne dzie­cia­ki, ale za małe albo dużo star­sze. Albo ta­kie, któ­re miesz­ka­ją tro­chę da­lej i spo­ty­ka­ją się z nami tyl­ko w szko­le.

20 wrze­śnia, nie­dzie­la

Jest co­raz chłod­niej. Z rana jest już tyl­ko 10 stop­ni. Ale w po­łu­dnie ocie­pla się i moż­na cho­dzić z krót­kim rę­kaw­kiem.

Kie­dy szli­śmy z Ro­ber­tem do ko­ścio­ła, było mi zim­no na­wet w swe­trze, a w dro­dze po­wrot­nej mu­sia­łam go zdjąć.

Ko­ściół jest w cen­trum mia­sta. Od nas to spo­ry ka­wa­łek. Po dro­dze mija się taki mały ko­śció­łek czy ka­pli­cę. Przez dziu­rę w pło­cie pod­glą­da­li­śmy za­kon­ni­ce. To bar­dzo za­gad­ko­we i ta­jem­ni­cze miej­sce.

Po po­łu­dniu po­szłam do Ku­bi­ków i tra­fi­łam na strasz­ną awan­tu­rę.

Dan­ka jest star­sza ode mnie o rok. Le­d­wo zda­ła po­praw­kę z ma­te­ma­ty­ki i mało bra­ko­wa­ło, a cho­dzi­ły­by­śmy do tej sa­mej kla­sy. A te­raz też ma same dwó­je. (Au­tor­ka w przed­mo­wie wy­ja­śnia, dla­cze­go z dwó­ją zo­sta­wa­ło się na dru­gi rok oraz kil­ka in­nych cie­ka­wych rze­czy. Prze­czy­taj ko­niecz­nie.)

Kie­dy we­szłam do kuch­ni, mama wła­śnie strasz­nie wy­dzie­ra­ła się na nią.

Pani Ku­bi­ko­wa nie ma wy­kształ­ce­nia i nie może po­móc Dan­ce w ma­te­ma­ty­ce. A pan Ku­bik w cza­sie woj­ny był na­wet we Wło­szech, ale też nie po­tra­fi jej po­móc. Zyga, z ko­lei, jest bar­dzo za­ję­ty swo­ją na­uką w szko­le za­wo­do­wej.

Cała ro­dzi­na Ku­bi­ków zna się naj­le­piej na wszyst­kim. Sama wie­le razy sły­sza­łam, jak się tym chwa­li­li. Wi­docz­nie na wszyst­kim z wy­jąt­kiem ma­te­ma­ty­ki.

– Ty zo­ba­czysz, że ja stra­cę cier­pli­wość! – krzy­cza­ła pani Ku­bi­ko­wa.

– Zo­ba­cys, zo­ba­cys – mru­czał pod no­sem naj­młod­szy Ku­bik.

– A co ja będę ga­dać po do­bre­mu! – za­wo­ła­ła pani Ku­bi­ko­wa i chwy­ci­ła za pas.

Na to Dan­ka ze­rwa­ła się z krze­sła i wy­le­cia­ła na dwór. Pani Ku­bi­ko­wa za nią z pa­sem. Naj­młod­szy Ku­bik za nimi. Ja­nek i Jan­ka też po­bie­gli po­pa­trzeć. A na sa­mym koń­cu ja.

Ale Dan­ka ucie­kła przez ogród da­le­ko na pola, więc wró­ci­łam do domu.

21 wrze­śnia, po­nie­dzia­łek

Dróż­ka, wzdłuż któ­rej sto­ją ko­lej­no: dom Sa­bin­ki, nasz i ko­le­ja­rza, bie­gnie po kra­wę­dzi zbo­cza ota­cza­ją­ce­go Dół.

Na zbo­czu ro­sną drze­wa, a w jed­nym miej­scu koło domu Sa­bin­ki gę­ste krza­ki śnie­gu­licz­ki oraz sta­ry i mło­dy dąb. Na te dęby czę­sto wła­zi­my.

W po­bli­żu na­sze­go domu do Dołu scho­dzi się gli­nia­stą ście­żyn­ką. Po desz­czu moż­na z niej ła­two zje­chać na sie­dze­niu.

W po­ło­wie wy­so­ko­ści zbo­cza, przy ścież­ce ktoś wy­ko­pał śred­niej wiel­ko­ści jamę. Grze­ba­łam w niej dzi­siaj i wy­grze­ba­łam z gli­ny grud­ki cze­goś zło­ta­we­go.

– Co to może być? – spy­ta­łam Ro­ber­ta. – Wy­glą­da jak zło­to.

– To jest mika – po­wie­dział Ro­bert. Bo tak już ktoś mu wcze­śniej wy­ja­śnił.

Za­nio­słam ka­wa­łek do po­ka­za­nia pani Ma­li­nie.

– Czy to jest mika? – spy­ta­łam.

– Tak, w tej gli­nie jest dużo miki – po­wie­dzia­ła pani Ma­li­na.

No, ale gdy­by to jed­nak nie była mika – po­my­śla­łam so­bie – to, co to by mo­gło być?

22 wrze­śnia, wto­rek

Mój brat