Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Dziedzictwo Bourne’a

Dziedzictwo Bourne’a

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7659-439-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dziedzictwo Bourne’a

 

David Webb, dawny agent o kryptonimie Jason Bourne wykonujący tajne misje dla rządu Stanów Zjednoczonych, wiedzie spokojny żywot jako profesor lingwistyki na Uniwersytecie Georgetown, jednak już niebawem upomni się o niego przeszłość. Gdy na terenie uniwersyteckiego campusu strzela do niego tajemniczy snajper, Webb jedzie do rezydencji przyjaciela i mentora z CIA, Alexa Conklina, licząc, że ten pomoże mu w rozwiązaniu zagadki. Za późno. Conklin oraz psycholog Morris Panov, który pomagał Bourne’owi odzyskać utraconą pamięć, nie żyją. Kilka minut później w domu Conklina zjawia się policja. Wrobiony w morderstwo, były agent musi uciekać nie tylko przed CIA i policją całego świata, ale również niebezpiecznym zabójcą imieniem Chan, który z nieznanego powodu chce go zlikwidować.

Podążając tropem znalezionej w domu Conklina kartki, na której przyjaciel zapisał tajemniczą nazwę „NX 20”, Bourne odkrywa, że śmierć mężczyzn ma związek ze zniknięciem doktora Schiffera prowadzącego tajne badania nad nową bronią biologiczną. Ślady prowadzą do Rejkiawiku, gdzie trwają przygotowania do konferencji poświęconej walce z terroryzmem. Ale nie tylko Bourne wybiera się do stolicy Islandii, na skalistą wyspę leci również Stiepan Spalko, węgierski milioner i prezes międzynarodowej organizacji humanitarnej Humanistas, zaraz za nim zaś grupa czeczeńskich rebeliantów, których szanowany filantrop zwerbował do tajnej operacji.

Polecane książki

Poradnik do gry FEAR: Extraction Point to opis przejścia tego dodatku, zawierający dokładne wskazówki dotyczące przebiegu każdej walki oraz metody radzenia sobie podczas poszczególnych strzelanin. F.E.A.R.: Extraction Point - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in...
Czarny kryminał, reportaż historyczny i suspens – pierwszy tom kryminalny Philipa Kerra z Bernhardem Güntherem Berlin, rok 1936, tuż przed igrzyskami olimpijskimi. Prywatny wywiadowca Günther zostaje wynajęty przed zamożnego przemysłowca, który za wszelką cenę chce poznać prawdę o śmierci swojej cór...
Poważnie. Facet jest uzależniony od potasu. Oczywiście, to ja po niego nieopatrznie sięgnęłam. Technicznie rzecz ujmując, wsadziłam go sobie do ust. Co więcej przeżułam… a nawet połknęłam. Taaak, wiem. Niedobra, niedobra dziewczynka. I wtedy go zobaczyłam. Wierzcie mi lub nie, ale to, że właśnie dł...
Wypracowania - Henryk Sienkiewicz „Pan Wołodyjowski”   Opisy wypracowań: Charakterystyka Adama Nowowiejskiego.  Wypracowanie dotyczy Adama Nowowiejskiego, jednego z bohaterów drugoplanowych powieści „pan Wołodyjowski” H. Sienkiewicza i stanowi charakt...
– Finały NBA w latach 90-tych w TVP bez panów Szaranowicza i Łabędzia oraz słynnego zawołania „Hej, hej, tu NBA!”? – Mecze reprezentacji Polski przed erą Borka i Hajty bez emocji w głosie pana Dariusza Szpakowskiego? – Nieudawana walka kolarzy z własnymi organizmami na trasach wielkich tourów bez je...
Kobieta w średnim wieku, po przejściach, w zasadzie niewiele już chce od życia. Najczęściej po prostu świętego spokoju. Nie dla niej miłosne wzloty, romantyczne wyznania, upojne noce. Zwyczajnie nie wierzy, by coś dobrego mogło ją jeszcze spotkać. Dlatego, gdy Lena wpada niespodziewanie w ramion...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Eric van Lustbader i Robert Ludlum

Ty­tuł ory­gi­na­łu:

THE BO­UR­NE LE­GA­CY

Co­py­ri­ght © The Es­ta­te of Ro­bert Lu­dlum 2004

All ri­ghts re­se­rved

Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Al­ba­tros A. Ku­ry­ło­wicz 2012

Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © Zbi­gniew Ko­ściuk 2012

Re­dak­cja: Be­ata Kacz­mar­czyk

Ilu­stra­cja na okład­ce: JPa­ge­tR­Fpho­tos/Shut­ter­stock

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki i se­rii: An­drzej Ku­ry­ło­wicz

Skład: La­gu­na

ISBN 978-83-7659-439-2

Wy­daw­ca

WY­DAW­NIC­TWO AL­BA­TROS A. KU­RY­ŁO­WICZ

Hlon­da 2a/25, 02-972 War­sza­wa

www.wy­daw­nic­two­al­ba­tros.com

2012. Wy­da­nie elek­tro­nicz­ne

Ni­niej­szy pro­dukt jest ob­ję­ty ochro­ną pra­wa au­tor­skie­go. Uzy­ska­ny do­stęp upo­waż­nia wy­łącz­nie do pry­wat­ne­go użyt­ku oso­bę, któ­ra wy­ku­pi­ła pra­wo do­stę­pu. Wy­daw­ca in­for­mu­je, że pu­blicz­ne udo­stęp­nia­nie oso­bom trze­cim, nie­okre­ślo­nym ad­re­sa­tom lub w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób upo­wszech­nia­nie, ko­pio­wa­nie oraz prze­twa­rza­nie w tech­ni­kach cy­fro­wych lub po­dob­nych– jest nie­le­gal­ne i pod­le­ga wła­ści­wym sank­cjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Pa­mię­ci Boba

Pro­log

Przy­wód­ca cze­czeń­skich re­be­lian­tów Cha­lid Mu­rat sie­dział nie­ru­cho­mo jak głaz w środ­ko­wym po­jeź­dzie ko­lum­ny prze­dzie­ra­ją­cej się znisz­czo­ny­mi uli­ca­mi Gro­zne­go. Trans­por­ter opan­ce­rzo­ny BTR-60PB na­le­żał do stan­dar­do­we­go wy­po­sa­że­nia ro­syj­skiej ar­mii, więc gru­pa po­jaz­dów nie róż­ni­ła się ni­czym od in­nych, któ­re pa­tro­lo­wa­ły mia­sto. Uzbro­je­ni po zęby lu­dzie Mu­ra­ta je­cha­li dwo­ma po­zo­sta­ły­mi wo­za­mi z przo­du i tyłu kon­wo­ju. Zmie­rza­li do Szpi­ta­la Dzie­wią­te­go – jed­nej z sze­ściu lub sied­miu kry­jó­wek wy­ko­rzy­sty­wa­nych przez Mu­ra­ta, żeby wy­prze­dzać o trzy kro­ki tro­pią­cych go Ro­sjan.

Do­bie­ga­ją­cy pięć­dzie­siąt­ki Mu­rat miał ciem­ną bro­dę, po­sta­wę niedź­wie­dzia i pło­ną­ce oczy praw­dzi­we­go ze­lo­ty. Daw­no temu zro­zu­miał, że rzą­dzić moż­na je­dy­nie że­la­zną pię­ścią. Był świad­kiem, jak Dżo­char Du­da­jew da­rem­nie pró­bo­wał na­rzu­cić pra­wo is­lam­skie­go sza­ria­tu. Wi­dział rzeź, do któ­rej do­szło, gdy wszyst­ko się za­czę­ło – kie­dy za­gra­nicz­ni współ­pra­cow­ni­cy Osa­my bin La­de­na, ma­ją­cy bazę na te­re­nie Cze­cze­nii, na­je­cha­li Da­ge­stan, a na­stęp­nie prze­pro­wa­dzi­li sze­reg za­ma­chów bom­bo­wych w Mo­skwie i Woł­go­doń­sku, za­bi­ja­jąc bli­sko dwie­ście osób. Winą za dzia­ła­nia cu­dzo­ziem­ców obar­czo­no cze­czeń­skich ter­ro­ry­stów, a Ro­sja­nie roz­po­czę­li bom­bar­do­wa­nia Gro­zne­go, ob­ra­ca­jąc w perzy­nę więk­szą część mia­sta.

Za­snu­te tu­ma­na­mi pyłu i dymu nie­bo nad sto­li­cą Cze­cze­nii lśni­ło tak in­ten­syw­nie, że wy­da­wa­ło się ra­dio­ak­tyw­ne. Pło­ną­ce słu­py ropy naf­to­wej wy­strze­li­wa­ły ze­wsząd z po­kry­te­go gru­zem kra­jo­bra­zu.

Cha­lid Mu­rat spo­glą­dał przez przy­ciem­nio­ną szy­bę na mi­ja­ny przez kon­wój spa­lo­ny szkie­let bu­dyn­ku – ma­syw­ną, po­zba­wio­ną da­chu sko­ru­pę, w któ­rej wnę­trzu mi­go­ta­ły pło­mie­nie. Mruk­nął coś pod no­sem i od­wró­cił się do swo­je­go za­stęp­cy, Ha­sa­na Ar­se­no­wa.

– Kie­dyś Gro­zny był mia­stem za­ko­cha­nych. Za­drze­wio­ny­mi bul­wa­ra­mi spa­ce­ro­wa­li ko­chan­ko­wie, na zie­lo­nych skwe­rach mat­ki pcha­ły wóz­ki z dzieć­mi. Wiel­ki cyr­ko­wy na­miot był pe­łen ra­do­snych uśmiech­nię­tych twa­rzy, a ar­chi­tek­ci z ca­łe­go świa­ta piel­grzy­mo­wa­li, żeby obej­rzeć bu­dow­le, któ­re czy­ni­ły Gro­zny jed­nym z naj­pięk­niej­szych miast na zie­mi.

Po­krę­cił gło­wą ze smut­kiem i po przy­ja­ciel­sku klep­nął ko­la­no to­wa­rzy­sza.

– Na Al­la­ha, Ha­sa­nie! – wy­krzyk­nął. – Ro­sja­nie znisz­czy­li w tym mie­ście wszyst­ko, co do­bre i pięk­ne!

Ha­san Ar­se­now ski­nął gło­wą. Był ener­gicz­nym, peł­nym we­rwy męż­czy­zną, dzie­sięć lat młod­szym od Mu­ra­ta. Jak przy­sta­ło na daw­ne­go mi­strza bia­th­lo­nu, miał sze­ro­kie ra­mio­na i wą­skie bio­dra – ty­po­wą syl­wet­kę spor­tow­ca. Kie­dy Mu­rat zo­stał przy­wód­cą re­be­lian­tów, sta­nął u jego boku. Te­raz wska­zał Mu­ra­to­wi zwę­glo­ne szcząt­ki gma­chu z pra­wej stro­ny dro­gi.

– Przed woj­ną – wy­ja­śnił po­waż­nym to­nem – kie­dy Gro­zny był li­czą­cym się ośrod­kiem wy­do­by­cia ropy, mój oj­ciec pra­co­wał tu, w In­sty­tu­cie Naf­to­wym. Dziś za­miast zy­sków z od­wier­tów mamy łuny po­ża­rów za­nie­czysz­cza­ją­cych wodę i po­wie­trze.

Za­mil­kli, przy­glą­da­jąc się ru­inom zbom­bar­do­wa­nych do­mów, uli­com, na któ­rych nie było ni­ko­go prócz lu­dzi i zwie­rząt grze­bią­cych w od­pad­kach. Po kil­ku mi­nu­tach spoj­rze­li na sie­bie, za­smu­ce­ni cier­pie­niem swo­je­go na­ro­du. Mu­rat otwo­rzył usta, żeby coś po­wie­dzieć, ale za­marł, sły­sząc cha­rak­te­ry­stycz­ny dźwięk kul od­bi­ja­ją­cych się od pan­cer­nych płyt trans­por­te­ra. W mgnie­niu oka zro­zu­miał, że zo­sta­li tra­fie­ni po­ci­ska­mi z bro­ni ma­łe­go ka­li­bru, zbyt sła­by­mi, by zdo­ła­ły prze­nik­nąć gru­bą sko­ru­pę po­jaz­du. Jak za­wsze czuj­ny Ar­se­now się­gnął do ra­dio­sta­cji.

– Wy­dam roz­kaz, by ochro­na w pierw­szym i trze­cim wo­zie od­po­wie­dzia­ła ogniem.

Mu­rat po­krę­cił gło­wą.

– Nie, Ha­sa­nie. Za­sta­nów się. Mamy ro­syj­skie mun­du­ry, je­dzie­my ru­skim trans­por­te­rem opan­ce­rzo­nym. Ten, kto do nas strze­la, jest ra­czej przy­ja­cie­lem niż wro­giem. Mu­si­my się upew­nić, żeby nie mieć na rę­kach nie­win­nej krwi.

Prze­jął mi­kro­fon z rąk Ar­se­no­wa i po­le­cił, by kon­wój się za­trzy­mał.

– Po­rucz­ni­ku Go­cza­jew – po­wie­dział przez ra­dio – wy­ślij­cie paru lu­dzi na re­ko­ne­sans. Chcę się do­wie­dzieć, kto nas ostrze­lał, ale ich nie za­bi­jaj­cie.

Ja­dą­cy pierw­szym trans­por­te­rem Go­cza­jew ze­brał lu­dzi za ko­lum­ną po­jaz­dów i ka­zał im utwo­rzyć ty­ra­lie­rę. Ku­ląc się z prze­ni­kli­we­go zim­na, ru­szył po­kry­tą gru­zem uli­cą i pre­cy­zyj­ny­mi ge­sta­mi dło­ni po­słał swo­ich na lewo i pra­wo od miej­sca, z któ­re­go pa­dły strza­ły.

Bo­jow­ni­cy byli świet­nie wy­szko­le­ni – prze­miesz­cza­li się szyb­ko i bez­sze­lest­nie od ka­mie­nia do muru i da­lej do po­wy­gi­na­nych me­ta­lo­wych be­lek, po­chy­le­ni, żeby sta­no­wić jak naj­mniej­szy cel. Nie roz­le­gły się jed­nak żad­ne strza­ły. Sko­czy­li na­przód, by po­ko­nać ostat­ni od­ci­nek, pra­gnąc osa­czyć nie­przy­ja­cie­la i przy­gwoź­dzić go krzy­żo­wym ogniem.

Sie­dzą­cy w środ­ko­wym po­jeź­dzie Ha­san Ar­se­now ob­ser­wo­wał miej­sce, w któ­rym Go­cza­jew ze­brał lu­dzi. Cze­kał kil­ka se­kund na strza­ły, ale te nie pa­dły. Za­miast nich w od­da­li uka­za­ły się gło­wa i ra­mio­na po­rucz­ni­ka. Spoj­rzał w kie­run­ku trans­por­te­ra i po­ma­chał ręką, sy­gna­li­zu­jąc, że te­ren jest za­bez­pie­czo­ny. Cha­lid Mu­rat prze­ci­snął się obok Ar­se­no­wa, wy­siadł z wozu i bez wa­ha­nia ru­szył przez zmro­żo­ne gru­zo­wi­sko.

– Cha­li­dzie Mu­rat! – krzyk­nął ostrze­gaw­czo Ar­se­now, bie­gnąc za swo­im do­wód­cą.

Mu­rat pod­szedł bez prze­szkód do ni­skie­go, czę­ścio­wo zwa­lo­ne­go ka­mien­ne­go muru, zza któ­re­go pa­dły strza­ły. Jego oczom uka­za­ły się ster­ty śmie­ci. Na jed­nej z nich le­ża­ły wo­sko­wa­te zwło­ki, któ­re naj­wy­raź­niej ja­kiś czas temu odar­to z ubra­nia. Na­wet z du­żej od­le­gło­ści odór roz­kła­du był tak sil­ny, że nie­mal zwa­lił ich z nóg. Ar­se­now do­pę­dził to­wa­rzy­sza i wy­cią­gnął pi­sto­let.

Kie­dy Mu­rat do­tarł do muru, jego lu­dzie byli już po dru­giej stro­nie z bro­nią go­to­wą do strza­łu. Wiatr zry­wał się raz po raz, wy­jąc i ję­cząc w ru­inach. Po­nu­re me­ta­licz­ne nie­bo po­ciem­nia­ło jesz­cze bar­dziej i za­czął pa­dać śnieg. Ja­sny puch szyb­ko po­krył buty Mu­ra­ta, oplótł pa­ję­czy­ną jego buj­ną szorst­ką bro­dę.

– Po­rucz­ni­ku Go­cza­jew, zna­leź­li­ście na­past­ni­ków?

– Tak jest, do­wód­co!

– Al­lah pro­wa­dzi mnie we wszyst­kim, więc i te­raz po­kie­ru­je mo­imi kro­ka­mi. Co to za lu­dzie?

– Jest tyl­ko je­den – od­parł Go­cza­jew.

– Je­den?! – wy­krzyk­nął Ar­se­now. – Kto?! Nie wie­dział, że je­ste­śmy Cze­cze­na­mi?!

– Je­ste­ście Cze­cze­na­mi? – ode­zwał się sła­by głos. Zza muru wy­chy­li­ła się bla­da twarz dzie­się­cio­let­nie­go chłop­ca. Na gło­wie miał sta­rą weł­nia­ną czap­kę, na grzbie­cie po­dar­ty swe­ter wło­żo­ny na kil­ka warstw cien­kich kra­cia­stych ko­szul, a do tego po­ła­ta­ne spodnie i duże gu­mo­we ka­lo­sze, któ­re pew­nie zdjął z nóg tru­pa. Cho­ciaż był jesz­cze dziec­kiem, miał oczy do­ro­słe­go; spo­glą­da­ły na świat czuj­nie i po­dejrz­li­wie. Stał, osła­nia­jąc kor­pus ro­syj­skiej ra­kie­ty nie­wy­bu­chu. Za­pew­ne wy­grze­bał ją gdzieś, by wy­mie­nić na chleb. Mógł w ten spo­sób oca­lić ro­dzi­nę przed śmier­cią gło­do­wą. W le­wej ręce trzy­mał pi­sto­let, bo pra­wa koń­czy­ła się na wy­so­ko­ści nad­garst­ka.

Mu­rat na­tych­miast od­wró­cił wzrok, Ar­se­now przy­glą­dał się dzie­cia­ko­wi z uwa­gą.

– To przez minę – wy­ja­śnił ze wzru­sza­ją­cą rze­czo­wo­ścią chło­pak. – Pod­ło­ży­li ją ci dra­nie, ru­scy!

– Chwa­ła Al­la­ho­wi! Dziel­ny mały żoł­nierz! – wy­krzyk­nął Mu­rat, ob­da­rza­jąc go sze­ro­kim roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem. Uśmiech przy­cią­gał do nie­go lu­dzi ni­czym ma­gnes opił­ki że­la­za. – Po­dejdź do mnie! Śmia­ło! – Ski­nął w jego stro­nę, po­ka­zu­jąc pu­ste dło­nie. – Wi­dzisz prze­cież, że je­ste­śmy Cze­cze­na­mi. Jak ty.

– Sko­ro je­ste­ście Cze­cze­na­mi jak ja – spy­tał re­zo­lut­nie mały – cze­mu jeź­dzi­cie ru­ski­mi trans­por­te­ra­mi?

– Znasz lep­szy spo­sób, żeby się ukryć przed tymi wil­ka­mi?

– Mu­rat mru­gnął do nie­go po­ro­zu­mie­waw­czo i ro­ze­śmiał się, wi­dząc, że chło­pak ści­ska giu­rzę1. – No pro­szę, masz broń uży­wa­ną przez ro­syj­skie od­dzia­ły spe­cjal­ne. Trze­ba na­gro­dzić taką od­wa­gę, praw­da?

Mu­rat ukląkł obok chło­pa­ka i spy­tał go o imię. Kie­dy mały od­po­wie­dział, za­py­tał:

– Wiesz, kim je­stem, Aznor? Na­zy­wam się Cha­lid Mu­rat. Ja rów­nież chcę nas uwol­nić od ro­syj­skie­go jarz­ma. Ra­zem zdo­ła­my tego do­ko­nać, praw­da?

– Nie za­mie­rza­łem strze­lać do bra­ci Cze­cze­nów – oświad­czył Aznor. Wska­zał kon­wój oka­le­czo­ną dło­nią.

– My­śla­łem, że toza­czist­ka. – Tak na­zy­wa­no bru­tal­ne ak­cje pa­cy­fi­ka­cyj­ne prze­pro­wa­dza­ne przez ro­syj­skich żoł­nie­rzy w po­szu­ki­wa­niu lu­dzi po­dej­rze­wa­nych o sprzy­ja­nie re­be­lian­tom. Pod­czas ta­kich ope­ra­cji zgi­nę­ło po­nad dwa­na­ście ty­się­cy Cze­cze­nów, a dwa ty­sią­ce in­nych znik­nę­ło w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach. Ran­nych i tor­tu­ro­wa­nych, oka­le­czo­nych i zgwał­co­nych nikt na­wet nie li­czył. – Ro­sja­nie za­mor­do­wa­li mi ojca i wu­jów. Gdy­by­ście byli ru­ski­mi, za­bił­bym wszyst­kich.

– Jego twarz wy­krzy­wił gry­mas wście­kło­ści i fru­stra­cji.

– Wie­rzę ci – od­rzekł po­waż­nym to­nem Mu­rat. Wsu­nął rękę do kie­sze­ni w po­szu­ki­wa­niu bank­no­tów. Chło­pak we­tknął pi­sto­let za pa­sek, by wziąć pie­nią­dze. Mu­rat po­chy­lił się ku nie­mu i szep­nął kon­fi­den­cjo­nal­nie: – Po­słu­chaj uważ­nie, po­wiem ci, gdzie mo­żesz ku­pić wię­cej amu­ni­cji do swo­jej giu­rzy, że­byś był go­tów na na­stęp­ną za­czist­kę.

– Dzię­ku­ję. – Na twa­rzy Azno­ra uka­zał się sze­ro­ki uśmiech.

Cha­lid Mu­rat szep­nął mu kil­ka słów, a po­tem wy­pro­sto­wał się i zmierz­wił wło­sy ma­łe­go.

– Al­lah z tobą, mały bo­jow­ni­ku! We wszyst­kim, co czy­nisz!

Do­wód­ca Cze­cze­nów i jego za­stęp­ca pa­trzy­li, jak chło­pak gra­mo­li się po gru­zach z kor­pu­sem ra­kie­ty pod pa­chą. Chwi­lę póź­niej wró­ci­li do trans­por­te­ra. Ha­san z od­ra­zą za­trza­snął pan­cer­ne drzwi, od­gra­dza­jąc ich od ze­wnętrz­ne­go świa­ta. Od świa­ta, w któ­rym żył Aznor.

– Nie masz wy­rzu­tów su­mie­nia? Po­sy­łasz dziec­ko na pew­ną śmierć.

Mu­rat zmie­rzył go prze­ni­kli­wym wzro­kiem. Śnieg na jego bro­dzie stop­niał i za­mie­nił się w drżą­ce kro­ple, na­da­jąc mu wy­gląd ra­czej od­pra­wia­ją­ce­go mo­dły ima­ma niż woj­sko­we­go wa­taż­ki.

– Da­łem temu dziec­ku, któ­re musi wy­kar­mić i ubrać, a co waż­niej­sze, obro­nić resz­tę ro­dzi­ny, na­dzie­ję i kon­kret­ny cel. Krót­ko mó­wiąc, wska­za­łem mu po­wód, by żyć.

Roz­go­ry­cze­nie spra­wi­ło, że twarz Ar­se­no­wa na­bra­ła twar­do­ści i po­bla­dła. Jego oczy bły­snę­ły zło­wro­go.

– Ro­syj­skie kule ro­ze­rwą go na strzę­py.

– Na­praw­dę tak są­dzisz, Ha­sa­nie? My­ślisz, że Aznor jest głu­pi? Albo, co gor­sza, lek­ko­myśl­ny?

– Prze­cież to jesz­cze dziec­ko.

– Po­sia­ne ziar­no za­kieł­ku­je w naj­bar­dziej na­wet nie­przy­ja­znych wa­run­kach. Za­wsze tak było, przy­ja­cie­lu. Za­czy­na się od wia­ry i od­wa­gi jed­ne­go, ale wkrót­ce bę­dzie ich dzie­się­ciu i dwu­dzie­stu, set­ka i ty­siąc!

– A tym­cza­sem na­szych lu­dzi mor­du­ją, gwał­cą i biją, gło­dzą i za­my­ka­ją jak by­dło w za­gro­dzie! To nie wy­star­czy, Cha­li­dzie! Nie wy­star­czy na­wet w po­ło­wie!

– Wi­dzę, że nie wy­zby­łeś się jesz­cze mło­dzień­czej nie­cier­pli­wo­ści, Ha­sa­nie. – Chwy­cił to­wa­rzy­sza za ra­mię. – Nie po­win­no mnie to dzi­wić, praw­da?

Ar­se­now za­ci­snął zęby i od­wró­cił twarz, wi­dząc współ­czu­cie w oczach Mu­ra­ta. Płat­ki śnie­gu za­wi­ro­wa­ły wzdłuż uli­cy ni­czym cze­czeń­scy der­wi­sze w eks­ta­tycz­nym tań­cu. Mu­rat ode­brał to jako znak po­twier­dza­ją­cy słusz­ność tego, co zro­bił, i tego, co nie­ba­wem za­mie­rzał po­wie­dzieć.

– Nie trać wia­ry – szep­nął uro­czy­stym gło­sem. – Nie trać wia­ry w Al­la­ha i w tego chłop­ca.

• • •

Dzie­sięć mi­nut póź­niej kon­wój sta­nął przed wej­ściem do Szpi­ta­la Dzie­wią­te­go. Ar­se­now spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Nie­mal punk­tu­al­nie – po­wie­dział. Obaj je­cha­li tym sa­mym po­jaz­dem, wbrew stan­dar­do­wym pro­ce­du­rom bez­pie­czeń­stwa, z uwa­gi na ogrom­ne zna­cze­nie te­le­fo­nu, na któ­ry cze­ka­li.

Mu­rat po­chy­lił się i wci­snął przy­cisk, uru­cha­mia­jąc dźwię­kosz­czel­ną prze­gro­dę od­dzie­la­ją­cą ich od kie­row­cy i czte­rech ochro­nia­rzy sie­dzą­cych z przo­du. Świet­nie wy­szko­le­ni lu­dzie pa­trzy­li przed sie­bie przez ku­lo­od­por­ną szy­bę.

– Sko­ro na­de­szła chwi­la praw­dy, po­wiedz mi, ja­kie masz oba­wy, Cha­li­dzie?

Mu­rat uniósł brwi, jak­by nie poj­mo­wał cze­goś, co Ar­se­now uwa­żał za oczy­wi­ste.

– Oba­wy?

– Nie chcesz, że­by­śmy otrzy­ma­li to, co się nam na­le­ży? Co we­dług Al­la­ha po­win­ni­śmy mieć?

– Krew się w to­bie bu­rzy, przy­ja­cie­lu. Wiem o tym. Wie­lo­krot­nie wal­czy­li­śmy ra­mię w ra­mię. Ra­zem za­bi­ja­li­śmy. Za­wdzię­cza­my so­bie ży­cie, praw­da? Po­słu­chaj uważ­nie. Nie szczę­dzi­łem krwi dla mo­je­go na­ro­du. Jego cier­pie­nie na­peł­nia mnie gnie­wem, któ­ry le­d­wie mogę opa­no­wać. Wiesz o tym le­piej niż kto­kol­wiek inny. Hi­sto­ria uczy, że czło­wiek po­wi­nien się lę­kać tego, cze­go naj­bar­dziej pra­gnie. Kon­se­kwen­cje przed­sta­wio­nej pro­po­zy­cji…

– To nasz plan!

– Tak – zgo­dził się Cha­lid Mu­rat – ale nie wol­no nam za­po­mi­nać o kon­se­kwen­cjach.

– Ostroż­ność! – rzu­cił cierp­ko Ar­se­now. – Za­wsze ta prze­klę­ta ostroż­ność!

– Przy­ja­cie­lu. – Mu­rat się uśmiech­nął, ści­ska­jąc ra­mię to­wa­rzy­sza. – Nie chcę, by wy­pro­wa­dzi­li mnie w pole. Ła­two po­ko­nać lek­ko­myśl­ne­go prze­ciw­ni­ka. Mu­sisz się na­uczyć cno­ty cier­pli­wo­ści.

– Cier­pli­wość! – burk­nął Ar­se­now. – Tam­te­mu chło­pa­ko­wi nie ka­za­łeś być cier­pli­wym. Da­łeś mu pie­nią­dze i wy­tłu­ma­czy­łeś, gdzie ku­pić amu­ni­cję. Na­pu­ści­łeś go na Ro­sjan. Każ­dy dzień zwło­ki po­wo­du­je, że giną ko­lej­ni chłop­cy, tacy jak on. Ty­sią­ce. Od na­szej de­cy­zji za­le­ży przy­szłość Cze­cze­nii.

Mu­rat roz­ma­so­wał kciu­ka­mi po­wie­ki, wy­ko­nu­jąc okręż­ne ru­chy.

– Ist­nie­ją inne spo­so­by, Ha­sa­nie. Za­wsze. Może po­win­ni­śmy roz­wa­żyć…

– Nie ma cza­su. Przy­go­to­wa­no tekst oświad­cze­nia, wy­zna­czo­no datę. Szejk ma ra­cję.

– Tak, Szejk. – Cha­lid Mu­rat po­krę­cił gło­wą. – Cią­gle ten Szejk.

W tym mo­men­cie za­dzwo­nił te­le­fon. Cha­lid Mu­rat spoj­rzał na za­ufa­ne­go to­wa­rzy­sza i spo­koj­nie prze­łą­czył te­le­fon na tryb gło­śno­mó­wią­cy.

– Tak, Szej­ku – ode­zwał się z sza­cun­kiem. – Je­stem z Ha­sa­nem. Cze­ka­my na two­je roz­ka­zy.

• • •

Na pła­skim da­chu, wy­so­ko po­nad uli­cą, na któ­rej sta­nął kon­wój Mu­ra­ta, przy­cza­iła się nie­zna­jo­ma po­stać, opie­ra­jąc łok­cie o ni­ski gzyms. Wzdłuż ka­mien­nej pół­ki le­żał fiń­ski ka­ra­bin snaj­per­ski Sako TRG-41 z czte­ro­tak­to­wym zam­kiem suw­li­wo-ob­ro­to­wym, je­den z wie­lu, któ­re zmo­dy­fi­ko­wał dla wła­snych po­trzeb. Wy­ko­rzy­sta­ne w kon­struk­cji alu­mi­nium i po­li­ure­tan czy­ni­ły broń lek­ką i śmier­tel­nie sku­tecz­ną. Męż­czy­zna miał na so­bie ro­syj­ski ka­mu­flaż pa­su­ją­cy do azja­tyc­kich ry­sów jego twa­rzy. Na mun­dur na­ło­żył lek­ką uprząż z ke­vla­ru wy­po­sa­żo­ną w sta­lo­we kół­ko. W pra­wej dło­ni trzy­mał małe czar­ne pu­deł­ko wiel­ko­ści pacz­ki pa­pie­ro­sów: pi­lot wy­po­sa­żo­ny w dwa przy­ci­ski. Był w nie­zna­jo­mym ja­kiś spo­kój, ro­dzaj aury, któ­ra onie­śmie­la lub bu­dzi gro­zę. Jak­by ro­zu­miał ci­szę, po­tra­fił ją gro­ma­dzić, ma­ni­pu­lo­wać nią i po­słu­gi­wać się jak bro­nią.

W jego ciem­nych oczach cały świat, uli­ca i bu­dyn­ki, na któ­re spo­glą­dał, były ni­czym wię­cej jak sce­ną ak­cji. Li­czył cze­czeń­skich żoł­nie­rzy wy­cho­dzą­cych z trans­por­te­rów. Osiem­na­stu. Kie­row­cy nadal tkwi­li na swo­ich miej­scach, a w środ­ku znaj­do­wa­ło się co naj­mniej czte­rech ochro­nia­rzy z sze­fa­mi.

Kie­dy re­be­lian­ci do­tar­li bez­piecz­nie do drzwi szpi­ta­la, wci­snął gór­ny gu­zik zdal­ne­go de­to­na­to­ra i ma­te­riał wy­bu­cho­wy C4 eks­plo­do­wał. Wej­ście ru­nę­ło. Huk eks­plo­zji wstrzą­snął uli­cą, po­wo­du­jąc, że cięż­kie po­jaz­dy za­ko­ły­sa­ły się na po­tęż­nych amor­ty­za­to­rach. Re­be­lian­ci, któ­rzy byli w re­jo­nie wy­bu­chu, zo­sta­li ro­ze­rwa­ni na strzę­py lub zmiaż­dże­ni spa­da­ją­cym gru­zem. Za­bój­ca wie­dział, że ci, któ­rzy znaj­do­wa­li się głę­biej, w szpi­tal­nym holu, mo­gli oca­leć. Wziął to pod uwa­gę w swo­ich pla­nach.

Cho­ciaż huk pierw­szej eks­plo­zji jesz­cze nie ucichł, a pył nie opadł na zie­mię, męż­czy­zna spoj­rzał na de­to­na­tor i wci­snął dol­ny gu­zik. Roz­legł się ko­lej­ny ogłu­sza­ją­cy wy­buch, a zry­ta po­ci­ska­mi jezd­nia za­pa­dła się z obu stron ma­łe­go kon­wo­ju.

Gdy lu­dzie na dole pró­bo­wa­li za­pa­no­wać nad sy­tu­acją, któ­rą im zgo­to­wał, za­bój­ca się­gnął po sako. Po­ru­szał się ze spo­koj­ną me­to­dycz­ną pre­cy­zją. Ka­ra­bin wy­bo­ro­wy był za­ła­do­wa­ny spe­cjal­ny­mi bez­odłam­ko­wy­mi ku­la­mi naj­mniej­sze­go ka­li­bru, ja­kie moż­na było za­ła­do­wać do tego typu bro­ni. Przez lu­ne­tę z czuj­ni­kiem pod­czer­wie­ni do­strzegł trzech re­be­lian­tów, któ­rzy od­nie­śli je­dy­nie lek­kie ob­ra­że­nia. Wszy­scy bie­gli w kie­run­ku środ­ko­we­go po­jaz­du, krzy­cząc do znaj­du­ją­cych się w nim Cze­cze­nów, żeby wy­sie­dli, za­nim trans­por­ter zo­sta­nie znisz­czo­ny przez ko­lej­ny wy­buch. Za­ma­cho­wiec pa­trzył, jak otwie­ra­ją drzwi z pra­wej stro­ny, wy­pusz­cza­jąc Ha­sa­na Ar­se­no­wa i jed­ne­go z żoł­nie­rzy. W środ­ku zo­stał kie­row­ca i trzech ochro­nia­rzy Cha­li­da Mu­ra­ta. Kie­dy Ar­se­now się od­wró­cił, za­bój­ca uj­rzał jego oczy, do­strzegł twarz skrzy­wio­ną wy­krzy­cza­nym roz­ka­zem. Prze­su­nął lufę płyn­nym wy­ćwi­czo­nym ru­chem, na­pro­wa­dza­jąc ce­low­nik na udo męż­czy­zny. Na­ci­snął spust. Ar­se­now chwy­cił się za lewą nogę, krzyk­nął i padł na zie­mię. Je­den z ochro­nia­rzy pod­biegł do nie­go i od­cią­gnął go w bez­piecz­ne miej­sce. Dwaj po­zo­sta­li szyb­ko usta­li­li, skąd padł strzał. Prze­bie­gli uli­cę i wpa­dli do bu­dyn­ku, w któ­rym przy­cza­ił się za­bój­ca.

Kie­dy trzej ko­lej­ni wy­bie­gli ze szpi­ta­la bocz­nym wyj­ściem, za­ma­cho­wiec odło­żył sako. Ob­ser­wo­wał te­raz wy­co­fu­ją­cy się trans­por­ter z Cha­li­dem Mu­ra­tem. Za ple­ca­mi usły­szał tu­pot nóg bo­jow­ni­ków pę­dzą­cych scho­da­mi, zmie­rza­ją­cych do jego kry­jów­ki na da­chu. Nie spie­sząc się, przy­piął do bu­tów kol­ce z ty­ta­nu i ko­run­du. Na­stęp­nie się­gnął po ku­szę z kom­po­zy­tu i wy­strze­lił lin­kę, ce­lu­jąc w słup elek­trycz­ny za środ­ko­wym po­jaz­dem. Po­cią­gnął, żeby spraw­dzić, czy się pew­nie trzy­ma. Krzy­ki sta­wa­ły się co­raz gło­śniej­sze. Re­be­lian­ci byli pię­tro ni­żej.

Pierw­szy trans­por­ter skrę­cił w jego stro­nę, pró­bu­jąc ob­je­chać ogrom­ne bry­ły be­to­nu, gra­ni­tu i ma­ka­da­mu od­rzu­co­ne siłą wy­bu­chu. Za­bój­ca do­strzegł sła­by błysk dwóch płyt szkła two­rzą­cych przed­nią szy­bę. Był to je­den z pro­ble­mów, z któ­ry­mi Ro­sja­nie nie zdo­ła­li so­bie po­ra­dzić: ku­lo­od­por­na szy­ba była tak cięż­ka, że trze­ba było ją umie­ścić w dwóch ra­mach. Je­dy­nym czu­łym punk­tem trans­por­te­ra był cien­ki pa­sek me­ta­lu łą­czą­cy obie pły­ty.

Chwy­cił so­lid­ne me­ta­lo­we kół­ko uprzę­ży i przy­piął się do na­prę­żo­nej liny. Re­be­lian­ci wpa­dli na dach i sta­nę­li w od­le­gło­ści trzy­dzie­stu me­trów od nie­go. Do­strze­gł­szy za­bój­cę, od­wró­ci­li się, żeby otwo­rzyć ogień. Ru­szy­li w jego stro­nę, po­ty­ka­jąc się o cien­ką me­ta­lo­wą lin­kę roz­cią­gnię­tą ni­sko nad po­wierzch­nią da­chu. Po­wie­trzem wstrzą­snę­ła ko­lej­na eks­plo­zja ła­dun­ku C4, któ­ry umie­ścił tam po­przed­niej nocy.

Nie obej­rzaw­szy się, żeby oce­nić znisz­cze­nia, za­bój­ca jesz­cze raz spraw­dził lin­kę, a na­stęp­nie sko­czył z da­chu. Ze­śli­zgnął się w dół, uno­sząc nogi tak, by kol­ce na bu­tach tra­fi­ły w spo­je­nie mię­dzy pły­ta­mi przed­niej szy­by. Te­raz wszyst­ko za­le­ża­ło od pręd­ko­ści i kąta ude­rze­nia. Gdy­by choć nie­znacz­nie chy­bił, szy­ba by wy­trzy­ma­ła, a on sam zła­mał­by nogę.

Siła ude­rze­nia spra­wi­ła, że za­drża­ły mu ko­la­na. Po­czuł szarp­nię­cie krę­go­słu­pa, gdy kol­ce z ty­ta­nu i ko­run­du prze­bi­ły spo­je­nie ni­czym me­ta­lo­wą pusz­kę, a po­zba­wio­ne pod­par­cia szy­by wgię­ły się do we­wnątrz. Wpadł do trans­por­te­ra, wbi­ja­jąc do środ­ka ku­lo­od­por­ne szkło. Ka­wa­łek ude­rzył kie­row­cę w szy­ję, nie­mal od­ci­na­jąc mu gło­wę. Za­bój­ca sko­czył w lewo. Ochro­nia­rza na przed­nim sie­dze­niu obry­zga­ła krew kie­row­cy. Się­gał po broń, ale na­past­nik ujął jego gło­wę w po­tęż­ne dło­nie i zła­mał kark, za­nim tam­ten zdą­żył wy­strze­lić.

Dwaj po­zo­sta­li, sie­dzą­cy na od­chy­la­nych fo­te­lach za kie­row­cą, za­czę­li strze­lać na oślep, lecz za­ma­cho­wiec za­sło­nił się cia­łem kie­row­cy, któ­re przy­ję­ło kule. Zza pro­wi­zo­rycz­nej osło­ny od­dał dwa strza­ły bro­nią ochro­nia­rza, tra­fia­jąc w czo­ła obu jego ko­le­gów.

Po­zo­stał mu je­dy­nie Cha­lid Mu­rat. Przy­wód­ca Cze­cze­nów otwo­rzył drzwi kop­nia­kiem i wy­krzy­ki­wał coś wście­kle do swo­ich lu­dzi. Za­bój­ca rzu­cił się na nie­go, po­wa­la­jąc po­tęż­ne­go męż­czy­znę, jak­by był szczu­rem wod­nym. Mu­rat ugryzł go z ca­łej siły, nie­mal po­zba­wia­jąc ucha, lecz nie zro­bi­ło to na nim wra­że­nia. Spo­koj­nie i me­to­dycz­nie, nie­mal ra­do­śnie, oplótł szy­ję cze­czeń­skie­go wa­taż­ki i pa­trząc mu w oczy, we­pchnął kciuk w chrząst­kę pier­ście­nio­wa­tą dol­nej czę­ści krta­ni. Gar­dło Mu­ra­ta wy­peł­ni­ła krew, du­sząc go i po­zba­wia­jąc siły. Za­trze­po­tał rę­ka­mi, tłu­kąc za­bój­cę po twa­rzy i gło­wie. Na próż­no. To­nął we wła­snej krwi. Po chwi­li płyn wy­peł­nił jego płu­ca, a od­dech stał się cięż­ki i ury­wa­ny. W koń­cu zwy­mio­to­wał czer­wo­ną po­so­ką, a oczy prze­krę­ci­ły mu się w oczo­do­łach.

Opu­ściw­szy bez­wład­ne cia­ło, za­bój­ca prze­lazł na przed­nie sie­dze­nie, wy­rzu­ca­jąc drzwia­mi zwło­ki kie­row­cy. Włą­czył bieg i na­ci­snął pe­dał gazu, za­nim któ­ryś z oca­la­łych re­be­lian­tów zdą­żył za­re­ago­wać. Trans­por­ter ru­szył na­przód ni­czym wy­ści­go­wy koń wy­pusz­czo­ny z bram­ki, pod­ska­ku­jąc na gru­zie i as­fal­cie. Chwi­lę póź­niej znik­nął Cze­cze­nom z oczu, wjeż­dża­jąc w lej po eks­plo­zji.

Zna­la­zł­szy się pod zie­mią, za­bój­ca włą­czył wyż­szy bieg, kie­ru­jąc po­jazd w wą­ski ka­nał bu­rzo­wy po­sze­rzo­ny przez Ro­sjan, któ­rzy za­mie­rza­li go wy­ko­rzy­stać do prze­pro­wa­dze­nia za­ska­ku­ją­ce­go ata­ku na po­zy­cje re­be­lian­tów. Po­sy­pa­ły się iskry, gdy pan­cer­ne osło­ny otar­ły się o za­krzy­wio­ne be­to­no­we ścia­ny. Mimo to był bez­piecz­ny. Za­koń­czył re­ali­za­cję swo­je­go pla­nu, tak jak go roz­po­czął: z ze­gar­mi­strzow­ską pre­cy­zją.

• • •

Po pół­no­cy ciem­ne chmu­ry od­pły­nę­ły. Cięż­kie od pyłu po­wie­trze ustą­pi­ło miej­sca czer­wo­na­wej po­świa­cie, któ­rej peł­ga­ją­ce świa­tło raz po raz prze­ry­wa­ły tlą­ce się pło­mie­nie.

Po­środ­ku sta­lo­we­go mo­stu sta­li dwaj męż­czyź­ni. W dole, środ­kiem rze­ki, prze­su­wa­ły się zwę­glo­ne szcząt­ki tej nie­ma­ją­cej koń­ca woj­ny.

– Za­da­nie wy­ko­na­ne – po­wie­dział pierw­szy. – Cha­lid Mu­rat zo­stał usu­nię­ty w spo­sób, któ­ry od­bi­je się gło­śnym echem.

– Nie spo­dzie­wa­łem się ni­cze­go in­ne­go, Cha­nie – od­rzekł dru­gi. – Swo­ją do­sko­na­łą re­pu­ta­cję w du­żym stop­niu za­wdzię­czasz za­da­niom, któ­re ci zle­ci­łem. – Męż­czy­zna był wyż­szy od za­bój­cy o do­bre dzie­sięć cen­ty­me­trów. Sze­ro­ki w ra­mio­nach, o dłu­gich no­gach. Je­dy­ną rze­czą, któ­ra psu­ła jego wy­gląd, była dziw­nie szkli­sta i po­zba­wio­na wło­sów skó­ra z le­wej stro­ny twa­rzy i szyi. Wi­dać było, że jest uro­dzo­nym przy­wód­cą i że le­piej z nim nie za­dzie­rać. Spra­wiał wra­że­nie czło­wie­ka, któ­ry czu­je się rów­nie swo­bod­nie na wiel­kich sa­lo­nach wła­dzy i w świe­tle re­flek­to­rów, jak i w ciem­nych za­uł­kach ro­ją­cych się od ban­dy­tów.

Chan nadal my­ślał o tym, co zo­ba­czył w oczach ko­na­ją­ce­go Mu­ra­ta. Każ­dy umie­ra­ją­cy pa­trzył in­a­czej. Chan wie­dział, że tak musi być, bo ży­cie każ­dej ofia­ry było wy­jąt­ko­we, a cho­ciaż wszy­scy zgrze­szy­li, znisz­cze­nia wy­wo­ła­ne grze­chem spra­wia­ły, że róż­ni­li się je­den od dru­gie­go ni­czym nie­po­wta­rzal­ne płat­ki śnie­gu. Co kry­ło się w oczach umie­ra­ją­ce­go Mu­ra­ta? Nie był to lęk. Do­strzegł w nich ra­czej zdzi­wie­nie. Gniew i coś wię­cej, coś głęb­sze­go. Smu­tek, że nie zdo­łał do­pro­wa­dzić do koń­ca dzie­ła swo­je­go ży­cia. Po­my­ślał, że ana­li­za ostat­nie­go spoj­rze­nia za­wsze po­zo­sta­je nie­peł­na. Czy kry­ło się w nim prze­czu­cie zdra­dy? Czy Mu­rat wie­dział, kto zle­cił prze­pro­wa­dze­nie za­ma­chu?

Spoj­rzał na Stie­pa­na Spal­kę, któ­ry trzy­mał pę­ka­tą ko­per­tę z pie­niędz­mi.

– Two­ja za­pła­ta – po­wie­dział Spal­ko. – Plus pre­mia.

– Pre­mia? – Wzmian­ka o pie­nią­dzach przy­wró­ci­ła go do rze­czy­wi­sto­ści. – Nie było mowy o pre­mii.

Spal­ko wzru­szył ra­mio­na­mi. W czer­wo­na­wej po­świa­cie księ­ży­ca jego po­li­czek i szy­ja lśni­ły jak krwa­wa masa.

– Zli­kwi­do­wa­nie Cha­li­da Mu­ra­ta było dwu­dzie­stym pią­tym zle­ce­niem, któ­re dla mnie wy­ko­na­łeś. Je­śli chcesz, na­zwij to po­da­run­kiem z oka­zji okrą­głej rocz­ni­cy.

– Jest pan nie­zwy­kle szczo­dry, pa­nie Spal­ko. – Chan we­tknął ko­per­tę do kie­sze­ni, nie za­glą­da­jąc do środ­ka. Gdy­by to zro­bił, oka­zał­by złe ma­nie­ry.

– Pro­si­łem, że­byś mó­wił mi Stie­pan. Ja zwra­cam się do cie­bie Chan.

– To co in­ne­go.

– Jak to?

Chan stał w mil­cze­niu, chło­nąc ota­cza­ją­cą ich ci­szę. Ci­szę, któ­ra gro­ma­dzi­ła się w nim, czy­niąc go wyż­szym i szer­szym w ra­mio­nach.

– Nie mu­szę tego panu tłu­ma­czyć, pa­nie Spal­ko.

– Daj spo­kój. – Jego roz­mów­ca wy­ko­nał po­jed­naw­czy gest. – Nie je­ste­śmy ob­cy­mi ludź­mi. Mamy wspól­ne ta­jem­ni­ce bar­dzo in­tym­nej na­tu­ry.

Mil­cze­nie za­czę­ło na­ra­stać. Gdzieś na przed­mie­ściach Gro­zne­go wy­buch roz­świe­tlił noc. Do­le­cia­ła ich ka­no­na­da ręcz­nej bro­ni ma­szy­no­wej ni­czym dźwięk dzie­cin­nych pe­tard.

W koń­cu Chan się ode­zwał:

– W dżun­gli na­uczy­łem się dwóch rze­czy, od któ­rych za­le­ży ży­cie i śmierć. Po pierw­sze, na­le­ży po­le­gać wy­łącz­nie na so­bie. Po dru­gie, trze­ba prze­strze­gać naj­drob­niej­szych kon­we­nan­sów, bo zna­jo­mość wła­sne­go miej­sca w świe­cie jest je­dy­ną rze­czą, któ­ra od­róż­nia na­sze po­stę­po­wa­nie od anar­chii pa­nu­ją­cej w dzi­czy.

Spal­ko ob­ser­wo­wał go dłuż­szą chwi­lę. W oczach Cha­na od­bi­ja­ło się nie­spo­koj­ne mi­go­ta­nie po­ża­rów, na­da­jąc mu dzi­ki wy­gląd. Wy­obra­ził go so­bie w dżun­gli jako ofia­rę nie­do­stat­ku, chci­wo­ści i wy­uz­da­nej żą­dzy krwi. Azja Po­łu­dnio­wo-Wschod­nia była od­ręb­nym świa­tem. Bar­ba­rzyń­skim, mo­ro­wym ob­sza­rem, na któ­rym obo­wią­zy­wa­ły spe­cy­ficz­ne pra­wa. Chan nie tyl­ko prze­żył, ale tak­że świet­nie so­bie po­ra­dził, co Spal­kę za­wsze in­try­go­wa­ło.

– Wo­lał­bym, żeby łą­czy­ła nas re­la­cja przed­się­bior­ca–klient.

Chan po­krę­cił gło­wą.

– Śmierć ma cha­rak­te­ry­stycz­ną woń. Czu­ję ją od pana.

– A ja od cie­bie. – Na twarz Spal­ki wkradł się po­wol­ny uśmiech. – Za­tem zga­dzasz się, że łą­czy nas coś szcze­gól­ne­go.

– Je­ste­śmy ludź­mi wie­lu se­kre­tów, czyż nie? – skwi­to­wał Chan.

– I kul­tu śmier­ci. Obaj ro­zu­mie­my jej moc. – Spal­ko ski­nął po­ta­ku­ją­co gło­wą. – Mam to, o co pro­si­łeś. – Wy­cią­gnął czar­ną tecz­kę.

Chan spoj­rzał mu w oczy. Po­zor­na życz­li­wość Spal­ki za­bar­wio­na była pro­tek­cjo­nal­no­ścią, któ­rą Chan uwa­żał za nie­zno­śną. Z uśmie­chem przy­jął ob­ra­zę, ukry­wa­jąc wście­kłość za nie­prze­nik­nio­ną ma­ską twa­rzy. Na­uczył się tego daw­no temu. W dżun­gli ode­brał tak­że inną lek­cję: po­dej­mo­wa­nie dzia­łań pod wpły­wem chwi­li, a czę­sto sil­nych emo­cji, zwy­kle pro­wa­dzi­ło do błę­dów, któ­rych nie dało się na­pra­wić. Cier­pli­we ocze­ki­wa­nie, aż sil­ne emo­cje opad­ną, było klu­czem do sku­tecz­nej ze­msty. Wziął tecz­kę i otwo­rzył do­ssier. W środ­ku zna­lazł po­je­dyn­czą kart­kę cien­kie­go pa­pie­ru z trze­ma krót­ki­mi aka­pi­ta­mi wy­dru­ko­wa­ny­mi gę­stą czcion­ką oraz zdję­ciem przy­stoj­ne­go męż­czy­zny. Po­ni­żej fo­to­gra­fii wid­nia­ło na­zwi­sko: Da­vid Webb.

– To wszyst­ko?

– Dane ze­bra­no z wie­lu źró­deł. – Gład­ka od­po­wiedź Spal­ki upew­ni­ła Cha­na, że tam­ten wcze­śniej ją prze­ćwi­czył.

– To on?

Spal­ko ski­nął gło­wą.

– Nie ma żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Przy­najm­niej do tej pory.

Są­dząc po roz­bły­skach wy­bu­chów, wy­mia­na ognia po­now­nie się wzmo­gła. Do­le­cia­ły ich sal­wy moź­dzie­rzy, któ­re wy­wo­ła­ły deszcz ognia. Księ­życ przy­brał jesz­cze głęb­szą czer­wo­ną bar­wę.

Chan zmru­żył oczy, nie­na­wist­nie za­ci­ska­jąc dłoń w pięść.

– Nig­dy nie zdo­ła­łem wpaść na jego ślad. Są­dzi­łem, że nie żyje.

– W pew­nym sen­sie jest mar­twy – od­parł Spal­ko.

• • •

Pa­trzył, jak Chan prze­cho­dzi na dru­gą stro­nę mo­stu.

Wy­cią­gnął pa­pie­ro­sa i za­pa­lił, wcią­ga­jąc dym w płu­ca i nie­chęt­nie go wy­pusz­cza­jąc. Kie­dy męż­czy­zna o azja­tyc­kich ry­sach twa­rzy znik­nął w mro­ku, Spal­ko się­gnął po ko­mór­kę i wpro­wa­dził za­gra­nicz­ny nu­mer.

– Otrzy­mał do­ssier – rzu­cił do te­le­fo­nu, gdy tyl­ko usły­szał głos po dru­giej stro­nie li­nii. – Wszyst­ko go­to­we?

– Tak, pro­szę pana.

– Świet­nie. Roz­pocz­niesz ope­ra­cję o pół­no­cy two­je­go cza­su.

Księ­ga pierw­szaRoz­dział 1

Da­vid Webb, pro­fe­sor lin­gwi­sty­ki Uni­wer­sy­te­tu Geo­r­ge­town, ugi­nał się pod ster­tą prac se­me­stral­nych, któ­re trze­ba było oce­nić. Szedł za­tę­chły­mi tyl­ny­mi ko­ry­ta­rza­mi ogrom­ne­go Au­dy­to­rium He­aly’ego do ga­bi­ne­tu The­odo­re’a Bar­to­na, dzie­ka­na wy­dzia­łu. Był spóź­nio­ny, dla­te­go wy­brał skrót, któ­ry od­krył daw­no temu – wą­skie, sła­bo oświe­tlo­ne przej­ście, o któ­rym wie­dzia­ło nie­wie­lu i rów­nie nie­wie­lu z nie­go ko­rzy­sta­ło.

Re­gu­lar­ne od­pły­wy i przy­pły­wy ży­cia aka­de­mic­kie­go wy­wie­ra­ły na nie­go zba­wien­ny wpływ. Czas w Geo­r­ge­town od­mie­rza­ły ko­lej­ne se­sje. Su­ro­wa zima, któ­ra na­de­szła tego roku, nie­chęt­nie ustą­pi­ła miej­sca nie­śmia­łej wio­śnie, by za­koń­czyć się skwa­rem i wil­go­cią to­wa­rzy­szą­cym koń­co­wym ty­go­dniom dru­gie­go se­me­stru. Ja­kaś cząst­ka Web­ba sprze­ci­wia­ła się spo­koj­ne­mu by­to­wa­niu, po­wra­ca­jąc my­śla­mi do po­przed­nie­go ży­cia w taj­nej służ­bie rzą­du Sta­nów Zjed­no­czo­nych i ka­żąc pod­trzy­my­wać kon­takt z daw­nym sze­fem, Ale­xan­drem Con­kli­nem.

Webb miał za­miar skrę­cić za róg, gdy usły­szał ostre gło­sy i szy­der­czy śmiech. Na ścia­nie mi­gnę­ły zło­wro­gie cie­nie.

– Su­kin­sy­nu, do­sta­niesz taki wy­cisk, że ję­zyk ci wy­le­zie ty­łem gło­wy!

Bo­ur­ne rzu­cił trzy­ma­ne w ręku pa­pie­ry i sko­czył przed sie­bie. Za za­krę­tem uj­rzał trzech mło­dych Mu­rzy­nów z za­ka­sa­ny­mi rę­ka­wa­mi kur­tek, ota­cza­ją­cych groź­nym pół­ko­lem ja­kie­goś Azja­tę i przy­pie­ra­ją­cych go do ścia­ny. Czar­ni wy­glą­da­li agre­syw­nie: lek­ko ugi­na­jąc ko­la­na i roz­luź­nia­jąc ra­mio­na, przyj­mo­wa­li taką po­sta­wę, jak­by całe ich cia­ło za­mie­nia­ło się w zło­wro­gą broń od­bez­pie­czo­ną i go­to­wą do strza­łu. W mgnie­niu oka roz­po­znał, że ich ofia­rą jest Rong­sey Siv, jego ulu­bio­ny stu­dent.

– Do kur­wy nę­dzy! – wark­nął je­den z na­past­ni­ków o znisz­czo­nej twa­rzy i zu­chwa­łym, bun­tow­ni­czym spoj­rze­niu. – Przy­nie­śli­śmy to­war, żeby wy­mie­nić go na bły­skot­ki!

– Nig­dy nie mamy ich do­syć! – do­dał dru­gi z or­łem wy­ta­tu­owa­nym na po­licz­ku, ob­ra­ca­jąc na pal­cu ogrom­ny to­por­ny zło­ty sy­gnet. – Wiesz, o ja­kie bły­skot­ki nam cho­dzi, śmie­ciu?!

– Tak, śmie­ciu! – przy­tak­nął pierw­szy, spo­glą­da­jąc groź­nie na ofia­rę. – Wy­glą­dasz, jak­byś gów­no wie­dział!

– Chce nas po­wstrzy­mać – za­uwa­żył ten z wy­ta­tu­owa­nym po­licz­kiem, po­chy­la­jąc się nad Rong­sey­em. – No, gnoj­ku? Co chcesz zro­bić? Użyć pie­przo­ne­go kung-sru, żeby nas za­ła­twić?

Za­re­cho­ta­li ha­ła­śli­wie, pa­ro­diu­jąc cio­sy wschod­nich sztuk wal­ki i mie­rząc w Rong­seya, któ­ry sku­lił się jesz­cze bar­dziej przy ścia­nie.

Trze­ci Mu­rzyn o po­kaź­nych mię­śniach, naj­ro­ślej­szy z na­past­ni­ków, wy­cią­gnął kij ba­se­bal­lo­wy zza ob­szer­nej poły dłu­gie­go płasz­cza.

– No, da­waj! Wy­cią­gnij ręce, gnoj­ku! Po­ła­mie­my ci wszyst­kie knyk­cie! – Ude­rzył ki­jem zło­żo­ną w ku­bek dłoń. – Chcesz, że­by­śmy to zro­bi­li za jed­nym za­ma­chem czy kost­ka po ko­st­ce?

– Daj spo­kój! – prze­rwał mu kom­pan o znisz­czo­nej twa­rzy. – Gość nie ma wy­bo­ru! – Się­gnął po wła­sny kij i ru­szył groź­nie w stro­nę Rong­seya.

Webb wkro­czył do ak­cji, gdy na­past­nik przy­mie­rzał się do cio­su. Po­ja­wił się tak bez­sze­lest­nie, a tam­ci byli tak po­chło­nię­ci my­ślą o ska­to­wa­niu Rong­seya, że za­uwa­ży­li jego obec­ność do­pie­ro wów­czas, gdy ich do­padł.

Chwy­cił kij Mu­rzy­na o wy­mi­ze­ro­wa­nej gę­bie, za­nim spadł na gło­wę Rong­seya. Fa­cet z wy­ta­tu­owa­nym po­licz­kiem, sto­ją­cy z pra­wej stro­ny Web­ba, blu­znął prze­kleń­stwa­mi i za­mach­nął się pię­ścią, któ­ra bły­snę­ła sy­gne­ta­mi o ostrych kra­wę­dziach, mie­rząc w że­bra prze­ciw­ni­ka.

W mgnie­niu oka z ukry­te­go mrocz­ne­go miej­sca w gło­wie Web­ba wy­ło­nił się Bo­ur­ne, przej­mu­jąc nad nim kon­tro­lę. Od­pa­ro­wał bi­cep­sem cios, jed­no­cze­śnie ro­biąc krok do przo­du i ude­rza­jąc łok­ciem w mo­stek na­past­ni­ka. Męż­czy­zna upadł, chwy­ta­jąc się za klat­kę pier­sio­wą.

Trze­ci zbir, więk­szy od swo­ich kom­pa­nów, za­klął pod no­sem, od­rzu­cił kij i wy­cią­gnął nóż sprę­ży­no­wy. Rzu­cił się na Web­ba, któ­ry ru­szył do ata­ku, wy­mie­rza­jąc krót­kie, moc­ne ude­rze­nie w we­wnętrz­ną stro­nę nad­garst­ka na­past­ni­ka. Nóż upadł na po­sadz­kę i od­le­ciał. Webb wsu­nął lewą nogę pod kost­kę tam­te­go i uniósł ją w górę. Ro­sły zbir ru­nął na ple­cy, prze­krę­cił się na brzuch i za­czął co­fać.

Bo­ur­ne wy­rwał kij ba­se­bal­lo­wy z łap­ska tego ze znisz­czo­ną twa­rzą.

– Pie­przo­ny gli­na! – jęk­nął zbir. Nie­na­tu­ral­nie roz­sze­rzo­ne i roz­bie­ga­ne źre­ni­ce su­ge­ro­wa­ły, że jest na ja­kichś pro­chach. Wy­cią­gnął broń – ta­nią splu­wę, bo­ha­ter­kę so­bot­nich nocy – i wy­ce­lo­wał w Web­ba.

Webb za­mie­rzył się ki­jem ze śmier­tel­ną pre­cy­zją i ude­rzył ło­tra mię­dzy oczy. Fa­cet za­to­czył się do tyłu i stęk­nął, a splu­wa wy­ko­na­ła sze­ro­ki łuk w po­wie­trzu.

W tym mo­men­cie zza rogu wy­pa­dła dwój­ka uni­wer­sy­tec­kich ochro­nia­rzy za­alar­mo­wa­nych od­gło­sa­mi bój­ki. Prze­bie­gli obok Web­ba, na­cie­ra­jąc na oprysz­ków, któ­rzy rzu­ci­li się do uciecz­ki, nie pa­trząc za sie­bie. Dwóch mniej po­szko­do­wa­nych wle­kło kum­pla o znisz­czo­nej twa­rzy. Wy­pa­dli tyl­ny­mi drzwia­mi na ja­sne po­po­łu­dnio­we słoń­ce, czu­jąc na ple­cach od­dech ochro­nia­rzy.

Mimo in­ter­wen­cji ochro­ny Webb był go­tów ulec pra­gnie­niu Bo­ur­ne’a i rzu­cić się w po­ścig za na­past­ni­ka­mi. Jak­że ła­two Bo­ur­ne bu­dził się z psy­chicz­nej drzem­ki, jak ła­two przej­mo­wał nad nim kon­tro­lę. Może dla­te­go, że tego pra­gnął? Webb wziął głę­bo­ki od­dech, za­pa­no­wał nad sobą i spoj­rzał na Rong­seya Siva.

– Pro­fe­sor Webb! – krzyk­nął chło­pak, pró­bu­jąc od­zy­skać głos. – Nie wie­dzia­łem… – Na­gle zo­rien­to­wał się, że nie wie, co po­wie­dzieć. Wy­trzesz­czył duże ciem­ne oczy za szkła­mi oku­la­rów. Na jego twa­rzy ma­lo­wał się jak zwy­kle spo­kój, ale w oczach chło­pa­ka Webb do­strzegł cały lęk tego świa­ta.

– Już do­brze – mruk­nął, ota­cza­jąc Rong­seya ra­mie­niem. Nad pro­fe­sor­skim dy­stan­sem wzię­ła górę sym­pa­tia do uchodź­cy z Kam­bo­dży. Nie mógł na to nic po­ra­dzić. Rong­sey mu­siał sta­wić czo­ło wie­lu prze­ciw­no­ściom – pod­czas woj­ny stra­cił nie­mal całą ro­dzi­nę. Rong­sey i Webb prze­by­wa­li w tej sa­mej dżun­gli po­łu­dnio­wo-wschod­niej Azji i choć Webb pró­bo­wał, jak mógł, nie zdo­łał się uwol­nić od wspo­mnień tam­te­go skwar­ne­go i wil­got­ne­go świa­ta. Od wspo­mnień, któ­re do­ku­cza­ły mu jak po­wra­ca­ją­ca go­rącz­ka. Prze­szedł go dreszcz, jak­by przy­śnił mu się sen na ja­wie.

– Loak sok­sap­ba­ee chea tay? Wszyst­ko w po­rząd­ku? – spy­tał w ję­zy­ku Khme­rów.

– Nic mi nie jest, pro­fe­so­rze – od­po­wie­dział Rong­sey w tym sa­mym na­rze­czu. – Nie wie­dzia­łem… To zna­czy, skąd pan…?

– Wyjdź­my na ze­wnątrz – za­pro­po­no­wał Webb. Wie­dział, że spóź­ni się na spo­tka­nie z Bar­to­nem, lecz było mu to obo­jęt­ne. Pod­niósł nóż sprę­ży­no­wy i pi­sto­let. Kie­dy spraw­dzał me­cha­nizm bro­ni, odła­ma­ła się igli­ca. Ci­snął bez­u­ży­tecz­ną splu­wę do śmiet­nicz­ki, ale nóż wsu­nął do kie­sze­ni.

Za za­krę­tem ko­ry­ta­rza Rong­sey po­mógł mu ze­brać roz­rzu­co­ne pra­ce stu­den­tów. Kie­dy skoń­czy­li, ru­szy­li w mil­cze­niu bocz­ny­mi ko­ry­ta­rza­mi, któ­re sta­wa­ły się co­raz bar­dziej za­tło­czo­ne, w mia­rę jak zbli­ża­li się do fron­to­wej czę­ści bu­dyn­ku. Webb znał ten spe­cy­ficz­ny ro­dzaj mil­cze­nia. Po bru­tal­nym zaj­ściu mu­siał mi­nąć pe­wien wy­peł­nio­ny na­pię­ciem czas, by czło­wiek zdo­łał po­wró­cić do rów­no­wa­gi. Naj­bar­dziej dziw­ne i nie­po­ko­ją­ce było to, że do in­cy­den­tu do­szło na te­re­nie gwar­ne­go kam­pu­su w środ­ku mia­sta.

Wy­szli z ko­ry­ta­rza i wmie­sza­li się w tłum stu­den­tów tło­czą­cych się w drzwiach Au­dy­to­rium He­aly’ego. Na po­sadz­ce w cen­tral­nej czę­ści holu lśnił ota­cza­ny czcią herb Uni­wer­sy­te­tu Geo­r­ge­town. Więk­szość stu­den­tów omi­ja­ła go sze­ro­kim łu­kiem, bo le­gen­da gło­si­ła, że ten, kto na nie­go na­dep­nie, nig­dy nie ukoń­czy stu­diów. Rong­sey za­cho­wał się tak, jak­by rów­nież wie­rzył w ten prze­sąd, ale Webb bez naj­mniej­sze­go wa­ha­nia prze­szedł po go­dle uczel­ni.

Wy­szli na ze­wnątrz i sta­nę­li w ja­snym wio­sen­nym słoń­cu, przy­glą­da­jąc się drze­wom i Old Qu­an­dran­gle, sta­re­mu czwo­ro­kąt­ne­mu dzie­dziń­co­wi, wdy­cha­jąc woń świe­żych kwia­tów. Z tyłu wzno­si­ło się ogrom­ne Au­dy­to­rium He­aly’ego z im­po­nu­ją­cą gre­go­riań­ską fa­sa­dą z czer­wo­nej ce­gły, dzie­więt­na­sto­wiecz­ny­mi man­sar­do­wy­mi okna­mi, da­chem kry­tym łup­kiem i cen­tral­ną wie­żą ze­ga­ro­wą zwień­czo­ną igli­cą.

Khmer zwró­cił się do Web­ba.

– Dzię­ku­ję, pa­nie pro­fe­so­rze. Gdy­by nie pan…

– Chcesz o tym po­ga­dać, Rong­sey? – spy­tał de­li­kat­nie Webb.

Oczy stu­den­ta były mrocz­ne i nie­prze­nik­nio­ne.

– O czym tu ga­dać?

– To za­le­ży od cie­bie.

Rong­sey wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Dam so­bie radę, pro­fe­so­rze Webb. Na­praw­dę. Nie pierw­szy raz mnie zwy­my­śla­li.

Webb przy­glą­dał mu się chwi­lę. Na­gle ogar­nę­ła go fala emo­cji, nie­mal wy­ci­ska­jąc łzy z oczu. Pra­gnął ob­jąć ra­mie­niem i przy­tu­lić tego chło­pa­ka, obie­cać, że już nig­dy nie spo­tka go nic złe­go. Zda­wał so­bie jed­nak spra­wę, że bud­dyj­skie wy­cho­wa­nie Khme­ra nie po­zwo­li mu przy­jąć ta­kie­go ge­stu. Kto wie, co się dzia­ło za tą przy­po­mi­na­ją­cą twier­dzę fa­sa­dą? Webb spo­tkał wie­lu ta­kich jak Rong­sey, zmu­szo­nych przez woj­nę i kul­tu­ro­wo uwa­run­ko­wa­ną nie­na­wiść do tego, by byli świad­ka­mi śmier­ci, upad­ku cy­wi­li­za­cji i tra­ge­dii z ro­dza­ju tych, któ­rych więk­szość Ame­ry­ka­nów nig­dy nie zdo­ła po­jąć. Czuł sil­ne po­kre­wień­stwo z Rong­sey­em, emo­cjo­nal­ną więź za­bar­wio­ną ogrom­nym smut­kiem, świa­do­mo­ścią, że rany, któ­re nosi w swo­im wnę­trzu, nig­dy do koń­ca się nie za­go­ją.

Obaj mie­li świa­do­mość tych nie­na­zwa­nych, mil­czą­co za­ak­cep­to­wa­nych uczuć. Z lek­kim, nie­mal smut­nym uśmie­chem Rong­sey jesz­cze raz ofi­cjal­nie po­dzię­ko­wał Web­bo­wi i tak się roz­sta­li.

• • •

Webb stał sa­mot­nie w tłu­mie mi­ja­ją­cych go w po­śpie­chu stu­den­tów i pro­fe­so­rów, wie­dząc, że tak na­praw­dę nig­dy nie bę­dzie sam. Mimo szcze­rych wy­sił­ków agre­syw­na oso­bo­wość Ja­so­na Bo­ur­ne’a po­now­nie dała o so­bie znać. Od­dy­chał wol­no i głę­bo­ko, pró­bu­jąc się skon­cen­tro­wać przy uży­ciu tech­nik, któ­rych na­uczył go za­przy­jaź­nio­ny psy­chia­tra, Mo Pa­nov, by stłu­mić sta­rą toż­sa­mość Bo­ur­ne’a. Naj­pierw sku­pił uwa­gę na bez­po­śred­nim oto­cze­niu – błę­kit­nych i zło­ci­stych od­cie­niach wio­sen­ne­go po­po­łu­dnia, sza­rych ka­mie­niach i czer­wo­nej ce­gle, z któ­rej wznie­sio­no bu­dyn­ki wo­kół czwo­ro­kąt­ne­go pla­cu, na prze­cho­dzą­cych obok stu­den­tach, we­so­łych twa­rzach dziew­cząt, śmie­chu chłop­ców i po­waż­nych roz­mo­wach pro­fe­so­rów. Chło­nął każ­dy szcze­gół, za­ko­twi­cza­jąc się w cza­sie i prze­strze­ni. Do­pie­ro gdy mu się to uda­ło, skon­cen­tro­wał się na swo­im wnę­trzu.

Wie­le lat temu pra­co­wał w służ­bie za­gra­nicz­nej w Phnom Penh. Jego żoną była wów­czas nie Ma­rie, ale Taj­ka o imie­niu Dao. Mie­li dwo­je dzie­ci, Jo­shuę i Alys­sę. Miesz­ka­li w domu nad brze­giem rze­ki. Ame­ry­ka pro­wa­dzi­ła wte­dy woj­nę z Wiet­na­mem Pół­noc­nym, ale dzia­ła­nia prze­nio­sły się tak­że na te­ren Kam­bo­dży. Pew­ne­go po­po­łu­dnia, kie­dy był w pra­cy, a jego ro­dzi­na ką­pa­ła się w rze­ce, ostrze­lał ich sa­mo­lot, za­bi­ja­jąc wszyst­kich.

Webb nie­mal osza­lał z bólu. Uciekł ze swo­je­go domu i Phnom Penh, prze­no­sząc się do Saj­go­nu jako męż­czy­zna bez prze­szło­ści i przy­szło­ści. Alex Con­klin zna­lazł przy­bi­te­go, nie­mal obłą­ka­ne­go Da­vi­da Web­ba na uli­cach Saj­go­nu i uczy­nił pierw­szo­rzęd­nym agen­tem spe­cjal­nym. W Saj­go­nie Webb na­uczył się za­bi­jać, ukie­run­ko­wu­jąc swo­ją wście­kłość na in­nych. Kie­dy oka­za­ło się, że je­den z człon­ków siat­ki Con­kli­na – wy­bu­cho­wy wiecz­ny włó­czę­ga Ja­son Bo­ur­ne – jest ob­cym szpie­giem, to Webb wy­ko­nał eg­ze­ku­cję. Cho­ciaż póź­niej znie­na­wi­dził tę toż­sa­mość, czę­sto się z nią iden­ty­fi­ko­wał. Ja­son Bo­ur­ne oca­lił ży­cie Web­bo­wi wię­cej razy, niż ten po­tra­fił zli­czyć. Za­baw­na myśl, gdy­by nie na­le­ża­ło jej ro­zu­mieć tak do­słow­nie.

Wie­le lat póź­niej, kie­dy obaj wró­ci­li do Wa­szyng­to­nu, Con­klin zle­cił mu dłu­go­fa­lo­we za­da­nie. Zo­stał uśpio­nym agen­tem, przyj­mu­jąc na­zwi­sko Ja­so­na Bo­ur­ne’a, czło­wie­ka, któ­ry od daw­na nie żył, o któ­rym wszy­scy za­po­mnie­li. Przez trzy lata, gdy Webb od­gry­wał rolę Bo­ur­ne’a, stał się zna­nym mię­dzy­na­ro­do­wym za­bój­cą, żeby wy­tro­pić nie­uchwyt­ne­go ter­ro­ry­stę.

Nie­ste­ty, w Mar­sy­lii sy­tu­acja przy­bra­ła zły ob­rót. Zo­stał po­strze­lo­ny i wrzu­co­ny w ciem­ne od­mę­ty Mo­rza Śród­ziem­ne­go, gdy jego wro­go­wie uzna­li, że nie żyje. Jed­nak nie umarł, bo wy­cią­gnę­ła go z wody za­ło­ga ku­tra ry­bac­kie­go. Wy­ku­ro­wał go le­karz pi­jak, prak­ty­ku­ją­cy w por­to­wym mie­ście, gdzie wy­sa­dzi­li go na ląd. Je­dy­ny pro­blem po­le­gał na tym, że w sta­nie sil­ne­go szo­ku, ba­lan­su­jąc na gra­ni­cy ży­cia i śmier­ci, utra­cił pa­mięć. A gdy za­czął ją od­zy­ski­wać, wró­ci­ły wspo­mnie­nia Bo­ur­ne’a. Do­pie­ro póź­niej od­krył praw­dę, z po­mo­cą Ma­rie, swo­jej przy­szłej żony. Przy­po­mniał so­bie, że na­zy­wał się Da­vid Webb. Jed­nak w tym cza­sie toż­sa­mość Ja­so­na Bo­ur­ne’a za­pu­ści­ła już głę­bo­kie ko­rze­nie, sta­ła się zbyt po­tęż­na i prze­bie­gła, by umrzeć.

W ten spo­sób był jed­no­cze­śnie dwie­ma oso­ba­mi: Da­vi­dem Web­bem, pro­fe­so­rem lin­gwi­sty­ki z nową żoną i dwój­ką dzie­ci, oraz Ja­so­nem Bo­ur­ne’em, nie­zwy­kle sku­tecz­nym szpie­giem wy­szko­lo­nym przez Ale­xa Con­kli­na. Cza­sa­mi, w sy­tu­acjach kry­zy­so­wych, Con­klin ko­rzy­stał z umie­jęt­no­ści Bo­ur­ne’a, choć Webb nie­chęt­nie zgła­szał się na służ­bę. Praw­da była jed­nak taka, że Webb miał nie­wiel­ką kon­tro­lę nad toż­sa­mo­ścią Bo­ur­ne’a. Naj­lep­szym do­wo­dem to, co sta­ło się przed chwi­lą z Rong­sey­em i trze­ma zbi­ra­mi, któ­rzy na nie­go na­pa­dli. Bo­ur­ne umiał dać znać o swo­im ist­nie­niu w spo­sób, na któ­ry Webb nie miał naj­mniej­sze­go wpły­wu, mimo pra­cy, któ­rą wy­ko­na­li ra­zem z Pa­no­vem.

• • •

Chan ob­ser­wo­wał Da­vi­da Web­ba i kam­bo­dżań­skie­go stu­den­ta roz­ma­wia­ją­cych po dru­giej stro­nie dzie­dziń­ca. Wszedł do bu­dyn­ku znaj­du­ją­ce­go się po prze­kąt­nej Au­dy­to­rium He­aly’ego i do­stał się scho­da­mi na trze­cie pię­tro. Był ubra­ny jak inni stu­den­ci. Nie wy­glą­dał na swo­je dwa­dzie­ścia sie­dem lat, więc nie zwró­cił ni­czy­jej uwa­gi. Wło­żył spodnie kha­ki i dżin­so­wą kurt­kę, a na ra­mię za­rzu­cił przy­du­ży ple­cak. Jego te­ni­sów­ki nie wy­da­wa­ły żad­ne­go dźwię­ku, gdy szedł ko­ry­ta­rzem, mi­ja­jąc ko­lej­ne sale wy­kła­do­we. Przed ocza­mi miał wy­raź­ny ob­raz tego, co uj­rzał na dzie­dziń­cu. Od­mie­rzał kąty, ana­li­zo­wał układ drzew, któ­re mo­gły mu przy­sło­nić cel.

Sta­nął przed szó­sty­mi drzwia­mi, na­słu­chu­jąc do­la­tu­ją­ce­go ze środ­ka gło­su pro­fe­so­ra. Wy­kład z ety­ki wy­wo­łał iro­nicz­ny uśmiech na jego twa­rzy. Do­świad­cze­nie na­uczy­ło go, że ety­ka była rów­nie mar­twa jak ła­ci­na. Pod­szedł do ko­lej­nych drzwi, a gdy oka­za­ło się, że sala jest pu­sta, wszedł do środ­ka.

Szyb­ko za­mknął za sobą drzwi i prze­su­nął za­su­wę, a na­stęp­nie pod­szedł do rzę­du okien wy­cho­dzą­cych na dzie­dzi­niec. Otwo­rzył jed­no z nich i przy­stą­pił do pra­cy. Z ple­ca­ka wy­cią­gnął ka­ra­bin wy­bo­ro­wy Dra­gu­no­wa SWD 7,62 mi­li­me­tra z roz­kła­da­ną kol­bą. Za­ło­żył ce­low­nik optycz­ny i oparł broń na pa­ra­pe­cie. Spo­glą­da­jąc przez lu­ne­tę, wy­szu­kał Da­vi­da Web­ba. Tym ra­zem stał sa­mot­nie przed Au­dy­to­rium He­aly’ego. Na lewo znaj­do­wa­ły się drze­wa. Co chwi­la wi­dok za­sła­niał mu prze­cho­dzą­cy stu­dent. Chan wziął głę­bo­ki od­dech i wol­no wy­pu­ścił po­wie­trze, ce­lu­jąc w gło­wę Web­ba.

• • •

Webb po­ru­szył gło­wą, wciąż pró­bu­jąc strzą­snąć z sie­bie na­tręt­ne wspo­mnie­nia prze­szło­ści i sku­pić uwa­gę na bez­po­śred­nim oto­cze­niu. Ze­rwał się wiatr, li­ście drzew za­szu­mia­ły, ich czub­ki bły­snę­ły w pro­mie­niach słoń­ca. Sto­ją­ca w po­bli­żu dziew­czy­na przy­ci­snę­ła książ­ki do pier­si i ro­ze­śmia­ła się z usły­sza­ne­go dow­ci­pu. Z otwar­te­go okna do­la­ty­wa­ły dźwię­ki mu­zy­ki pop. Webb, któ­ry nadal za­sta­na­wiał się nad tym, co chciał­by po­wie­dzieć Rong­sey­owi, od­wró­cił się, żeby wejść na scho­dy Au­dy­to­rium He­aly’ego, gdy na­gle usły­szał stłu­mio­ny od­głos strza­łu. Za­re­ago­wał in­stynk­tow­nie, kry­jąc się w cęt­ko­wa­nym cie­niu drzew.

Ktoś do cie­bie strze­la! – krzyk­nął zna­jo­my głos Bo­ur­ne’a, wy­nu­rza­jąc się z głę­bin pod­świa­do­mo­ści. Ru­szaj! Cia­ło Web­ba drgnę­ło, gdy ko­lej­na wy­ci­szo­na tłu­mi­kiem kula odłu­pa­ła korę z pnia drze­wa obok jego twa­rzy.

Strze­lec wy­bo­ro­wy. Za­czął my­śleć jak Bo­ur­ne, kie­dy jego cia­ło sta­ło się ce­lem ata­ku.

Przed ocza­mi Webb miał sza­rą co­dzien­ność, ale tuż obok ist­nia­ła al­ter­na­tyw­na i jak­że od­mien­na rze­czy­wi­stość. W jego gło­wie ni­czym na­palm eks­plo­do­wał świat Ja­so­na Bo­ur­ne’a – świat pe­łen ta­jem­nic i se­kre­tów, spe­cjal­nych upraw­nień i śmier­tel­nych za­gro­żeń. W cią­gu jed­ne­go ude­rze­nia ser­ca zo­stał wy­dar­ty ze zwy­kłe­go by­to­wa­nia Da­vi­da Web­ba, od­dzie­lo­ny od wszyst­kie­go i wszyst­kich, któ­rych ko­chał. Na­wet przy­pad­ko­we spo­tka­nie z Rong­sey­em na­le­ża­ło te­raz do in­ne­go ży­cia. Cho­wa­jąc się za pniem, tak by snaj­per go nie do­strzegł, na­ma­cał pal­cem wska­zu­ją­cym ślad po kuli. Spoj­rzał w górę. Ja­son Bo­ur­ne prze­śle­dził tra­jek­to­rię lotu kuli, za­trzy­mu­jąc wzrok na jed­nym z okien trze­cie­go pię­tra w bu­dyn­ku po prze­kąt­nej dzie­dziń­ca.

Obok prze­cho­dzi­li stu­den­ci Geo­r­ge­town, roz­ma­wia­jąc, kłó­cąc się i pro­wa­dząc oży­wio­ne dys­ku­sje. Oczy­wi­ście, ni­cze­go nie za­uwa­ży­li, a gdy­by na­wet przy­pad­kiem coś usły­sze­li, obce dźwię­ki nie mia­ły­by dla nich żad­ne­go sen­su i zo­sta­ły­by szyb­ko za­po­mnia­ne. Wy­szedł zza osło­ny drzew i bły­ska­wicz­nie wmie­szał się w tłum stu­den­tów. Parł przed sie­bie, sta­ra­jąc się po­ru­szać w tem­pie prze­chod­niów. Byli te­raz jego tar­czą, osła­nia­jąc Web­ba przed wzro­kiem snaj­pe­ra.

Spra­wiał wra­że­nie na pół przy­tom­ne­go. Był jak lu­na­tyk, któ­ry mimo swo­je­go sta­nu wi­dzi i wy­czu­wa wszyst­ko z naj­wyż­szą in­ten­syw­no­ścią. Jego świa­do­mość prze­sy­ca­ła po­gar­da dla cy­wi­lów za­miesz­ku­ją­cych zwy­czaj­ny świat, tak­że dla Da­vi­da Web­ba.

• • •

Od­daw­szy dru­gi strzał, zi­ry­to­wa­ny Chan się­gnął po ple­cak. Taki stan du­cha był mu do tej pory nie­mal cał­ko­wi­cie obcy. Go­rącz­ko­wo my­ślał, oce­nia­jąc to, co się przed chwi­lą wy­da­rzy­ło. Za­miast spa­ni­ko­wać i ru­szyć jak prze­ra­żo­na owca do Au­dy­to­rium He­aly’ego, Webb ukrył się spo­koj­nie za drze­wa­mi, któ­re za­sła­nia­ły go przed wzro­kiem za­bój­cy. Już to było zu­peł­nie nie­praw­do­po­dob­ne, nie­pa­su­ją­ce do po­sta­ci opi­sa­nej w la­ko­nicz­nym do­ssier do­star­czo­nym przez Spal­kę. A na do­da­tek, wy­ko­rzy­stu­jąc ślad po kuli, Webb okre­ślił tra­jek­to­rię lotu. Te­raz, kry­jąc się za stu­den­ta­mi, zmie­rzał pro­sto do bu­dyn­ku, z któ­re­go strze­la­no. To nie­praw­do­po­dob­ne. Fa­cet ata­ko­wał, za­miast rzu­cić się do uciecz­ki.

Lek­ko zde­ner­wo­wa­ny nie­ocze­ki­wa­nym ob­ro­tem spraw, Chan po­spiesz­nie zło­żył ka­ra­bin i wsu­nął go do ple­ca­ka. Webb do­padł scho­dów. Bę­dzie na miej­scu w cią­gu kil­ku mi­nut.

• • •

Bo­ur­ne wy­nu­rzył się ze stru­mie­nia prze­chod­niów i wbiegł do bu­dyn­ku. Zna­la­zł­szy się w środ­ku, ru­szył scho­da­mi na trze­cie pię­tro. Skrę­cił w lewo. Siód­me drzwi z le­wej: sala wy­kła­do­wa. Ko­ry­tarz wy­peł­niał gwar stu­den­tów z ca­łe­go świa­ta – Afry­ka­nów, Azja­tów, La­ty­no­sów i Eu­ro­pej­czy­ków. Każ­da twarz, któ­ra mi­gnę­ła mu prze­lot­nie przed ocza­mi, zo­sta­ła za­re­je­stro­wa­na w pa­mię­ci Ja­so­na Bo­ur­ne’a.

Ci­chy szmer roz­mów prze­ry­wa­ły wy­bu­chy śmie­chu, jak­by chcia­ły za­dać kłam temu, że w po­bli­żu czai się śmier­tel­ne za­gro­że­nie. Zbli­żyw­szy się do drzwi, Bo­ur­ne wy­cią­gnął nie­daw­no skon­fi­sko­wa­ny nóż sprę­ży­no­wy, opla­ta­jąc go dło­nią tak, by ostrze wy­sta­wa­ło mię­dzy dru­gim i trze­cim pal­cem ni­czym szpi­ku­lec. Jed­nym płyn­nym ru­chem otwo­rzył drzwi, zwi­nął się jak kula i wto­czył do środ­ka. Za­trzy­mał się za cięż­kim dę­bo­wym biur­kiem w od­le­gło­ści trzech me­trów od drzwi. Uniósł ostrze, go­to­wy na wszyst­ko.

Pod­niósł się ostroż­nie. Spo­glą­da­ła na nie­go pu­sta sala wy­peł­nio­na je­dy­nie kre­do­wym py­łem i pla­ma­mi słoń­ca. Chwi­lę roz­glą­dał się wo­kół z roz­sze­rzo­ny­mi noz­drza­mi, jak­by wdy­chał woń snaj­pe­ra, re­kon­stru­ował jego po­stać z po­wie­trza. Pod­szedł do okien. Jed­no z nich było otwar­te. Czwar­te z le­wej. Sta­nął w nim, spo­glą­da­jąc w miej­sce mię­dzy drze­wa­mi, gdzie jesz­cze przed chwi­lą roz­ma­wiał z Rong­sey­em. Strze­lec przy­cza­ił się tu­taj. Bo­ur­ne wy­obra­ził so­bie, jak tam­ten opie­ra lufę o pa­ra­pet i zbli­ża oko do po­tęż­ne­go ce­low­ni­ka, mie­rząc w kie­run­ku prze­ciw­le­głe­go koń­ca dzie­dziń­ca. Gra świa­teł i cie­ni, na­gły wy­buch śmie­chu, wy­mia­na słów. Opie­ra pa­lec na spu­ście i na­ci­ska spo­koj­nym ru­chem. Paf! Paf! Je­den strzał, a po nim dru­gi.

Bo­ur­ne przyj­rzał się uważ­nie pa­ra­pe­to­wi, a na­stęp­nie pod­szedł do me­ta­lo­wej ryn­ny bie­gną­cej po­ni­żej ścia­ny z ta­bli­ca­mi i wziął w pal­ce szczyp­tę kre­do­we­go pyłu. Wró­ciw­szy do okna, de­li­kat­nie zdmuch­nął pro­szek na pa­ra­pet. Nie uka­zał się ani je­den od­cisk li­nii pa­pi­lar­nych. Ktoś wy­tarł całą po­wierzch­nię. Ukląkł i obej­rzał pod­ło­gę pod oknem. Nie zna­lazł ni­cze­go – żad­ne­go nie­do­pał­ka, wło­sa ani łu­ski po po­ci­sku. Skru­pu­lat­ny za­bój­ca znik­nął rów­nie spryt­nie, jak się po­ja­wił. Ser­ce Web­ba wa­li­ło, my­śli go­rącz­ko­wo wi­ro­wa­ły mu w gło­wie. Kto chciał go za­bić? Z pew­no­ścią nikt z jego obec­ne­go ży­cia. Naj­gor­szą rze­czą, jaka mu się ostat­nio przy­da­rzy­ła, była sprzecz­ka z Bo­bem Dra­kiem, dzie­ka­nem wy­dzia­łu ety­ki, któ­re­go upodo­ba­nie do roz­mów na te­mat wspo­mnia­nej dys­cy­pli­ny było ty­leż le­gen­dar­ne, co iry­tu­ją­ce. Nie, za­gro­że­nie po­cho­dzi­ło ze świa­ta Ja­so­na Bo­ur­ne’a. Jego prze­szłość kry­ła w so­bie wie­lu kan­dy­da­tów na za­bój­ców, tyl­ko ilu z nich zdo­ła­ło­by wy­śle­dzić Ja­so­na Bo­ur­ne’a prze­isto­czo­ne­go w Da­vi­da Web­ba? Wła­śnie to py­ta­nie naj­bar­dziej go mar­twi­ło. Cho­ciaż pra­gnął wró­cić do domu i po­roz­ma­wiać z Ma­rie, wie­dział, że je­dy­ną oso­bą, któ­ra po­sia­da wy­star­cza­ją­cą wie­dzę o mrocz­nym ży­ciu Bo­ur­ne’a i może mu po­móc, jest Alex Con­klin, czło­wiek, któ­ry ni­czym ilu­zjo­ni­sta stwo­rzył Bo­ur­ne’a, nie wie­dzieć skąd.

Pod­szedł do wi­szą­ce­go na ścia­nie te­le­fo­nu, pod­niósł słu­chaw­kę i wpro­wa­dził swój kod do­stę­pu. Kie­dy po­łą­czył się z mia­stem, wy­brał pry­wat­ny nu­mer Ale­xa Con­kli­na. Con­klin, któ­ry pra­co­wał obec­nie na pół eta­tu dla CIA, po­wi­nien być w domu. Nie­ste­ty, li­nia była za­ję­ta.

Mógł po­cze­kać, aż Alex skoń­czy roz­mo­wę – choć znał go i miał świa­do­mość, że po­trwa to co naj­mniej pół go­dzi­ny – albo po­je­chać do jego domu. Otwar­te okno jak­by z nie­go szy­dzi­ło. Wie­dzia­ło wię­cej niż on o tym, co tu za­szło.

Wy­szedł z sali i ru­szył w stro­nę scho­dów. Mi­mo­wol­nie lu­stro­wał twa­rze mi­ja­nych osób, pró­bu­jąc od­na­leźć ko­goś, kogo wi­dział, idąc do po­ko­ju.

Prze­biegł dzie­dzi­niec i do­tarł do sa­mo­cho­du sto­ją­ce­go na par­kin­gu. Miał za­miar otwo­rzyć drzwi, gdy na­gle się za­wa­hał. Prze­pro­wa­dził szyb­kie, lecz skru­pu­lat­ne oglę­dzi­ny i uznał, że nikt przy nim nie maj­stro­wał. Za­do­wo­lo­ny, usiadł za kół­kiem, uru­cho­mił sil­nik i wy­je­chał z kam­pu­su.

• • •

Alex Con­klin miesz­kał w wiej­skiej po­sia­dło­ści w Ma­nas­sas, w sta­nie Wir­gi­nia. Kie­dy Webb do­tarł do przed­mieść Geo­r­ge­town, nie­bo na­bra­ło głęb­szej bar­wy. Wo­kół pa­no­wał upior­ny spo­kój, jak­by mi­ja­na oko­li­ca wstrzy­ma­ła od­dech.

Tak jak wów­czas, gdy prze­ista­czał się w Bo­ur­ne’a, Webb jed­no­cze­śnie ko­chał i nie­na­wi­dził Con­kli­na. To on trzy­mał w ręku klu­cze do prze­szło­ści Bo­ur­ne’a. Mu­siał z nim po­mó­wić, bo Alex był je­dy­ną oso­bą, któ­ra mo­gła się do­my­ślić, jak ktoś tro­pią­cy Ja­so­na Bo­ur­ne’a zdo­łał do­trzeć do Da­vi­da Web­ba z Uni­wer­sy­te­tu Geo­r­ge­town.

Gdy wy­je­chał z mia­sta i zna­lazł się na te­re­nach wiej­skich, naj­pięk­niej­sza część dnia już mi­nę­ła. Nie­bo prze­sło­ni­ły gę­ste chmu­ry, a wiatr hu­lał po zie­lo­nych wzgó­rzach Wir­gi­nii. Do­dał gazu. Po­tęż­ny sil­nik ryk­nął i sa­mo­chód przy­spie­szył.

Ja­dąc krę­tą au­to­stra­dą, na­gle uświa­do­mił so­bie, że od mie­sią­ca nie wi­dział Mo Pa­no­va. Mor­ris był psy­cho­lo­giem pra­cu­ją­cym dla Agen­cji, po­le­co­nym mu przez Con­kli­na, któ­ry sta­rał się ule­czyć po­kie­re­szo­wa­ną psy­chi­kę Da­vi­da, raz na za­wsze stłu­mić toż­sa­mość Bo­ur­ne’a i po­móc mu od­zy­skać utra­co­ne wspo­mnie­nia. Dzię­ki tech­ni­kom Mo bu­dzi­ła się w nim pa­mięć wy­da­rzeń, któ­re uwa­żał za bez­pow­rot­nie stra­co­ne w stru­mie­niu świa­do­mo­ści. Była to jed­nak żmud­na i wy­czer­pu­ją­ca pra­ca. Prze­ry­wa­nie spo­tkań pod­czas eg­za­mi­nów se­me­stral­nych, gdy jego ży­cie na­bie­ra­ło sza­lo­ne­go tem­pa, uwa­żał za uspra­wie­dli­wio­ne.

Zje­chał z au­to­stra­dy i ru­szył na pół­noc­ny wschód dwu­pa­smo­wą as­fal­to­wą dro­gą. Cze­mu po­my­ślał o Pa­no­vie wła­śnie w tej chwi­li? Bo­ur­ne na­uczył się ufać swo­im zmy­słom i in­tu­icji. Po­ja­wia­ją­cy się ni stąd, ni zo­wąd Mo był swe­go ro­dza­ju dro­go­wska­zem. Z czym Pa­nov mu się obec­nie sko­ja­rzył? Ze wspo­mnie­nia­mi? Tak, ale z czym jesz­cze? Bo­ur­ne po­now­nie do­szedł do gło­su. Ostat­nim ra­zem on i Pa­nov roz­ma­wia­li o ci­szy. Mo wy­ja­śnił mu, że ci­sza jest uży­tecz­nym na­rzę­dziem w pra­cy nad pa­mię­cią. Umysł musi być sta­le czymś za­ję­ty, więc nie lubi ci­szy. Gdy­by uda­ło się uci­szyć świa­do­my umysł, utra­co­ne wspo­mnie­nia mo­gły­by się wy­nu­rzyć i wy­peł­nić wol­ną prze­strzeń. W po­rząd­ku, po­my­ślał Bo­ur­ne, ale cze­mu miał­bym my­śleć o ci­szy wła­śnie w tej chwi­li?

Od­krył to do­pie­ro wów­czas, gdy skrę­cił w dłu­gi ład­ny pod­jazd pro­wa­dzą­cy do domu Con­kli­na. Snaj­per zde­cy­do­wał się na tłu­mik, bo nie chciał, by ktoś go za­uwa­żył. Tłu­mik miał jed­nak pew­ne wady. W przy­pad­ku bro­ni da­le­kie­go za­się­gu jak ta, któ­rej użył za­bój­ca, w znacz­nym stop­niu ob­ni­żał cel­ność strza­łu. Fa­cet po­wi­nien był mie­rzyć w tu­łów Bo­ur­ne’a – więk­szy, a za­tem ła­twiej­szy do tra­fie­nia – ale wy­brał gło­wę. Nie była to ro­zum­na de­cy­zja, je­śli chciał go za­bić. Co in­ne­go, je­śli za­mie­rzał go je­dy­nie na­stra­szyć lub ostrzec. Nie­zna­ny strze­lec miał sil­ne ego, nie był jed­nak szpa­ne­rem. Nie po­zo­sta­wił żad­nych do­wo­dów swo­jej zręcz­no­ści. Mimo to re­ali­zo­wał kon­kret­ny cel, nie było co do tego wąt­pli­wo­ści.

Bo­ur­ne mi­nął dużą sta­rą sto­do­łę i kil­ka za­bu­do­wań go­spo­dar­czych, ma­ga­zy­nów i skła­dzi­ków. Jego oczom uka­za­ła się re­zy­den­cja. Wzno­si­ła się po­środ­ku wy­so­kich so­sen, brzóz i ce­drów – sta­rych drzew li­czą­cych oko­ło sześć­dzie­się­ciu lat, wy­prze­dza­ją­cych ka­mien­ny dom o bli­sko de­ka­dę. Po­sia­dłość na­le­ża­ła do nie­ży­ją­ce­go ge­ne­ra­ła za­an­ga­żo­wa­ne­go w taj­ne i ra­czej mało chwa­leb­ne ope­ra­cje. W re­zul­ta­cie re­zy­den­cja – a wła­ści­wie cała po­sia­dłość – była po­łą­czo­na sie­cią pod­ziem­nych tu­ne­li, wejść i wyjść. Bo­ur­ne do­my­ślał się, że Con­kli­na mu­sia­ło ba­wić miesz­ka­nie w miej­scu kry­ją­cym w so­bie tyle ta­jem­nic.

Kie­dy pod­je­chał do drzwi, uj­rzał nie tyl­ko bmw se­rii 7 Con­kli­na, ale tak­że sto­ją­ce­go obok ja­gu­ara Mo Pa­no­va. Stą­pa­jąc po wy­sy­pa­nej żwi­rem ścież­ce, na­gle po­czuł, że ulży­ło mu na ser­cu. W środ­ku było dwóch naj­lep­szych przy­ja­ciół, ja­kich miał, a na do­da­tek obaj byli w pew­nym sen­sie straż­ni­ka­mi jego prze­szło­ści. Wspól­nie roz­wią­żą tę za­gad­kę, jak roz­wią­za­li wcze­śniej inne. Ru­szył fron­to­wy­mi scho­da­mi i na­ci­snął dzwo­nek. Żad­nej od­po­wie­dzi. Przy­ło­żył ucho do po­le­ro­wa­nych te­ko­wych drzwi i usły­szał do­cho­dzą­ce z wnę­trza gło­sy. Po­ru­szył klam­ką i stwier­dził, że drzwi są otwar­te.

W jego gło­wie za­dźwię­czał alarm. Przez chwi­lę stał w pół­otwar­tych drzwiach, na­słu­chu­jąc dźwię­ków do­bie­ga­ją­cych z wnę­trza domu. To nic, że w tej oko­li­cy pra­wie nie sły­sza­no o prze­stęp­czo­ści. Daw­ne na­wy­ki nie umie­ra­ją. Nad­mier­nie wy­czu­lo­ne po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa na­ka­za­ło­by Con­kli­no­wi za­mknię­cie fron­to­wych drzwi, na­wet je­śli był w domu. Otwo­rzyw­szy sprę­ży­no­wiec, Bo­ur­ne wszedł do środ­ka, świa­do­my, że w domu może cza­ić się wróg – je­den z człon­ków ze­spo­łu wy­sła­ne­go z mi­sją jego li­kwi­da­cji.

Oświe­tlo­ny kan­de­la­bra­mi hol pro­wa­dził do sze­ro­kich drew­nia­nych scho­dów, a te – do otwar­tej ga­le­rii bie­gną­cej na ca­łej sze­ro­ko­ści foy­er. Z pra­wej stro­ny znaj­do­wał się sa­lon, z le­wej – sala te­le­wi­zyj­na z bar­kiem i głę­bo­ki­mi skó­rza­ny­mi ka­na­pa­mi w mę­skim sty­lu. Za nią było mniej­sze po­miesz­cze­nie, któ­re Alex prze­ro­bił na ga­bi­net.

Bo­ur­ne po­dą­żył za dźwię­ka­mi do­cho­dzą­cy­mi z sali te­le­wi­zyj­nej. Na du­żym ekra­nie uj­rzał te­le­ge­nicz­ne­go ko­men­ta­to­ra CNN sto­ją­ce­go przed wej­ściem do ho­te­lu Oskjuh­lid. Na­pis na pa­sku in­for­mo­wał, że dzien­ni­karz na­da­je swo­ją re­la­cję z Rey­kja­vi­ku na Is­lan­dii.

– …nie­pew­ność zwią­za­na z nad­cho­dzą­cym szczy­tem w spra­wie ter­ro­ry­zmu ab­sor­bu­je uwa­gę wszyst­kich miesz­kań­ców.

W po­ko­ju nie było ni­ko­go, ale na sto­li­ku sta­ły dwie sta­ro­mod­ne szklan­ki. Bo­ur­ne pod­niósł jed­ną z nich i po­wą­chał. Wy­czuł za­pach whi­sky sin­gle malt ze Spey­si­de, któ­ra doj­rze­wa­ła w becz­kach po sher­ry. Bo­ga­ty aro­mat ulu­bio­nej whi­sky Con­kli­na zdez­o­rien­to­wał go, przy­wo­dząc wspo­mnie­nie uli­cy Pa­ry­ża. Była je­sień, na Champs-Ely­se­es spa­da­ły ogni­ste li­ście kasz­ta­nów. Stał w oknie biu­ra. Webb za­czął się zma­gać z tym ob­ra­zem. Wspo­mnie­nie było bar­dzo sil­ne, miał wra­że­nie, jak­by go w sie­bie wcią­ga­ło, jak­by fak­tycz­nie prze­by­wał w Pa­ry­żu. Z tru­dem przy­po­mniał so­bie, że jest w Ma­nas­sas, w sta­nie Wir­gi­nia, w domu Ale­xa Con­kli­na. Sy­tu­acja nie przed­sta­wia­ła się zbyt do­brze. Ze­brał się w so­bie, pró­bu­jąc za­cho­wać czuj­ność, ale wspo­mnie­nie wy­wo­ła­ne za­pa­chem whi­sky było sil­niej­sze. Tak bar­dzo pra­gnął się do­wie­dzieć. Wy­peł­nić luki w pa­mię­ci. Po­now­nie zna­lazł się w pa­ry­skim biu­rze. Czy­im biu­rze? Z pew­no­ścią nie Con­kli­na, bo Alex nig­dy nie miał biu­ra w Pa­ry­żu. Od­wró­cił się i w ułam­ku se­kun­dy uj­rzał twarz, któ­ra wy­da­ła mu się zna­jo­ma.

Od­pę­dził na­tręt­ne ob­ra­zy. Okru­chy wspo­mnień po­wra­ca­ją­ce zmien­ny­mi przy­pły­wa­mi mo­gły go do­pro­wa­dzić do obłę­du. Sy­tu­acja wy­da­wa­ła się lek­ko po­dej­rza­na, więc nie mógł po­zwo­lić, by co­kol­wiek roz­pro­szy­ło jego uwa­gę. Co Mo po­wie­dział o bodź­cach przy­wo­łu­ją­cych wspo­mnie­nia? Że mo­gły być ob­ra­zem, dźwię­kiem lub za­pa­chem. Na­wet do­tknię­ciem. Gdy ja­kieś wspo­mnie­nie zo­sta­nie przy­wo­ła­ne, bę­dzie mógł po­now­nie do nie­go do­trzeć, wy­ko­rzy­stu­jąc bo­dziec, któ­ry je wy­zwo­lił. Te­raz jed­nak mu­siał od­na­leźć Ale­xa i Mo.

Spoj­rzał na mały no­tat­nik le­żą­cy na sto­le i wziął go do ręki. Wy­da­wał się pu­sty, ale ktoś wy­rwał pierw­szą kart­kę. Gdy po­pa­trzył na pa­pier pod nie­co in­nym ką­tem, do­strzegł lek­kie wgłę­bie­nia. Ktoś – przy­pusz­czal­nie Con­klin – na­pi­sał „NX 20”. Wsu­nął no­tes do kie­sze­ni.

– Od­li­cza­nie się za­czę­ło. Za pięć dni usły­szy­my, czy na­sta­nie nowy świat, czy pra­wo­rząd­ni oby­wa­te­le będą po­tra­fi­li żyć ze sobą w po­ko­ju i har­mo­nii. – Pre­zen­ter glę­dził da­lej, by po chwi­li za­milk­nąć i ustą­pić miej­sca re­kla­mie.

Bo­ur­ne wy­łą­czył te­le­wi­zor pi­lo­tem i w domu za­pa­no­wa­ła ci­sza. Być może Con­klin i Mo po­szli na spa­cer. Była to ulu­bio­na me­to­da re­lak­sa­cyj­na Pa­no­va – spa­ce­ro­wa­nie i jed­no­cze­sne pro­wa­dze­nie roz­mo­wy. Mo bez wąt­pie­nia chciał­by, żeby star­szy pan otrzy­mał swo­ją co­dzien­ną por­cję ćwi­czeń. Tyl­ko cze­mu nie za­mknę­li drzwi?

Bo­ur­ne wró­cił po swo­ich śla­dach do foy­er i ru­szył scho­da­mi, sa­dząc po dwa stop­nie. Oba po­ko­je go­ścin­ne były pu­ste, po­zba­wio­ne śla­dów wska­zu­ją­cych, że ktoś nie­daw­no w nich miesz­kał, po­dob­nie jak przy­le­ga­ją­ce do nich ła­zien­ki. Ru­szył ko­ry­ta­rzem i zaj­rzał do sy­pial­ni Con­kli­na – po spar­tań­sku urzą­dzo­ne­go po­ko­ju pa­su­ją­ce­go do woj­sko­we­go. Łóż­ko było małe i twar­de, nie­wie­le więk­sze od pry­czy. Nie zo­sta­ło po­ście­lo­ne, co wska­zy­wa­ło, że Alex spę­dził w nim ostat­nią noc. Jak przy­sta­ło na mi­strza ta­jem­nic, po­miesz­cze­nie zdra­dza­ło bar­dzo nie­wie­le in­for­ma­cji o go­spo­da­rzu. Bo­ur­ne pod­niósł fo­to­gra­fię w srebr­nej ram­ce przed­sta­wia­ją­cą ko­bie­tę o dłu­gich krę­co­nych wło­sach, ja­snych oczach i lek­ko iro­nicz­nym uśmie­chu. W tle roz­po­znał kró­lew­skie ka­mien­ne lwy zdo­bią­ce fon­tan­nę przed ko­ścio­łem Świę­te­go Sul­pi­cju­sza. Pa­ryż. Odło­żył zdję­cie i zaj­rzał do ła­zien­ki. Tak­że tu nie zna­lazł ni­cze­go in­te­re­su­ją­ce­go.

Z dołu do­le­cia­ły dwa ude­rze­nia ze­ga­ra w ga­bi­ne­cie Con­kli­na ob­wiesz­cza­ją­ce peł­ną go­dzi­nę. Był to sta­ry ze­gar okrę­to­wy o me­lo­dyj­nym dźwię­ku przy­po­mi­na­ją­cym dzwon. Dla Bo­ur­ne’a jego ton miał jed­nak zło­wiesz­czą wy­mo­wę. Od­niósł wra­że­nie, jak­by dźwięk dzwo­nu su­nął ku nie­mu przez cały dom ni­czym czar­na fala. Ser­ce za­bi­ło mu moc­niej.

Ru­szył ko­ry­ta­rzem, mi­ja­jąc kuch­nię i wty­ka­jąc gło­wę do środ­ka. Na ku­chen­ce stał czaj­nik, ale bla­ty z nie­rdzew­nej sta­li były nie­ska­zi­tel­nie czy­ste. W lo­dów­ce chrzę­ści­ła ma­szy­na, kro­jąc lód na kost­ki. Wte­dy ją za­uwa­żył. La­skę Con­kli­na z po­le­ro­wa­ne­go je­sio­nu ze srebr­ną gał­ką. Alex po­włó­czył nogą od cza­su nie­przy­jem­ne­go in­cy­den­tu za gra­ni­cą. Nig­dy nie wy­brał­by się bez niej na spa­cer.

Ga­bi­net Con­kli­na był z le­wej stro­ny – wy­god­ny obi­ty drew­nia­ny­mi pa­ne­la­mi po­kój w na­roż­nej czę­ści domu, z okna­mi wy­cho­dzą­cy­mi na traw­nik i drze­wa. Po­środ­ku wy­bru­ko­wa­ne­go ka­mie­nia­mi ta­ra­su znaj­do­wał się mały ba­sen, za któ­rym roz­cią­gał się mie­sza­ny las z prze­wa­gą so­sen, zaj­mu­ją­cy więk­szą część po­sia­dło­ści. Bo­ur­ne ru­szył w kie­run­ku ga­bi­ne­tu, czu­jąc, jak na­ra­sta w nim na­pię­cie. Prze­stą­pił próg po­ko­ju i znie­ru­cho­miał.

Jesz­cze nig­dy nie do­świad­czył rów­nie sil­ne­go we­wnętrz­ne­go roz­dar­cia – ja­kaś cząst­ka jego jaź­ni od­dzie­li­ła się od po­zo­sta­łej, przyj­mu­jąc rolę obiek­tyw­ne­go ob­ser­wa­to­ra. Czy­sto ana­li­tycz­na część jego umy­słu od­no­to­wa­ła, że Alex Con­klin i Mo Pa­nov leżą na ja­skra­wym per­skim dy­wa­nie. Krew z ran po­strza­ło­wych na ich gło­wach spły­wa­ła na dy­wan, na­są­cza­jąc go i two­rząc ka­łu­że na drew­nia­nej pod­ło­dze. Lśni­ła, więc była jesz­cze świe­ża. Con­klin wpa­try­wał się w su­fit ocza­mi za­snu­ty­mi mgłą. Na za­czer­wie­nio­nej twa­rzy ma­lo­wał się gry­mas gnie­wu, jak­by głę­bo­ko skry­wa­na żółć wy­do­sta­ła się na po­wierzch­nię. Gło­wa Mo była od­wró­co­na. Może pró­bo­wał się od­wró­cić, gdy pa­dał? Jego twarz wy­krzy­wiał cha­rak­te­ry­stycz­ny gry­mas stra­chu. W ostat­niej chwi­li uj­rzał nad­cho­dzą­cą śmierć.

Alex! Mo! Do­bry Jezu! Emo­cjo­nal­na tama w jed­nej chwi­li ru­nę­ła. Bo­ur­ne osu­nął się na ko­la­na ogar­nię­ty prze­ra­że­niem i szo­kiem. Cały świat za­drżał w po­sa­dach. Alex i Mo nie żyli – nie mógł w to uwie­rzyć, cho­ciaż miał przed sobą ma­ka­brycz­ny do­wód. Już nig­dy z nimi nie po­mó­wi, nie bę­dzie mógł sko­rzy­stać z ich bo­ga­tej wie­dzy. Przed ocza­mi prze­su­nął mu się sze­reg ob­ra­zów, wspo­mnień Ale­xa i Mo, dra­ma­tycz­nych mo­men­tów, któ­re ra­zem prze­ży­li, wy­peł­nio­nych prze­mo­cą i śmier­cią, a tak­że chwil spo­ko­ju, bez­tro­ski i po­cie­sze­nia wy­pły­wa­ją­cych z bli­sko­ści, jaka łą­czy lu­dzi, któ­rzy do­świad­cza­li tych sa­mych nie­bez­pie­czeństw. Dwa ży­cia wy­dar­te prze­mo­cą, prze­mo­cą po­zo­sta­wia­ją­cą po so­bie je­dy­nie gniew i strach. Drzwi do jego prze­szło­ści za­trza­snę­ły się z bru­tal­ną osta­tecz­no­ścią. Bo­ur­ne i Webb po­grą­ży­li się w ża­ło­bie. Bo­ur­ne pró­bo­wał wziąć się w garść, od­su­nąć na bok hi­ste­rycz­nie emo­cjo­nal­ną re­ak­cję Web­ba. Nie bę­dzie pła­kał. Opła­ki­wa­nie zmar­łych było luk­su­sem, na któ­ry nie mógł so­bie obec­nie po­zwo­lić. Mu­siał trzeź­wo my­śleć.

Za­jął się ana­li­zo­wa­niem miej­sca zbrod­ni, ko­ja­rząc fak­ty, pró­bu­jąc od­two­rzyć to, co się sta­ło. Pod­szedł bli­żej, sta­ra­jąc się nie na­stą­pić na krew ani w ża­den inny spo­sób nie za­trzeć śla­dów. Alex i Mo zo­sta­li śmier­tel­nie po­strze­le­ni, naj­wy­raź­niej z bro­ni, któ­ra le­ża­ła na dy­wa­nie mię­dzy nimi. Każ­dy do­stał jed­ną kul­kę. Ro­bo­ta za­wo­dow­ca, a nie in­tru­za, któ­ry wła­mał się do domu. Bo­ur­ne do­strzegł błysk ko­mór­ki w dło­ni Ale­xa. Wy­glą­da­ło to, jak­by z kimś roz­ma­wiał, gdy zo­stał za­mor­do­wa­ny. Czy sta­ło się to wów­czas, kie­dy Bo­ur­ne pró­bo­wał się do nie­go do­dzwo­nić? Cał­kiem moż­li­we. Wy­gląd krwi, zsi­nie­nie ciał i brak po­śmiert­ne­go stę­że­nia pal­ców wska­zy­wa­ły, że zgi­nę­li nie wię­cej niż go­dzi­nę temu.

Do­la­tu­ją­cy z od­da­li dźwięk prze­rwał jego my­śli. Sy­re­ny! Bo­ur­ne wy­biegł z ga­bi­ne­tu i sko­czył do fron­to­we­go okna. Pod­jaz­dem mknę­ła ka­wal­ka­da ra­dio­wo­zów po­li­cji sta­nu Wir­gi­nia z mi­ga­ją­cy­mi ko­gu­ta­mi. Znaj­do­wał się w domu, w któ­rym były zwło­ki dwóch osób, i nie miał żad­ne­go sen­sow­ne­go ali­bi. Zo­stał wro­bio­ny. Na­gle po­czuł, że za­ci­ska się wo­kół nie­go pę­tla spryt­nie za­sta­wio­nej pu­łap­ki.

Roz­dział 2

Ka­wał­ki ukła­dan­ki za­czę­ły two­rzyć lo­gicz­ny ob­raz w jego gło­wie. Strza­ły snaj­pe­ra, któ­re od­da­no na te­re­nie kam­pu­su, nie mia­ły go za­bić, lecz je­dy­nie zwa­bić w to miej­sce, skło­nić, żeby przy­je­chał do Con­kli­na. Tyle że Con­klin i Mo zo­sta­li wcze­śniej za­bi­ci. Ktoś nadal tu był, ob­ser­wu­jąc i cze­ka­jąc na nie­go, by we­zwać po­li­cję, kie­dy tyl­ko się zja­wi. Czy był to ten sam czło­wiek, któ­ry strze­lał do nie­go na dzie­dziń­cu Uni­wer­sy­te­tu Geo­r­ge­town?

Po chwi­li na­my­słu chwy­cił ko­mór­kę Ale­xa i po­biegł do kuch­ni. Otwo­rzył wą­skie drzwi i spoj­rzał na po­grą­żo­ne w mro­ku scho­dy pro­wa­dzą­ce do piw­ni­cy. Sły­szał trzask po­li­cyj­nych ra­dio­sta­cji, zgrzyt żwi­ru na pod­jeź­dzie i wa­le­nie do drzwi. Do­le­cia­ły go go­rącz­ko­we gło­sy.

Pod­szedł do ku­chen­nych sza­fek i po chwi­li zna­lazł la­tar­kę Con­kli­na. Po­now­nie sko­czył w stro­nę scho­dów i za­mknął za sobą drzwi. Ogar­nę­ły go nie­prze­nik­nio­ne ciem­no­ści. Sku­pio­ne świa­tło la­tar­ki od­sło­ni­ło stop­nie, któ­ry­mi za­czął scho­dzić szyb­ko i bez­sze­lest­nie. Czuł za­pach be­to­nu, sta­re­go drew­na i far­by, a tak­że ole­ju opa­ło­we­go, któ­rym ogrze­wa­no dom. Od­szu­kał właz pod scho­da­mi. Któ­re­goś chłod­ne­go śnież­ne­go po­po­łu­dnia Con­klin po­ka­zał mu pod­ziem­ny tu­nel, któ­rym ge­ne­rał do­sta­wał się do pry­wat­ne­go he­li­kop­te­ra ma­ją­ce­go lą­do­wi­sko obok staj­ni. Bo­ur­ne sły­szał de­ski skrzy­pią­ce mu nad gło­wą. Gli­nia­rze we­szli do domu. Być może już zna­leź­li cia­ła. Trzy sa­mo­cho­dy, dwóch za­bi­tych. Nie­ba­wem zi­den­ty­fi­ku­ją ta­bli­ce re­je­stra­cyj­ne jego wozu.

Po­chy­lił się i wszedł do ni­skie­go ko­ry­ta­rza, za­my­ka­jąc za sobą drzwi. Po­nie­wcza­sie po­my­ślał o sta­ro­mod­nej szklan­ce z whi­sky, któ­rą pod­niósł. Lu­dzie z ze­spo­łu kry­mi­na­li­stycz­ne­go znaj­dą jego od­ci­ski pal­ców. Od­ci­ski pal­ców i sa­mo­chód za­par­ko­wa­ny na pod­jeź­dzie…

My­śle­nie o tym te­raz nie mia­ło naj­mniej­sze­go sen­su. Mu­siał ucie­kać. Po­chy­lo­ny, prze­ci­skał się cia­snym tu­ne­lem. Po trzech me­trach ko­ry­tarz się po­sze­rzył tak, że mógł iść nor­mal­nie. Wy­czuł w po­wie­trzu wil­goć. Nie­da­le­ko sły­chać było wol­ne ka­pa­nie wody. Mu­siał wyjść poza fun­da­men­ty domu. Przy­spie­szył kro­ku i nie­ca­łe trzy mi­nu­ty póź­niej do­tarł do ko­lej­nych scho­dów. Były me­ta­lo­we, po­dob­ne do uży­wa­nych przez woj­sko. Wspiął się po nich i na­parł ra­mie­niem na ko­lej­ny właz. Po­czuł po­dmuch świe­że­go po­wie­trza, stłu­mio­ne, spo­koj­ne świa­tło wie­czo­ru i szum owa­dów. Był na skra­ju lą­do­wi­ska.

Pas star­to­wy po­kry­wa­ły ga­łę­zie – nie­któ­re uschłe, inne jesz­cze z li­ść­mi. Ro­dzi­na szo­pów czmych­nę­ła w stro­nę ma­łej roz­pa­da­ją­cej się wia­ty na skra­ju pasa. Miej­sce spra­wia­ło wra­że­nie po­rzu­co­ne­go. Nie cho­dzi­ło mu jed­nak o he­li­kop­ter. Od­wró­cił się i sko­czył w gę­sty so­sno­wy las.

Za­mie­rzał obejść po­sia­dłość sze­ro­kim łu­kiem i do­trzeć do au­to­stra­dy w wy­star­cza­ją­cej od­le­gło­ści od po­li­cyj­ne­go kor­do­nu, któ­rym z pew­no­ścią oto­czo­no re­zy­den­cję Con­kli­na. Naj­bliż­szym ce­lem był jed­nak stru­mień prze­pły­wa­ją­cy uko­śnie przez po­sia­dłość. Wie­dział, że gli­nia­rze nie­ba­wem spro­wa­dzą psy. Na su­chej zie­mi po­zo­sta­wi za­pach, to oczy­wi­ste, ale w wart­kiej wo­dzie na­wet psy stra­cą trop.

Prze­dzie­ra­jąc się przez gę­stwi­nę ostrych krza­ków, do­tarł do ma­łe­go wzgó­rza i sta­nął mię­dzy dwo­ma ce­dra­mi, bacz­nie na­słu­chu­jąc. Sta­rał się za­pa­mię­tać nor­mal­ne dźwię­ki oto­cze­nia, by na­tych­miast wy­czuć od­głos in­tru­za. Wie­dział, że wróg czai się gdzieś w po­bli­żu. Czło­wiek, któ­ry za­mor­do­wał jego przy­ja­ciół, ze­rwał cumy daw­ne­go ży­cia. Pra­gnie­nie wy­tro­pie­nia za­bój­cy zma­ga­ło się z ko­niecz­no­ścią wy­mknię­cia się po­li­cji. Cho­ciaż ma­rzył tyl­ko o tym, by do­paść tam­te­go, wie­dział, że musi się zna­leźć poza kor­do­nem po­li­cji, za­nim pier­ścień cał­ko­wi­cie się za­ci­śnie.

• • •

Chan wszedł mię­dzy so­sny ro­sną­ce na te­re­nie po­sia­dło­ści Ale­xan­dra Con­kli­na i po­czuł się tak, jak­by wró­cił do domu. Za­mknę­ło się nad nim głę­bo­kie zie­lo­ne skle­pie­nie, ota­cza­jąc go przed­wcze­snym zmierz­chem. Nad gło­wą wi­dział pro­mie­nie słoń­ca prze­ni­ka­ją­ce przez gór­ne ko­na­ry, ale na dole pa­no­wał głę­bo­ki mrok, w któ­rym bę­dzie mógł sku­tecz­nie wy­tro­pić ofia­rę. Śle­dził Web­ba, gdy ten je­chał z uni­wer­sy­tec­kie­go kam­pu­su do domu Con­kli­na. Sły­szał już wcze­śniej to na­zwi­sko, wie­dział, że Alex Con­klin był le­gen­dar­nym szpie­giem. Za­sko­czy­ło go jed­nak, że Da­vid Webb wła­śnie do nie­go po­sta­no­wił się zwró­cić. Skąd taki fa­cet miał­by znać Con­kli­na? I cze­mu tyle ra­dio­wo­zów za­je­cha­ło przed re­zy­den­cję kil­ka mi­nut po Web­bie?

Z od­da­li do­bie­ga­ło uja­da­nie, więc do­my­ślił się, że po­li­cjan­ci spu­ści­li psy. Przed sobą wi­dział Web­ba prze­dzie­ra­ją­ce­go się przez las, jak­by do­sko­na­le go znał. Ko­lej­ne py­ta­nie bez oczy­wi­stej od­po­wie­dzi. Chan ru­szył w ślad za nim, za­sta­na­wia­jąc się, do­kąd zmie­rza. Chwi­lę póź­niej usły­szał szum stru­my­ka i bły­ska­wicz­nie skon­sta­to­wał, o co cho­dzi jego zdo­by­czy.

Przy­spie­szył kro­ku i do­tarł do stru­mie­nia przed Web­bem. Wie­dział, że tam­ten pój­dzie w dół, z nur­tem, od­da­la­jąc się od miej­sca, z któ­re­go do­la­ty­wa­ło szcze­ka­nie psów. Wła­śnie wte­dy uj­rzał ogrom­ną wierz­bę i na jego twa­rzy po­ja­wił się uśmiech. Moc­ne drze­wo z roz­ło­ży­stą sie­cią ga­łę­zi było do­kład­nie tym, cze­go po­trze­bo­wał.

• • •

Czer­wo­na­we świa­tło wcze­sne­go wie­czo­ru mi­go­ta­ło mię­dzy ga­łę­zia­mi drzew ni­czym ogni­ste igły. Bo­ur­ne do­strzegł kar­ma­zy­no­we pla­my, któ­re za­pło­nę­ły na kra­wę­dziach li­ści.

Zbo­cze po dru­giej stro­nie wzgó­rza było stro­me, a te­ren sta­wał się bar­dziej ka­mie­ni­sty. Usły­szał ci­chy szmer prze­pły­wa­ją­ce­go nie­opo­dal stru­mie­nia i ru­szył ku nie­mu ile sił w no­gach. Top­nie­ją­cy śnieg w po­łą­cze­niu z wcze­sny­mi wio­sen­ny­mi desz­cza­mi spo­wo­do­wał, że woda wez­bra­ła. Bez wa­ha­nia wszedł do lo­do­wa­tej toni, bro­dząc w dół stru­mie­nia. Im dłu­żej bę­dzie szedł ko­ry­tem, tym le­piej. Psy stra­cą trop i się zgu­bią. Im da­lej wyj­dzie na brzeg, tym trud­niej im bę­dzie po­now­nie pod­jąć jego za­pach.

Czu­jąc się przez chwi­lę bez­piecz­ny, po­my­ślał o swo­jej żo­nie, Ma­rie. Po­wi­nien się z nią skon­tak­to­wać. W obec­nych oko­licz­no­ściach nie mógł wró­cić do domu. Gdy­by to zro­bił, na­ra­ził­by ro­dzi­nę na nie­bez­pie­czeń­stwo. Ale mu­siał za­dzwo­nić do Ma­rie, żeby ją ostrzec. Agen­ci CIA z pew­no­ścią po­ja­dą do jego domu, a gdy ni­cze­go nie znaj­dą, za­trzy­ma­ją Ma­rie, żeby ją prze­słu­chać, za­kła­da­jąc, że wie, gdzie prze­by­wa mąż. Ist­nia­ła jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­ją­ca moż­li­wość, że czło­wiek, któ­ry go wro­bił, bę­dzie chciał się po­słu­żyć jego ro­dzi­ną. Czu­jąc na­gły przy­pływ nie­po­ko­ju, wy­cią­gnął ko­mór­kę Con­kli­na i wpro­wa­dził nu­mer Ma­rie. Wy­brał wia­do­mość tek­sto­wą i na­pi­sał jed­no sło­wo: „Dia­ment”. Ta­kie ha­sło usta­li­li, uma­wia­jąc się, że uży­ją go je­dy­nie w sy­tu­acji naj­wyż­sze­go za­gro­że­nia. Ha­sło było dla Ma­rie sy­gna­łem, że ma za­brać dzie­ci i nie­zwłocz­nie wy­je­chać do ich kry­jów­ki. Mie­li w niej po­zo­stać, nie po­dej­mu­jąc żad­nych prób kon­tak­tu, do­pó­ki Bo­ur­ne nie prze­śle sy­gna­łu „nie­bez­pie­czeń­stwo mi­nę­ło”. Te­le­fon Ale­xa brzęk­nął krót­kim sy­gna­łem. Na ekra­nie uka­za­ła się wia­do­mość od Ma­rie: „Pro­szę o po­wtó­rze­nie”. Nie tak mia­ła za­re­ago­wać. Wte­dy zro­zu­miał, cze­mu żona ma wąt­pli­wo­ści. Prze­słał SMS z ko­mór­ki Ale­xa, a nie wła­snej. Po­now­nie wy­stu­kał ko­mu­ni­kat.

DIA­MENT. Tym ra­zem du­ży­mi li­te­ra­mi. Cze­kał, nie mo­gąc zła­pać tchu. Chwi­lę póź­niej na­de­szła od­po­wiedź. KLEP­SY­DRA. Bo­ur­ne ode­tchnął z ulgą. Ma­rie zro­zu­mia­ła. Wie­dział, że wia­do­mość była praw­dzi­wa. Za chwi­lę za­wo­ła dzie­ci, wsa­dzi je do kom­bi i od­je­dzie, zo­sta­wia­jąc wszyst­ko za sobą.

Mimo to nie mógł się uwol­nić od nie­po­ko­ju. Czuł­by się znacz­nie le­piej, gdy­by usły­szał jej głos, gdy­by mógł wy­ja­śnić, co się sta­ło. Po­wie­dzieć, że nic mu nie jest. Męż­czy­zna, któ­re­go zna­ła – Da­vid Webb – stał się po­now­nie Bo­ur­ne’em. Ma­rie nie­na­wi­dzi­ła i lę­ka­ła się Ja­so­na Bo­ur­ne’a. Cze­mu mia­ło­by być in­a­czej? Pew­ne­go dnia Bo­ur­ne mógł stać się je­dy­ną oso­bą, któ­ra po­zo­sta­nie w cie­le Da­vi­da Web­ba. Czy­ja by­ła­by to ro­bo­ta? Ale­xan­dra Con­kli­na!

Nig­dy nie prze­sta­wa­ło go zdu­mie­wać i dzi­wić, że po­tra­fił da­rzyć mi­ło­ścią i nie­na­wi­ścią tego sa­me­go czło­wie­ka. Ludz­ki umysł w ta­jem­ni­czy spo­sób umiał po­mie­ścić w so­bie skraj­nie prze­ciw­staw­ne emo­cje – za­ak­cep­to­wać złe ce­chy, o któ­rych ist­nie­niu wie­dział, i ob­da­rzyć dru­gą oso­bę ser­decz­ny­mi uczu­cia­mi. Nie­mniej Bo­ur­ne był prze­ko­na­ny, że po­trze­ba ko­cha­nia i by­cia ko­cha­nym jest dla każ­de­go czło­wie­ka spra­wą nad­rzęd­ną.

My­ślał o tym wszyst­kim, po­su­wa­jąc się ko­ry­tem stru­mie­nia, któ­ry mimo wart­kie­go nur­tu był kry­sta­licz­nie czy­sty. Mała ryb­ka ucie­kła w po­pło­chu, prze­ra­żo­na jego wi­do­kiem. Raz lub dwa do­strzegł sre­brzy­sty tu­łów pstrą­ga o otwar­tym ko­ści­stym pyszcz­ku, jak­by cze­goś szu­kał. Chwi­lę póź­niej do­tarł do za­ko­la, nad któ­rym zwi­sa­ły ga­łę­zie ogrom­nej wierz­by, o ko­rze­niach chci­wie szu­ka­ją­cych wody. Nad­sta­wił uszu, usi­łu­jąc wy­ło­wić naj­słab­szy szmer, naj­mniej­szy znak nad­cią­ga­ją­ce­go po­ści­gu, ale od­no­to­wał je­dy­nie szum stru­mie­nia.

Atak nad­szedł z góry. Ni­cze­go nie usły­szał, do­strzegł jed­nak na­głe po­ru­sze­nie świa­tła. Spa­da­ją­cy na nie­go cię­żar spra­wił, że po­grą­żył się w wo­dzie. Po­czuł miaż­dżą­cy na­cisk na tu­łów i klat­kę pier­sio­wą. Kie­dy pró­bo­wał za­czerp­nąć od­de­chu, na­past­nik ude­rzył jego gło­wą o gład­kie ka­mie­nie na dnie stru­mie­nia. Ko­lej­ny cios w ner­ki wy­ci­snął mu z płuc całe po­wie­trze.

Za­miast się na­prę­żyć i od­po­wie­dzieć na atak, Bo­ur­ne cał­ko­wi­cie się roz­luź­nił. Przy­cią­gnął do sie­bie łok­cie i w chwi­li gdy jego cia­ło było naj­bar­dziej bez­wład­ne, prze­krę­cił się i wy­giął tu­łów. Nie­mal jed­no­cze­śnie jego ręka wy­strze­li­ła do przo­du, by zdać cios kra­wę­dzią dło­ni. Na­cisk ze­lżał, po­zwa­la­jąc Bo­ur­ne’owi wy­nu­rzyć się i zła­pać od­dech. Woda spły­wa­ła mu na oczy, za­ma­zu­jąc ob­raz, więc do­strzegł tyl­ko kon­tur na­past­ni­ka. Ude­rzył po­now­nie, ale tra­fił w po­wie­trze.

Wróg znik­nął rów­nie szyb­ko, jak się po­ja­wił.

• • •

Chan