Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Dziecięca choroba liberalizmu

Dziecięca choroba liberalizmu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64437-62-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dziecięca choroba liberalizmu

Rafał Woś, dziennikarz i publicysta ekonomiczny „Dziennika Gazety Prawnej”, w swojej książce Dziecięca choroba liberalizmu zwraca uwagę na konkretne deficyty i patologie polskiego życia gospodarczego. Stara się zasiać w głowach czytelników wątpliwości. Może rozwiązania, które większa część polskiej opinii publicznej od dawna przedstawia jako jedyne słuszne i bezalternatywne, wcale takie nie są? Czy nie jest tak, że lekarstwa podawane od 25 lat polskiej gospodarce naprawdę jej (i nam) nie pomagają? Owszem, leczą jedno, ale zaraz skutkują wieloma groźnymi skutkami ubocznymi, na przykład czymś, co moglibyśmy nazwać totalną ekonomizacją wszystkiego.

Od 25 lat polska gospodarka cierpi na specyficzne schorzenie - dziecięcą chorobę (neo)liberalizmu. Woś jej korzeni upatruje w specyficznym splocie dwóch czynników. Bankructwa Polski w latach 80. i światowej dominacji neoliberalnego konsensusu waszyngtońskiego. Sprawiły one, że Polska – i tak odgrywająca w systemie światowym rolę kraju peryferyjnego – nie miała praktycznie żadnych szans, by przed liberalnym bakcylem się obronić. Polskie elity zakochały się w (neo)liberalizmie. Szybko nauczyły się z niego korzystać i z czasem nie potrafiły już wyobrazić sobie innej drogi rozwoju kraju – a choroba rozwijała się w najlepsze.

 

Dziś – 25 lat po przełomie – Rafał Woś proponuje spojrzeć na naszą gospodarkę z zupełnie innej perspektywy. Nauczyć się nowego krytycznego spojrzenia na ekonomiczne i polityczne dogmaty, w których władaniu pozostajemy od dwóch i pół dekady (a może i dłużej). Wyjść poza złudne przeświadczenie, że wzrost gospodarczy zależy tylko od taniej siły roboczej. Cały bogaty Zachód również kiedyś myślał, że czysty liberalizm (a potem neoliberalizm) to najlepsza i najszybsza droga rozwoju. Potem jednak zobaczył, że to wcale nie jest takie oczywiste. Niemcy, Skandynawowie, Kanadyjczycy, nawet Anglosasi. Oni wszyscy wyleczyli się ze swojej wersji dziecięcej choroby. Teraz czas na nas.

Polecane książki

Czy wiesz dlaczego ludzie nie dostają tego, o czym marzą? Dziesięć lat później, powodem nadal jest BRAK SKUPIENIA. W niniejszej książce znajdziesz konkretne strategie wykorzystywane przez kobiety i mężczyzn sukcesu z całego świata. Niezależnie od tego, czego chcesz, Potęga skupienia pomoże ci to osi...
Powieść, która zauroczy miłośników bestsellerowego autora Henninga Mankella. "Porywająca, tajemnicza historia z Arktyki, a zarazem debiut książkowy nieprzyzwoicie utalentowanej pisarki". New York Times Myśliwy nie odpuszcza na szlaku! Edie Kiglatuk, pół Inuitka, pół biała, jest najlepszym przewodnik...
A jeśli najgroźniejszą bronią na świecie jest chłopak o niewyobrażalnie błyskotliwym umyśle, który potrafi przechytrzyć wykwalifikowane służby bezpieczeństwa, przejąć kontrolę nad uzbrojeniem i sprawić, by przeciwko mocarstwom obróciła się ich własna broń? Adriana Westona budzi w nocy telefon z kan...
„Ile razy można umierać z miłości? Wiele. Każdego dnia, każdej nocy, każdej pojedynczej godziny, których szeregi rozciągają się na lata; całe życie, aż do samego końca; aż czas wyczerpie się nieodwołalnie, jego ostatnia minuta nieodwracalnie przesypie ostatnie ziarnko w klepsydrze”. Krnąbrna nastol...
Długo wyczekiwana powieść o Warszawie A.D. 2033 „Od dwudziestu lat życie jest nieustanną licytacją, w której los wciąż niestrudzenie podbija stawkę pochłaniającego wszystko codziennego koszmaru. Jednak tu, w ciemnych tunelach warszawskiego metra, udaje nam się przynajmniej utrzymać pozory normalnośc...
Z ebooka można dowiedzieć się m.in.:• Czy aby wyposażyć pracownika w służbowy telefon lub komputer przenośny, trzeba podpisać z nim specjalną umowę?• Czy dopuszczalne jest polecenie pracownikowi, by jego służbowy telefon komórkowy był włączony o każdej porze, również po godzinach pracy?• Czy można z...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Rafał Woś

Pro­jekt okładki: Ma­ciej Sa­dow­ski

Re­dak­cja: Krzysz­tof Ga­jo­wiak

Re­dak­cja tech­nicz­na: Te­re­sa Oj­da­na

Ko­rek­ta: Zo­fia Ko­zik

Co­py­ri­ght © Rafał Woś

Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Stu­dio EMKA

War­sza­wa 2014

Wszel­kie pra­wa, włącznie z pra­wem do re­pro­duk­cji tekstów w całości lub w części, w ja­kiej­kol­wiek for­mie – za­strzeżone.

Wszel­kich in­for­ma­cji udzie­la:

Wy­daw­nic­two Stu­dio EMKA

ul. Królo­wej Al­do­ny 6, 03-928 War­sza­wa

tel./faks 22 628 08 38, 22 616 00 67

wy­daw­nic­two@stu­dio­em­ka.com.pl

www.stu­dio­em­ka.com.pl

ISBN 978-83-64437-62-5

Skład i łama­nie: Page Graph

www.pa­ge­graph.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

PO­DZIĘKO­WA­NIA

Uważam, że od­au­tor­skie po­dzięko­wa­nia to zwy­czaj sym­pa­tycz­ny, zwłasz­cza że sam za­czy­nam lek­turę książek właśnie od tego miej­sca. Nie za­mie­rzam więc i so­bie odmówić tej przy­jem­ności.

Dziękuję więc żonie Małgosi, która jest dla mnie wiel­kim źródłem in­spi­ra­cji. Pew­nie dla­te­go, że nig­dy się ze mną nie zga­dza i za­wsze aku­rat czy­tała coś, co zupełnie bu­rzy moje mi­ster­nie bu­do­wa­ne kon­struk­cje myślowe.

Dziękuję dzie­ciom, ro­dzi­com i przy­ja­ciołom. Każdemu za coś in­ne­go.

Dziękuję Ja­go­dzie Szta­bińskiej i An­drze­jo­wi An­dry­sia­ko­wi, którym w „Dzien­ni­ku Ga­ze­cie Praw­nej” udało się stwo­rzyć re­dakcję złożoną z lu­dzi o bar­dzo różnych poglądach. Nig­dy wcześniej nie pra­co­wałem w ga­ze­cie o po­dob­nym po­zio­mie wewnętrzne­go plu­ra­li­zmu. Każdy, kto zna spe­cy­fikę pol­skich mediów opi­niotwórczych, wie, jak wiel­ka to war­tość. I oby tak po­zo­stało.

Dziękuję ko­le­gom i koleżan­kom z re­dak­cji, zwłasz­cza Ani Masłoń i Pio­tro­wi Czar­now­skie­mu, kie­rującym week­en­do­wym Ma­ga­zy­nem „DGP”. Za takt i ta­lent god­ny naj­lep­szych re­dak­torów.

Dziękuję wresz­cie wszyst­kim, którzy za­szczy­ci­li mnie roz­mową na po­trze­by tej książki oraz mo­ich tekstów w „Dzien­ni­ku Ga­ze­cie Praw­nej”. Jest ich wie­lu i mają bar­dzo różne poglądy. Przy jed­nym sto­le pew­nie nig­dy nie usiądą. Możliwość po­zna­wa­nia tych lu­dzi i wyciąga­nia wniosków ze spo­tkań z nimi to jed­na z naj­przy­jem­niej­szych stron za­wo­du, który wy­ko­nuję.

WPRO­WA­DZE­NIE

Czy za­uważyli Państwo, że z polską go­spo­darką jest coś nie tak? Na pierw­szy rzut oka niby wszyst­ko w porządku. Słupki przy­ro­stu PKB wyglądają przy­zwo­icie, poważnej re­ce­sji bar­dzo daw­no nie było, chwalą nas na­wet na Za­cho­dzie. Gdy piszę te słowa, rząd ogłosił na­wet, że do roku 2022 Pol­ska na pew­no znaj­dzie się wśród 20 naj­bo­gat­szych krajów świa­ta, a w opi­nii pu­blicz­nej do­mi­nu­je prze­ko­na­nie, że po­li­ty­ka po­li­tyką, ale przy­najm­niej w go­spo­dar­ce wszyst­ko idzie nam świet­nie. Bo Pol­ska ma za sobą naj­lep­sze 25 lat w swo­jej hi­sto­rii. Przeszła „trudną, ale ko­nieczną” trans­for­mację, pod­czas której – owszem – popełnio­no błędy, ale „kto ich nie popełnia”. I dzięki niej dzi­siaj mamy jesz­cze lep­sze eko­no­micz­ne wi­do­ki na przyszłość, a kto tego nie do­strze­ga, jest po pro­stu ślep­cem. W naj­lep­szym wy­pad­ku czar­no­wi­dzem.

Tyl­ko dla­cze­go tak wie­lu z nas, oby­wa­te­li, w za­sa­dzie tego nie czu­je? Pra­cow­ni­cy na­rze­kają na pra­co­dawców, pra­co­dawcy na rząd, rząd na związki, związki na przed­siębiorców, przed­siębior­cy na urzędy, urzędni­cy na po­li­tyków. I tak w kółko. Pra­ca jest nie­pew­na i na do­da­tek zbyt słabo opłaca­na, miesz­ka­nia dro­gie, państwo nie działa tak, jak trze­ba. Co tu się więc, u li­cha, wy­pra­wia?

Wy­da­je mi się, że mogę na to py­ta­nie od­po­wie­dzieć, a przy­najm­niej za­pro­po­no­wać pe­wien al­ter­na­tyw­ny sposób ro­zu­mie­nia tego, co się wokół nas dzie­je. Niech posłuży do tego pew­na me­ta­fo­ra. Wy­obraźcie so­bie Państwo, że chce­cie po­ko­nać ostre wznie­sie­nie. Od początku wie­dzie­liście, że łatwo nie będzie. Ru­szy­liście bie­giem, bo tam, skąd star­to­wa­liście, wi­do­ki były ra­czej mar­ne. Tym­cza­sem zza ko­lej­ne­go zakrętu nie wyłania się żadna miła po­lan­ka, lecz… ko­lej­ny ostry pod­bieg. Za­czy­na w was kiełkować nie­po­kojące po­dej­rze­nie. Czy myśmy się przy­pad­kiem nie zgu­bi­li?

W bar­dzo po­dob­nym mo­men­cie zna­lazła się dziś pol­ska go­spo­dar­ka. Przez dwie de­ka­dy na­sze życie po­li­tycz­ne, społecz­ne i eko­no­micz­ne to­czyło się według za­sad li­be­ral­nych. Lub – jak chcą niektórzy – neoli­be­ral­nych (różnicę wyjaśnię za chwilę), nie­rzad­ko płyn­nie prze­chodzących w bru­tal­ny społecz­ny dar­wi­nizm. W prak­ty­ce wyglądało to tak, że re­cep­ta na każde eko­no­micz­ne wy­zwa­nie była taka sama: więcej ryn­ku, mniej re­gu­la­cji, więcej wol­ności eko­no­micz­nej. Więcej ułatwień dla naj­bo­gat­szych i naj­bar­dziej przed­siębior­czych, mniej ochro­ny dla śred­niaków i ma­lucz­kich. Może i z początku ta te­ra­pia miała ja­kieś uza­sadnienie eko­no­micz­ne, ale z cza­sem utra­ciła na­wet tę ostat­nią rację ist­nie­nia. Prze­stała na­sze pro­ble­my roz­wiązywać. Prze­ciw­nie. Z cza­sem nad­wiślańska wer­sja (neo)-li­be­ra­li­zmu stała się na­szym naj­większym prze­kleństwem, i to ona blo­ku­je dziś rozwój tkwiącego w na­szej go­spo­dar­ce ol­brzy­mie­go po­ten­cjału. Naj­wyższy więc czas, by na­zwać rze­czy po imie­niu: już od ćwierćwie­cza cier­pi­my na dzie­cięcą cho­robę li­be­ra­li­zmu. I to li­be­ra­li­zmu pro­stac­kie­go, wątpli­we­go mo­ral­nie oraz eko­no­micz­nie nie­efek­tyw­ne­go. Czas więc naj­wyższy z tej cho­ro­by wresz­cie wy­rosnąć.

W tym miej­scu należy się czy­tel­ni­ko­wi pew­ne wyjaśnie­nie. Już w ty­tu­le tej książki po­ja­wia się słowo „li­be­ra­lizm”. Niech bar­dziej do­cie­kli­wi czy­tel­ni­cy mi wy­baczą, ale nie czas to i nie miej­sce na po­ka­zy­wa­nie mniej lub bar­dziej sub­tel­nych różnic między różnymi od­mia­na­mi dok­try­ny li­be­ral­nej. Kto ma ochotę, znaj­dzie wie­le lep­szych tekstów objaśniających różnice między wy­wodzącym się od Ada­ma Smi­tha li­be­ra­lizmem kla­sycz­nym, odwołującym się do idei wspólno­to­wych ordoli­be­ra­lizmem nie­miec­kim czy bar­dziej dra­pieżnym i in­dy­wi­du­ali­stycz­nym neoli­be­ra­lizmem an­glo­sa­skim. W tej książce będę sta­rał się pisać o tym spe­cy­ficz­nym bru­tal­nym li­be­ra­lizmie, który za­pa­no­wał nie­po­dziel­nie nad Wisłą po przełomie roku 1989. Tym, przez który mamy śmie­cio­wy ry­nek pra­cy, po­spiesz­nie spry­wa­ty­zo­waną go­spo­darkę i państwo co naj­wyżej (ćwierć) opie­kuńcze, które jest tak okro­jo­ne, że nie wypełnia swo­ich pod­sta­wo­wych zo­bo­wiązań wo­bec oby­wa­te­li. Czy do­da­my do jego na­zwy przed­ro­stek „neo” czy też nie, ma w tym przy­pad­ku zna­cze­nie ra­czej dru­gorzędne. Równie do­brze mógłby się on na­zy­wać np. polonoli­be­ra­lizmem. Tak na­prawdę zmie­niłoby to niewie­le.

A już na pew­no nie wpłynęłoby na fakt, że je­steśmy cho­rzy, cho­ry zaś po­wi­nien się le­czyć. Ta książka będzie właśnie o tym, jak to zro­bić. Jak na­uczyć się no­we­go kry­tycz­ne­go spoj­rze­nia na eko­no­micz­ne i po­li­tycz­ne do­gma­ty, w których włada­niu po­zo­sta­je­my od dwóch i pół de­ka­dy (a może i dłużej). Jak wyjść poza złudne przeświad­cze­nie, że wzrost go­spo­dar­czy zależy tyl­ko od ta­niej siły ro­bo­czej. To, co jest nam dziś ko­niecz­nie po­trzeb­ne, to roz­bu­do­wa­ne państwo do­bro­by­tu, sil­ne związki za­wo­do­we albo pod­wyżki po­datków.

Wróćmy do na­sze­go pier­wot­ne­go przykładu z bie­giem po wy­bo­istej górskiej ścieżce. Czu­je­my, że się zgu­bi­liśmy? Może w tej sy­tu­acji czas uspo­koić rwący się od­dech i ru­szyć wresz­cie głową? Ro­zej­rzeć się do­okoła, a po­tem spróbować cze­goś zupełnie no­we­go? Spo­koj­nie. Inni też już przez to prze­szli. Cały bo­ga­ty Zachód kie­dyś również myślał, że czy­sty li­be­ra­lizm (a po­tem neoli­be­ra­lizm) to naj­lep­sza i naj­szyb­sza dro­ga roz­wo­ju. Po­tem jed­nak zo­ba­czył, że to wca­le nie jest ta­kie oczy­wi­ste. Niem­cy, Skan­dy­na­wo­wie, Ka­na­dyj­czy­cy, na­wet An­glo­sa­si. Oni wszy­scy wy­le­czy­li się ze swo­jej wer­sji dzie­cięcej cho­ro­by. Te­raz czas na nas.

Wiem, że wie­lu z Państwa, czy­tając te słowa, już pew­nie zaczęło rwać włosy z głowy, zwłasz­cza ci żyjący w przeświad­cze­niu, że gdy­by nie re­ali­zo­wa­ny kon­se­kwent­nie li­be­ral­ny kurs re­struk­tu­ry­za­cji odzie­dzi­czo­nej po PRL-u ociężałej go­spo­dar­ki, byłoby dziś w Pol­sce zde­cy­do­wa­nie go­rzej. Oni – a jest ich wśród na­szych opi­niotwórczych elit (zarówno pod sztan­da­ra­mi pra­wi­cy, jak i le­wi­cy) nie­mało – pew­nie już te­raz mają ochotę cisnąć tę książkę w kąt. Niech ci­skają! Ale po­tem niech od­sapną chwilę, wezmą głęboki od­dech i doczy­tają do końca, bo na ko­lej­nych stro­nach za­mie­rzam krok po kro­ku wyjaśnić, dla­cze­go dziś – 25 lat po przełomie – war­to spoj­rzeć na naszą go­spo­darkę z zupełnie no­wej per­spek­ty­wy. Będą się Państwo mo­gli tu­taj do­wie­dzieć wie­lu rze­czy. Jak doszło do zarażenia Pol­ski dzie­cięcą cho­robą (neo)li­be­ra­li­zmu? Jak jej wi­rus roz­wi­jał się i mu­to­wał przez cały okres III (i na­wet IV) RP? Dla­cze­go po­lo­no­li­be­ra­liozę trze­ba le­czyć, za­nim do­pro­wa­dzi do to­tal­ne­go wy­nisz­cze­nia sił żywot­nych pa­cjen­ta? I wresz­cie jak mogłaby wyglądać te­ra­pia i próba przywróce­nia równo­wa­gi w na­szej go­spo­dar­ce i życiu społecz­nym? Tak, właśnie równo­wa­gi, bo to ona sta­no­wi wa­ru­nek ko­niecz­ny praw­dzi­we­go zdro­wia go­spo­da­rek na­ro­do­wych!

Kim jest au­tor, który ośmie­la się for­mułować tak ostre sądy? Je­stem dzien­ni­ka­rzem eko­no­micz­nym, od lat związa­nym z „Dzien­ni­kiem Ga­zetą Prawną” – a więc aku­rat tym tytułem pra­so­wym, któremu nie można za­rzu­cić, że jest w ja­ki­kol­wiek sposób uwikłany w bieżące pol­skie spo­ry po­li­tycz­ne. Z czy­sto au­torskiej per­spek­ty­wy daje mi to nie­sa­mo­witą wol­ność in­te­lek­tu­alną, z której ocho­czo ko­rzy­stam, przyglądając się różnym eko­no­micz­nym roz­wiąza­niom. Siłą rze­czy wie­le z prze­myśleń, które znajdą Państwo na kar­tach tej książki, pre­zen­to­wałem już – w różnej for­mie – na łamach mo­jej ga­ze­ty, w po­sta­ci se­tek ana­liz, rozmów, fe­lie­tonów i sporów do­tyczących tego, w którą stronę zmie­rza pol­ska go­spo­dar­ka i jak ją ulep­szać. Za­wsze biorę za nie pełną in­te­lek­tu­alną od­po­wie­dzial­ność – będąc go­to­wym bro­nić ich przed nie­uchronną kry­tyką uważnego czy­tel­ni­ka. Bo tak po­win­na, moim zda­niem, funk­cjo­no­wać de­ba­ta pu­blicz­na w dużym de­mo­kra­tycz­nym kra­ju Eu­ro­py na początku XXI w.

ROZ­DZIAŁ 1

ZARAŻENIE

Kie­dy Pol­ska połknęła swo­je­go li­be­ral­ne­go bak­cy­la? Czy był to gru­dzień roku 1989, gdy Sejm kon­trak­to­wy za­twier­dził plan Bal­ce­ro­wi­cza, czy­li pa­kiet ustaw li­be­ra­li­zujących polską go­spo­darkę? Czy może lato tego roku, gdy młody gwiaz­dor har­wardz­kiej eko­no­mii Jef­frey Sachs ocza­ro­wał wier­chuszkę So­li­dar­ności swo­im pla­nem odważnego sko­ku w ry­nek i tzw. te­ra­pię szo­kową? Albo sier­pień 1989 r., gdy ostat­ni w pełni PZPR-owski rząd Mie­czysława Ra­kow­skie­go uwol­nił ceny żywności? A może de­cy­dujące były usta­wy mi­ni­stra prze­mysłu Mie­czysława Wilcz­ka z grud­nia 1988 r., które dały możliwość pro­wa­dze­nia działalności go­spo­dar­czej każdemu? Nowe pra­wo ban­ko­we z wio­sny 1989 r. (tzw. pa­kiet Sekuły)? Pierw­sze przy­miar­ki do wpro­wa­dze­nia in­sty­tu­cji ryn­ko­wych po­czy­nio­ne w la­tach 1987-1988 przez pre­mie­ra Zbi­gnie­wa Mes­sne­ra i jego zastępcę Zdzisława Sa­dow­skie­go, wie­lo­let­nie­go sze­fa Pol­skie­go To­wa­rzy­stwa Eko­no­micz­ne­go? Są wresz­cie i tacy, jak choćby le­gen­da opo­zy­cji de­mo­kra­tycz­nej Ka­rol Mo­dze­lew­ski, którzy prze­ko­nują, że pol­ska neo­li­be­ral­na re­wo­lu­cja zaczęła się… 13 grud­nia 1981 r. W dniu wpro­wa­dze­nia sta­nu wo­jen­ne­go. To wówczas gen. Ja­ru­zel­ski zde­cy­do­wał się bo­wiem przetrącić kręgosłup pierw­szej bar­dzo so­cjal­nie na­sta­wio­nej So­li­dar­ności. PZPR-owska wier­chuszka wie­działa, że nie ma już po­wro­tu do sta­nu sprzed prze­si­le­nia, w tym również do sta­re­go ustro­ju społecz­ne­go i go­spo­dar­cze­go. W tym sen­sie Ja­ru­zel­ski jawi się jako pol­ski Au­gu­sto Pi­no­chet – woj­sko­wy, który bie­rze ostry kurs na dyk­ta­turę, by do­ko­nać „ko­niecz­nych” i ra­dy­kal­nie wolnoryn­ko­wych re­form go­spo­dar­czych.

Taka wy­li­czan­ka to rzecz ja­sna (co naj­wyżej) luźna za­ba­wa myślowa. Bawiąc się w ten sposób, je­steśmy jak pa­cjent, który za­nosząc się ostrym kasz­lem w szpi­tal­nej po­cze­kal­ni, próbuje so­bie przy­po­mnieć, jak i kie­dy on się, u li­cha, na­ba­wił cho­ro­by. Z po­dob­nych roz­ważań wyj­dzie oczy­wiście nie­wie­le. Taki pa­cjent (jeśli do­brze pójdzie) będzie w sta­nie wska­zać pierw­sze ob­ja­wy cho­ro­by – ale nie sam mo­ment zarażenia. Tak samo jest z hi­sto­rią ostrej pol­skiej li­be­ra­lio­zy. Wy­mie­nio­ne wyżej daty to tyl­ko ob­ja­wy. Samo zarażenie mu­siało nastąpić wcześniej. Kie­dy? Możemy przyjąć, że gdzieś w la­tach 80., bo gdy się czy­ta choćby po­stu­la­ty gdańskich stocz­niowców z roku 1980, to widać wyraźnie, że tam jesz­cze nie ma tego po­wszech­ne­go przy­zwo­le­nia na to, co miało wy­da­rzyć się już wkrótce. Nie ma tam mowy ani o pry­wa­ty­za­cji wiel­kich zakładów prze­mysłowych, ani o pry­ma­cie wol­ne­go ryn­ku jako naj­do­sko­nal­szym pomyśle na lepszą Polskę. Nie. U stocz­niowców po­stu­la­ty wol­ności po­li­tycz­nej mie­szają się z so­cjal­ny­mi. Oczy­wiście wie­lu przywódców So­li­dar­ności po­wie dziś pew­nie, że wal­czy­li prze­ciw so­cja­li­zmo­wi – a więc o ka­pi­ta­lizm. Po­wta­rzał to wie­lo­krot­nie choćby sam Lech Wałęsa. To jed­nak sądy for­mułowa­ne po fak­cie. Dużo praw­dziw­sze wy­da­je się stwier­dze­nie, że jesz­cze w roku 1980 o arcy-li­be­ral­nym ka­pi­ta­lizmie nie myślał w Pol­sce nikt (albo bar­dzo niewie­lu). W hi­sto­rycz­nym roku 1989 mówili o nim już wszy­scy (albo bar­dzo wie­lu). I to zarówno po stro­nie PZPR-u, jak i So­li­dar­ności. Wnio­sek z tego pro­sty. Cho­ro­ba mu­siała za­ata­ko­wać właśnie pomiędzy tymi dwie­ma sym­bo­licz­ny­mi da­ta­mi.

Dla­cze­go neo­li­be­ra­lizm?

Skąd się wzięła? Tak jak większość chorób… z po­wie­trza. I jak­kol­wiek nie­po­ważnie to brzmi, tak właśnie było, bo lata 80. to w in­te­lek­tu­al­nej hi­sto­rii za­chod­nie­go świa­ta okres wiel­kiej fa­scy­na­cji no­wym spoj­rze­niem na go­spo­darkę – czy­li neo­li­be­ra­li­zmem. Dla­cze­go właśnie nim? Po­wodów było kil­ka. Naj­ważniej­szy wiązał się z fak­tem, że w la­tach 70. bo­ga­ty, roz­wi­nięty Zachód wpadł w poważne ta­ra­pa­ty. Pew­nie naj­większe od cza­su wiel­kie­go kry­zy­su lat 30. Wcześniej przez kil­ka de­kad go­spo­darkom USA i Eu­ro­py Za­chod­niej wiodło się świet­nie. To był czas szyb­kie­go wzro­stu go­spo­dar­cze­go i ni­skie­go bez­ro­bo­cia. W tej sy­tu­acji długi wo­jen­ne oraz pie­niądze za­in­we­sto­wa­ne w nakręca­nie ko­niunk­tu­ry za po­mocą rządo­wych in­ter­wen­cji spłacały się wręcz same. Lu­dziom żyło się tak do­brze jak nig­dy przed­tem, również z po­wo­du pro­wa­dzo­nych na sze­roką skalę pro­gramów re­dy­stry­bu­cyj­nych. Nie bez zna­cze­nia była ide­owa ry­wa­li­za­cja za­chod­nio­eu­ro­pej­skie­go ka­pi­ta­li­zmu z re­al­nym so­cja­li­zmem blo­ku wschod­nie­go. Za­chod­nie rządy próbowały wysłać na drugą stronę żela­znej kur­ty­ny czy­tel­ny sy­gnał: nie tyl­ko je­steśmy od was bo­gat­si, ale również po­tra­fi­my się tym bo­gac­twem dzie­lić i ni­we­lo­wać różnice społecz­ne. Fran­cu­scy eko­no­miści Ge­rard Du­me­nil i Do­mi­ni­que Levy swe­go cza­su po­sta­wi­li na­wet tezę, że po woj­nie za­chod­nie rządy swoją le­wi­cującą po­li­tyką zdołały do­pro­wa­dzić do rzad­kie­go so­ju­szu pomiędzy ro­bot­ni­ka­mi a śred­nią klasą me­nedżerską i opi­niotwórczą. So­jusz był to dość eg­zo­tycz­ny, bo za­zwy­czaj kla­sa śred­nia w na­tu­ral­ny sposób aspi­ru­je do sfer wyższych, i to z nimi się sprzy­mie­rza – niższy­mi szcze­bla­mi społecz­nej dra­bi­ny spe­cjal­nie się nie przej­mując. Po lek­cji, jaką była tra­ge­dia pierw­szej połowy XX w. (wiel­ki kry­zys i dwie woj­ny), stało się jed­nak in­a­czej. Mali i śred­ni zwar­li sze­re­gi, co umożliwiło prak­tyczną re­ali­zację ta­kich pro­jektów po­li­tycz­nych jak wy­so­kie po­dat­ki czy zmniej­sza­nie różnic dochodo­wych, które są za­zwy­czaj blo­ko­wa­ne przez opór klas le­piej sy­tu­owa­nych.

Tyl­ko że w la­tach 70. nad przeżywającym swój złoty wiek Za­cho­dem zaczęły po­ja­wiać się ciem­ne chmu­ry. Ka­pryśny ka­pi­ta­lizm ko­lej­ny raz boleśnie za­kpił so­bie z tych wszyst­kich eko­no­mistów, którzy sądzi­li, że key­ne­sizm raz na za­wsze uwol­nił świat od wid­ma re­ce­sji. De­to­na­to­rem był kry­zys naf­to­wy z roku 1973. W za­chod­nie go­spo­dar­ki ude­rzyła stag­fla­cja, a więc zabójcze połącze­nie go­spo­dar­cze­go spo­wol­nie­nia (czy­li również bez­ro­bo­cia) oraz in­fla­cji. Eko­no­miści i po­li­ty­cy key­ne­sow­scy nie po­tra­fi­li so­bie z tym po­ra­dzić. Zgod­nie z dok­tryną Key­ne­sa z wy­soką in­flacją wal­czo­no, do­pusz­czając do de­li­kat­ne­go wzro­stu bez­ro­bo­cia, który in­flację ha­mo­wał. I od­wrot­nie. Gdy ude­rzało bez­ro­bo­cie, po­zwa­la­no na wzrost in­fla­cji i sy­tu­acja wra­cała do nor­my. A tu na­gle nie można już było za­sto­so­wać żad­ne­go z tych dwóch środków za­rad­czych.

W ta­kich wa­run­kach do gry we­szli neo­li­be­rałowie. Kim byli? Luźną grupą eko­no­mistów od daw­na kry­ty­kujących Key­ne­sa i jego po­li­tycz­nych naśla­dowców. Łączyło ich prze­ko­na­nie, że to jed­nak ry­nek pro­wa­dzi do naj­bar­dziej efek­tyw­nej alo­ka­cji za­sobów go­spo­dar­czych – a więc jest po pro­stu naj­sku­tecz­niej­szy. Po raz pierw­szy na­zwa „neo­li­be­ralizm” padła na słyn­nym se­mi­na­rium zor­ga­ni­zo­wa­nym w roku 1938 w Paryżu przez in­te­lek­tu­al­ne­go ce­le­brytę tam­tych czasów, ame­ry­kańskie­go dzien­ni­ka­rza Wal­te­ra Lip­p­man­na. Gro­no sta­no­wiło cie­kawą i ko­lo­rową zbie­ra­ninę. Byli tam eko­no­miści nie­miec­cy (Wil­helm Rop-ke, Ale­xan­der Ru­stow), którzy ucie­kli z kra­ju przed Hi­tle­rem. To oni już de­kadę później będą kładli pod­wa­li­ny pod kon­cepcję tzw. społecz­nej go­spo­dar­ki ryn­ko­wej (in­a­czej or­do­li­be­ra­li­zmu), na której oprze się po­wo­jen­na kon­cepcja od­bu­do­wy Nie­miec za­chod­nich. U Lip­p­man­na nie bra­ko­wało też oczy­wiście Fran­cuzów (Ja­cqu­es Ru­eff i Ray­mond Aron). Byli i wiel­cy Au­stria­cy: Lu­dwig von Mi­ses i przede wszyst­kim Frie­drich von Hay­ek. Ten ostat­ni wówczas od daw­na już pra­co­wał w Lon­dy­nie (na Lon­don Scho­ol of Eco­no­mics) i bez­sprzecz­nie ucho­dził za naj­bar­dziej zna­ne­go ad­wer­sa­rza Key­ne­sa. Obu panów różniło nie­mal wszyst­ko, a naj­bar­dziej od­po­wiedź na klu­czo­we py­ta­nie o to, jak wal­czyć z kry­zy­sa­mi, które są prze­cież nie­odłącznym ele­men­tem go­spo­dar­ki ka­pi­ta­li­stycz­nej. To był spór nie tyle eko­no­mistów, co fi­lo­zofów. Key­nes uważał bo­wiem, że tyl­ko bar­ba­rzyńcy mogą przy­pa­try­wać się z założony­mi rękami eko­no­micznym tra­ge­diom w sty­lu wiel­kiej de­pre­sji lat 30. Prze­cież po to mamy społeczeństwo i jego in­sty­tu­cje po­li­tycz­ne, by ta­kim wy­da­rze­niom prze­ciw­działać – właśnie po­przez ak­tywną in­ter­wencję rządu w go­spo­darkę. Dokład­nie przed tym prze­strze­gał na­to­miast Hay­ek. Zda­niem Au­stria­ka key­ne­sow­ska te­ra­pia to kla­sycz­ny przykład le­kar­stwa gor­sze­go od sa­mej cho­ro­by. Ucie­leśnie­niem wy­pa­czo­ne­go key­ne­si­zmu były dla Hay­eka hi­tle­row­skie Niem­cy – kraj pro­wadzący po­li­tykę go­spo­darczą par excel­lan­ce key­ne­sowską (choć bez na­zy­wa­nia tego w ten sposób), a jed­no­cześnie depczący wol­ności po­li­tycz­ne swo­ich oby­wa­te­li. Zda­niem Hay­eka jed­no z dru­gim ściśle się wiązało i dla­te­go in­ter­wen­cji w wolną go­spo­darkę win­no być jak naj­mniej, po­nie­waż w dłuższym okre­sie sama się obro­ni. Wy­star­czy jej tyl­ko nie prze­szka­dzać.

Z nie­co sztyw­nym Hay­ekiem świet­nie uzu­pełniał się Mil­ton Fried­man – elo­kwent­ny, dow­cip­ny i uwiel­biający ostre sądy pro­fe­sor eko­no­mii z Chi­ca­go. Jego w Paryżu u Lip­p­man­na nie było, ale to on stał się po woj­nie głównym or­ga­ni­za­to­rem spo­tkań tzw. sto­wa­rzy­sze­nia Mont Pel­le­rin – po­wo­jen­nej kon­ty­nu­acji se­mi­na­rium pa­ry­skie­go. Z cza­sem właśnie Fried­man zo­stał twarzą neo­li­be­ra­li­zmu. Ide­al­nie pa­so­wał do wy­mogów po­wo­jen­nych mediów ma­so­wych. Aż do śmier­ci (w roku 2006) cie­szył się w ame­ry­kańskich me­diach sta­tu­sem pierw­sze­go eko­no­micz­ne­go gwiaz­do­ra kul­tu­ry ma­so­wej. Głosił (z po­wo­dze­niem) skróconą wersję neo­li­be­ral­ne­go de­ka­lo­gu. Pierw­sze przy­ka­za­nie: ry­nek ma za­wsze rację. A jeśli nie ma ra­cji, to… patrz przy­ka­za­nie pierw­sze. Nie bra­ku­je oczy­wiście głosów, że spra­wie­dli­wiej byłoby wska­zać też na Aaro­na Di­rec­to­ra. Pry­wat­nie… szwa­gra Fried­mana, który po­dob­no moc­no przy­czy­nił się do za­trud­nie­nia przyszłego eko­no­micz­ne­go ce­le­bry­ty na uni­wer­sy­te­cie chi­ca­gow­skim. Niektórzy twierdzą, że tak na dobrą sprawę to właśnie jego można uznać za szarą emi­nencję tzw. chi­ca­gow­skiej szkoły eko­no­micz­nej – kuźni idei, które stały się po­tem pod­stawą neo­li­be­ral­nych re­wo­lu­cji w kil­ku­na­stu państwach świa­ta, od Chi­le, przez USA i Wielką Bry­ta­nię, po post­ko­mu­ni­styczną Eu­ropę. Di­rec­tor przy­był do Chi­ca­go w roku 1946, by objąć ka­tedrę w tam­tej­szej re­no­mo­wa­nej szko­le pra­wa. Tak, właśnie pra­wa. Miało to zna­cze­nie ko­lo­sal­ne, bo po­zwo­liło nie­ja­ko na ubo­czu two­rzyć zupełnie nowy kie­ru­nek badań, tzw. szkołę pra­wa i eko­no­mii (ang. law & eco­no­mics). Do­mi­nujący key­ne­siści długo nie zda­wa­li so­bie spra­wy, że to będzie bom­ba, która wkrótce na lata wy­sa­dzi ich z siodła.

Di­rec­tor nie był sam. Miał u boku choćby przy­byłego do Chi­ca­go w roku 1964 Ro­nal­da Co­ase’a. Ten po­chodzący z An­glii eko­no­mi­sta opu­bli­ko­wał wówczas głośny tekst Pro­blem kosztów społecz­nych. On, Fried­man i Geo­r­ge Sti­gler (wszy­scy trzej pa­no­wie kil­ka­dzie­siąt lat później zo­staną uho­no­ro­wa­ni eko­no­micz­ny­mi No­bla­mi) spo­ty­ka­li się wte­dy często w chi­ca­gow­skim domu Di­rec­to­ra i rozkłada­li ten ar­ty­kuł na czyn­ni­ki pierw­sze. Fried­man i Sti­gler byli jesz­cze wówczas prze­ko­na­ni, że państwo ma do ode­gra­nia ważną rolę w stwo­rze­niu opty­mal­nych wa­runków dla roz­wo­ju go­spo­dar­czej kon­ku­ren­cyj­ności. Nie po­win­no tyl­ko prze­sa­dzać z in­ge­rencją. Co­ase prze­ko­nał ich, że jest in­a­czej. Załóżmy, że rząd in­ter­we­niu­je w go­spo­darkę, by roz­bić jakiś mo­no­pol i przywrócić uczciwą kon­ku­rencję. Aby osza­co­wać koszt ta­kiej in­ter­wen­cji, trze­ba, rzecz ja­sna, spraw­dzić, kto na niej tra­ci, a zda­niem Co­ase’a tracą wszy­scy. I mali gra­cze, którzy już zdążyli do­pa­so­wać się do ist­niejącej ryn­ko­wej sy­tu­acji, i duzi – tym od­bie­ra się po­zycję mo­no­polisty, na którą długo pra­co­wa­li. Na do­da­tek rząd nie jest wszyst­ko­wiedzący i może się przy two­rze­niu re­gu­la­cji po­my­lić albo działać na ko­rzyść do­brze umo­co­wa­nej gru­py, zastępując sta­ry mo­no­pol no­wym. W su­mie więc – pisał Co­ase – naj­rozsądniej byłoby po­wtrzy­mać się przed jakąkol­wiek in­ter­wencją i skon­cen­tro­wać wysiłki na two­rze­niu me­cha­nizmów równe­go star­tu dla wszyst­kich. To wte­dy – w domu Aaro­na Di­rec­to­ra – uro­dził się ar­gu­ment po­wta­rza­ny po­tem do znu­dze­nia przez zwo­len­ników neo­li­be­ra­li­zmu pod wszyst­ki­mi sze­ro­kościa­mi geo­gra­ficz­ny­mi. Brzmi on (po do­pa­so­waniu do współcze­snych czasów) mniej więcej tak: „Nie po­do­ba ci się, że Ap­ple do­mi­nu­je na ryn­ku te­le­fo­nii komórko­wej i cy­fro­wej mu­zy­ki? Nie na­rze­kaj i nie do­ma­gaj się od rządu, by dał Ap­ple’owi po głowie. Ra­czej weź się do ro­bo­ty i załóż własne­go Ap­ple’a. Co cię jesz­cze po­wstrzy­mu­je?”.

Oczy­wiście ci wszy­scy na­ukow­cy byli tyl­ko sym­bo­la­mi dużo bar­dziej złożone­go zja­wi­ska. W re­al­nej po­li­ty­ce klu­czo­we zna­cze­nie miało prze­cież przełożenie ich aka­de­mic­kich po­mysłów na prak­tycz­ne ini­cja­ty­wy po­li­tycz­ne. W każdym kra­ju wyglądało to, rzecz ja­sna, trochę in­a­czej. Na przykład w USA neo­li­be­ral­ne po­mysły zaczęto wpro­wa­dzać w życie jesz­cze za czasów de­mo­kra­tycz­ne­go pre­zy­den­ta Jim­my’ego Car­te­ra, gdy roz­poczęła się za­kro­jo­na na sze­roką skalę de­re­gu­la­cja ryn­ku trans­por­to­we­go (w tym lot­ni­cze­go). Pałeczkę ocho­czo przejął jego re­pu­bli­kański następca Ro­nald Re­agan. On sam od­gry­wał tu rolę ra­czej mar­gi­nalną, po­tra­fił jed­nak do­sko­na­le ubrać w atrak­cyj­ny po­li­tycz­ny prze­kaz wszyst­ko to, o czym od daw­na mówili eko­no­miści neo­li­be­ral­ni. Efek­tem była tzw. re­wo­lu­cja podażowa. Na­zwa ta od­no­si się do mie­szan­ki różnych po­li­tycz­nych po­mysłów: zwłasz­cza de­re­gu­la­cji i obniżenia po­datków. Ce­lem miało być uwol­nie­nie spęta­ne­go key­ne­si­zmem i eta­ty­zmem du­cha przed­siębior­czości. Wszyst­ko przy założeniu, że „przypływ pod­no­si wszyst­kie łodzie” – a więc zarówno wiel­kie, dro­gie jach­ty, jak i pro­ste ry­bac­kie czółenka. Gdy społeczeństwo po­zwo­li naj­bo­gat­szym i najbar­dziej przed­siębior­czym wzbo­ga­cić się jesz­cze bar­dziej, to urośnie cały tort go­spo­dar­ki na­ro­do­wej. I będzie więcej do dzie­le­nia.

Rzecz ja­sna fun­da­men­tal­ne zna­cze­nie miał fakt, że neo­li­be­ra­lizm prze­bił się właśnie w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, i to aku­rat w mo­men­cie, gdy Ame­ry­ka znaj­do­wała się u szczy­tu swo­jej potęgi geo­po­li­tycz­nej. Dziś nie jest to już chy­ba ta­kie oczy­wi­ste, ale wy­star­czy po­czy­tać trochę ame­ry­kańskiej pu­bli­cy­sty­ki z lat 50. czy 60., by zro­zu­mieć, że jesz­cze za czasów pre­zy­dentów Ken­ne­dy’ego, John­so­na czy Eisen­ho­we­ra wca­le nie uważano za ta­kie pew­ne, że kon­fron­ta­cja z ZSRR na pew­no zo­sta­nie wy­gra­na. Sza­la zwy­cięstwa w zim­nej woj­nie zaczęła prze­chy­lać się na ko­rzyść Ame­ry­ki do­pie­ro za rządów Re­aga­na, a więc właśnie w la­tach 80. To dla­te­go ame­ry­kańskie roz­wiąza­nia miały wówczas na świe­cie duże wzięcie. Zwłasz­cza w kra­ju ta­kim jak Pol­ska, de­spe­rac­ko po­szu­kującym no­wych po­mysłów na każdą nie­mal dzie­dzinę życia społecz­ne­go.

Po trze­cie wresz­cie, w swo­jej naj­wcześniej­szej fa­zie neo­li­be­ra­lizm po pro­stu… za­działał. Przy­najm­niej na początku fak­tycz­nie roz­ru­szał go­spo­dar­ki USA i Wiel­kiej Bry­ta­nii (gdzie Mar­ga­ret That­cher też re­ali­zo­wała swoją wersję neo­li­be­ral­nej re­wo­lu­cji podażowej). W związku z tym w la­tach 90. na neo­li­be­ra­lizm prze­szli wszy­scy. Również ugru­po­wa­nia tzw. le­wi­cy. W Ame­ry­ce ad­mi­ni­stra­cja pre­zy­den­ta Bil­la Clin­to­na – choć for­mal­nie de­mo­kra­tycz­na – podjęła sze­reg de­cy­zji pro­wadzących do de­re­gu­la­cji sek­to­ra ban­ko­we­go. Weszły one do hi­sto­rii pod zbiorczą nazwą usta­wy Gram­ma-Le­acha (na­zwi­ska kon­gres­menów opie­kujących się tym ak­tem praw­nym) z roku 1999. Li­kwi­do­wała ona większość ba­rier nałożonych na sek­tor fi­nan­so­wy w cza­sie Wiel­kie­go Kry­zy­su – głównie w słyn­nej usta­wie Glas­sa-Ste­agal­la z roku 1933. Otwo­rzyło to drogę do kon­so­li­da­cji działalności oszczędnościo­wej, in­we­sty­cyj­nej i ubez­pie­cze­nio­wej, a więc do po­wsta­nia będących dziś zmorą świa­to­wej go­spo­dar­ki ban­ko­wych ko­losów – wy­po­sażonych w od­po­wied­nio dużą siłę prze­bi­cia i zdol­nych szan­tażować państwa tym, że ich upa­dek pociągnie na dno całe go­spo­dar­ki. Eu­ro­pa bro­niła się trochę dłużej, ale i tu le­wi­ca w końcu ska­pi­tu­lo­wała. W Wiel­kiej Bry­ta­nii la­bu­rzyści Tony Bla­ir i Gor­don Brown również zde­re­gu­lo­wa­li ban­ki, wierząc, że „co do­bre dla City, jest do­bre i dla Wiel­kiej Bry­ta­nii”. Z ko­lei kanc­lerz Nie­miec Ger­hard Schro­der prze­pchnął w la­tach 2003-2004 tzw. Agendę 2010, ze­staw ustaw li­be­ra­li­zujących nie­miec­ki ry­nek pra­cy i przy­ci­nających nie­miec­kie państwo do­bro­by­tu. W ja­kimś sen­sie ema­nacją neo­li­be­ral­ne­go du­cha czasów była też Unia Eu­ro­pej­ska, powołana na mocy trak­ta­tu z Ma­astricht, sta­wiająca na ujed­no­li­ca­nie prze­pisów, li­be­ra­li­zację han­dlu, co umożli­wiało (dzięki in­te­gra­cji i swo­bo­dzie przepływu lu­dzi oraz ka­pi­tału) równa­nie w dół na różnych po­lach. Od po­zio­mu płac po po­dat­ki.

Dla­cze­go Pol­ska?

Ta cała wy­li­czan­ka ma pe­wien kon­kret­ny cel. Po­win­na Państwu uświa­do­mić, że Pol­ska nie połknęła pierw­sze­go lep­sze­go nie­groźnego bak­cy­la. Neo­li­be­ra­lizm był wi­ru­sem wyjątko­wo złośli­wym, który po­tra­fił rozłożyć wie­le sta­bil­nych krajów bo­ga­te­go Za­cho­du – a co do­pie­ro ta­kie­go su­chot­ni­ka jak ówcze­sna Pol­ska, znaj­dująca się wte­dy na naj­po­ważniej­szym zakręcie od roku 1945. Nie ma wątpli­wości, że re­al­ny so­cja­lizm poniósł w po­wo­jen­nej Pol­sce spek­ta­ku­larną klęskę. Niektórzy mówią, że za­wa­lił się pod własnym ciężarem. Nie uważam, że jest to szczególnie traf­ne sfor­mułowa­nie. Pol­ski eks­pe­ry­ment z bar­dzo spe­cy­ficzną formą ko­mu­ni­zmu był pełen sprzecz­ności. Coś jed­nak osiągnął. Znisz­czoną wojną go­spo­darkę trochę po­sta­wił na nogi. Nawiązał nowe (wy­mu­szo­ne geo­po­li­tycz­ny­mi so­ju­sza­mi) ko­ope­ra­cje go­spo­dar­cze na Wscho­dzie. Prze­orał też ist­niejące po­działy kla­so­we. Zmniej­szył choćby nierówności w do­cho­dach. Wie­le też, rzecz ja­sna, znisz­czył, a spo­ro zbio­ro­we­go wysiłku i po­ten­cjału po pro­stu zmar­no­wał. Oce­ny do­rob­ku eko­no­micz­ne­go PRL prze­pro­wa­dzać tu nie za­mie­rzam. Zo­staw­my to bar­dziej kom­pe­tent­nym hi­sto­ry­kom go­spo­darki. Odważę się je­dy­nie na ge­ne­ralną ocenę, że pol­ski ko­mu­nizm do za­po­wia­da­ne­go buńczucz­nie tuż po woj­nie społecz­ne­go cudu nie do­pro­wa­dził. I właśnie dla­te­go upadł pod cio­sa­mi (i ku ucie­sze) swo­ich oby­wa­te­li.

W tym miej­scu po­wiedz­my tyl­ko, że jeśli cho­dzi go­spo­darkę, to PRL PRL-owi nierówny. Inne wy­zwa­nia i wy­ni­ki miała era Bie­ru­ta, inne były w cza­sach Gomułki. Dla na­szej opo­wieści ma to jed­nak zna­cze­nie ra­czej dru­gorzędne, po­nie­waż krach lat 80. wiąże się ra­czej bez­pośred­nio z epoką Gier­ka, kie­dy w Pol­sce nastąpiło kla­sycz­ne prze­grza­nie go­spo­darki – szyb­ki wzrost PKB (ale również re­al­nych płac) i za­kro­jo­ne na sze­roką skalę in­we­sty­cje nie przełożyły się na pod­nie­sie­nie pro­duk­tyw­ności. Na do­da­tek Gie­rek miał… pe­cha. Bo kry­zys naf­to­wy tra­piący w la­tach 70. całą świa­tową go­spo­darkę ude­rzył również w Polskę. Trochę ry­ko­sze­tem, ale jed­nak cel­nie. W ta­ra­pa­ty wpadła bo­wiem wte­dy także Eu­ro­pa Za­chod­nia, a więc ówcze­sny kre­dy­to­daw­ca Pol­ski oraz po­ten­cjal­ny od­bior­ca pol­skich to­warów eks­por­to­wych, które z tych kre­dytów miały się wy­kluć. Stag­fla­cja na Zacho­dzie ozna­czała spa­dek kon­sump­cji oraz wzrost stóp pro­cen­to­wych. Za­chod­ni ka­pi­tał prze­stał więc tak pil­nie szu­kać no­wych rynków. Wa­run­ki kre­dytowania Gier­kow­skie­go eks­pe­ry­men­tu in­we­sty­cyj­ne­go znacząco się za­tem po­gor­szyły, a PRL zaczął się osu­wać w kla­syczną pułapkę zadłużeniową.

W roku 1981 nowe władze PRL-u odmówiły spłaty swo­je­go zadłużenia. Kra­je – i to nie tyl­ko dyk­ta­tu­ry – cza­sem się na ta­kie po­su­nięcie de­cy­dują. Nie jest ono ani do­bre, ani złe. Daje szansę no­we­go otwar­cia. Z dru­giej jed­nak stro­ny taka de­cy­zja jest równo­znacz­na z ban­kruc­twem – z odcięciem (nig­dy nie wia­do­mo, na jak długo) od za­gra­nicz­nych źródeł fi­nan­so­wa­nia go­spo­dar­ki. Na do­da­tek de­cy­zja o ban­kruc­twie zwy­kle sta­no­wi prze­jaw eko­no­micz­nej de­spe­ra­cji. Po­dej­mują ją kra­je, w których sy­tu­acja jest już bar­dzo zła – gdy­by była do­bra, toby prze­cież nie ban­kru­to­wały. Ozna­cza to jed­nak, że z nie­wypłacal­nością za­wsze idzie w pa­rze głęboka eko­no­micz­na smu­ta. Zwłasz­cza dla oby­wa­te­li, na których jed­na po dru­giej spa­dają ko­lej­ne pla­gi. Do tego do­chodzą nie­po­ko­je po­li­tycz­ne. I nie jest to tyl­ko fe­no­men Pol­ski lat 80. Ban­kru­tująca na przełomie wieków (przez mniej więcej rok) Ar­gen­ty­na za­no­to­wała spa­dek PKB o 1/3. Po­dob­ne dra­ma­ty roz­gry­wają się w Gre­cji tkwiącej od kil­ku lat w pułapce zadłużenio­wej. W Pol­sce wca­le nie było in­a­czej. Dość po­wie­dzieć, że po­ziom PKB na głowę miesz­kańca z roku 1975 zo­stał na powrót osiągnięty do­pie­ro w roku… 1995. 20 (!) lat później.

W tych wa­run­kach trud­no się dzi­wić, że po­trze­ba zna­le­zie­nia go­spo­dar­czej al­ter­na­ty­wy stała się w la­tach 80. paląca jak nig­dy przed­tem. To prze­ko­na­nie do­mi­no­wało w całym społeczeństwie – od góry do dołu. Do­strze­ga­li to także rządzący. Tu­taj ce­zurą wy­da­je się początek lat 80. Jesz­cze za Gier­ka sy­tu­acja wyglądała zupełnie in­a­czej. Eki­pa rzut­kie­go śląskie­go se­kre­ta­rza miała wiel­kie pla­ny re­for­mo­wa­nia i mo­der­ni­za­cji pol­skiej go­spo­dar­ki. Wbrew później­szej le­gen­dzie nie było to jed­nak wca­le ro­bio­ne na wa­ria­ta. Ówcze­sny Gier­kow­ski stra­teg go­spo­dar­czy Ta­de­usz Wrzasz­czyk zamówił na­wet założenia ta­kiej re­for­my w Ka­te­drze Prak­se­olo­gii (dziś po­wie­dzie­li­byśmy pew­nie „zarządza­nia”) Pol­skiej Aka­de­mii Nauk. Sze­fem ze­społu re­ali­zującego zamówie­nie był naj­lep­szy kra­jo­wy eks­pert w tej dzie­dzi­nie Wi­told Kieżun. „Przy­go­to­wa­liśmy plan, który prze­wi­dy­wał li­kwi­dację zjed­no­czeń [czy­li or­ganów zarządza­nia całymi branżami usług i prze­mysłu w cza­sach PRL-u], wie­lu nie­po­trzeb­nych mi­ni­sterstw i stwo­rze­nie jed­ne­go mi­ni­sterstwa go­spo­dar­ki. Pro­po­no­wa­liśmy da­le­ko po­su­niętą sa­mo­dziel­ność kie­row­ników przed­siębiorstw, a w te­re­nie wpro­wa­dze­nie ele­mentów wol­ne­go ryn­ku. Do tego stwo­rze­nie stu­ty­sięcznej ar­mii bez­ro­bot­nych. Cho­dziło o to, żeby skończyć wresz­cie z za­sadą »czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy«. Żeby była re­al­na groźba zwol­nie­nia pra­cow­ni­ka w cha­rak­te­rze mo­ty­wa­to­ra do pra­cy” – opo­wia­dał mi nie­daw­no Kieżun. Kon­cep­cja nie zna­lazła jed­nak uzna­nia w oczach ówcze­snej wier­chusz­ki so­cja­li­stycz­ne­go państwa. Kieżun miał wte­dy usłyszeć, że są to kon­cep­cje an­ty­so­cja­li­stycz­ne i an­ty­par­tyj­ne. Pro­gram po­szedł do ko­sza. Nie­za­leżnie od me­ry­to­rycz­nej oce­ny za­war­tych w nim pro­po­zy­cji trze­ba za­uważyć jed­no. Od­rzu­ce­nie przez Wrzasz­czyka pla­nu, w którym wpro­wa­dze­nie za­le­d­wie kil­ku ele­mentów fi­lo­zo­fii wol­no­ryn­ko­wej, to dowód, że w la­tach 70. PRL wca­le nie chciał upo­dab­niać się za wszelką cenę do ka­pi­ta­li­zmu. Na­wet cen­tral­nie ste­ro­wa­ne­go.

W la­tach 80. na szczy­tach władz PZPR myśle­nie było już jed­nak zupełnie inne. Do­brze ten pro­ces opi­su­je hi­sto­ryk An­to­ni Du­dek, au­tor książki Re­gla­men­to­wa­na re­wo­lu­cja. Rozkład dyk­ta­tu­ry ko­mu­ni­stycz­nej w Pol­sce 1988-1990. Według Dud­ka do gry weszło wówczas zupełnie nowe po­ko­le­nie ko­mu­ni­stycz­nych apa­rat­czyków (Alek­san­der Kwaśnie­wski oraz Ire­ne­usz Sekuła to chy­ba naj­bar­dziej oczy­wi­ste przykłady), dla których so­cja­lizm sta­no­wił już tyl­ko pu­sty slo­gan. Byli oni naj­bar­dziej zna­ny­mi (choć nie je­dy­ny­mi) przed­sta­wi­cie­la­mi tzw. no­wej kla­sy, o której już w la­tach 50. pisał ju­gosłowiański dy­sy­dent Mi­lo­van Di­las, a którą w Pol­sce naj­le­piej określa pojęcie „no­men­kla­tu­ra”. Two­rzy­li ją głównie kie­row­ni­cy przed­siębiorstw państwo­wych, czy­li od­po­wied­ni­cy dzi­siej­szych me­nedżerów. To oni kry­li się za państwem jako sym­bo­licz­nym właści­cie­lem przed­siębiorstw państwo­wych. Do tego do­cho­dzi­li dy­gni­ta­rze par­tyj­ni i ka­sta wyższych urzędników. Przed­sta­wi­cie­le tych trzech grup wy­mie­nia­li się na naj­ważniej­szych sta­no­wiskach w państwie i go­spo­dar­ce, tworząc zja­wi­sko na­zwa­ne po­tem ka­ru­zelą sta­no­wisk, która działała we­dle za­sa­dy: jeśli już raz wsiadłeś, masz dobrą ro­botę do końca życia. Jed­ne­go dnia taki ktoś był dy­rek­to­rem spółdziel­ni, dru­gie­go re­dak­to­rem na­czel­nym ważnej ga­ze­ty, a jesz­cze później se­kre­ta­rzem w wo­jewództwie.

Tym lu­dziom – jak to eli­cie każdego ustro­ju – wiodło się świet­nie. Ale i do nich w la­tach 80. do­tarło, że do­tych­cza­so­wy sys­tem po­li­tycz­ny jest nie do utrzy­ma­nia. W ta­kiej sy­tu­acji wewnątrz PRL-owskich elit zaczęły za­cho­dzić stop­nio­we prze­mia­ny. Hi­sto­ryk Hen­ryk Słabek wyjaśnia to w sposób następujący: „Dla lu­dzi no­men­kla­tu­ry go­spo­dar­czej – a w mniej­szym stop­niu również urzędni­czej i po­li­tycz­nej – ist­niejący ustrój z bie­giem cza­su sta­wał się gor­se­tem. Tym bar­dziej uwie­rającym, im wyższe się miało do­cho­dy. Do zmian zachęcała ich na­dzie­ja za­pew­nie­nia przyszłości własnej i ro­dzi­ny po­przez unie­za­leżnie­nie się od władz po­li­tycz­nych. Które ka­rierę par­tyjną mogły w każdej chwi­li prze­kreślić. W ich in­te­re­sie było więc zdo­by­cie od­po­wied­niej ilości majątku”.

Zda­niem Słabka czy Dud­ka to właśnie ta no­men­kla­tu­ra stała się po­mysłodawcą ra­dy­kal­nej zmia­ny sys­te­mo­wej i za­pro­wa­dze­nia w Pol­sce ka­pi­ta­li­zmu. Zaczęli roz­ważać, jak w sposób sko­or­dy­no­wa­ny do­ko­op­to­wać do swo­je­go kręgu część opo­zy­cji. Byli więc go­to­wi na da­le­ko idące zmia­ny w po­li­ty­ce go­spo­dar­czej, oczy­wiście w kie­run­ku go­spo­dar­cze­go li­be­ra­li­zmu, który naj­sku­tecz­niej chro­ni za­ku­mu­lo­wa­ny majątek. Początko­wo ma­rzy­li o mo­de­lu chińskim, czy­li wpro­wa­dze­niu ele­mentów ka­pi­ta­li­zmu przy za­cho­wa­niu au­to­ry­tar­ne­go porządku po­li­tycz­ne­go. Zdzisław Sa­dow­ski – wi­ce­pre­mier w rządzie Mes­sne­ra – wspo­mi­na, że był to sposób myśle­nia bli­ski Ja­ru­zel­skie­mu. „Mam wrażenie, że w cza­sie na­szej współpra­cy [lata 1987-1988] przyświe­cało mu prze­ko­na­nie, że z po­mocą re­form eko­no­micz­nych jest szan­sa na roz­wiąza­nie kon­flik­tu po­li­tycz­ne­go w Pol­sce. Bez ko­niecz­ności dziele­nia się władzą z So­li­dar­nością. To nas różniło” – mówi Sa­dow­ski.

De­li­kat­ne re­for­my Mes­sne­ra nie przy­niosły jed­nak spo­dzie­wa­ne­go odprężenia po­li­tycz­ne­go. Wte­dy młodzi PZPR-owscy li­be­rałowie – prze­czu­wając, że po­zy­cja par­tii słab­nie – zde­cy­do­wa­li się na skok w go­spo­darkę ryn­kową. Mie­li szczęście, bo tra­fi­li na wyjątko­wo miękkich i po­zba­wio­nych da­le­ko­siężnej wi­zji po­li­tycz­nej szefów – ham­le­ty­zującego in­te­lek­tu­alistę Ra­kow­skie­go i słabo znającego się na go­spo­dar­ce Ja­ru­zel­skie­go. Ana­li­zując ko­lej­ne po­li­tycz­ne po­su­nięcia tego ostat­nie­go, ma się wrażenie, że jego je­dy­nym pla­nem było przywróce­nie spo­ko­ju w ogar­niętym ostrym kon­flik­tem wewnętrznym kra­ju. A co po­tem? Ta­kie­go na­mysłu u ge­ne­rała nie widać. Pro­blem w tym, że u wszech­potężnego władcy brak wi­zji też jest… wizją. Jeżeli re­ali­zo­wa­ne działania przy­niosą do­bre skut­ki, przywódca jest chwa­lo­ny za prag­ma­tyzm. Jeśli nie, można je zupełnie słusznie na­zwać na­iw­ny­mi. I w jed­nym, i w dru­gim przy­pad­ku li­der bez wi­zji ska­za­ny jest na przyjęcie wi­zji stwo­rzo­nej przez kogoś in­ne­go.

Ten pa­ra­doks, zna­ny ze wszyst­kich podręczników zarządza­nia, naj­le­piej od­da­je na­sta­wie­nie Ja­ru­zel­skie­go (i Ra­kow­skie­go zresztą też) do re­form go­spo­dar­czych lat 80. I tłuma­czy, jak to możliwe, że zde­kla­ro­wa­ny ko­mu­ni­sta po­pro­wa­dził Polskę ku wol­ne­mu ryn­ko­wi. I to nie ryn­ko­wi oswo­jo­ne­mu przez za­chod­nich so­cjal­de­mo­kratów, lecz dzi­kie­mu i nie­okiełzna­ne­mu, bar­dzo ana­chro­nicz­ne­mu. Ta­kie­go, który bar­dziej pa­su­je do wie­ku XIX niż końcówki XX. W ten sposób na pol­skim przykładzie do­sko­na­le po­twier­dziły się prze­wi­dy­wa­nia uczen­ni­cy Key­ne­sa, bry­tyj­skiej eko­no­mist­ki z Cam­brid­ge Joan Ro­bin­son, która stwier­dziła, że re­al­ny so­cja­lizm (wbrew prze­wi­dy­wa­niom Mark­sa) nig­dy nie stał się następcą ka­pi­ta­li­zmu, ale ra­czej sub­sty­tu­tem jego wcze­snej, bar­dzo wol­no­ryn­ko­wej fazy.

Efek­tem tego sko­ku były właśnie re­for­my Wilcz­ka, które według do­mi­nującej nar­ra­cji do­pro­wa­dziły do eks­plo­zji pol­skiej przed­siębior­czości (w krótkim cza­sie za­re­je­stro­wa­no 3 mln pry­wat­nych pod­miotów go­spo­dar­czych), a także uwol­nie­nia ze smy­czy go­spo­dar­ki na­ka­zo­wo-roz­dziel­czej tłam­szo­nych dotąd ener­gii i po­mysłowości Po­laków.

Ale była również dru­ga, ciem­niej­sza stro­na tego sa­me­go me­da­lu – bez­sprzecz­ny hi­sto­rycz­ny fakt, że w Pol­sce naj­pierw wpro­wa­dzo­no ka­pi­ta­lizm, a do­pie­ro po­tem de­mo­krację. Ze wszyst­ki­mi ne­ga­tyw­ny­mi kon­se­kwen­cja­mi tego sta­nu rze­czy, o których jesz­cze będzie mowa.

A zwy­kli oby­wa­te­le? Ich wpraw­dzie nikt (z wyjątkiem ogra­ni­czo­ne­go eks­pe­ry­men­tu z czasów Mes­sne­ra) o zda­nie nie pytał. Oczy­wi­ste jest jed­nak to, że także dla nich so­cja­lizm a la po­lo­na­ise był skończo­ny (zwłasz­cza w ostrym kry­zy­sie go­spo­dar­czym lat 80., wzmoc­nio­nym jesz­cze wpro­wa­dze­niem sta­nu wo­jen­ne­go) – jako sym­bol wie­lu palących do­le­gli­wości: ko­le­jek, nie­do­borów to­wa­ro­wych i wresz­cie in­fla­cji. Do tego do­cho­dziły tra­dy­cyj­ne złe doświad­cze­nia z państwem, które miały ko­lej­ne po­ko­le­nia Po­laków. Można więc było albo to państwo po­pra­wiać, albo pójść na skróty i nie bawić się w żadne re­for­my, tyl­ko ogłosić, że im więcej wol­ne­go ryn­ku, tym le­piej. Wy­bra­no to dru­gie (zde­cy­do­wa­nie łatwiej­sze) roz­wiąza­nie. W tę nar­rację bar­dzo ocho­czo weszła również opo­zy­cja. Po 10 la­tach pod­ziem­nej działalności przywódcy So­li­dar­ności nie mie­li już jed­nak tej le­gi­ty­ma­cji społecz­nej co w roku 1980. W sa­mym ru­chu po­ja­wiały się pierw­sze wyraźne kon­flik­ty – cza­sem am­bi­cjo­nal­ne, a cza­sem o podłożu ide­owym. Nie­raz także kla­so­we (w związku klu­czową rolę od­gry­wa­li jed­nak in­te­li­gen­ci albo ro­bot­ni­cy, którzy bar­dzo chcie­li in­te­li­gen­tom im­po­no­wać). W ten sposób re­wo­lu­cja za­początko­wa­na przez zryw ro­bot­ni­czy zaczęła dry­fo­wać w kie­run­ku przyjęcia roz­wiązań, za które ci sami ro­bot­ni­cy zapłacą wkrótce naj­więcej.

Był w tym wszyst­kim jesz­cze je­den bar­dzo ważny ele­ment. Au­to­rzy prze­mian roku 1989 mówią o nim dość niechętnie. Jak­by półgębkiem. Cho­dzi o fak­tycz­ny brak su­we­ren­ności w pro­ce­sie wy­bie­ra­nia przez po­rzu­cającą ko­mu­nizm Polskę no­we­go ustro­ju go­spo­dar­cze­go. Proszę mnie źle nie zro­zu­mieć. To nie jest żadne oskarżenie ówcze­snych elit o per­fidną „zdradę sta­nu” albo „nową tar­go­wicę”. Cho­dzi ra­czej o trzeźwą kon­sta­tację twar­de­go fak­tu. W roku 1989 Pol­ska nie była kra­jem w pełni wład­nym de­cy­do­wać o swo­jej przyszłości. To zresztą w po­li­ty­ce między­na­ro­do­wej nic no­we­go. Im państwo mniej­sze i eko­no­micz­nie słab­sze, tym bar­dziej musi się li­czyć z pod­mio­ta­mi zewnętrzny­mi. Na przykład z wie­rzy­cie­la­mi. A ci trzy­ma­li wówczas Polskę moc­no w garści. Nie ma więc ra­cji Wal­de­mar Ku­czyński, w 1989 r. główny do­rad­ca pre­mie­ra Ta­de­usza Ma­zo­wiec­kie­go (i człowiek, który wymyślił Lesz­ka Bal­ce­ro­wi­cza jako twarz pol­skich prze­mian eko­no­micz­nych), który od lat prze­ko­nu­je, że jego eki­pie „nikt nie su­flo­wał ar­cy­li­be­ral­nej te­ra­pii szo­ko­wej” (to słowa Ku­czyńskie­go z roz­mo­wy ze mną). To w su­mie dosyć na­iw­ne prężenie mu­skułów. Tak na­prawdę pole ma­new­ru pierw­szych nie­ko­mu­ni­stycz­nych rządów było moc­no ogra­ni­czo­ne. Z jed­nej stro­ny de­cy­do­wały o tym rze­czy­wi­stość i do­ko­nujące się od czasów pamiętnej usta­wy Wilcz­ka/Rakowskie­go (1988) dzi­kie uryn­ko­wie­nie go­spo­dar­ki. Z dru­giej przyjęcie neo­li­be­ral­nej „do­brej no­wi­ny” było tym, cze­go ocze­ki­wa­li wówczas od War­sza­wy jej za­gra­nicz­ni wie­rzy­cie­le, pu­blicz­ni i pry­wat­ni, którzy wpraw­dzie Pol­sce sporą część zadłużenia da­ro­wa­li, ale nig­dy w for­mie, którą par­la­men­ta­rzy­stom So­li­dar­ności przed­sta­wił Jef­frey Sachs. W sierp­niu 1989 r. mówił on pod­czas po­sie­dze­nia se­nac­kiej ko­mi­sji ds. go­spo­dar­czych: „Je­dy­ne, co mu­si­cie te­raz zro­bić, to wysłać swo­im wie­rzy­cie­lom kart­ki pocz­to­we z tek­stem »Mamy wolną Polskę. Nie za­mie­rza­my spłacać długów ko­mu­ni­stycz­nej dyk­ta­tu­ry. Po­zdra­wia­my z War­sza­wy«”. Słuchało się tego zna­ko­mi­cie. W prak­ty­ce jed­nak ga­bi­ne­ty Ta­de­usza Ma­zo­wiec­kie­go (1989-1990) czy Jana Krzysz­to­fa Bie­lec­kie­go (1991) wie­działy, że zadłużenio­wa pętla zo­sta­nie po­lu­zo­wa­na tyl­ko wówczas, gdy Pol­ska będzie postępowała według wskazówek płynących z wa­szyng­tońskich in­sty­tu­cji fi­nan­so­wych. Nie po­zo­sta­wało im więc nic in­ne­go, jak płynąć z neo­li­be­ral­nym prądem i li­czyć, że społeczeństwo wy­trzy­ma szo­kową ku­rację (bez­ro­bo­cie, spa­dek re­al­nych do­chodów), którą mu za­fun­do­wa­li.

Po­ro­zu­mie­nie po­nad po­działami

Czy po­ja­wiały się głosy kry­tycz­ne, ostrze­gające przed tym, że wy­bra­ny przez Polskę mo­del trans­for­ma­cji nie­ko­niecz­nie musi być naj­lep­szy z możli­wych? O tak! Pro­blem tyl­ko w tym, że nie­wie­lu chciało tego słuchać. Duża część opi­niotwórczych elit dała się po pro­stu prze­ko­nać do tego, że ra­dy­kal­ne re­for­my wol­no­ryn­ko­we są „trud­ne, ale ko­niecz­ne”, i roz­pięła nad dwo­ma pierw­szy­mi so­li­dar­nościo­wy­mi rządami pa­ra­sol ochron­ny. Przyszło im to o tyle łatwo, że naj­cięższe kon­se­kwen­cje prze­mian do­tknęły przede wszyst­kim ro­bot­ników, rol­ników i polską pro­wincję – nie zaś in­te­li­gencję i kiełkującą z niej klasę śred­nią, spośród których eli­ty opi­nii za­zwy­czaj się wy­wodzą.

Ten pa­ra­sol ochron­ny mo­men­ta­mi za­mie­niał się jed­nak w bicz na kry­tyków ob­ra­ne­go mo­de­lu trans­for­ma­cji. Każda wątpli­wość była au­to­ma­tycz­nie trak­to­wa­na jak chęć po­wro­tu do PRL-u. Ni­ko­mu nie mieściło się w głowie, że może war­to by lu­dzi za­py­tać o to, do ja­kich poświęceń są go­to­wi w imię trans­for­ma­cji i jaki ma być jej osta­tecz­ny cel. W ta­kiej at­mos­fe­rze nie było mowy o in­nej po­li­ty­ce go­spo­dar­czej. Naj­le­piej prze­ko­nał się o tym Ja­cek Kuroń, który na­der chętnie przed­sta­wiał sie­bie jako zwo­len­ni­ka roz­wiązań so­cjal­nych (w co pew­nie skądinąd głęboko wie­rzył). W prak­ty­ce jed­nak w Unii De­mo­kra­tycz­nej, a po­tem w Unii Wol­ności od­gry­wał co naj­wyżej rolę list­ka fi­go­we­go neo­li­be­ral­nej trans­for­ma­cji. W chwi­lach szcze­rości na­wet naj­bar­dziej za­twar­dzia­li li­be­rałowie przy­zna­wa­li, że coś tu jest nie tak. Gdy się czy­ta dziś Dzien­ni­ki Wal­de­ma­ra Ku­czyńskie­go, to cza­sem widać, że i u tego „bul­te­rie­ra te­ra­pii szo­ko­wej” po­ja­wiają się mo­men­ty zwątpie­nia, np. gdy pi­sze o bied­nych, skołowa­nych lu­dziach, którzy nie mogą się od­na­leźć w no­wej ustro­jo­wej rze­czy­wi­stości. Był to jed­nak tyl­ko słaby (choć pew­nie szcze­ry) od­ruch do­bre­go ser­ca – ale nig­dy myśle­nie w ka­te­go­riach po­li­tycz­nej al­ter­na­ty­wy.

Wśród in­te­lek­tu­alistów i eko­no­mistów zna­leźli się oczy­wiście i tacy, którzy próbo­wa­li two­rzyć od­mien­ne roz­wiąza­nia. Chy­ba naj­bar­dziej zna­ny z nich to Ta­de­usz Ko­wa­lik. Eko­no­mi­sta o dużej re­no­mie, uzna­wa­nej również poza gra­ni­ca­mi kra­ju, je­den z nie­wie­lu działaczy i do­radców So­li­dar­ności, który kon­se­kwent­nie twier­dził, że trans­for­ma­cja mogła wyglądać zupełnie in­a­czej, a ówcze­sne eli­ty oraz ich gor­li­wi obrońcy po­szli na mo­ralną i in­te­lek­tu­alną łatwiznę, for­sując tezę, że nie było żad­nej al­ter­na­ty­wy. Po­nie­waż Ko­wa­lik był na­ukow­cem ob­da­rzo­nym dużym ta­len­tem pi­sar­skim, zo­sta­wił po so­bie wie­le cel­nych dyk­te­ry­jek, jak choćby tę: „Owszem, Ta­de­usz Ma­zo­wiec­ki obie­cy­wał, że po re­cep­ty na prze­bu­do­wy pol­skiej go­spo­dar­ki chce je­chać do Bonn [ówcze­sna sto­li­ca RFN]. Niem­cy to prze­cież oj­czy­zna społecz­nej go­spo­dar­ki ryn­ko­wej. Ale nie­ste­ty, jego współpra­cow­ni­cy [w domyśle – rządowi eko­no­miści: Ku­czyński, Bal­ce­ro­wicz czy Sy­ryj­czyk] ku­pi­li sze­fo­wi bi­let do Wa­szyng­to­nu i Chi­ca­go, a więc do świa­ta neo­li­be­ra­li­zmu”. Swoją kry­tykę trans­for­ma­cji Ko­wa­lik po­wta­rzał wie­lo­krot­nie. Naj­pełniej w książce Pol­ska­Trans­for­ma­cja.pl (2009) oraz wy­da­nej już po jego śmier­ci po­zy­cji O lep­szy ład społecz­no-eko­no­micz­ny (2013). Pro­blem w tym, że za­in­te­re­so­wa­nie Ko­wa­li­kiem rośnie do­pie­ro dziś, ćwierć wie­ku po trans­for­ma­cji i kil­ka lat po śmier­ci eko­no­mi­sty. W tam­tych cza­sach poglądy pro­fe­so­ra Ko­wa­li­ka, Ka­zi­mie­rza Łaskie­go albo Włod­zi­mie­rza Bru­sa kom­plet­nie nie mogły się prze­bić. Często z przy­czyn zupełnie po­za­me­ry­to­rycz­nych. Tych dwóch ostat­nich eko­no­mistów można było łatwo zde­za­wu­ować, wska­zując na ich uwikłanie w PRL (bo fak­tycz­nie – obaj przed ro­kiem 1968 należeli do na­uko­wej śmie­tan­ki ko­mu­ni­stycz­nej Pol­ski). Kłopot z za­ist­nie­niem w głównym nur­cie miały jed­nak również ta­kie po­sta­cie, jak znaj­dująca się poza wszel­kim po­dej­rze­niem iko­na opo­zy­cji Ka­rol Mo­dze­lew­ski – który swój sprze­ciw wo­bec kształtu pol­skich re­form wol­no­ryn­ko­wych w pełni wy­krzy­czał do­pie­ro nie­daw­no w au­to­bio­gra­fii Zajeździ­my kobyłę hi­sto­rii. Wy­da­nej za­le­d­wie… 24 lata po przełomie. Osob­nym przy­pad­kiem jest na tym tle po­stać Jef­freya Sach­sa, eko­no­mi­sty z Uni­wer­sy­te­tu Ha­rvar­da, który pod ko­niec lat 80. cie­szył się wielką po­pu­lar­nością. „The New York Ti­mes” na­zwał go na­wet kie­dyś In­dianą Jo­ne­sem świa­to­wej eko­no­mii. Sachs – choć do­pie­ro lek­ko po trzy­dzie­st­ce – miał już nie tyl­ko tytuł pro­fe­so­ra, ale i doświad­cze­nie główne­go do­rad­cy rządu Bo­li­wii, któremu po­ma­gał w zwal­cza­niu pla­gi hi­per­in­fla­cji za po­mocą tzw. te­ra­pii szo­ko­wej. Ostat­ni rząd ko­mu­ni­stycz­nej Pol­ski chciał za­trud­nić go w roli do­rad­cy już na początku 1989 r. Sachs jed­nak pryn­cy­pial­nie odmówił, twierdząc, że przy­je­dzie do­pie­ro wówczas, gdy So­li­dar­ność zo­sta­nie do­pusz­czo­na do wy­borów. I słowa do­trzy­mał. Po­ja­wił się w War­sza­wie w okre­sie hi­sto­rycz­nych wy­borów 4 czerw­ca 1989 r. Sachs bar­dzo różnił się od pol­skich eks­pertów eko­no­micz­nych tam­tej epo­ki. Mówił pro­stym, ob­ra­zo­wym języ­kiem. Nie mnożył wątpli­wości, mówił ogólnie. Przywódców So­li­dar­ności za­chwy­cił, zwłasz­cza tych, którzy na go­spo­dar­ce się nie zna­li. Bro­nisław Ge­re­mek, Adam Mich­nik czy Ja­cek Kuroń na­wet się z tym spe­cjal­nie nie kry­li. Sachs był więc au­to­rem pier­wot­nej kon­cep­cji te­ra­pii szo­ko­wej (li­be­ra­li­za­cja możli­wie naj­większej licz­by dzie­dzin życia, szyb­kie przywróce­nie wy­mie­nial­ności złote­go), która kil­ka mie­sięcy później zo­stała wypełnio­na le­gi­sla­cyjną treścią w po­staci pla­nu Bal­ce­ro­wi­cza. Zna­mien­ne jest jed­nak to, że gdy dziś roz­ma­wia się z Sach­sem, on zupełnie nie uważa, by te­ra­pia szo­ko­wa była pro­jek­tem… li­be­ral­nym. Dla nie­go tam­te prze­mia­ny miały sta­no­wić tyl­ko fun­da­ment, na którym do­pie­ro ko­lej­ne po­ko­le­nia Po­laków będą wzno­sić gmach go­spo­dar­ki ryn­ko­wej. Według Sach­sa – de­kla­rującego się dziś jako so­cjal­de­mo­kra­ta – po­wi­nien to być ustrój po­dob­ny ra­czej do tego, jaki jest w Niem­czech czy Skan­dy­na­wii, a więc taki, w którym państwo moc­no kon­tro­lu­je ry­nek i trosz­czy się o oby­wa­te­la. Wygląda jed­nak na to, że w roku 1989 (i w la­tach ko­lej­nych) przesłanie Sach­sa zo­stało przez Po­laków zro­zu­mia­ne dokład­nie… od­wrot­nie.

A po­li­ty­cy? Prze­cież w ustro­ju de­mo­kra­tycz­nym po­win­ni wy­czu­wać na­stro­je społecz­ne. Pierw­szym poważnym ostrzeżeniem dla nawróco­nych na or­to­dok­syj­ny li­be­ra­lizm elit post­so­li­dar­nościo­wych było wejście Sta­nisława Tymińskie­go do dru­giej tury wy­borów pre­zy­denc­kich w 1990 r. Jako pierw­szy zro­zu­miał to ob­da­rzo­ny nie­kwe­stio­no­waną in­tu­icją po­li­tyczną Lech Wałęsa. Gdy słucha się dziś jego wystąpień z ówcze­snej kam­pa­nii wy­borczej, widać, że przywódca So­li­dar­ności szu­ka przy­najm­niej no­we­go języka. In­ne­go niż for­so­wa­ne przez obóz Ma­zo­wiec­kie­go przeświad­cze­nie o nie­uchron­ności te­ra­pii szo­ko­wej. „Choć się z kon­cepcją za­chod­nią zga­dzam, żeby za­my­kać nie­do­bre zakłady, to wy­ko­nać tego nie wy­ko­nam. Niech się obrażają, niech skaczą. Naj­pierw muszę otwo­rzyć możliwości, żeby nie było tak, że ktoś chce pra­co­wać, a nie ma gdzie” – mówił Wałęsa w cza­sie spo­tka­nia z wy­borcami w war­szaw­skim Ur­su­sie. I jeśli od­ce­dzić z tej wy­po­wie­dzi cha­rak­te­ry­stycz­ny styl re­to­rycz­ny przywódcy So­li­dar­ności, to mówi on jak kla­sycz­ny key­ne­si­sta, który prze­ciw­sta­wia się li­be­ral­ne­mu do­gma­to­wi o pry­ma­cie wol­ne­go ryn­ku nad po­li­tyką. Osta­tecz­nie jed­nak Wałęsa, gdy już wy­grał wy­bory, ta­kiej le­wi­co­wej po­li­tyki w życie by­najm­niej nie wpro­wa­dził. Na­wet nie podjął próby. Dla­cze­go? Przy­chyl­ny Wałęsie pu­bli­cy­sta Ro­bert Kra­sow­ski w książce Po południu twier­dzi, że pre­zy­den­to­wi nie po­zwo­liło roz­winąć skrzy­deł roz­pa­sa­ne par­tyj­niac­two wcze­snej fazy III RP. Trochę in­ne­go zda­nia jest jed­nak An­to­ni Du­dek, au­tor Hi­sto­rii po­li­tycz­nej Pol­ski 1989-2012. Uważa on, że w prak­ty­ce Wałęsa oka­zał się po pro­stu mar­nym po­li­ty­kiem, który nie miał po­mysłu na swoją pre­zy­den­turę. Gdy tyl­ko zo­rien­to­wał się, że nie ma re­al­nej władzy wy­ko­naw­czej, na którą li­czył, zaczął się wikłać w doraźne próby oba­la­nia lub wzmac­nia­nia ko­lej­nych rządów. Na go­spo­darkę nie zna­lazł w trak­cie swo­jej pre­zy­den­tury miej­sca. I swoją szansę, aby stanąć na cze­le sze­ro­kie­go obo­zu le­wi­co­we­go, były przywódca So­li­dar­ności szyb­ko za­prze­paścił.

In­nym śro­do­wi­skiem, które mogło wzbo­ga­cić pol­ski plu­ra­lizm po­li­tycz­ny o pier­wia­stek praw­dzi­wej le­wi­cy go­spo­dar­czej, był rząd Jana Ol­szew­skie­go. „Chce­my go­spo­dar­ki ryn­ko­wej, która będzie działać w ściśle określo­nych ra­mach praw­nych. Chce­my w tym dążeniu wy­ko­rzy­stać doświad­cze­nia wiel­kich de­mo­kra­cji eu­ro­pej­skich od­bu­do­wujących państwa po II woj­nie świa­to­wej” – to frag­ment exposé Ol­szew­skie­go z grud­nia 1991 r., który był ja­snym sy­gnałem, że pol­ska trans­for­ma­cja nie musi zo­stać prze­pro­wa­dzo­na we­dle an­glo­sa­skie­go mo­de­lu neo­li­be­ral­ne­go i że in­spi­ra­cji można szu­kać choćby w nie­miec­kiej społecz­nej go­spo­dar­ce ryn­ko­wej z czasów po­wo­jen­ne­go cudu go­spo­dar­cze­go. Ol­szew­ski miał zresztą inne atu­ty, by stać się pre­mie­rem le­wi­co­wym. Sam po­cho­dził z ro­dzi­ny za­an­gażowa­nych przed­wo­jen­nych PPS-owców. Po­par­cia jego rządowi udzie­lały par­tyj­ki, którym nie od­po­wia­dała np. przy­spie­szo­na pry­wa­ty­za­cja pol­skie­go prze­mysłu oraz sys­te­mu ban­ko­we­go. Jak to często bywa, le­wi­co­we mrzon­ki Ol­szew­skie­go pozo­stały jed­nak tyl­ko na pa­pie­rze. Pre­mier go­spo­darką nie bar­dzo się in­te­re­so­wał, cze­go naj­lep­szym do­wo­dem było to, że swo­je­go mi­ni­stra fi­nansów, prof. Ka­ro­la Lut­kow­skie­go z SGH, po­dob­no po­znał do­pie­ro na półto­rej go­dzi­ny przed exposé. Nic