Dziedzictwo Bourne’a
- Wydawca:
- Wydawnictwo Albatros
- Kategoria:
- Sensacja, thriller, horror
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7659-439-2
- Rok wydania:
- 2012
- Słowa kluczowe:
- bournea
- conklina
- dziedzictwo
- filantrop
- policja
- profesor
- ślady
- tajne
- tajnej
- tylko
- zjednoczonych
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Dziedzictwo Bourne’a”
David Webb, dawny agent o kryptonimie Jason Bourne wykonujący tajne misje dla rządu Stanów Zjednoczonych, wiedzie spokojny żywot jako profesor lingwistyki na Uniwersytecie Georgetown, jednak już niebawem upomni się o niego przeszłość. Gdy na terenie uniwersyteckiego campusu strzela do niego tajemniczy snajper, Webb jedzie do rezydencji przyjaciela i mentora z CIA, Alexa Conklina, licząc, że ten pomoże mu w rozwiązaniu zagadki. Za późno. Conklin oraz psycholog Morris Panov, który pomagał Bourne’owi odzyskać utraconą pamięć, nie żyją. Kilka minut później w domu Conklina zjawia się policja. Wrobiony w morderstwo, były agent musi uciekać nie tylko przed CIA i policją całego świata, ale również niebezpiecznym zabójcą imieniem Chan, który z nieznanego powodu chce go zlikwidować.
Podążając tropem znalezionej w domu Conklina kartki, na której przyjaciel zapisał tajemniczą nazwę „NX 20”, Bourne odkrywa, że śmierć mężczyzn ma związek ze zniknięciem doktora Schiffera prowadzącego tajne badania nad nową bronią biologiczną. Ślady prowadzą do Rejkiawiku, gdzie trwają przygotowania do konferencji poświęconej walce z terroryzmem. Ale nie tylko Bourne wybiera się do stolicy Islandii, na skalistą wyspę leci również Stiepan Spalko, węgierski milioner i prezes międzynarodowej organizacji humanitarnej Humanistas, zaraz za nim zaś grupa czeczeńskich rebeliantów, których szanowany filantrop zwerbował do tajnej operacji.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Eric van Lustbader i Robert Ludlum
Tytuł oryginału:
THE BOURNE LEGACY
Copyright © The Estate of Robert Ludlum 2004
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2012
Polish translation copyright © Zbigniew Kościuk 2012
Redakcja: Beata Kaczmarczyk
Ilustracja na okładce: JPagetRFphotos/Shutterstock
Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
Skład: Laguna
ISBN 978-83-7659-439-2
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
2012. Wydanie elektroniczne
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych– jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Pamięci Boba
Prolog
Przywódca czeczeńskich rebeliantów Chalid Murat siedział nieruchomo jak głaz w środkowym pojeździe kolumny przedzierającej się zniszczonymi ulicami Groznego. Transporter opancerzony BTR-60PB należał do standardowego wyposażenia rosyjskiej armii, więc grupa pojazdów nie różniła się niczym od innych, które patrolowały miasto. Uzbrojeni po zęby ludzie Murata jechali dwoma pozostałymi wozami z przodu i tyłu konwoju. Zmierzali do Szpitala Dziewiątego – jednej z sześciu lub siedmiu kryjówek wykorzystywanych przez Murata, żeby wyprzedzać o trzy kroki tropiących go Rosjan.
Dobiegający pięćdziesiątki Murat miał ciemną brodę, postawę niedźwiedzia i płonące oczy prawdziwego zeloty. Dawno temu zrozumiał, że rządzić można jedynie żelazną pięścią. Był świadkiem, jak Dżochar Dudajew daremnie próbował narzucić prawo islamskiego szariatu. Widział rzeź, do której doszło, gdy wszystko się zaczęło – kiedy zagraniczni współpracownicy Osamy bin Ladena, mający bazę na terenie Czeczenii, najechali Dagestan, a następnie przeprowadzili szereg zamachów bombowych w Moskwie i Wołgodońsku, zabijając blisko dwieście osób. Winą za działania cudzoziemców obarczono czeczeńskich terrorystów, a Rosjanie rozpoczęli bombardowania Groznego, obracając w perzynę większą część miasta.
Zasnute tumanami pyłu i dymu niebo nad stolicą Czeczenii lśniło tak intensywnie, że wydawało się radioaktywne. Płonące słupy ropy naftowej wystrzeliwały zewsząd z pokrytego gruzem krajobrazu.
Chalid Murat spoglądał przez przyciemnioną szybę na mijany przez konwój spalony szkielet budynku – masywną, pozbawioną dachu skorupę, w której wnętrzu migotały płomienie. Mruknął coś pod nosem i odwrócił się do swojego zastępcy, Hasana Arsenowa.
– Kiedyś Grozny był miastem zakochanych. Zadrzewionymi bulwarami spacerowali kochankowie, na zielonych skwerach matki pchały wózki z dziećmi. Wielki cyrkowy namiot był pełen radosnych uśmiechniętych twarzy, a architekci z całego świata pielgrzymowali, żeby obejrzeć budowle, które czyniły Grozny jednym z najpiękniejszych miast na ziemi.
Pokręcił głową ze smutkiem i po przyjacielsku klepnął kolano towarzysza.
– Na Allaha, Hasanie! – wykrzyknął. – Rosjanie zniszczyli w tym mieście wszystko, co dobre i piękne!
Hasan Arsenow skinął głową. Był energicznym, pełnym werwy mężczyzną, dziesięć lat młodszym od Murata. Jak przystało na dawnego mistrza biathlonu, miał szerokie ramiona i wąskie biodra – typową sylwetkę sportowca. Kiedy Murat został przywódcą rebeliantów, stanął u jego boku. Teraz wskazał Muratowi zwęglone szczątki gmachu z prawej strony drogi.
– Przed wojną – wyjaśnił poważnym tonem – kiedy Grozny był liczącym się ośrodkiem wydobycia ropy, mój ojciec pracował tu, w Instytucie Naftowym. Dziś zamiast zysków z odwiertów mamy łuny pożarów zanieczyszczających wodę i powietrze.
Zamilkli, przyglądając się ruinom zbombardowanych domów, ulicom, na których nie było nikogo prócz ludzi i zwierząt grzebiących w odpadkach. Po kilku minutach spojrzeli na siebie, zasmuceni cierpieniem swojego narodu. Murat otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zamarł, słysząc charakterystyczny dźwięk kul odbijających się od pancernych płyt transportera. W mgnieniu oka zrozumiał, że zostali trafieni pociskami z broni małego kalibru, zbyt słabymi, by zdołały przeniknąć grubą skorupę pojazdu. Jak zawsze czujny Arsenow sięgnął do radiostacji.
– Wydam rozkaz, by ochrona w pierwszym i trzecim wozie odpowiedziała ogniem.
Murat pokręcił głową.
– Nie, Hasanie. Zastanów się. Mamy rosyjskie mundury, jedziemy ruskim transporterem opancerzonym. Ten, kto do nas strzela, jest raczej przyjacielem niż wrogiem. Musimy się upewnić, żeby nie mieć na rękach niewinnej krwi.
Przejął mikrofon z rąk Arsenowa i polecił, by konwój się zatrzymał.
– Poruczniku Goczajew – powiedział przez radio – wyślijcie paru ludzi na rekonesans. Chcę się dowiedzieć, kto nas ostrzelał, ale ich nie zabijajcie.
Jadący pierwszym transporterem Goczajew zebrał ludzi za kolumną pojazdów i kazał im utworzyć tyralierę. Kuląc się z przenikliwego zimna, ruszył pokrytą gruzem ulicą i precyzyjnymi gestami dłoni posłał swoich na lewo i prawo od miejsca, z którego padły strzały.
Bojownicy byli świetnie wyszkoleni – przemieszczali się szybko i bezszelestnie od kamienia do muru i dalej do powyginanych metalowych belek, pochyleni, żeby stanowić jak najmniejszy cel. Nie rozległy się jednak żadne strzały. Skoczyli naprzód, by pokonać ostatni odcinek, pragnąc osaczyć nieprzyjaciela i przygwoździć go krzyżowym ogniem.
Siedzący w środkowym pojeździe Hasan Arsenow obserwował miejsce, w którym Goczajew zebrał ludzi. Czekał kilka sekund na strzały, ale te nie padły. Zamiast nich w oddali ukazały się głowa i ramiona porucznika. Spojrzał w kierunku transportera i pomachał ręką, sygnalizując, że teren jest zabezpieczony. Chalid Murat przecisnął się obok Arsenowa, wysiadł z wozu i bez wahania ruszył przez zmrożone gruzowisko.
– Chalidzie Murat! – krzyknął ostrzegawczo Arsenow, biegnąc za swoim dowódcą.
Murat podszedł bez przeszkód do niskiego, częściowo zwalonego kamiennego muru, zza którego padły strzały. Jego oczom ukazały się sterty śmieci. Na jednej z nich leżały woskowate zwłoki, które najwyraźniej jakiś czas temu odarto z ubrania. Nawet z dużej odległości odór rozkładu był tak silny, że niemal zwalił ich z nóg. Arsenow dopędził towarzysza i wyciągnął pistolet.
Kiedy Murat dotarł do muru, jego ludzie byli już po drugiej stronie z bronią gotową do strzału. Wiatr zrywał się raz po raz, wyjąc i jęcząc w ruinach. Ponure metaliczne niebo pociemniało jeszcze bardziej i zaczął padać śnieg. Jasny puch szybko pokrył buty Murata, oplótł pajęczyną jego bujną szorstką brodę.
– Poruczniku Goczajew, znaleźliście napastników?
– Tak jest, dowódco!
– Allah prowadzi mnie we wszystkim, więc i teraz pokieruje moimi krokami. Co to za ludzie?
– Jest tylko jeden – odparł Goczajew.
– Jeden?! – wykrzyknął Arsenow. – Kto?! Nie wiedział, że jesteśmy Czeczenami?!
– Jesteście Czeczenami? – odezwał się słaby głos. Zza muru wychyliła się blada twarz dziesięcioletniego chłopca. Na głowie miał starą wełnianą czapkę, na grzbiecie podarty sweter włożony na kilka warstw cienkich kraciastych koszul, a do tego połatane spodnie i duże gumowe kalosze, które pewnie zdjął z nóg trupa. Chociaż był jeszcze dzieckiem, miał oczy dorosłego; spoglądały na świat czujnie i podejrzliwie. Stał, osłaniając korpus rosyjskiej rakiety niewybuchu. Zapewne wygrzebał ją gdzieś, by wymienić na chleb. Mógł w ten sposób ocalić rodzinę przed śmiercią głodową. W lewej ręce trzymał pistolet, bo prawa kończyła się na wysokości nadgarstka.
Murat natychmiast odwrócił wzrok, Arsenow przyglądał się dzieciakowi z uwagą.
– To przez minę – wyjaśnił ze wzruszającą rzeczowością chłopak. – Podłożyli ją ci dranie, ruscy!
– Chwała Allahowi! Dzielny mały żołnierz! – wykrzyknął Murat, obdarzając go szerokim rozbrajającym uśmiechem. Uśmiech przyciągał do niego ludzi niczym magnes opiłki żelaza. – Podejdź do mnie! Śmiało! – Skinął w jego stronę, pokazując puste dłonie. – Widzisz przecież, że jesteśmy Czeczenami. Jak ty.
– Skoro jesteście Czeczenami jak ja – spytał rezolutnie mały – czemu jeździcie ruskimi transporterami?
– Znasz lepszy sposób, żeby się ukryć przed tymi wilkami?
– Murat mrugnął do niego porozumiewawczo i roześmiał się, widząc, że chłopak ściska giurzę1. – No proszę, masz broń używaną przez rosyjskie oddziały specjalne. Trzeba nagrodzić taką odwagę, prawda?
Murat ukląkł obok chłopaka i spytał go o imię. Kiedy mały odpowiedział, zapytał:
– Wiesz, kim jestem, Aznor? Nazywam się Chalid Murat. Ja również chcę nas uwolnić od rosyjskiego jarzma. Razem zdołamy tego dokonać, prawda?
– Nie zamierzałem strzelać do braci Czeczenów – oświadczył Aznor. Wskazał konwój okaleczoną dłonią.
– Myślałem, że tozaczistka. – Tak nazywano brutalne akcje pacyfikacyjne przeprowadzane przez rosyjskich żołnierzy w poszukiwaniu ludzi podejrzewanych o sprzyjanie rebeliantom. Podczas takich operacji zginęło ponad dwanaście tysięcy Czeczenów, a dwa tysiące innych zniknęło w niewyjaśnionych okolicznościach. Rannych i torturowanych, okaleczonych i zgwałconych nikt nawet nie liczył. – Rosjanie zamordowali mi ojca i wujów. Gdybyście byli ruskimi, zabiłbym wszystkich.
– Jego twarz wykrzywił grymas wściekłości i frustracji.
– Wierzę ci – odrzekł poważnym tonem Murat. Wsunął rękę do kieszeni w poszukiwaniu banknotów. Chłopak wetknął pistolet za pasek, by wziąć pieniądze. Murat pochylił się ku niemu i szepnął konfidencjonalnie: – Posłuchaj uważnie, powiem ci, gdzie możesz kupić więcej amunicji do swojej giurzy, żebyś był gotów na następną zaczistkę.
– Dziękuję. – Na twarzy Aznora ukazał się szeroki uśmiech.
Chalid Murat szepnął mu kilka słów, a potem wyprostował się i zmierzwił włosy małego.
– Allah z tobą, mały bojowniku! We wszystkim, co czynisz!
Dowódca Czeczenów i jego zastępca patrzyli, jak chłopak gramoli się po gruzach z korpusem rakiety pod pachą. Chwilę później wrócili do transportera. Hasan z odrazą zatrzasnął pancerne drzwi, odgradzając ich od zewnętrznego świata. Od świata, w którym żył Aznor.
– Nie masz wyrzutów sumienia? Posyłasz dziecko na pewną śmierć.
Murat zmierzył go przenikliwym wzrokiem. Śnieg na jego brodzie stopniał i zamienił się w drżące krople, nadając mu wygląd raczej odprawiającego modły imama niż wojskowego watażki.
– Dałem temu dziecku, które musi wykarmić i ubrać, a co ważniejsze, obronić resztę rodziny, nadzieję i konkretny cel. Krótko mówiąc, wskazałem mu powód, by żyć.
Rozgoryczenie sprawiło, że twarz Arsenowa nabrała twardości i pobladła. Jego oczy błysnęły złowrogo.
– Rosyjskie kule rozerwą go na strzępy.
– Naprawdę tak sądzisz, Hasanie? Myślisz, że Aznor jest głupi? Albo, co gorsza, lekkomyślny?
– Przecież to jeszcze dziecko.
– Posiane ziarno zakiełkuje w najbardziej nawet nieprzyjaznych warunkach. Zawsze tak było, przyjacielu. Zaczyna się od wiary i odwagi jednego, ale wkrótce będzie ich dziesięciu i dwudziestu, setka i tysiąc!
– A tymczasem naszych ludzi mordują, gwałcą i biją, głodzą i zamykają jak bydło w zagrodzie! To nie wystarczy, Chalidzie! Nie wystarczy nawet w połowie!
– Widzę, że nie wyzbyłeś się jeszcze młodzieńczej niecierpliwości, Hasanie. – Chwycił towarzysza za ramię. – Nie powinno mnie to dziwić, prawda?
Arsenow zacisnął zęby i odwrócił twarz, widząc współczucie w oczach Murata. Płatki śniegu zawirowały wzdłuż ulicy niczym czeczeńscy derwisze w ekstatycznym tańcu. Murat odebrał to jako znak potwierdzający słuszność tego, co zrobił, i tego, co niebawem zamierzał powiedzieć.
– Nie trać wiary – szepnął uroczystym głosem. – Nie trać wiary w Allaha i w tego chłopca.
• • •
Dziesięć minut później konwój stanął przed wejściem do Szpitala Dziewiątego. Arsenow spojrzał na zegarek.
– Niemal punktualnie – powiedział. Obaj jechali tym samym pojazdem, wbrew standardowym procedurom bezpieczeństwa, z uwagi na ogromne znaczenie telefonu, na który czekali.
Murat pochylił się i wcisnął przycisk, uruchamiając dźwiękoszczelną przegrodę oddzielającą ich od kierowcy i czterech ochroniarzy siedzących z przodu. Świetnie wyszkoleni ludzie patrzyli przed siebie przez kuloodporną szybę.
– Skoro nadeszła chwila prawdy, powiedz mi, jakie masz obawy, Chalidzie?
Murat uniósł brwi, jakby nie pojmował czegoś, co Arsenow uważał za oczywiste.
– Obawy?
– Nie chcesz, żebyśmy otrzymali to, co się nam należy? Co według Allaha powinniśmy mieć?
– Krew się w tobie burzy, przyjacielu. Wiem o tym. Wielokrotnie walczyliśmy ramię w ramię. Razem zabijaliśmy. Zawdzięczamy sobie życie, prawda? Posłuchaj uważnie. Nie szczędziłem krwi dla mojego narodu. Jego cierpienie napełnia mnie gniewem, który ledwie mogę opanować. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Historia uczy, że człowiek powinien się lękać tego, czego najbardziej pragnie. Konsekwencje przedstawionej propozycji…
– To nasz plan!
– Tak – zgodził się Chalid Murat – ale nie wolno nam zapominać o konsekwencjach.
– Ostrożność! – rzucił cierpko Arsenow. – Zawsze ta przeklęta ostrożność!
– Przyjacielu. – Murat się uśmiechnął, ściskając ramię towarzysza. – Nie chcę, by wyprowadzili mnie w pole. Łatwo pokonać lekkomyślnego przeciwnika. Musisz się nauczyć cnoty cierpliwości.
– Cierpliwość! – burknął Arsenow. – Tamtemu chłopakowi nie kazałeś być cierpliwym. Dałeś mu pieniądze i wytłumaczyłeś, gdzie kupić amunicję. Napuściłeś go na Rosjan. Każdy dzień zwłoki powoduje, że giną kolejni chłopcy, tacy jak on. Tysiące. Od naszej decyzji zależy przyszłość Czeczenii.
Murat rozmasował kciukami powieki, wykonując okrężne ruchy.
– Istnieją inne sposoby, Hasanie. Zawsze. Może powinniśmy rozważyć…
– Nie ma czasu. Przygotowano tekst oświadczenia, wyznaczono datę. Szejk ma rację.
– Tak, Szejk. – Chalid Murat pokręcił głową. – Ciągle ten Szejk.
W tym momencie zadzwonił telefon. Chalid Murat spojrzał na zaufanego towarzysza i spokojnie przełączył telefon na tryb głośnomówiący.
– Tak, Szejku – odezwał się z szacunkiem. – Jestem z Hasanem. Czekamy na twoje rozkazy.
• • •
Na płaskim dachu, wysoko ponad ulicą, na której stanął konwój Murata, przyczaiła się nieznajoma postać, opierając łokcie o niski gzyms. Wzdłuż kamiennej półki leżał fiński karabin snajperski Sako TRG-41 z czterotaktowym zamkiem suwliwo-obrotowym, jeden z wielu, które zmodyfikował dla własnych potrzeb. Wykorzystane w konstrukcji aluminium i poliuretan czyniły broń lekką i śmiertelnie skuteczną. Mężczyzna miał na sobie rosyjski kamuflaż pasujący do azjatyckich rysów jego twarzy. Na mundur nałożył lekką uprząż z kevlaru wyposażoną w stalowe kółko. W prawej dłoni trzymał małe czarne pudełko wielkości paczki papierosów: pilot wyposażony w dwa przyciski. Był w nieznajomym jakiś spokój, rodzaj aury, która onieśmiela lub budzi grozę. Jakby rozumiał ciszę, potrafił ją gromadzić, manipulować nią i posługiwać się jak bronią.
W jego ciemnych oczach cały świat, ulica i budynki, na które spoglądał, były niczym więcej jak sceną akcji. Liczył czeczeńskich żołnierzy wychodzących z transporterów. Osiemnastu. Kierowcy nadal tkwili na swoich miejscach, a w środku znajdowało się co najmniej czterech ochroniarzy z szefami.
Kiedy rebelianci dotarli bezpiecznie do drzwi szpitala, wcisnął górny guzik zdalnego detonatora i materiał wybuchowy C4 eksplodował. Wejście runęło. Huk eksplozji wstrząsnął ulicą, powodując, że ciężkie pojazdy zakołysały się na potężnych amortyzatorach. Rebelianci, którzy byli w rejonie wybuchu, zostali rozerwani na strzępy lub zmiażdżeni spadającym gruzem. Zabójca wiedział, że ci, którzy znajdowali się głębiej, w szpitalnym holu, mogli ocaleć. Wziął to pod uwagę w swoich planach.
Chociaż huk pierwszej eksplozji jeszcze nie ucichł, a pył nie opadł na ziemię, mężczyzna spojrzał na detonator i wcisnął dolny guzik. Rozległ się kolejny ogłuszający wybuch, a zryta pociskami jezdnia zapadła się z obu stron małego konwoju.
Gdy ludzie na dole próbowali zapanować nad sytuacją, którą im zgotował, zabójca sięgnął po sako. Poruszał się ze spokojną metodyczną precyzją. Karabin wyborowy był załadowany specjalnymi bezodłamkowymi kulami najmniejszego kalibru, jakie można było załadować do tego typu broni. Przez lunetę z czujnikiem podczerwieni dostrzegł trzech rebeliantów, którzy odnieśli jedynie lekkie obrażenia. Wszyscy biegli w kierunku środkowego pojazdu, krzycząc do znajdujących się w nim Czeczenów, żeby wysiedli, zanim transporter zostanie zniszczony przez kolejny wybuch. Zamachowiec patrzył, jak otwierają drzwi z prawej strony, wypuszczając Hasana Arsenowa i jednego z żołnierzy. W środku został kierowca i trzech ochroniarzy Chalida Murata. Kiedy Arsenow się odwrócił, zabójca ujrzał jego oczy, dostrzegł twarz skrzywioną wykrzyczanym rozkazem. Przesunął lufę płynnym wyćwiczonym ruchem, naprowadzając celownik na udo mężczyzny. Nacisnął spust. Arsenow chwycił się za lewą nogę, krzyknął i padł na ziemię. Jeden z ochroniarzy podbiegł do niego i odciągnął go w bezpieczne miejsce. Dwaj pozostali szybko ustalili, skąd padł strzał. Przebiegli ulicę i wpadli do budynku, w którym przyczaił się zabójca.
Kiedy trzej kolejni wybiegli ze szpitala bocznym wyjściem, zamachowiec odłożył sako. Obserwował teraz wycofujący się transporter z Chalidem Muratem. Za plecami usłyszał tupot nóg bojowników pędzących schodami, zmierzających do jego kryjówki na dachu. Nie spiesząc się, przypiął do butów kolce z tytanu i korundu. Następnie sięgnął po kuszę z kompozytu i wystrzelił linkę, celując w słup elektryczny za środkowym pojazdem. Pociągnął, żeby sprawdzić, czy się pewnie trzyma. Krzyki stawały się coraz głośniejsze. Rebelianci byli piętro niżej.
Pierwszy transporter skręcił w jego stronę, próbując objechać ogromne bryły betonu, granitu i makadamu odrzucone siłą wybuchu. Zabójca dostrzegł słaby błysk dwóch płyt szkła tworzących przednią szybę. Był to jeden z problemów, z którymi Rosjanie nie zdołali sobie poradzić: kuloodporna szyba była tak ciężka, że trzeba było ją umieścić w dwóch ramach. Jedynym czułym punktem transportera był cienki pasek metalu łączący obie płyty.
Chwycił solidne metalowe kółko uprzęży i przypiął się do naprężonej liny. Rebelianci wpadli na dach i stanęli w odległości trzydziestu metrów od niego. Dostrzegłszy zabójcę, odwrócili się, żeby otworzyć ogień. Ruszyli w jego stronę, potykając się o cienką metalową linkę rozciągniętą nisko nad powierzchnią dachu. Powietrzem wstrząsnęła kolejna eksplozja ładunku C4, który umieścił tam poprzedniej nocy.
Nie obejrzawszy się, żeby ocenić zniszczenia, zabójca jeszcze raz sprawdził linkę, a następnie skoczył z dachu. Ześlizgnął się w dół, unosząc nogi tak, by kolce na butach trafiły w spojenie między płytami przedniej szyby. Teraz wszystko zależało od prędkości i kąta uderzenia. Gdyby choć nieznacznie chybił, szyba by wytrzymała, a on sam złamałby nogę.
Siła uderzenia sprawiła, że zadrżały mu kolana. Poczuł szarpnięcie kręgosłupa, gdy kolce z tytanu i korundu przebiły spojenie niczym metalową puszkę, a pozbawione podparcia szyby wgięły się do wewnątrz. Wpadł do transportera, wbijając do środka kuloodporne szkło. Kawałek uderzył kierowcę w szyję, niemal odcinając mu głowę. Zabójca skoczył w lewo. Ochroniarza na przednim siedzeniu obryzgała krew kierowcy. Sięgał po broń, ale napastnik ujął jego głowę w potężne dłonie i złamał kark, zanim tamten zdążył wystrzelić.
Dwaj pozostali, siedzący na odchylanych fotelach za kierowcą, zaczęli strzelać na oślep, lecz zamachowiec zasłonił się ciałem kierowcy, które przyjęło kule. Zza prowizorycznej osłony oddał dwa strzały bronią ochroniarza, trafiając w czoła obu jego kolegów.
Pozostał mu jedynie Chalid Murat. Przywódca Czeczenów otworzył drzwi kopniakiem i wykrzykiwał coś wściekle do swoich ludzi. Zabójca rzucił się na niego, powalając potężnego mężczyznę, jakby był szczurem wodnym. Murat ugryzł go z całej siły, niemal pozbawiając ucha, lecz nie zrobiło to na nim wrażenia. Spokojnie i metodycznie, niemal radośnie, oplótł szyję czeczeńskiego watażki i patrząc mu w oczy, wepchnął kciuk w chrząstkę pierścieniowatą dolnej części krtani. Gardło Murata wypełniła krew, dusząc go i pozbawiając siły. Zatrzepotał rękami, tłukąc zabójcę po twarzy i głowie. Na próżno. Tonął we własnej krwi. Po chwili płyn wypełnił jego płuca, a oddech stał się ciężki i urywany. W końcu zwymiotował czerwoną posoką, a oczy przekręciły mu się w oczodołach.
Opuściwszy bezwładne ciało, zabójca przelazł na przednie siedzenie, wyrzucając drzwiami zwłoki kierowcy. Włączył bieg i nacisnął pedał gazu, zanim któryś z ocalałych rebeliantów zdążył zareagować. Transporter ruszył naprzód niczym wyścigowy koń wypuszczony z bramki, podskakując na gruzie i asfalcie. Chwilę później zniknął Czeczenom z oczu, wjeżdżając w lej po eksplozji.
Znalazłszy się pod ziemią, zabójca włączył wyższy bieg, kierując pojazd w wąski kanał burzowy poszerzony przez Rosjan, którzy zamierzali go wykorzystać do przeprowadzenia zaskakującego ataku na pozycje rebeliantów. Posypały się iskry, gdy pancerne osłony otarły się o zakrzywione betonowe ściany. Mimo to był bezpieczny. Zakończył realizację swojego planu, tak jak go rozpoczął: z zegarmistrzowską precyzją.
• • •
Po północy ciemne chmury odpłynęły. Ciężkie od pyłu powietrze ustąpiło miejsca czerwonawej poświacie, której pełgające światło raz po raz przerywały tlące się płomienie.
Pośrodku stalowego mostu stali dwaj mężczyźni. W dole, środkiem rzeki, przesuwały się zwęglone szczątki tej niemającej końca wojny.
– Zadanie wykonane – powiedział pierwszy. – Chalid Murat został usunięty w sposób, który odbije się głośnym echem.
– Nie spodziewałem się niczego innego, Chanie – odrzekł drugi. – Swoją doskonałą reputację w dużym stopniu zawdzięczasz zadaniom, które ci zleciłem. – Mężczyzna był wyższy od zabójcy o dobre dziesięć centymetrów. Szeroki w ramionach, o długich nogach. Jedyną rzeczą, która psuła jego wygląd, była dziwnie szklista i pozbawiona włosów skóra z lewej strony twarzy i szyi. Widać było, że jest urodzonym przywódcą i że lepiej z nim nie zadzierać. Sprawiał wrażenie człowieka, który czuje się równie swobodnie na wielkich salonach władzy i w świetle reflektorów, jak i w ciemnych zaułkach rojących się od bandytów.
Chan nadal myślał o tym, co zobaczył w oczach konającego Murata. Każdy umierający patrzył inaczej. Chan wiedział, że tak musi być, bo życie każdej ofiary było wyjątkowe, a chociaż wszyscy zgrzeszyli, zniszczenia wywołane grzechem sprawiały, że różnili się jeden od drugiego niczym niepowtarzalne płatki śniegu. Co kryło się w oczach umierającego Murata? Nie był to lęk. Dostrzegł w nich raczej zdziwienie. Gniew i coś więcej, coś głębszego. Smutek, że nie zdołał doprowadzić do końca dzieła swojego życia. Pomyślał, że analiza ostatniego spojrzenia zawsze pozostaje niepełna. Czy kryło się w nim przeczucie zdrady? Czy Murat wiedział, kto zlecił przeprowadzenie zamachu?
Spojrzał na Stiepana Spalkę, który trzymał pękatą kopertę z pieniędzmi.
– Twoja zapłata – powiedział Spalko. – Plus premia.
– Premia? – Wzmianka o pieniądzach przywróciła go do rzeczywistości. – Nie było mowy o premii.
Spalko wzruszył ramionami. W czerwonawej poświacie księżyca jego policzek i szyja lśniły jak krwawa masa.
– Zlikwidowanie Chalida Murata było dwudziestym piątym zleceniem, które dla mnie wykonałeś. Jeśli chcesz, nazwij to podarunkiem z okazji okrągłej rocznicy.
– Jest pan niezwykle szczodry, panie Spalko. – Chan wetknął kopertę do kieszeni, nie zaglądając do środka. Gdyby to zrobił, okazałby złe maniery.
– Prosiłem, żebyś mówił mi Stiepan. Ja zwracam się do ciebie Chan.
– To co innego.
– Jak to?
Chan stał w milczeniu, chłonąc otaczającą ich ciszę. Ciszę, która gromadziła się w nim, czyniąc go wyższym i szerszym w ramionach.
– Nie muszę tego panu tłumaczyć, panie Spalko.
– Daj spokój. – Jego rozmówca wykonał pojednawczy gest. – Nie jesteśmy obcymi ludźmi. Mamy wspólne tajemnice bardzo intymnej natury.
Milczenie zaczęło narastać. Gdzieś na przedmieściach Groznego wybuch rozświetlił noc. Doleciała ich kanonada ręcznej broni maszynowej niczym dźwięk dziecinnych petard.
W końcu Chan się odezwał:
– W dżungli nauczyłem się dwóch rzeczy, od których zależy życie i śmierć. Po pierwsze, należy polegać wyłącznie na sobie. Po drugie, trzeba przestrzegać najdrobniejszych konwenansów, bo znajomość własnego miejsca w świecie jest jedyną rzeczą, która odróżnia nasze postępowanie od anarchii panującej w dziczy.
Spalko obserwował go dłuższą chwilę. W oczach Chana odbijało się niespokojne migotanie pożarów, nadając mu dziki wygląd. Wyobraził go sobie w dżungli jako ofiarę niedostatku, chciwości i wyuzdanej żądzy krwi. Azja Południowo-Wschodnia była odrębnym światem. Barbarzyńskim, morowym obszarem, na którym obowiązywały specyficzne prawa. Chan nie tylko przeżył, ale także świetnie sobie poradził, co Spalkę zawsze intrygowało.
– Wolałbym, żeby łączyła nas relacja przedsiębiorca–klient.
Chan pokręcił głową.
– Śmierć ma charakterystyczną woń. Czuję ją od pana.
– A ja od ciebie. – Na twarz Spalki wkradł się powolny uśmiech. – Zatem zgadzasz się, że łączy nas coś szczególnego.
– Jesteśmy ludźmi wielu sekretów, czyż nie? – skwitował Chan.
– I kultu śmierci. Obaj rozumiemy jej moc. – Spalko skinął potakująco głową. – Mam to, o co prosiłeś. – Wyciągnął czarną teczkę.
Chan spojrzał mu w oczy. Pozorna życzliwość Spalki zabarwiona była protekcjonalnością, którą Chan uważał za nieznośną. Z uśmiechem przyjął obrazę, ukrywając wściekłość za nieprzeniknioną maską twarzy. Nauczył się tego dawno temu. W dżungli odebrał także inną lekcję: podejmowanie działań pod wpływem chwili, a często silnych emocji, zwykle prowadziło do błędów, których nie dało się naprawić. Cierpliwe oczekiwanie, aż silne emocje opadną, było kluczem do skutecznej zemsty. Wziął teczkę i otworzył dossier. W środku znalazł pojedynczą kartkę cienkiego papieru z trzema krótkimi akapitami wydrukowanymi gęstą czcionką oraz zdjęciem przystojnego mężczyzny. Poniżej fotografii widniało nazwisko: David Webb.
– To wszystko?
– Dane zebrano z wielu źródeł. – Gładka odpowiedź Spalki upewniła Chana, że tamten wcześniej ją przećwiczył.
– To on?
Spalko skinął głową.
– Nie ma żadnych wątpliwości.
– Przynajmniej do tej pory.
Sądząc po rozbłyskach wybuchów, wymiana ognia ponownie się wzmogła. Doleciały ich salwy moździerzy, które wywołały deszcz ognia. Księżyc przybrał jeszcze głębszą czerwoną barwę.
Chan zmrużył oczy, nienawistnie zaciskając dłoń w pięść.
– Nigdy nie zdołałem wpaść na jego ślad. Sądziłem, że nie żyje.
– W pewnym sensie jest martwy – odparł Spalko.
• • •
Patrzył, jak Chan przechodzi na drugą stronę mostu.
Wyciągnął papierosa i zapalił, wciągając dym w płuca i niechętnie go wypuszczając. Kiedy mężczyzna o azjatyckich rysach twarzy zniknął w mroku, Spalko sięgnął po komórkę i wprowadził zagraniczny numer.
– Otrzymał dossier – rzucił do telefonu, gdy tylko usłyszał głos po drugiej stronie linii. – Wszystko gotowe?
– Tak, proszę pana.
– Świetnie. Rozpoczniesz operację o północy twojego czasu.
Księga pierwszaRozdział 1
David Webb, profesor lingwistyki Uniwersytetu Georgetown, uginał się pod stertą prac semestralnych, które trzeba było ocenić. Szedł zatęchłymi tylnymi korytarzami ogromnego Audytorium Healy’ego do gabinetu Theodore’a Bartona, dziekana wydziału. Był spóźniony, dlatego wybrał skrót, który odkrył dawno temu – wąskie, słabo oświetlone przejście, o którym wiedziało niewielu i równie niewielu z niego korzystało.
Regularne odpływy i przypływy życia akademickiego wywierały na niego zbawienny wpływ. Czas w Georgetown odmierzały kolejne sesje. Surowa zima, która nadeszła tego roku, niechętnie ustąpiła miejsca nieśmiałej wiośnie, by zakończyć się skwarem i wilgocią towarzyszącym końcowym tygodniom drugiego semestru. Jakaś cząstka Webba sprzeciwiała się spokojnemu bytowaniu, powracając myślami do poprzedniego życia w tajnej służbie rządu Stanów Zjednoczonych i każąc podtrzymywać kontakt z dawnym szefem, Alexandrem Conklinem.
Webb miał zamiar skręcić za róg, gdy usłyszał ostre głosy i szyderczy śmiech. Na ścianie mignęły złowrogie cienie.
– Sukinsynu, dostaniesz taki wycisk, że język ci wylezie tyłem głowy!
Bourne rzucił trzymane w ręku papiery i skoczył przed siebie. Za zakrętem ujrzał trzech młodych Murzynów z zakasanymi rękawami kurtek, otaczających groźnym półkolem jakiegoś Azjatę i przypierających go do ściany. Czarni wyglądali agresywnie: lekko uginając kolana i rozluźniając ramiona, przyjmowali taką postawę, jakby całe ich ciało zamieniało się w złowrogą broń odbezpieczoną i gotową do strzału. W mgnieniu oka rozpoznał, że ich ofiarą jest Rongsey Siv, jego ulubiony student.
– Do kurwy nędzy! – warknął jeden z napastników o zniszczonej twarzy i zuchwałym, buntowniczym spojrzeniu. – Przynieśliśmy towar, żeby wymienić go na błyskotki!
– Nigdy nie mamy ich dosyć! – dodał drugi z orłem wytatuowanym na policzku, obracając na palcu ogromny toporny złoty sygnet. – Wiesz, o jakie błyskotki nam chodzi, śmieciu?!
– Tak, śmieciu! – przytaknął pierwszy, spoglądając groźnie na ofiarę. – Wyglądasz, jakbyś gówno wiedział!
– Chce nas powstrzymać – zauważył ten z wytatuowanym policzkiem, pochylając się nad Rongseyem. – No, gnojku? Co chcesz zrobić? Użyć pieprzonego kung-sru, żeby nas załatwić?
Zarechotali hałaśliwie, parodiując ciosy wschodnich sztuk walki i mierząc w Rongseya, który skulił się jeszcze bardziej przy ścianie.
Trzeci Murzyn o pokaźnych mięśniach, najroślejszy z napastników, wyciągnął kij baseballowy zza obszernej poły długiego płaszcza.
– No, dawaj! Wyciągnij ręce, gnojku! Połamiemy ci wszystkie knykcie! – Uderzył kijem złożoną w kubek dłoń. – Chcesz, żebyśmy to zrobili za jednym zamachem czy kostka po kostce?
– Daj spokój! – przerwał mu kompan o zniszczonej twarzy. – Gość nie ma wyboru! – Sięgnął po własny kij i ruszył groźnie w stronę Rongseya.
Webb wkroczył do akcji, gdy napastnik przymierzał się do ciosu. Pojawił się tak bezszelestnie, a tamci byli tak pochłonięci myślą o skatowaniu Rongseya, że zauważyli jego obecność dopiero wówczas, gdy ich dopadł.
Chwycił kij Murzyna o wymizerowanej gębie, zanim spadł na głowę Rongseya. Facet z wytatuowanym policzkiem, stojący z prawej strony Webba, bluznął przekleństwami i zamachnął się pięścią, która błysnęła sygnetami o ostrych krawędziach, mierząc w żebra przeciwnika.
W mgnieniu oka z ukrytego mrocznego miejsca w głowie Webba wyłonił się Bourne, przejmując nad nim kontrolę. Odparował bicepsem cios, jednocześnie robiąc krok do przodu i uderzając łokciem w mostek napastnika. Mężczyzna upadł, chwytając się za klatkę piersiową.
Trzeci zbir, większy od swoich kompanów, zaklął pod nosem, odrzucił kij i wyciągnął nóż sprężynowy. Rzucił się na Webba, który ruszył do ataku, wymierzając krótkie, mocne uderzenie w wewnętrzną stronę nadgarstka napastnika. Nóż upadł na posadzkę i odleciał. Webb wsunął lewą nogę pod kostkę tamtego i uniósł ją w górę. Rosły zbir runął na plecy, przekręcił się na brzuch i zaczął cofać.
Bourne wyrwał kij baseballowy z łapska tego ze zniszczoną twarzą.
– Pieprzony glina! – jęknął zbir. Nienaturalnie rozszerzone i rozbiegane źrenice sugerowały, że jest na jakichś prochach. Wyciągnął broń – tanią spluwę, bohaterkę sobotnich nocy – i wycelował w Webba.
Webb zamierzył się kijem ze śmiertelną precyzją i uderzył łotra między oczy. Facet zatoczył się do tyłu i stęknął, a spluwa wykonała szeroki łuk w powietrzu.
W tym momencie zza rogu wypadła dwójka uniwersyteckich ochroniarzy zaalarmowanych odgłosami bójki. Przebiegli obok Webba, nacierając na opryszków, którzy rzucili się do ucieczki, nie patrząc za siebie. Dwóch mniej poszkodowanych wlekło kumpla o zniszczonej twarzy. Wypadli tylnymi drzwiami na jasne popołudniowe słońce, czując na plecach oddech ochroniarzy.
Mimo interwencji ochrony Webb był gotów ulec pragnieniu Bourne’a i rzucić się w pościg za napastnikami. Jakże łatwo Bourne budził się z psychicznej drzemki, jak łatwo przejmował nad nim kontrolę. Może dlatego, że tego pragnął? Webb wziął głęboki oddech, zapanował nad sobą i spojrzał na Rongseya Siva.
– Profesor Webb! – krzyknął chłopak, próbując odzyskać głos. – Nie wiedziałem… – Nagle zorientował się, że nie wie, co powiedzieć. Wytrzeszczył duże ciemne oczy za szkłami okularów. Na jego twarzy malował się jak zwykle spokój, ale w oczach chłopaka Webb dostrzegł cały lęk tego świata.
– Już dobrze – mruknął, otaczając Rongseya ramieniem. Nad profesorskim dystansem wzięła górę sympatia do uchodźcy z Kambodży. Nie mógł na to nic poradzić. Rongsey musiał stawić czoło wielu przeciwnościom – podczas wojny stracił niemal całą rodzinę. Rongsey i Webb przebywali w tej samej dżungli południowo-wschodniej Azji i choć Webb próbował, jak mógł, nie zdołał się uwolnić od wspomnień tamtego skwarnego i wilgotnego świata. Od wspomnień, które dokuczały mu jak powracająca gorączka. Przeszedł go dreszcz, jakby przyśnił mu się sen na jawie.
– Loak soksapbaee chea tay? Wszystko w porządku? – spytał w języku Khmerów.
– Nic mi nie jest, profesorze – odpowiedział Rongsey w tym samym narzeczu. – Nie wiedziałem… To znaczy, skąd pan…?
– Wyjdźmy na zewnątrz – zaproponował Webb. Wiedział, że spóźni się na spotkanie z Bartonem, lecz było mu to obojętne. Podniósł nóż sprężynowy i pistolet. Kiedy sprawdzał mechanizm broni, odłamała się iglica. Cisnął bezużyteczną spluwę do śmietniczki, ale nóż wsunął do kieszeni.
Za zakrętem korytarza Rongsey pomógł mu zebrać rozrzucone prace studentów. Kiedy skończyli, ruszyli w milczeniu bocznymi korytarzami, które stawały się coraz bardziej zatłoczone, w miarę jak zbliżali się do frontowej części budynku. Webb znał ten specyficzny rodzaj milczenia. Po brutalnym zajściu musiał minąć pewien wypełniony napięciem czas, by człowiek zdołał powrócić do równowagi. Najbardziej dziwne i niepokojące było to, że do incydentu doszło na terenie gwarnego kampusu w środku miasta.
Wyszli z korytarza i wmieszali się w tłum studentów tłoczących się w drzwiach Audytorium Healy’ego. Na posadzce w centralnej części holu lśnił otaczany czcią herb Uniwersytetu Georgetown. Większość studentów omijała go szerokim łukiem, bo legenda głosiła, że ten, kto na niego nadepnie, nigdy nie ukończy studiów. Rongsey zachował się tak, jakby również wierzył w ten przesąd, ale Webb bez najmniejszego wahania przeszedł po godle uczelni.
Wyszli na zewnątrz i stanęli w jasnym wiosennym słońcu, przyglądając się drzewom i Old Quandrangle, staremu czworokątnemu dziedzińcowi, wdychając woń świeżych kwiatów. Z tyłu wznosiło się ogromne Audytorium Healy’ego z imponującą gregoriańską fasadą z czerwonej cegły, dziewiętnastowiecznymi mansardowymi oknami, dachem krytym łupkiem i centralną wieżą zegarową zwieńczoną iglicą.
Khmer zwrócił się do Webba.
– Dziękuję, panie profesorze. Gdyby nie pan…
– Chcesz o tym pogadać, Rongsey? – spytał delikatnie Webb.
Oczy studenta były mroczne i nieprzeniknione.
– O czym tu gadać?
– To zależy od ciebie.
Rongsey wzruszył ramionami.
– Dam sobie radę, profesorze Webb. Naprawdę. Nie pierwszy raz mnie zwymyślali.
Webb przyglądał mu się chwilę. Nagle ogarnęła go fala emocji, niemal wyciskając łzy z oczu. Pragnął objąć ramieniem i przytulić tego chłopaka, obiecać, że już nigdy nie spotka go nic złego. Zdawał sobie jednak sprawę, że buddyjskie wychowanie Khmera nie pozwoli mu przyjąć takiego gestu. Kto wie, co się działo za tą przypominającą twierdzę fasadą? Webb spotkał wielu takich jak Rongsey, zmuszonych przez wojnę i kulturowo uwarunkowaną nienawiść do tego, by byli świadkami śmierci, upadku cywilizacji i tragedii z rodzaju tych, których większość Amerykanów nigdy nie zdoła pojąć. Czuł silne pokrewieństwo z Rongseyem, emocjonalną więź zabarwioną ogromnym smutkiem, świadomością, że rany, które nosi w swoim wnętrzu, nigdy do końca się nie zagoją.
Obaj mieli świadomość tych nienazwanych, milcząco zaakceptowanych uczuć. Z lekkim, niemal smutnym uśmiechem Rongsey jeszcze raz oficjalnie podziękował Webbowi i tak się rozstali.
• • •
Webb stał samotnie w tłumie mijających go w pośpiechu studentów i profesorów, wiedząc, że tak naprawdę nigdy nie będzie sam. Mimo szczerych wysiłków agresywna osobowość Jasona Bourne’a ponownie dała o sobie znać. Oddychał wolno i głęboko, próbując się skoncentrować przy użyciu technik, których nauczył go zaprzyjaźniony psychiatra, Mo Panov, by stłumić starą tożsamość Bourne’a. Najpierw skupił uwagę na bezpośrednim otoczeniu – błękitnych i złocistych odcieniach wiosennego popołudnia, szarych kamieniach i czerwonej cegle, z której wzniesiono budynki wokół czworokątnego placu, na przechodzących obok studentach, wesołych twarzach dziewcząt, śmiechu chłopców i poważnych rozmowach profesorów. Chłonął każdy szczegół, zakotwiczając się w czasie i przestrzeni. Dopiero gdy mu się to udało, skoncentrował się na swoim wnętrzu.
Wiele lat temu pracował w służbie zagranicznej w Phnom Penh. Jego żoną była wówczas nie Marie, ale Tajka o imieniu Dao. Mieli dwoje dzieci, Joshuę i Alyssę. Mieszkali w domu nad brzegiem rzeki. Ameryka prowadziła wtedy wojnę z Wietnamem Północnym, ale działania przeniosły się także na teren Kambodży. Pewnego popołudnia, kiedy był w pracy, a jego rodzina kąpała się w rzece, ostrzelał ich samolot, zabijając wszystkich.
Webb niemal oszalał z bólu. Uciekł ze swojego domu i Phnom Penh, przenosząc się do Sajgonu jako mężczyzna bez przeszłości i przyszłości. Alex Conklin znalazł przybitego, niemal obłąkanego Davida Webba na ulicach Sajgonu i uczynił pierwszorzędnym agentem specjalnym. W Sajgonie Webb nauczył się zabijać, ukierunkowując swoją wściekłość na innych. Kiedy okazało się, że jeden z członków siatki Conklina – wybuchowy wieczny włóczęga Jason Bourne – jest obcym szpiegiem, to Webb wykonał egzekucję. Chociaż później znienawidził tę tożsamość, często się z nią identyfikował. Jason Bourne ocalił życie Webbowi więcej razy, niż ten potrafił zliczyć. Zabawna myśl, gdyby nie należało jej rozumieć tak dosłownie.
Wiele lat później, kiedy obaj wrócili do Waszyngtonu, Conklin zlecił mu długofalowe zadanie. Został uśpionym agentem, przyjmując nazwisko Jasona Bourne’a, człowieka, który od dawna nie żył, o którym wszyscy zapomnieli. Przez trzy lata, gdy Webb odgrywał rolę Bourne’a, stał się znanym międzynarodowym zabójcą, żeby wytropić nieuchwytnego terrorystę.
Niestety, w Marsylii sytuacja przybrała zły obrót. Został postrzelony i wrzucony w ciemne odmęty Morza Śródziemnego, gdy jego wrogowie uznali, że nie żyje. Jednak nie umarł, bo wyciągnęła go z wody załoga kutra rybackiego. Wykurował go lekarz pijak, praktykujący w portowym mieście, gdzie wysadzili go na ląd. Jedyny problem polegał na tym, że w stanie silnego szoku, balansując na granicy życia i śmierci, utracił pamięć. A gdy zaczął ją odzyskiwać, wróciły wspomnienia Bourne’a. Dopiero później odkrył prawdę, z pomocą Marie, swojej przyszłej żony. Przypomniał sobie, że nazywał się David Webb. Jednak w tym czasie tożsamość Jasona Bourne’a zapuściła już głębokie korzenie, stała się zbyt potężna i przebiegła, by umrzeć.
W ten sposób był jednocześnie dwiema osobami: Davidem Webbem, profesorem lingwistyki z nową żoną i dwójką dzieci, oraz Jasonem Bourne’em, niezwykle skutecznym szpiegiem wyszkolonym przez Alexa Conklina. Czasami, w sytuacjach kryzysowych, Conklin korzystał z umiejętności Bourne’a, choć Webb niechętnie zgłaszał się na służbę. Prawda była jednak taka, że Webb miał niewielką kontrolę nad tożsamością Bourne’a. Najlepszym dowodem to, co stało się przed chwilą z Rongseyem i trzema zbirami, którzy na niego napadli. Bourne umiał dać znać o swoim istnieniu w sposób, na który Webb nie miał najmniejszego wpływu, mimo pracy, którą wykonali razem z Panovem.
• • •
Chan obserwował Davida Webba i kambodżańskiego studenta rozmawiających po drugiej stronie dziedzińca. Wszedł do budynku znajdującego się po przekątnej Audytorium Healy’ego i dostał się schodami na trzecie piętro. Był ubrany jak inni studenci. Nie wyglądał na swoje dwadzieścia siedem lat, więc nie zwrócił niczyjej uwagi. Włożył spodnie khaki i dżinsową kurtkę, a na ramię zarzucił przyduży plecak. Jego tenisówki nie wydawały żadnego dźwięku, gdy szedł korytarzem, mijając kolejne sale wykładowe. Przed oczami miał wyraźny obraz tego, co ujrzał na dziedzińcu. Odmierzał kąty, analizował układ drzew, które mogły mu przysłonić cel.
Stanął przed szóstymi drzwiami, nasłuchując dolatującego ze środka głosu profesora. Wykład z etyki wywołał ironiczny uśmiech na jego twarzy. Doświadczenie nauczyło go, że etyka była równie martwa jak łacina. Podszedł do kolejnych drzwi, a gdy okazało się, że sala jest pusta, wszedł do środka.
Szybko zamknął za sobą drzwi i przesunął zasuwę, a następnie podszedł do rzędu okien wychodzących na dziedziniec. Otworzył jedno z nich i przystąpił do pracy. Z plecaka wyciągnął karabin wyborowy Dragunowa SWD 7,62 milimetra z rozkładaną kolbą. Założył celownik optyczny i oparł broń na parapecie. Spoglądając przez lunetę, wyszukał Davida Webba. Tym razem stał samotnie przed Audytorium Healy’ego. Na lewo znajdowały się drzewa. Co chwila widok zasłaniał mu przechodzący student. Chan wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze, celując w głowę Webba.
• • •
Webb poruszył głową, wciąż próbując strząsnąć z siebie natrętne wspomnienia przeszłości i skupić uwagę na bezpośrednim otoczeniu. Zerwał się wiatr, liście drzew zaszumiały, ich czubki błysnęły w promieniach słońca. Stojąca w pobliżu dziewczyna przycisnęła książki do piersi i roześmiała się z usłyszanego dowcipu. Z otwartego okna dolatywały dźwięki muzyki pop. Webb, który nadal zastanawiał się nad tym, co chciałby powiedzieć Rongseyowi, odwrócił się, żeby wejść na schody Audytorium Healy’ego, gdy nagle usłyszał stłumiony odgłos strzału. Zareagował instynktownie, kryjąc się w cętkowanym cieniu drzew.
Ktoś do ciebie strzela! – krzyknął znajomy głos Bourne’a, wynurzając się z głębin podświadomości. Ruszaj! Ciało Webba drgnęło, gdy kolejna wyciszona tłumikiem kula odłupała korę z pnia drzewa obok jego twarzy.
Strzelec wyborowy. Zaczął myśleć jak Bourne, kiedy jego ciało stało się celem ataku.
Przed oczami Webb miał szarą codzienność, ale tuż obok istniała alternatywna i jakże odmienna rzeczywistość. W jego głowie niczym napalm eksplodował świat Jasona Bourne’a – świat pełen tajemnic i sekretów, specjalnych uprawnień i śmiertelnych zagrożeń. W ciągu jednego uderzenia serca został wydarty ze zwykłego bytowania Davida Webba, oddzielony od wszystkiego i wszystkich, których kochał. Nawet przypadkowe spotkanie z Rongseyem należało teraz do innego życia. Chowając się za pniem, tak by snajper go nie dostrzegł, namacał palcem wskazującym ślad po kuli. Spojrzał w górę. Jason Bourne prześledził trajektorię lotu kuli, zatrzymując wzrok na jednym z okien trzeciego piętra w budynku po przekątnej dziedzińca.
Obok przechodzili studenci Georgetown, rozmawiając, kłócąc się i prowadząc ożywione dyskusje. Oczywiście, niczego nie zauważyli, a gdyby nawet przypadkiem coś usłyszeli, obce dźwięki nie miałyby dla nich żadnego sensu i zostałyby szybko zapomniane. Wyszedł zza osłony drzew i błyskawicznie wmieszał się w tłum studentów. Parł przed siebie, starając się poruszać w tempie przechodniów. Byli teraz jego tarczą, osłaniając Webba przed wzrokiem snajpera.
Sprawiał wrażenie na pół przytomnego. Był jak lunatyk, który mimo swojego stanu widzi i wyczuwa wszystko z najwyższą intensywnością. Jego świadomość przesycała pogarda dla cywilów zamieszkujących zwyczajny świat, także dla Davida Webba.
• • •
Oddawszy drugi strzał, zirytowany Chan sięgnął po plecak. Taki stan ducha był mu do tej pory niemal całkowicie obcy. Gorączkowo myślał, oceniając to, co się przed chwilą wydarzyło. Zamiast spanikować i ruszyć jak przerażona owca do Audytorium Healy’ego, Webb ukrył się spokojnie za drzewami, które zasłaniały go przed wzrokiem zabójcy. Już to było zupełnie nieprawdopodobne, niepasujące do postaci opisanej w lakonicznym dossier dostarczonym przez Spalkę. A na dodatek, wykorzystując ślad po kuli, Webb określił trajektorię lotu. Teraz, kryjąc się za studentami, zmierzał prosto do budynku, z którego strzelano. To nieprawdopodobne. Facet atakował, zamiast rzucić się do ucieczki.
Lekko zdenerwowany nieoczekiwanym obrotem spraw, Chan pospiesznie złożył karabin i wsunął go do plecaka. Webb dopadł schodów. Będzie na miejscu w ciągu kilku minut.
• • •
Bourne wynurzył się ze strumienia przechodniów i wbiegł do budynku. Znalazłszy się w środku, ruszył schodami na trzecie piętro. Skręcił w lewo. Siódme drzwi z lewej: sala wykładowa. Korytarz wypełniał gwar studentów z całego świata – Afrykanów, Azjatów, Latynosów i Europejczyków. Każda twarz, która mignęła mu przelotnie przed oczami, została zarejestrowana w pamięci Jasona Bourne’a.
Cichy szmer rozmów przerywały wybuchy śmiechu, jakby chciały zadać kłam temu, że w pobliżu czai się śmiertelne zagrożenie. Zbliżywszy się do drzwi, Bourne wyciągnął niedawno skonfiskowany nóż sprężynowy, oplatając go dłonią tak, by ostrze wystawało między drugim i trzecim palcem niczym szpikulec. Jednym płynnym ruchem otworzył drzwi, zwinął się jak kula i wtoczył do środka. Zatrzymał się za ciężkim dębowym biurkiem w odległości trzech metrów od drzwi. Uniósł ostrze, gotowy na wszystko.
Podniósł się ostrożnie. Spoglądała na niego pusta sala wypełniona jedynie kredowym pyłem i plamami słońca. Chwilę rozglądał się wokół z rozszerzonymi nozdrzami, jakby wdychał woń snajpera, rekonstruował jego postać z powietrza. Podszedł do okien. Jedno z nich było otwarte. Czwarte z lewej. Stanął w nim, spoglądając w miejsce między drzewami, gdzie jeszcze przed chwilą rozmawiał z Rongseyem. Strzelec przyczaił się tutaj. Bourne wyobraził sobie, jak tamten opiera lufę o parapet i zbliża oko do potężnego celownika, mierząc w kierunku przeciwległego końca dziedzińca. Gra świateł i cieni, nagły wybuch śmiechu, wymiana słów. Opiera palec na spuście i naciska spokojnym ruchem. Paf! Paf! Jeden strzał, a po nim drugi.
Bourne przyjrzał się uważnie parapetowi, a następnie podszedł do metalowej rynny biegnącej poniżej ściany z tablicami i wziął w palce szczyptę kredowego pyłu. Wróciwszy do okna, delikatnie zdmuchnął proszek na parapet. Nie ukazał się ani jeden odcisk linii papilarnych. Ktoś wytarł całą powierzchnię. Ukląkł i obejrzał podłogę pod oknem. Nie znalazł niczego – żadnego niedopałka, włosa ani łuski po pocisku. Skrupulatny zabójca zniknął równie sprytnie, jak się pojawił. Serce Webba waliło, myśli gorączkowo wirowały mu w głowie. Kto chciał go zabić? Z pewnością nikt z jego obecnego życia. Najgorszą rzeczą, jaka mu się ostatnio przydarzyła, była sprzeczka z Bobem Drakiem, dziekanem wydziału etyki, którego upodobanie do rozmów na temat wspomnianej dyscypliny było tyleż legendarne, co irytujące. Nie, zagrożenie pochodziło ze świata Jasona Bourne’a. Jego przeszłość kryła w sobie wielu kandydatów na zabójców, tylko ilu z nich zdołałoby wyśledzić Jasona Bourne’a przeistoczonego w Davida Webba? Właśnie to pytanie najbardziej go martwiło. Chociaż pragnął wrócić do domu i porozmawiać z Marie, wiedział, że jedyną osobą, która posiada wystarczającą wiedzę o mrocznym życiu Bourne’a i może mu pomóc, jest Alex Conklin, człowiek, który niczym iluzjonista stworzył Bourne’a, nie wiedzieć skąd.
Podszedł do wiszącego na ścianie telefonu, podniósł słuchawkę i wprowadził swój kod dostępu. Kiedy połączył się z miastem, wybrał prywatny numer Alexa Conklina. Conklin, który pracował obecnie na pół etatu dla CIA, powinien być w domu. Niestety, linia była zajęta.
Mógł poczekać, aż Alex skończy rozmowę – choć znał go i miał świadomość, że potrwa to co najmniej pół godziny – albo pojechać do jego domu. Otwarte okno jakby z niego szydziło. Wiedziało więcej niż on o tym, co tu zaszło.
Wyszedł z sali i ruszył w stronę schodów. Mimowolnie lustrował twarze mijanych osób, próbując odnaleźć kogoś, kogo widział, idąc do pokoju.
Przebiegł dziedziniec i dotarł do samochodu stojącego na parkingu. Miał zamiar otworzyć drzwi, gdy nagle się zawahał. Przeprowadził szybkie, lecz skrupulatne oględziny i uznał, że nikt przy nim nie majstrował. Zadowolony, usiadł za kółkiem, uruchomił silnik i wyjechał z kampusu.
• • •
Alex Conklin mieszkał w wiejskiej posiadłości w Manassas, w stanie Wirginia. Kiedy Webb dotarł do przedmieść Georgetown, niebo nabrało głębszej barwy. Wokół panował upiorny spokój, jakby mijana okolica wstrzymała oddech.
Tak jak wówczas, gdy przeistaczał się w Bourne’a, Webb jednocześnie kochał i nienawidził Conklina. To on trzymał w ręku klucze do przeszłości Bourne’a. Musiał z nim pomówić, bo Alex był jedyną osobą, która mogła się domyślić, jak ktoś tropiący Jasona Bourne’a zdołał dotrzeć do Davida Webba z Uniwersytetu Georgetown.
Gdy wyjechał z miasta i znalazł się na terenach wiejskich, najpiękniejsza część dnia już minęła. Niebo przesłoniły gęste chmury, a wiatr hulał po zielonych wzgórzach Wirginii. Dodał gazu. Potężny silnik ryknął i samochód przyspieszył.
Jadąc krętą autostradą, nagle uświadomił sobie, że od miesiąca nie widział Mo Panova. Morris był psychologiem pracującym dla Agencji, poleconym mu przez Conklina, który starał się uleczyć pokiereszowaną psychikę Davida, raz na zawsze stłumić tożsamość Bourne’a i pomóc mu odzyskać utracone wspomnienia. Dzięki technikom Mo budziła się w nim pamięć wydarzeń, które uważał za bezpowrotnie stracone w strumieniu świadomości. Była to jednak żmudna i wyczerpująca praca. Przerywanie spotkań podczas egzaminów semestralnych, gdy jego życie nabierało szalonego tempa, uważał za usprawiedliwione.
Zjechał z autostrady i ruszył na północny wschód dwupasmową asfaltową drogą. Czemu pomyślał o Panovie właśnie w tej chwili? Bourne nauczył się ufać swoim zmysłom i intuicji. Pojawiający się ni stąd, ni zowąd Mo był swego rodzaju drogowskazem. Z czym Panov mu się obecnie skojarzył? Ze wspomnieniami? Tak, ale z czym jeszcze? Bourne ponownie doszedł do głosu. Ostatnim razem on i Panov rozmawiali o ciszy. Mo wyjaśnił mu, że cisza jest użytecznym narzędziem w pracy nad pamięcią. Umysł musi być stale czymś zajęty, więc nie lubi ciszy. Gdyby udało się uciszyć świadomy umysł, utracone wspomnienia mogłyby się wynurzyć i wypełnić wolną przestrzeń. W porządku, pomyślał Bourne, ale czemu miałbym myśleć o ciszy właśnie w tej chwili?
Odkrył to dopiero wówczas, gdy skręcił w długi ładny podjazd prowadzący do domu Conklina. Snajper zdecydował się na tłumik, bo nie chciał, by ktoś go zauważył. Tłumik miał jednak pewne wady. W przypadku broni dalekiego zasięgu jak ta, której użył zabójca, w znacznym stopniu obniżał celność strzału. Facet powinien był mierzyć w tułów Bourne’a – większy, a zatem łatwiejszy do trafienia – ale wybrał głowę. Nie była to rozumna decyzja, jeśli chciał go zabić. Co innego, jeśli zamierzał go jedynie nastraszyć lub ostrzec. Nieznany strzelec miał silne ego, nie był jednak szpanerem. Nie pozostawił żadnych dowodów swojej zręczności. Mimo to realizował konkretny cel, nie było co do tego wątpliwości.
Bourne minął dużą starą stodołę i kilka zabudowań gospodarczych, magazynów i składzików. Jego oczom ukazała się rezydencja. Wznosiła się pośrodku wysokich sosen, brzóz i cedrów – starych drzew liczących około sześćdziesięciu lat, wyprzedzających kamienny dom o blisko dekadę. Posiadłość należała do nieżyjącego generała zaangażowanego w tajne i raczej mało chwalebne operacje. W rezultacie rezydencja – a właściwie cała posiadłość – była połączona siecią podziemnych tuneli, wejść i wyjść. Bourne domyślał się, że Conklina musiało bawić mieszkanie w miejscu kryjącym w sobie tyle tajemnic.
Kiedy podjechał do drzwi, ujrzał nie tylko bmw serii 7 Conklina, ale także stojącego obok jaguara Mo Panova. Stąpając po wysypanej żwirem ścieżce, nagle poczuł, że ulżyło mu na sercu. W środku było dwóch najlepszych przyjaciół, jakich miał, a na dodatek obaj byli w pewnym sensie strażnikami jego przeszłości. Wspólnie rozwiążą tę zagadkę, jak rozwiązali wcześniej inne. Ruszył frontowymi schodami i nacisnął dzwonek. Żadnej odpowiedzi. Przyłożył ucho do polerowanych tekowych drzwi i usłyszał dochodzące z wnętrza głosy. Poruszył klamką i stwierdził, że drzwi są otwarte.
W jego głowie zadźwięczał alarm. Przez chwilę stał w półotwartych drzwiach, nasłuchując dźwięków dobiegających z wnętrza domu. To nic, że w tej okolicy prawie nie słyszano o przestępczości. Dawne nawyki nie umierają. Nadmiernie wyczulone poczucie bezpieczeństwa nakazałoby Conklinowi zamknięcie frontowych drzwi, nawet jeśli był w domu. Otworzywszy sprężynowiec, Bourne wszedł do środka, świadomy, że w domu może czaić się wróg – jeden z członków zespołu wysłanego z misją jego likwidacji.
Oświetlony kandelabrami hol prowadził do szerokich drewnianych schodów, a te – do otwartej galerii biegnącej na całej szerokości foyer. Z prawej strony znajdował się salon, z lewej – sala telewizyjna z barkiem i głębokimi skórzanymi kanapami w męskim stylu. Za nią było mniejsze pomieszczenie, które Alex przerobił na gabinet.
Bourne podążył za dźwiękami dochodzącymi z sali telewizyjnej. Na dużym ekranie ujrzał telegenicznego komentatora CNN stojącego przed wejściem do hotelu Oskjuhlid. Napis na pasku informował, że dziennikarz nadaje swoją relację z Reykjaviku na Islandii.
– …niepewność związana z nadchodzącym szczytem w sprawie terroryzmu absorbuje uwagę wszystkich mieszkańców.
W pokoju nie było nikogo, ale na stoliku stały dwie staromodne szklanki. Bourne podniósł jedną z nich i powąchał. Wyczuł zapach whisky single malt ze Speyside, która dojrzewała w beczkach po sherry. Bogaty aromat ulubionej whisky Conklina zdezorientował go, przywodząc wspomnienie ulicy Paryża. Była jesień, na Champs-Elysees spadały ogniste liście kasztanów. Stał w oknie biura. Webb zaczął się zmagać z tym obrazem. Wspomnienie było bardzo silne, miał wrażenie, jakby go w siebie wciągało, jakby faktycznie przebywał w Paryżu. Z trudem przypomniał sobie, że jest w Manassas, w stanie Wirginia, w domu Alexa Conklina. Sytuacja nie przedstawiała się zbyt dobrze. Zebrał się w sobie, próbując zachować czujność, ale wspomnienie wywołane zapachem whisky było silniejsze. Tak bardzo pragnął się dowiedzieć. Wypełnić luki w pamięci. Ponownie znalazł się w paryskim biurze. Czyim biurze? Z pewnością nie Conklina, bo Alex nigdy nie miał biura w Paryżu. Odwrócił się i w ułamku sekundy ujrzał twarz, która wydała mu się znajoma.
Odpędził natrętne obrazy. Okruchy wspomnień powracające zmiennymi przypływami mogły go doprowadzić do obłędu. Sytuacja wydawała się lekko podejrzana, więc nie mógł pozwolić, by cokolwiek rozproszyło jego uwagę. Co Mo powiedział o bodźcach przywołujących wspomnienia? Że mogły być obrazem, dźwiękiem lub zapachem. Nawet dotknięciem. Gdy jakieś wspomnienie zostanie przywołane, będzie mógł ponownie do niego dotrzeć, wykorzystując bodziec, który je wyzwolił. Teraz jednak musiał odnaleźć Alexa i Mo.
Spojrzał na mały notatnik leżący na stole i wziął go do ręki. Wydawał się pusty, ale ktoś wyrwał pierwszą kartkę. Gdy popatrzył na papier pod nieco innym kątem, dostrzegł lekkie wgłębienia. Ktoś – przypuszczalnie Conklin – napisał „NX 20”. Wsunął notes do kieszeni.
– Odliczanie się zaczęło. Za pięć dni usłyszymy, czy nastanie nowy świat, czy praworządni obywatele będą potrafili żyć ze sobą w pokoju i harmonii. – Prezenter ględził dalej, by po chwili zamilknąć i ustąpić miejsca reklamie.
Bourne wyłączył telewizor pilotem i w domu zapanowała cisza. Być może Conklin i Mo poszli na spacer. Była to ulubiona metoda relaksacyjna Panova – spacerowanie i jednoczesne prowadzenie rozmowy. Mo bez wątpienia chciałby, żeby starszy pan otrzymał swoją codzienną porcję ćwiczeń. Tylko czemu nie zamknęli drzwi?
Bourne wrócił po swoich śladach do foyer i ruszył schodami, sadząc po dwa stopnie. Oba pokoje gościnne były puste, pozbawione śladów wskazujących, że ktoś niedawno w nich mieszkał, podobnie jak przylegające do nich łazienki. Ruszył korytarzem i zajrzał do sypialni Conklina – po spartańsku urządzonego pokoju pasującego do wojskowego. Łóżko było małe i twarde, niewiele większe od pryczy. Nie zostało pościelone, co wskazywało, że Alex spędził w nim ostatnią noc. Jak przystało na mistrza tajemnic, pomieszczenie zdradzało bardzo niewiele informacji o gospodarzu. Bourne podniósł fotografię w srebrnej ramce przedstawiającą kobietę o długich kręconych włosach, jasnych oczach i lekko ironicznym uśmiechu. W tle rozpoznał królewskie kamienne lwy zdobiące fontannę przed kościołem Świętego Sulpicjusza. Paryż. Odłożył zdjęcie i zajrzał do łazienki. Także tu nie znalazł niczego interesującego.
Z dołu doleciały dwa uderzenia zegara w gabinecie Conklina obwieszczające pełną godzinę. Był to stary zegar okrętowy o melodyjnym dźwięku przypominającym dzwon. Dla Bourne’a jego ton miał jednak złowieszczą wymowę. Odniósł wrażenie, jakby dźwięk dzwonu sunął ku niemu przez cały dom niczym czarna fala. Serce zabiło mu mocniej.
Ruszył korytarzem, mijając kuchnię i wtykając głowę do środka. Na kuchence stał czajnik, ale blaty z nierdzewnej stali były nieskazitelnie czyste. W lodówce chrzęściła maszyna, krojąc lód na kostki. Wtedy ją zauważył. Laskę Conklina z polerowanego jesionu ze srebrną gałką. Alex powłóczył nogą od czasu nieprzyjemnego incydentu za granicą. Nigdy nie wybrałby się bez niej na spacer.
Gabinet Conklina był z lewej strony – wygodny obity drewnianymi panelami pokój w narożnej części domu, z oknami wychodzącymi na trawnik i drzewa. Pośrodku wybrukowanego kamieniami tarasu znajdował się mały basen, za którym rozciągał się mieszany las z przewagą sosen, zajmujący większą część posiadłości. Bourne ruszył w kierunku gabinetu, czując, jak narasta w nim napięcie. Przestąpił próg pokoju i znieruchomiał.
Jeszcze nigdy nie doświadczył równie silnego wewnętrznego rozdarcia – jakaś cząstka jego jaźni oddzieliła się od pozostałej, przyjmując rolę obiektywnego obserwatora. Czysto analityczna część jego umysłu odnotowała, że Alex Conklin i Mo Panov leżą na jaskrawym perskim dywanie. Krew z ran postrzałowych na ich głowach spływała na dywan, nasączając go i tworząc kałuże na drewnianej podłodze. Lśniła, więc była jeszcze świeża. Conklin wpatrywał się w sufit oczami zasnutymi mgłą. Na zaczerwienionej twarzy malował się grymas gniewu, jakby głęboko skrywana żółć wydostała się na powierzchnię. Głowa Mo była odwrócona. Może próbował się odwrócić, gdy padał? Jego twarz wykrzywiał charakterystyczny grymas strachu. W ostatniej chwili ujrzał nadchodzącą śmierć.
Alex! Mo! Dobry Jezu! Emocjonalna tama w jednej chwili runęła. Bourne osunął się na kolana ogarnięty przerażeniem i szokiem. Cały świat zadrżał w posadach. Alex i Mo nie żyli – nie mógł w to uwierzyć, chociaż miał przed sobą makabryczny dowód. Już nigdy z nimi nie pomówi, nie będzie mógł skorzystać z ich bogatej wiedzy. Przed oczami przesunął mu się szereg obrazów, wspomnień Alexa i Mo, dramatycznych momentów, które razem przeżyli, wypełnionych przemocą i śmiercią, a także chwil spokoju, beztroski i pocieszenia wypływających z bliskości, jaka łączy ludzi, którzy doświadczali tych samych niebezpieczeństw. Dwa życia wydarte przemocą, przemocą pozostawiającą po sobie jedynie gniew i strach. Drzwi do jego przeszłości zatrzasnęły się z brutalną ostatecznością. Bourne i Webb pogrążyli się w żałobie. Bourne próbował wziąć się w garść, odsunąć na bok histerycznie emocjonalną reakcję Webba. Nie będzie płakał. Opłakiwanie zmarłych było luksusem, na który nie mógł sobie obecnie pozwolić. Musiał trzeźwo myśleć.
Zajął się analizowaniem miejsca zbrodni, kojarząc fakty, próbując odtworzyć to, co się stało. Podszedł bliżej, starając się nie nastąpić na krew ani w żaden inny sposób nie zatrzeć śladów. Alex i Mo zostali śmiertelnie postrzeleni, najwyraźniej z broni, która leżała na dywanie między nimi. Każdy dostał jedną kulkę. Robota zawodowca, a nie intruza, który włamał się do domu. Bourne dostrzegł błysk komórki w dłoni Alexa. Wyglądało to, jakby z kimś rozmawiał, gdy został zamordowany. Czy stało się to wówczas, kiedy Bourne próbował się do niego dodzwonić? Całkiem możliwe. Wygląd krwi, zsinienie ciał i brak pośmiertnego stężenia palców wskazywały, że zginęli nie więcej niż godzinę temu.
Dolatujący z oddali dźwięk przerwał jego myśli. Syreny! Bourne wybiegł z gabinetu i skoczył do frontowego okna. Podjazdem mknęła kawalkada radiowozów policji stanu Wirginia z migającymi kogutami. Znajdował się w domu, w którym były zwłoki dwóch osób, i nie miał żadnego sensownego alibi. Został wrobiony. Nagle poczuł, że zaciska się wokół niego pętla sprytnie zastawionej pułapki.
Rozdział 2
Kawałki układanki zaczęły tworzyć logiczny obraz w jego głowie. Strzały snajpera, które oddano na terenie kampusu, nie miały go zabić, lecz jedynie zwabić w to miejsce, skłonić, żeby przyjechał do Conklina. Tyle że Conklin i Mo zostali wcześniej zabici. Ktoś nadal tu był, obserwując i czekając na niego, by wezwać policję, kiedy tylko się zjawi. Czy był to ten sam człowiek, który strzelał do niego na dziedzińcu Uniwersytetu Georgetown?
Po chwili namysłu chwycił komórkę Alexa i pobiegł do kuchni. Otworzył wąskie drzwi i spojrzał na pogrążone w mroku schody prowadzące do piwnicy. Słyszał trzask policyjnych radiostacji, zgrzyt żwiru na podjeździe i walenie do drzwi. Doleciały go gorączkowe głosy.
Podszedł do kuchennych szafek i po chwili znalazł latarkę Conklina. Ponownie skoczył w stronę schodów i zamknął za sobą drzwi. Ogarnęły go nieprzeniknione ciemności. Skupione światło latarki odsłoniło stopnie, którymi zaczął schodzić szybko i bezszelestnie. Czuł zapach betonu, starego drewna i farby, a także oleju opałowego, którym ogrzewano dom. Odszukał właz pod schodami. Któregoś chłodnego śnieżnego popołudnia Conklin pokazał mu podziemny tunel, którym generał dostawał się do prywatnego helikoptera mającego lądowisko obok stajni. Bourne słyszał deski skrzypiące mu nad głową. Gliniarze weszli do domu. Być może już znaleźli ciała. Trzy samochody, dwóch zabitych. Niebawem zidentyfikują tablice rejestracyjne jego wozu.
Pochylił się i wszedł do niskiego korytarza, zamykając za sobą drzwi. Poniewczasie pomyślał o staromodnej szklance z whisky, którą podniósł. Ludzie z zespołu kryminalistycznego znajdą jego odciski palców. Odciski palców i samochód zaparkowany na podjeździe…
Myślenie o tym teraz nie miało najmniejszego sensu. Musiał uciekać. Pochylony, przeciskał się ciasnym tunelem. Po trzech metrach korytarz się poszerzył tak, że mógł iść normalnie. Wyczuł w powietrzu wilgoć. Niedaleko słychać było wolne kapanie wody. Musiał wyjść poza fundamenty domu. Przyspieszył kroku i niecałe trzy minuty później dotarł do kolejnych schodów. Były metalowe, podobne do używanych przez wojsko. Wspiął się po nich i naparł ramieniem na kolejny właz. Poczuł podmuch świeżego powietrza, stłumione, spokojne światło wieczoru i szum owadów. Był na skraju lądowiska.
Pas startowy pokrywały gałęzie – niektóre uschłe, inne jeszcze z liśćmi. Rodzina szopów czmychnęła w stronę małej rozpadającej się wiaty na skraju pasa. Miejsce sprawiało wrażenie porzuconego. Nie chodziło mu jednak o helikopter. Odwrócił się i skoczył w gęsty sosnowy las.
Zamierzał obejść posiadłość szerokim łukiem i dotrzeć do autostrady w wystarczającej odległości od policyjnego kordonu, którym z pewnością otoczono rezydencję Conklina. Najbliższym celem był jednak strumień przepływający ukośnie przez posiadłość. Wiedział, że gliniarze niebawem sprowadzą psy. Na suchej ziemi pozostawi zapach, to oczywiste, ale w wartkiej wodzie nawet psy stracą trop.
Przedzierając się przez gęstwinę ostrych krzaków, dotarł do małego wzgórza i stanął między dwoma cedrami, bacznie nasłuchując. Starał się zapamiętać normalne dźwięki otoczenia, by natychmiast wyczuć odgłos intruza. Wiedział, że wróg czai się gdzieś w pobliżu. Człowiek, który zamordował jego przyjaciół, zerwał cumy dawnego życia. Pragnienie wytropienia zabójcy zmagało się z koniecznością wymknięcia się policji. Chociaż marzył tylko o tym, by dopaść tamtego, wiedział, że musi się znaleźć poza kordonem policji, zanim pierścień całkowicie się zaciśnie.
• • •
Chan wszedł między sosny rosnące na terenie posiadłości Alexandra Conklina i poczuł się tak, jakby wrócił do domu. Zamknęło się nad nim głębokie zielone sklepienie, otaczając go przedwczesnym zmierzchem. Nad głową widział promienie słońca przenikające przez górne konary, ale na dole panował głęboki mrok, w którym będzie mógł skutecznie wytropić ofiarę. Śledził Webba, gdy ten jechał z uniwersyteckiego kampusu do domu Conklina. Słyszał już wcześniej to nazwisko, wiedział, że Alex Conklin był legendarnym szpiegiem. Zaskoczyło go jednak, że David Webb właśnie do niego postanowił się zwrócić. Skąd taki facet miałby znać Conklina? I czemu tyle radiowozów zajechało przed rezydencję kilka minut po Webbie?
Z oddali dobiegało ujadanie, więc domyślił się, że policjanci spuścili psy. Przed sobą widział Webba przedzierającego się przez las, jakby doskonale go znał. Kolejne pytanie bez oczywistej odpowiedzi. Chan ruszył w ślad za nim, zastanawiając się, dokąd zmierza. Chwilę później usłyszał szum strumyka i błyskawicznie skonstatował, o co chodzi jego zdobyczy.
Przyspieszył kroku i dotarł do strumienia przed Webbem. Wiedział, że tamten pójdzie w dół, z nurtem, oddalając się od miejsca, z którego dolatywało szczekanie psów. Właśnie wtedy ujrzał ogromną wierzbę i na jego twarzy pojawił się uśmiech. Mocne drzewo z rozłożystą siecią gałęzi było dokładnie tym, czego potrzebował.
• • •
Czerwonawe światło wczesnego wieczoru migotało między gałęziami drzew niczym ogniste igły. Bourne dostrzegł karmazynowe plamy, które zapłonęły na krawędziach liści.
Zbocze po drugiej stronie wzgórza było strome, a teren stawał się bardziej kamienisty. Usłyszał cichy szmer przepływającego nieopodal strumienia i ruszył ku niemu ile sił w nogach. Topniejący śnieg w połączeniu z wczesnymi wiosennymi deszczami spowodował, że woda wezbrała. Bez wahania wszedł do lodowatej toni, brodząc w dół strumienia. Im dłużej będzie szedł korytem, tym lepiej. Psy stracą trop i się zgubią. Im dalej wyjdzie na brzeg, tym trudniej im będzie ponownie podjąć jego zapach.
Czując się przez chwilę bezpieczny, pomyślał o swojej żonie, Marie. Powinien się z nią skontaktować. W obecnych okolicznościach nie mógł wrócić do domu. Gdyby to zrobił, naraziłby rodzinę na niebezpieczeństwo. Ale musiał zadzwonić do Marie, żeby ją ostrzec. Agenci CIA z pewnością pojadą do jego domu, a gdy niczego nie znajdą, zatrzymają Marie, żeby ją przesłuchać, zakładając, że wie, gdzie przebywa mąż. Istniała jeszcze bardziej przerażająca możliwość, że człowiek, który go wrobił, będzie chciał się posłużyć jego rodziną. Czując nagły przypływ niepokoju, wyciągnął komórkę Conklina i wprowadził numer Marie. Wybrał wiadomość tekstową i napisał jedno słowo: „Diament”. Takie hasło ustalili, umawiając się, że użyją go jedynie w sytuacji najwyższego zagrożenia. Hasło było dla Marie sygnałem, że ma zabrać dzieci i niezwłocznie wyjechać do ich kryjówki. Mieli w niej pozostać, nie podejmując żadnych prób kontaktu, dopóki Bourne nie prześle sygnału „niebezpieczeństwo minęło”. Telefon Alexa brzęknął krótkim sygnałem. Na ekranie ukazała się wiadomość od Marie: „Proszę o powtórzenie”. Nie tak miała zareagować. Wtedy zrozumiał, czemu żona ma wątpliwości. Przesłał SMS z komórki Alexa, a nie własnej. Ponownie wystukał komunikat.
DIAMENT. Tym razem dużymi literami. Czekał, nie mogąc złapać tchu. Chwilę później nadeszła odpowiedź. KLEPSYDRA. Bourne odetchnął z ulgą. Marie zrozumiała. Wiedział, że wiadomość była prawdziwa. Za chwilę zawoła dzieci, wsadzi je do kombi i odjedzie, zostawiając wszystko za sobą.
Mimo to nie mógł się uwolnić od niepokoju. Czułby się znacznie lepiej, gdyby usłyszał jej głos, gdyby mógł wyjaśnić, co się stało. Powiedzieć, że nic mu nie jest. Mężczyzna, którego znała – David Webb – stał się ponownie Bourne’em. Marie nienawidziła i lękała się Jasona Bourne’a. Czemu miałoby być inaczej? Pewnego dnia Bourne mógł stać się jedyną osobą, która pozostanie w ciele Davida Webba. Czyja byłaby to robota? Alexandra Conklina!
Nigdy nie przestawało go zdumiewać i dziwić, że potrafił darzyć miłością i nienawiścią tego samego człowieka. Ludzki umysł w tajemniczy sposób umiał pomieścić w sobie skrajnie przeciwstawne emocje – zaakceptować złe cechy, o których istnieniu wiedział, i obdarzyć drugą osobę serdecznymi uczuciami. Niemniej Bourne był przekonany, że potrzeba kochania i bycia kochanym jest dla każdego człowieka sprawą nadrzędną.
Myślał o tym wszystkim, posuwając się korytem strumienia, który mimo wartkiego nurtu był krystalicznie czysty. Mała rybka uciekła w popłochu, przerażona jego widokiem. Raz lub dwa dostrzegł srebrzysty tułów pstrąga o otwartym kościstym pyszczku, jakby czegoś szukał. Chwilę później dotarł do zakola, nad którym zwisały gałęzie ogromnej wierzby, o korzeniach chciwie szukających wody. Nadstawił uszu, usiłując wyłowić najsłabszy szmer, najmniejszy znak nadciągającego pościgu, ale odnotował jedynie szum strumienia.
Atak nadszedł z góry. Niczego nie usłyszał, dostrzegł jednak nagłe poruszenie światła. Spadający na niego ciężar sprawił, że pogrążył się w wodzie. Poczuł miażdżący nacisk na tułów i klatkę piersiową. Kiedy próbował zaczerpnąć oddechu, napastnik uderzył jego głową o gładkie kamienie na dnie strumienia. Kolejny cios w nerki wycisnął mu z płuc całe powietrze.
Zamiast się naprężyć i odpowiedzieć na atak, Bourne całkowicie się rozluźnił. Przyciągnął do siebie łokcie i w chwili gdy jego ciało było najbardziej bezwładne, przekręcił się i wygiął tułów. Niemal jednocześnie jego ręka wystrzeliła do przodu, by zdać cios krawędzią dłoni. Nacisk zelżał, pozwalając Bourne’owi wynurzyć się i złapać oddech. Woda spływała mu na oczy, zamazując obraz, więc dostrzegł tylko kontur napastnika. Uderzył ponownie, ale trafił w powietrze.
Wróg zniknął równie szybko, jak się pojawił.
• • •
Chan