Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Dziennik 1949-1956

Dziennik 1949-1956

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-07-03422-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dziennik 1949-1956

Drugi tom (tom pierwszy 2016 r.) bardzo rozszerzonego wyboru dzienników Sándora Máraiego (1900–1989), jednego z najwybitniejszych dwudziestowiecznych pisarzy węgierskich.

Pisanie dziennika autor Wyznań patrycjusza rozpoczął w 1943 roku i kontynuował aż do samobójczej śmierci w 1989. W „Czytelniku” ukazał się dotychczas jednotomowy wybór z tego niezwykle obszernego diariusza. Publikowany obecnie tom, obejmujący lata 1949–1956, stanowi drugą część nowej, pięciotomowej edycji.

Dziennik Máraiego to dzieło intelektualisty, który w swoich notatkach zawarł refleksję nad światem, przemyślenia z lektur, ocenę socjologiczną i moralną współczesnych społeczeństw, namysł nad kondycją ludzką. Głębia myśli, bezwarunkowa uczciwość w ocenianiu otoczenia i siebie samego, błyskotliwość sformułowań, ironia i finezyjny dowcip – wszystko to nie pozwala oderwać się od lektury tej niezwykłej książki.

Polecane książki

Edward Lubowski (1837–1923) był polskim pisarzem nurtu pozytywistycznego. Używał pseudonimu Krut-Bolej. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, brał udział w walkach powstania styczniowego. Należał do grona najwybitniejszych polskich komediopisarzy okresu pozytywizmu. Pisał komedie, sztuki z tezą,...
W książce przedstawiono innowacyjne podejście do kwestii pobudzania rozwoju gospodarczego przez władze samorządowe. Zaprezentowano instru­menty i modele stymulowania rozwoju ekonomicznego na obszarach lokalnych oparte z jednej strony na potrzebach przedsiębiorców, z drugiej zaś na gminnym potencjale...
  Współczesny człowiek żyje w warunkach nieustannych zmian, gdzie zwłaszcza środowisko informacyjne ulega wzrastającej złożoności. Coraz częstszym problemem jest zjawisko „cyfrowego podzielenia” – nienadążania części społeczeństwa za zmianami, jakie się w nim dokonują. Naczelnym zadaniem pedagogiki ...
Powieść Leona Kunickiego (1828–1873) – pisarza i rysownika związanego z Podlasiem. Debiut literacki umożliwił mu Kazimierz Władysław Wójcicki w „Albumie literackim” w 1848 roku. Jako pisarz i rysownik, współpracujący z czasopismami warszawskimi (zwłaszcza z „Tygodnikiem Ilustrowanym”), był przede ws...
Omówienie instytucji prawa spadkowego wzbogacone zostało przede wszystkim analizą orzeczeń sądów powszechnych, sądów administracyjnych oraz Sądu Najwyższego. Treści zawarte w książce zostały przedstawione w sposób, który pozwoli Czytelnikowi poznać i zrozumieć złożoność regulacji prawa spadkowego , ...
Każdy z nas ma swoje wyjątkowe miejsce. Czasem to miasto, w którym się urodziliśmy, kiedy indziej wieś, na którą z niego uciekliśmy. To, gdzie toczy się nasze życie, ma na nie silny wpływ. Zapuszczamy korzenie, przywiązujemy się do swojej miejscowości, czasem mamy jej dość. Przez nasze miasta pr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sandor Marai

Sándor Márai

Dziennik 1949-1956

Wybór, przekład, opracowanie, przypisy i posłowie

Teresa Worowska

Czytelnik

Warszawa 2017

1949

Po południu wysoko na skale Capo. Szesnaście stopni ciepła, przed
wyjściem z domu spojrzałem na termometr. Pierwszego dnia roku widziałem
dzieci biegające boso za piłką po plaży, a kiedy piłka wpadała do wody,
wbiegały po nią.

Moje życie w ostatnich czasach ułożyło się dość szczególnie, ale coraz
wyraźniej widzę – a tego dziwnego pierwszego dnia roku jaśniej niż kiedy
indziej – że dzięki tej zmianie nie tylko wiele straciłem, ale też wiele
otrzymałem od życia, cokolwiek miałoby jeszcze nastąpić.

W kraju od lat już tylko wegetowałem. Teraz warunki wegetacji są
mgliste, ale żyję. A z tego życia któregoś dnia może wyrosnąć owoc,
praca, twórczość. Nie jestem człowiekiem małej wiary.

Muszę surowiej traktować ten dziennik, bo wciąga mnie i pochłania
wszystko inne; od lat to moja jedyna ucieczka, ale czasem sądzę, że
uciekam do niego nie tylko przed światem, ale również przed pracą.

Znów w Sorrento. Jadę tam drugiego dnia roku, tym razem pociągiem,
niemal w upał. Ale kiedy pociąg wjeżdża do Sorrento, ciepły płaszcz się
przydaje. Ogni giorno quattro stagioni: w Neapolu i okolicach każdego
dnia można przeżyć kilka pór roku. Tę podróż zainspirowała lektura,
dawniejszy zapisek w moim dzienniku; kiedy czytałem Tassa, zastanowiło
mnie, co mogło skłonić Goethego, ażeby, posłużywszy się postacią Tassa,
odpowiadać na te wszystkie stawiane sobie pytania. Ostatni raz byłem tu
przed tygodniem, przypłynąłem statkiem podczas dużej wichury. Teraz
pejzaż ukazuje milsze oblicze. Circumvesuviana pędzi wzdłuż muru, za
którym u stóp wulkanu leżą małe miasteczka. Portici, Pugliano (tu dziś,
w dzień świąteczny, przed budynkiem stacji kolejowej według
wielowiekowych zasad perskiego rytuału odbywa się targ, barwny i lepki
uliczny targ, gdzie mnóstwo kradzionych rzeczy, amerykańskie i angielskie koszule, wojskowe kurtki), Torre del Greco, Torre Annunziata,
wszystkie przycupnęły w cieniu ognia i lawy, czasami bywają niszczone
jak Pompeje i Herkulanum, ale potem odradzają się na tym kirze i całunie
z lawy. Człowiek jest upartą istotą; kocha swój los, nawet jeśli jest
nim lawa.

Dalej, za długimi tunelami i cudownym wiaduktem, przy Piano di Sorrento
krajobraz robi się patetyczny, wyniosły i spokojny. Przypomina mi się,
że przyjeżdżał tu na wypoczynek przybrany ojciec Marka Aureliusza,
Antoninus Pius. Wokół Meta di Sorrento nakryte rogożą gaje pomarańczowe
dojrzały już do zbioru.

Sorrento leży na stoku wzgórza w wytwornych kolorach szarości i bladej
zieleni. Pewnie nieprzypadkowo Tasso właśnie stąd się wywodził. Pejzaż
jest bukoliczny, elegancki, do dziś z kamieni odzywa się duch
cinquecento, choć wszystko, co stworzył ten wiek, obróciło się już w ruinę. Marmurowy pomnik Tassa stoi sobie swojsko na środku rynku: jakby
cała okolica, całe otoczenie czule obejmowały tę szlachetnie szaloną
postać. Konstrukcja duchowa spotkała się tu z walorami krajobrazu, tak
narodził się Tasso.

Jem spaghetti w jednej z oszklonych pomarańczarni. Kelner podaje mi owoc
prosto z drzewa, wraz z gałązką i liśćmi.

Po obiedzie idę na wschód, ku skalistemu przyczółkowi półwyspu. Tu
krajobraz ukazuje już zupełnie inną twarz, inną od tej, którą każdego
dnia oglądam z Posillipo: Capri widoczne z bardzo bliska, dalej
Wezuwiusz i małe miasteczka przycupnięte wzdłuż linii neapolitańskiego
golfu, ogromny port Castellammare. Fryderyk II miał swoje przyczyny, by
budować tu tak gorliwie! Linia wielkiej zatoki jest grecka, niezrównana,
widoczna tylko tu – ta łagodność i wielkość, pełen godności i naturalny
rytm linii rzeczywiście przypomina pulsowanie wersów Odysei. Jak
pomnik Tassa, tak i epos wyrósł z tego krajobrazu.

W Castellammare do wagonu kolejowego wsiada młody marynarz. Chłopak,
którego na stacji żarliwie obejmowali i całowali krewniacy, dźwiga
zamykaną na kłódkę skrzynkę okrętową. Co takiego może być w tej skrzyni?
Zwyczajne rekwizyty codzienności młodego Włocha, obrazek z Matką Bożą,
fotografia di mamma, prezerwatywy, dwie pary gaci, koszula, pocerowane
skarpety, kromka panettone1, bo to przecież Nowy Rok. Buty
wyglansował do błysku, marynarskie ubranie, i to codzienne, i to
odświętne, wyprasowano mu na drogę… A teraz jedzie zaciągnąć się na
statek, na któryś z ocalałych statków włoskich, by rozpocząć na nim
służbę gdzieś pomiędzy Ameryką Południową a Neapolem. Jest dobroduszny,
zamknięty w sobie i zakłopotany. „Marynarz wypływa w morze…” – ten
pierwszy wers bardzo dawnej ballady kryje wieczną prawdę. To zawsze taki
piękny widok, gdy młody człowiek wyrusza z dusznych pieleszy domowych w przewianą wiatrami nieskończoność świata.

Melodyjność neapolitańskiego dialektu jest ochrypła i lubieżna. Tak
śpiewnie odzywa się głęboko skrywana namiętność, słodkie, przyzywające,
chrypliwe, zduszone, omdlewające pragnienie i monotonne, stałe napięcie.
Tak zwracają się do siebie w tramwaju, z tym sensualnym, oleistym
przyjękiem zachwala swój towar uliczny sprzedawca ryb i warzyw, tak
rozmawiają urzędnicy na poczcie. To chrypliwe, lubieżne brzmienie
przenika całą ich istotę, wychodzi z głębi, tak są nastrojone ich dusze
i ciała.

Lajos nie rozumie, dlaczego z takim przestrachem reaguję na każdego
gościa, czy to Włocha, czy Amerykanina, czy Węgra; ale nie rozumie i zrozumieć nie może tego nikt, kto nie z naszego rodu, że pisanie to
rytuał wymagający głębszej i bardziej bezwarunkowej samotności niż
klasztorna. Potrafię stworzyć coś ludzkiego tylko wówczas, gdy pozostaję
z daleka od ludzi.

Im dłużej żyję, piszę i czytam, tym mocniej doświadczam, że p o m y s ł
nigdy nie jest tak ciekawy, jak jego wykonanie, realizacja.

I nie rozumieją, że ta samotność nie jest „pychą”, lecz ostateczną,
najgłębszą pokorą.

Rankiem piechotą do Bagnoli, stamtąd tramwajem do Pozzuoli. Siąpi. Idę
brzegiem morza, południowe miasto ukazuje się teraz w brudnych,
codziennych łachach. To był w starożytności jeden z najważniejszych
ośrodków ożywionego handlu z Egiptem, mieszkali tu Cycero i inne sławy;
do dziś można obejrzeć ruiny willi złotoustego mówcy i cynicznego
światowca.

Pozzuoli leży w magicznej zatoce, a cała ta okolica jest po dziś dzień
tak ważna, że miasto zachowało swoją szacowną pozycję. Siedziba
biskupstwa, piękne budynki. A jednak Pozzuoli nie należy już do Europy.
To już całkowicie Południe, mogłoby się znajdować w okolicach Tunisu,
tylko kolor skóry odróżnia tutejszych ludzi od Afrykańczyków. Życie też
jest całkowicie afrykańskie. W południe dnia powszedniego dzieci roją
się w kurzu ulicy jak muchy na targowisku. Kobiety siedzą przed domami
wśród brudu i gawędzą.

Idę do amfiteatru i porządnie go sobie oglądam. Nie był to duży teatr,
na widowni mogło się pomieścić około trzech tysięcy osób; dla Nerona
zbudowano lożę wspartą na kolumnach z czarnego marmuru, on też tu
występował, obok gladiatorów; budowla zachowała się w dobrym stanie i daje doskonałą możliwość odkrycia działania i struktury starożytnego
amfiteatru. Na arenie urządzano również atrakcje wodne, widać
konstrukcję akweduktu i kanału odpływu wody. Gladiatorów i dzikie
zwierzęta trzymano w podziemnych klatkach, podobnie jak ofiary.

Wspinam się na najwyższy rząd ławek, zapalam papierosa i przyglądam się
temu dziwnemu obrazowi. Okrucieństwo, tajemnica człowieka. Dlaczego
człowiek jest okrutny, dlaczego buduje dla swoich ofiar cyrki, od czego
chce się uwolnić lub co chce załatwić poprzez okrucieństwo?

Święty Paweł siedział tu przez siedem dni i rozmyślał nad tym. A potem
ruszył do Rzymu i ogłosił, że wszyscy ludzie są jednej rangi. To
nieprawda; ale wystarczyło, że ktoś to wypowiedział i świat się rozpadł.

I co tu ma dalej być? Przerażający obraz zatytułowany „Jak wyżyć?” nie
wydaje się tak straszny pod niebem neapolitańskim, jak gdzie indziej –
choć w życiu wzbudza ten sam lęk; w tym mieście mieszka milion ludzi i większość nie wie, w ogóle nie wie, z czego naprawdę żyje… Tak czy
owak wyżyjemy tu i my, skubiąc niczym ptaki czy żebracy. Kiedy
wyjeżdżałem z kraju, w duchu popędzałem dni i tygodnie, popędzałem czas,
zmierzając ku niewiadomemu celowi, „zmianie”, „rozwiązaniu” – a teraz
żyję według zupełnie innego rytmu, wolniej, ospalej, chciałbym
przytrzymać czas, jakbym czuł i wiedział, że nie warto się spieszyć do
„zmiany”; ten okres przejściowy jest czymś najlepszym, na co możemy
liczyć.

Z Jánosem w dawnej kartuzji San Martino. Gdy jesteśmy tylko we dwóch, to
najmilszy towarzysz podróży, bezstronny i doskonały obserwator. Oglądamy
duże presepe2, potem panoramę Neapolu, potem dawne obrazy
przedstawiające wybuch Wezuwiusza, wreszcie ozdobne kopce i wspaniałe
łodzie królów neapolitańskich. To panoptikum jest ciekawe nie tylko dla
Jánosa; mnie też mówi więcej o przeszłości miasta od wielu fachowych
ksiąg.

Stąd idziemy do San Domenico Maggiore – jestem zdania, że ta bazylika
jest czymś najdoskonalszym, co w tym gatunku można znaleźć w Neapolu;
Jánosa szalenie interesują złożone na piętrze kaplicy dawne trumny z zabalsamowanymi mumiami niegdysiejszych władców Neapolu i innych
dostojników. „Jak w kufrze” – mówi zamyślony. Rzeczywiście, ten pobożny
lamus, gdzie drewniane pudła leżą jedne na drugich, a w każdym z nich
margrabia czy książę, ta widmowa rupieciarnia, w której niedbale strzegą
szacownych kości i w której materia ludzka wydaje się po prostu czymś w rodzaju rekwizytu podróżnego, robi wrażenie nie tylko na dziecięcej
wyobraźni. Kto to widział, nie zapomni, podobnie jak nie sposób
zapomnieć kościstego dominikanina o ciemnym spojrzeniu, który siedząc z założonymi rękami w drzwiach kaplicy, strzeże pudeł wyładowanych
umarłymi niczym jakiś podziemny spedytor, ponury Charon, który w odpowiednim opakowaniu przewozi pasażerów przez wody Styksu i czasu.

Prawdziwe, wielkie życiowe przedsięwzięcia to najczęściej nie
bohaterskie czyny, lecz gry na cierpliwość.

Każdego dnia odkopuję dla siebie jakiś kawałek Neapolu. Dziś kościół
Monteoliveto. Był bardzo bombardowany, ale już odnowiono najpiękniejsze
części: relief Rossellina – przepiękne narodziny Jezusa! – nagrobek
nieślubnej córki Ferdynanda I, Marii d’Aragona, pietę z terakoty z postaciami naturalnej wielkości dłuta Mazzoniego, w której artysta
ukazał twarze swoich współczesnych w biblijnych kostiumach, Sannazara,
Alfonsa II itd. Nie znam się wystarczająco na sztukach plastycznych,
właściwie ledwo wiem o nich cokolwiek. Ale wielkiej, prawdziwej sztuki
nie sposób „nie rozumieć” – ona woła, krzyczy, przyzywa, otwiera się i wyjaśnia samą siebie. Na płaskorzeźbie Rossellina nie sposób nie
rozumieć ponadczasowej linii marmurowej dłoni Dziewicy, jej kształtu.
Więc kiedy widzę coś takiego, ogarnia mnie jakiś rodzaj gniewu na
oszukańczą sztukę naszego wieku, która poprzez symbole, przesadne,
wykonane z rozmachem rysunki próbuje zastąpić tę pokorę, starannie,
drobiazgowo i z pasją wypracowany szczegół, bez których nie ma
prawdziwej sztuki. Może Picasso i Braque to wielcy artyści, ale jestem
pewien, że to, co stworzyli, nie jest prawdziwą sztuką. Garncarz z XV
wieku był bardziej wiarygodnym artystą od większości naszych wielkich
współczesnych. Ciało trzeba namalować albo wyrzeźbić tak, jak ono
wygląda, a potem inaczej, podług wizji. Język formalny sztuki może się
zmienić, jej treść nigdy. Manet, Renoir, Cézanne też przemówili językiem
nowej formy, ale popatrzmy na ciało u Renoira, na jedwab u Maneta! To
szwindel, co dziś robią, nic innego, tylko perwersyjna zabawa zdolnych
ludzi, szwindel.

W sąsiednim klasztorze znalazł schronienie Tasso. Teraz to koszary
karabinierów.

Na poczcie odbieram przysłany z Londynu egzemplarz dawnego niemieckiego
wydania Obcych ludzi3. Przeglądam tę książkę w kawiarni i z zaskoczeniem konstatuję, jak identyczny jest nastrój utworu sprzed
dwudziestu lat z tym, co dziś znów przeżywam.

Życie jest naprawdę zaskakujące. Dziś w ulewne południe szedł z przeciwka neapolitańską ulicą czarny jak sadza Murzyn w płaszczu
przeciwdeszczowym; musiał bardzo marznąć i biegł w poszukiwaniu jakiegoś
schronienia. Miał wełniste, czarne jak tusz włosy wokół głowy, natomiast
na czubku czaszki siwiał i widniało tam szerokie na dłoń pole włosów
jasnoniebieskich. Nie chciałem wierzyć własnym oczom, więc poszedłem za
nim, bo jeszcze nigdy nie widziałem Murzyna o niebieskich włosach.
Powtarzam, to nie były włosy blond, siwe, nawet nie szare, tylko
jednoznacznie niebieskie, głęboko, pastelowo niebieskie. Nie warto być
małej wiary, są jeszcze różne możliwości.

Na sąsiednim fotelu u fryzjera siedzi młodzieniec o krostowatej twarzy.
Fryzjer czesze go i goli z wielką starannością. Za dbającym o wygląd
młodzieńcem stoi dwóch gości w przeciwdeszczowych płaszczach i z nabożnym skupieniem obserwują, co robi figaro z ich patronem.
Amerykańskie gwiazdy filmowe nie są czesane z takim oddaniem jak ten
krostowaty, pozbawiony czoła nad zrośniętymi brwiami osiłek o ciemnym
spojrzeniu. W końcu przynoszą lusterko, dwóch forysiów staje za fotelem
i wielki człowiek może przyjrzeć się w podwójnym lustrze, czy linia jego
włosów jest wystarczająco doskonała, czy odpowiednie są fale i czy dość
jasny brylantynowy błysk. Łaskawie daje znak ręką i wstaje. Wszyscy
oddychają z ulgą. Fryzjer i adiutanci biegną podać mu płaszcz, czyszczą
szczotką. Ważny człowiek ma na palcach kilka pierścionków z diamentami i gruby złoty łańcuch na przegubie.

Kiedy wychodzi ze swoim orszakiem, pytam fryzjera, kim był ten aktor
filmowy. „Człowiek interesu – mówi z przepraszającym uśmiechem –
południowy handlowiec. Nowoczesny. Powojenny”. Nowoczesny człowiek
interesu przed wyjściem wydmuchał nos we fryzjerską chustę. Fryzjer
pieczołowicie złożył ją i odłożył na półkę pomiędzy resztę, po czym na
moich oczach tę samą chustę zawiązał na szyi następnego gościa.

L. i chłopaczek leżą z wysoką gorączką, a ja wędruję między chorymi i w wolnych chwilach piszę trzecią część Wyznań patrycjusza. To taki
materiał, że czasami czuję, jakbym trzymał w ręku substancję wybuchową:
zapala się na papierze.

Jesienią może ożyje Krew świętego Januarego. Muszę znaleźć dla tej
książki formę, która nie byłaby monologiem ani nie przemawiałaby w trzeciej osobie, to powinno być raczej coś takiego jak epos czy protokół
policyjny. Na przykład tak, jakby centurion pisał meldunek o świętym
Pawle. Jakoś tak, ale inaczej.

Krew świętego Januarego przywraca mnie do życia, dodaje sił. Praca już
dawno nie sprawiała mi takiej radości. Chcę na nią przeznaczyć dość
czasu, nie będę się więc do niej zabierać przed upływem roku. Niech ta
krew do tego czasu wrze, bulgocze.

Południowcy to komedianci, urodzeni aktorzy. W Villa Ricciardi, gdzie
mieszkam, znajduje się wyszynk – „villa” oznacza tu grupę domów, nawet
osadę – do którego po południu zaglądają sprzedawca ryb, sprzedawca
drewna, rozmaici okoliczni włóczykije. Po południu wypiłem tam szklankę
wina i wziąłem udział w świetnym przedstawieniu teatralnym: pewien
chudy, rozczochrany starszy człowiek odgrywał przerażającą scenę z jakiegoś występu cyrkowego, kiedy to lwy zbuntowały się przeciw
treserowi, który w końcu ukląkł przed lwem, przeżegnał się i błagał go o życie. Widownia – tęgi winiarz w berecie, sprzedawca ryb w wojskowej
kurtce, stolarz w spodniach, które podarowała mu L. – oglądali tę scenę
z powagą krytyków teatralnych. Była to doskonała improwizacja rodem z komedii dell’arte; gesty, intonacja tego człowieka, jego aktorskie i efekciarskie zachowanie czerpało natchnienie z bardzo starej tradycji.
Życie i teatr całkowicie się dla nich ze sobą zmieszały, w czasach
greckich tak samo jak dziś.

Otrzymujemy paczkę z Ameryki. W tych ciężkich czasach Laxowie są jak
anioły, rodzice nie daliby nam więcej. Paczka jest uszkodzona. Na
poczcie pytają, czy ją tak przyjmę. Naturalnie przyjmuję. Ukradziono z niej tylko karton amerykańskich papierosów, czyli dziesięć paczek
chesterfieldów. Wszystko poza tym nienaruszone. Papierosy ukradziono na
poczcie ostrożnie, fachowo, jak wypada. Tyle im się należało. A drugi
karton papierosów pozostawiono mnie, adresatowi, również jak wypada, bo
on z kolei mnie się należy.

Możliwe, że ten dziennik odbiera mojej pracy pewną ilość siły, uwagi i wewnętrznego skupienia, jakie posiadam – ale może właśnie ten dziennik
jest moim prawdziwym zadaniem, a wszystko inne stanowi tylko
marnotrawstwo tych sił.

Jak Lope de Vega, który umierając, szeptem wyznał, że „nudzi go Dante”,
tak szepczę i ja, gdy nikt mnie nie słyszy: nudzi mnie Goethe.

Ale jednocześnie, choć mnie nudzi, zawsze znajduję zdania, które
szczególnie do mnie trafiają: In jeder grossen Trennung liegt ein Keim
von Wahnsinn4. I zrozumiałem dlaczego. Niezależnie od
wszelkich konkretnych trudności i niebezpieczeństw chwila, w której
opuściłem Węgry, była tragiczna.

Minęły cztery dni, podczas których udaje mi wygospodarować zaledwie parę
minut tylko dla tych stron, na lekturę nie pozostaje już czasu. W takich
sytuacjach naprawdę czuję się wygnańcem.

Do czytania, do prawdziwego, płodnego czytania potrzeba zapewne więcej
energii i talentu niż do pisania.

Pomiędzy domami długiej, lecz szerokiej zaledwie na łokieć via dei
Tribunali czasami zatrzymuje mnie szlachetniejszy fronton: w takich
domach podwórze jest bielone, gotyckie lub renesansowe, a portier
odpowiada obojętnie, że mieszka tu książę X czy margrabina Y.
Arystokracja neapolitańska po dziś dzień żyje w takich zaułkach,
principe strzeże swego pałacu znajdującego się pomiędzy jatką
rzeźnika, straganem handlarza ryb, burdelem i dwoma kościołami. Podwórze
Ospedale Pace lśni białością pośród brudnych uliczek, podobnie jak na
tle burego średniowiecznego tłumu musiał się odbijać wyprany,
wykrochmalony i wyprasowany, chłodny habit zakonnicy. Arystokracja
pozostaje tu jeszcze w szczególnej symbiozie z ludem. Książęta i żebracy
wszystko wiedzą o sobie nawzajem. Kiedy Neapol był bombardowany,
burżuazja uciekła w pobliskie góry, ale biedacy i książęta pozostali w bombardowanym mieście w swoich norach i pałacach.

Chodzę w dziurawych butach. Pozostała mi wprawdzie jeszcze jedna para
porządnych butów, ale oszczędzam je. Podobnie z ubraniem – noszę jedno,
do całkowitego zniszczenia. Lubię chodzić w nędznym, wytartym ubraniu po
uliczkach Neapolu. Piję kawę, przyglądam się ulicznym przedstawieniom
albo czytam coś. Wieczorami słucham wiatru, gdy rycząc, siecze biczem
morze. Coś się tu otwarło w moim życiu, idę ku czemuś, a coś innego
całkowicie zostawiłem za sobą.

I już tylko na niewiele listów chcę odpisywać.

Kościoły Neapolu – a jest ich ze trzysta – w większości nie są
klasycznymi gmachami sakralnymi; to raczej domy modlitwy wciśnięte
pomiędzy kamienice; mieszkają w nich ludzie; nad wejściem do kościoła,
na pięterku z mieszkania zakrystiana zwisają pieluchy i gacie;
związane z danym kościołem osoby kościelne, świeckie i półkościelne w tylnych pomieszczeniach świątyni gotują i wykonują też zapewne wszelkie
inne czynności życiowe: rozmnażają się, chorują i umierają w niej i wokół niej. Wśród tych trzystu kościołów jest zaledwie kilka typowych
dla Zachodu – stojących osobno, zwieńczonych kopułą; tu na ogół
świątynia związana jest z życiem, do niego przylega, pozostaje z nim w intymnej, organicznej wspólnocie, w której potrzeby ludzkie i boskie są
ze sobą całkowicie wymieszane i rzecz jasna nie można mieć dla kościoła
specjalnych względów. A ponieważ obok z prawej i lewej stoją kamienice,
a w nich warsztaty, burdele, knajpy, więc neapolitańczycy, idąc za
naturalnym odruchem, z podobnym pośpiechem wstępują na chwilę do knajpy,
do warsztatu czy do burdelu jak do kościoła, bo właśnie coś im się
przypomniało albo czegoś potrzebują. A potem wychodzą z kościoła czy z burdelu, poważnie i uroczyście rozglądają się po ulicy, jedną ręką
poprawiają krawat czy przeciągają po wysmarowanych brylantyną włosach,
bo w gorączce modlitwy czy aktu miłosnego, a nawet podczas jedzenia
pizzy krawat mógł się przesunąć, a włosy potargać, i zadowoleni włączają
się z powrotem w codzienny wir życia, ula, kopca, Neapolu.

Dziś widziałem białego konia, w którego grzywę wpleciono nad czołem
błękitną wstążkę. Przypominał starą pannę na rodzinnej fieście.

Jakiś człowiek bawi się z psem na ulicy: podrzuca kamyk, a pies
wyskakuje, by go złapać. Od razu ustawia się wokół nich wianuszek
gapiów. Policjant też przystaje, wszyscy w ciszy, bez uwag, cierpliwie i uważnie przyglądają się tej zabawie.

Przed południem wróciłem z Pozzuoli kolejką Cumana; na środku wagonu
stanął nieogolony młody chłopak w sandałach bez skarpet i brzdąkając na
mandolinie, zaczął śpiewać jakiś uliczny szlagier. Słuchano go
nieruchomo, w skupieniu. Wszyscy coś mu dali, pięć lirów, dwa liry,
papierosa. Występ traktuje się jako prawdziwą wartość, gra i umiejętność
przedstawiania jest ważnym elementem życia.

Sprzedawca rachatłukum kroi w kostki swój towar i na czubku każdej kupki
kostek kładzie kwiat mimozy. Żeby towar miał większy popyt.

Neapol jest wielki w swoich podwórzach; podobnie jak moje rodzinne
miasto Kassa. Wracając z biblioteki, widziałem dziś na via
Costantinopoli wielkie podwórze, które na wysokości pierwszego piętra
było połączone biegnącym przez środek, pomalowanym na jasnoniebiesko,
żelaznym mostkiem. Na jego poręczach ustawiono szereg marmurowych
popiersi.

Istnieją trzy drogi życia: odysejska, jezusowa i faustowska. Reszta to
podatnicy.

Śnił mi się ojciec. Mój zmarły ojciec przemawiał do mnie z gniewem,
chciał mnie zabić. Ciekawym, jaki to starotestamentowy kompleks Edypa
wyprowadziliby z takiego snu freudyści? Tymczasem jego znaczenie jest
proste: śnię o ojczyźnie, ojczyzna jest moim ojcem i chce mnie zabić.

Potrafię chodzić dużo i szybko, myślę łatwo i z wielką siłą, mam
niezłomną zdolność do pracy, panuję nad wszystkimi funkcjami ciała. A jednak nie podoba mi się mój stan zdrowia. Mam w sobie jakieś wewnętrzne
drżenie i podekscytowanie, jakąś gorączkowość niczym paralityk przed
szokiem. Muszę uważać z alkoholem, paleniem i czarną kawą. I więcej
odpoczywać.

Wieczorem wiatr ustał. Spaceruję po wyżej położonych ścieżkach Parco
Virgiliano. W godzinie zmierzchu pasterz prowadzi tędy duże stado owiec.
Ma ostry, zakrzywiony kij, owce biegną ze spokojnym pobekiwaniem pośród
kamieni niegdysiejszych willi Wergiliusza i Lukullusa. Ta okolica wciąż
żyje tym, co u Homera i Wergiliusza jest już mitem.

Również w Bajach, pośród kamieni, w piwnicach dawnych domów, podobnie
jak Biarritz, trwa przeszłość, nie tworzą dla niej muzeum, jak w Pompejach i Herkulanum; w ruinach pałacu Cezara stoi kurnik, w ogrodzie
Porcji chrząkają świnie, w piwnicy domu Cycerona hodują trufle –
dzisiejsze życie organicznie wrosło w przeszłość.

Wieczorem w radiu transmisja z procesu Mindszentyego. Wśród oskarżonych
jest László Tóth, nie udało mu się uciec. Choć miałem na to nadzieję.
Ten głuchy nieszczęśnik zaczyna swoje wystąpienie patetycznie: „Jestem
mężczyzną i chrześcijaninem…” – ale przewodniczący natychmiast mu
przerywa: „Proszę mówić o tym, jakie wykroczenie pan popełnił”. Więc on
mówi. I inni również. Prymas odpowiada cicho, głosem człowieka
złamanego, widać, że zupełnie go zniszczyli. „Jestem bardzo zmęczony na
duszy i ciele…” – szepce w pewnej chwili. Pozostali mechanicznie jak
wyuczoną lekcję recytują wyznania, które wymuszono na nich biciem.
Słychać, że nie „przyznają się”, tylko klepią wykuty tekst. Za każdym
takim zeznaniem stoi niewidzialny, ale rzeczywisty oprawca z katowni
przy ulicy Andrássyego 60, gotów jeszcze raz torturować ewentualnego
buntownika przed jego straceniem.

Esterházy też tak mówi, trajkocze z gotowością. Wszyscy przyznają się do
wszystkiego. Łagodzą tylko jakieś drobne szczegóły, prawdopodobnie tego
też zostali wyuczeni, żeby wyznania nie były całkowitym przyznaniem się
do winy. W taki sam sposób przyznawali się Tuchaczewski i Radek.

Rano idę do portu. Nie widzę żadnego wyjścia, ale po nocy czuję wielkie
pragnienie, by odejść z tego świata, wszystko jedno gdzie. Patrzę na
statki. Nie ma dokąd płynąć.

Wszystko zanika, niszczeje, staje się bezkształtne, rozpuszcza się,
wszystko, w co wierzyłem, co miało dla mnie znaczenie, dla czego żyłem.
To dziwne: w nicości kryje się jakaś euforia.

Komenda dzielnicowa policji w Posillipo przysyła wezwanie w sprawie
mojego soggiorno5. W niedzielę przed południem razem z Jánosem schodzimy spacerkiem ze wzgórza, zadowoleni, że o jedno
zmartwienie mniej, wreszcie przysłano bezwzględnie obiecane pozwolenie
na pobyt we Włoszech.

Urzędnik przyjmujący nas na komisariacie powiadamia mnie, że nasze
podanie zostało odrzucone i wraz z L. w ciągu dziesięciu dni musimy
opuścić Włochy. „Dlaczego?” – pytam. Urzędnik wzrusza ramionami. „Może
ktoś się pomylił w Rzymie” – odpowiada obojętnie.

Południowym pociągiem jadę do Rzymu. Nie udaje mi się zdobyć pokoju w Ludovisi. Rzym, podobnie jak Neapol, pełen jest przybyłych w odwiedziny
marynarzy. W końcu znajduję nocleg w Reginie, duży hotel jest drogi i zły. Wypakowuję się i dzwonię do madame C.6 Prosi, żebym
natychmiast do nich przyszedł, jej mąż akurat jest w domu.

Ambasador wysłuchuje mnie z poważnym, niemym oburzeniem. Widzę, że zdaje
sobie sprawę, o co chodzi. Powiadamia mnie, że osobiście rozmawiał z sekretarzem stanu we włoskim ministerstwie spraw wewnętrznych, gdzie
należy się zwracać o pozwolenie na pobyt; zaznaczył, że przypadek jest
wyjątkowy i otrzymał obietnicę, że sprawa zostanie załatwiona. Madame
C. słucha męża z oczami pełnymi łez. Ambasador jeszcze raz zapisuje
sobie nasze dane i zaprasza mnie do siebie na jutrzejszy obiad, przed
południem będzie rozmawiał z sekretarzem stanu. Następnego dnia w południe z rozpromienioną twarzą przyjmuje mnie w salonie; sekretarz
stanu natychmiast nadał sprawie bieg, nasze soggiorno na czas
nieokreślony zostało wysłane drogą telegraficzną do Neapolu. Madame C.
całuje mnie. Ja nie potrafię wydusić z siebie słowa, dawno nie czułem
takiego wzruszenia. Bo tu rzeczywiście szło o wszystko, nie o zwyczajne
pozwolenie, tylko o wszystko. Jeślibyśmy go nie dostali, dwudziestego
carabinieri zawieźliby nas do obozu koncentracyjnego.

Podczas obiadu ambasador opowiada, że w związku z procesem Mindszentyego
sekretarza stanu bardzo zainteresował prawny aspekt pojęcia Korony
Świętego Stefana. Proponuję, że napiszę mu o tym krótką informację.

C., który jest człowiekiem milkliwym, podczas obiadu robi się wyjątkowo
rozmowny. Zwraca moją uwagę na książkę pewnego niemieckiego historyka
nazwiskiem Jennings, który żył około 1800 roku i był zdania, że Luter,
dążąc do reformacji, rozkruszył siłę Niemców. Według Jenningsa w tym
czasie kościół sam dojrzał już do oczyszczenia – święty Ignacy Loyola
też tego chciał – zaś Luter poprzez skutki reformacji, wielki rozpad,
bunty chłopskie uniemożliwił wówczas siłom niemieckim uzyskanie
hegemonii w Europie: czyli rozkruszył ich siłę.

Wychodzę od państwa C. poruszony, po raz pierwszy od dłuższego czasu
zetknąłem się z bezinteresowną ludzką dobrocią.

Po południu, wiedziony nagłym pomysłem, zachodzę do pewnego włoskiego
wydawcy, który – jak się niedawno przypadkowo dowiedziałem – wydał bez
mego pozwolenia Dziedzictwo Estery. Przyjmuje mnie niewysoki
człowieczek w okularach, mruga, drapie się w głowę, coś mruczy. Robi się
smutny jak dziecko przyłapane na zakazanej zabawie. Naturalnie nie
wypłaca mi ani grosza, tylko obiecuje.

Z powrotem do Neapolu. Wielki spokój. Wedle prawa włoskiego mam już
bezwarunkowe prawo powiesić się na którymś z bujnych drzew oliwkowych w pobliskim Parco Virgiliano.

Odwiedzam Benedetta Crocego. Zaprosił mnie na drugą po południu. Mieszka
we wschodniej dzielnicy Neapolu, w tym mrowisku, ulu, termitierze, która
ciągnie się od placu Trinita Maggiore w stronę morza. Mieszka w dziwnym
pałacu przy niewielkim zaułku – z brudnej, wąskiej uliczki otwiera się
przestronna klatka schodowa, wnętrza domu też przypominają pałac, schody
są szerokie, płaskie, jak w zamkach królewskich. W tej okolicy we
wszystkich sklepikach mówią o nim jak o kimś w rodzaju pogańskiego
świętego, z szacunkiem i sympatią; sprzedawca ryb, właściciel trafiki
uważają go za swojego tak samo jak Ortega y Gasset. Wchodzę na drugie
piętro. Solidne drzwi, dzwonię, długo czekam. Otwiera młoda kobieta,
jest zakłopotana, powiada, że senator czeka. Po kilku minutach wprowadza
mnie do Crocego.

W dużym gabinecie stoły na krzyżakach, pulpit, książki. Croce siedzi
przy oknie, coś dyktuje młodej dziewczynie. Ujrzawszy mnie, powoli
podnosi się i, kulejąc, podchodzi ku mnie. Niska postać, ubrana w ciemnoliliową, grubą, ciepłą bonżurkę. Ma osiemdziesiąt trzy lata, ale
nie jest zgrzybiały. Cierpi na jakąś chorobę skórną, jedna dłoń koloru
lila, z łuszczącą się skórą i pokryta gęstym owłosieniem, druga w rękawiczce. Z uszu też schodzi mu skóra, kołnierz bonżurki zasypany jest
płatkami złuszczonego naskórka. Nie używa okularów, mruga klejącymi się
oczyma. Rozmawiamy po francusku. Pyta, czego oczekują na Węgrzech.
Odpowiadam, że rozgoryczeni i pozbawieni nadziei oczekują wojny,
bardziej trzeźwi jakiegoś rozwoju sytuacji, konsolidacji sił w krajach
Zachodu, by zmusić Sowiety do wycofania się; a wszyscy chcieliby
wolności, tego, by obecna sytuacja uległa zmianie. Kiwa głową.

– Wolność – zaczyna prędko – na świecie jest problem z wolnością. Masy
nie chcą wolności. Niemcy też nie chcą wolności. Masy nigdy nie chciały
wolności, nigdy, w żadnej epoce. To było zawsze zadanie elity, elity
duchowej czy historycznej, żeby chcieć wolności, a jeśli nie mogła jej
uzyskać, starała się przynajmniej utrzymać w świadomości ludzi potrzebę
wolności, le besoin de la liberté – powtarza cienkim, szorstkim głosem
i podnosi do góry palec chorej, pokrytej liliową skórą ręki. – Komuniści
też nie chcą wolności – mówi i mruga. – To zrozumiałe. To tyrani, nie
socjaliści. Proszę pana – mówi – Mussolini też był tyranem. Faszyści
zostawili mnie w spokoju tylko po to, by pokazać światu, że nie są
takimi barbarzyńcami, jakimi w istocie byli. Ale tu mieszkałem, w tym
pokoju, tu pracowałem w latach faszyzmu, dla siebie. Jak pan myśli, czy
pozwolono by mi na to w Sowietach?

– Nie – odpowiadam. – W Sowietach nie pozwolono by panu milczeć.
Zmuszono by pana do mówienia, i to do mówienia tego, czego oni chcą.

Potakuje.

– Jak pan myśli – pyta znów – jaki los czeka węgierskich liberałów?
Społeczną, duchową elitę?

– Jeśli bolszewicy będą mieli dość czasu – odpowiadam – wyniszczą i zastraszą także i tę elitę. A resztę deportują.

– Tak – potakuje i mruga. – Kiedy wypędzono Mussoliniego, ciągle do mnie
przychodzili z rozmaitymi prośbami, żebym przyjął to czy tamto
stanowisko. Byłem słaby, coś czasem przyjmowałem. Ale teraz już nigdzie
nie chodzę, tylko pracuję w domu. – I wskazuje na książki. – Uczony,
pisarz nie może robić nic innego. A pan, co pan pisze? – pyta uprzejmie.
– Powieści? To dobrze – mówi wielkodusznie, jakby wybaczał.

Zwyczajny, mądry, zawsze chwyta istotę rzeczy. Kiedy wypowiadam kilka
uprzejmych zdań, ze śmiechem unosi ręce do góry, ale widzę, że moje
słowa sprawiły mu przyjemność. Zdaje sobie sprawę z tego, że we Włoszech
stanowi taką samą atrakcję, jak Wenus Kallipygos czy katedra w Mediolanie; należy mu się uznanie obcokrajowców.

Drepcząc, odprowadza mnie długim korytarzem aż do przedpokoju. Sam
otwiera mi drzwi, czeka, aż zejdę po schodach.

Croce jest jednym z duchowych ojców Europy. Chce liberalizmu i wolności.
Sądzę, że ma rację, nawet jeśli to tylko pobożne życzenie, bo masy nie
chcą już ani liberalizmu, ani wolności, a jedynie zabezpieczenia przed
groźbą bezrobocia, choroby i starości. A poza tym tanich sztucznych
szczęk z kasy chorych i regularnie wypłacanych należności za nadgodziny.
Nie chcą niczego więcej. Ale Croce ma rację: trzeba chcieć czegoś
więcej, wolności i liberalizmu w imieniu tych mas; fakt, że wolność i liberalizm mogą na tym świecie mieć ludzkie oblicze tylko pod strażą
socjalistów.

Oficer policji, ten sam, który przed tygodniem oświadczył, że muszę
opuścić Włochy, ponieważ zostanę stąd wydalony, teraz, kiedy
ministerstwo zmieniło dyspozycję i skazało mnie na dożywocie, odwiedza
nas po południu i osobiście doręcza zezwolenie na pobyt. Ryżawy blondyn,
bardzo dobrze ułożony młody człowiek, pochodzi z Amalfi. Powiada, że
razem z rodziną mieszka w pobliżu, na Posillipo, i zaprasza nas
wszystkich na kolację, ponieważ ma piękny taras. Na pożegnanie za żadną
cenę nie chce przyjąć kartonu amerykańskich papierosów, które miałem
zamiar mu podarować.

W miejsce utraconej ojczyzny otrzymałem więc na jakiś czas nową. Po
wizycie oficera policji wyruszam w nowej ojczyźnie na spacer, ku cyplowi
Posillipo. Wieje silny wiatr, sosny skrzypią pod naciskiem tramontany.
Słońce właśnie skryło się za Kume. Stoję w mroku i patrzę na morze.
Piękna ta ojczyzna i bardzo stara. Mądra, obojętna. I teraz, kiedy znów
mam gdzie żyć, co poświadcza pisemne zezwolenie – po raz pierwszy od
wyjazdu – surowo i z wielką siłą zaczyna mi brakować mojej dawnej
ojczyzny.

János wyznaje, że od kilku dni nie chodzi do szkolnej stołówki na
wspólny obiad, zostaje w pustej klasie i pogryza resztki chleba z drugiego śniadania, bo wstydzi się swego ubóstwa językowego wśród
swobodnie rozprawiających podczas obiadu dzieci włoskich. Mnie również
bardzo to smuci, ale nie mogę mu pomóc.

Jest małym bohaterem, kiedy co rano w czarnym płóciennym mundurku
szkolnym rusza do szkoły, między Włochów.

T. i inni przyjaciele z Budapesztu w zawoalowany sposób powiadamiają
mnie, że przyjaciele sukcesywnie wykradają z naszego mieszkania
pozostawione tam książki i sprzęty – z zamiarem ratowania. Jeśli kiedyś
tam wrócę, moje rzeczy będą na mnie czekać w dziesięciu różnych
miejscach. Ale to wszystko nie ma już znaczenia.

Spróbuję teraz przez trzy miesiące nie zajmować się niczym innym – nawet
światem – poza trzecią częścią Wyznań patrycjusza, Neapolem, morzem i wiosną.

I dla kogo to wszystko? Po węgiersku nie sposób będzie tego wydać, może,
bardzo może, kiedyś, w przyszłości po niemiecku, po angielsku, z wielkimi trudami i zachodami… A tymczasem trzeba wyżyć, trzy osoby na
obczyźnie bez żadnych dochodów i pomocy. Jeśli nie spotka nas wypadek i będę się liczył z każdym nędznym lirem, nasze zasoby wystarczą do końca
roku.

Stendhal od razu zrozumiał – czego Goethe nie zrozumiał do końca życia –
co jest we Włoszech prawdziwą osobliwością. Nie zabytki i nie krajobraz;
to wszystko jest cudowne, ale drugorzędne. Prawdziwą osobliwością jest
tu namiętność, wrodzona skłonność Włochów do passion, do której w tak
spontaniczny sposób nie jest zdolny ani Francuz, ani Anglik, ani
Niemiec. Namiętność jest u Francuza manierą, u Niemca metodą, u Anglika
chyba manią – ale u Włocha istotą życia, podstawowym przedsięwzięciem.
Oszaleć dla kobiety, zabić kogoś w politycznej pasji, bez rozmysłu, w chwilowym porywie – kilka miesięcy temu w parlamencie pewien Sycylijczyk
strzelił do Togliattiego; a tymczasem w Paryżu Krawczenko7 i jego przeciwnicy sprzeczają się od tygodni! – dokonać, nie bacząc na
skutki, w nagłym wybuchu, czegoś bezcelowego, odgryźć przeciwnikowi nos:
to jest pasja, prawdziwy włoski styl. Z niego wyrosły wszystkie inne
style, nawet renesans.

János ma osiem lat. Rozumny, doskonały obserwator, w domu nic nie może
się zawieruszyć, wie, gdzie co jest schowane. Na nas, na swoje otoczenie
patrzy badawczo, bystrym okiem i dokładnie zna nasze słabości. Jest
bardzo emocjonalny i szczególnie przekorny, uparty. Jego stosunek do nas
nie jest najszczęśliwszy: wie, że nie jesteśmy jego prawdziwymi
rodzicami, więc szuka w nas towarzyszy zabaw. Boję się, czy jego
przekora nie zmieni się z czasem w agresję, która zwróci się przeciw
nam. Ale jego obecna wielka samotność skłania nas do łagodności: jest
sam wśród włoskich dzieci, poza nami nie ma nikogo, więc nie potrafię go
traktować z prawdziwą surowością. Ma poczucie humoru, nie jest
żarłoczny. Spontaniczny, o dobrym sercu. Ale męski i zdecydowany. Nie
dostrzegłem u niego dotąd żadnej szczególnej zdolności, ale jest tak
doskonałym obserwatorem, że tylko dzięki samej tej właściwości da sobie
radę w każdym zawodzie.

Jedno z niejasnych słów Ojcze nasz: „i odpuść nam nasze winy, j a k o i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Myślę, że w tym zdaniu akcent pada
nie na fakt przebaczenia, lecz na słowo j a k o.

20 lutego

Z dzisiejszym dniem mój paszport utracił ważność. Nie mogę się zwrócić
do tego rządu o nowy dokument – mogłem od niego przyjąć tylko ten jeden
na wyjazd; paszport, który od dziś jest nieważny. Dziś zatrzasnęły się
wokół mnie kraty cudownego, wspaniałego, ale jednocześnie trochę
strasznego więzienia, kraty Italii. Od dziś będę mógł podróżować albo na
fałszywych papierach, albo z paszportem bezpaństwowca – jestem
apolide, bezdomny. Dlatego otrzymałem indeterminato soggiorno; dają
je tylko wygnańcom.

Pierwszy wiosenny wieczór, 20 lutego, w powietrzu słodycz o zapachu
mimozy, na via Roma tłum spaceruje bez płaszczy, z głośników płyną
słodkawe melodie, sprzedają krawaty; nad morzem zawisła ciepła mgła,
kobiety pawią się i wdzięczą.

Wchodzę do kościoła Incoronata, w popołudniowym świetle wyraźniej widać
freski Giotta czy któregoś z uczniów jego szkoły. Barwy są blade, ale
rysunek żywy, ludzki, naturalny. W kościele siedzą samotni ludzie,
najwyraźniej nawet się nie modlą, nie skupiają na Bogu, tylko siedzą. W Neapolu niewiele znajdzie się miejsc publicznych, gdzie można by
odpocząć, miasto jest w nieustannym ruchu, pośpiechu. W kościele można
sobie przynajmniej spokojnie posiedzieć; Pan Bóg jest cierpliwym
gospodarzem.

Muszę zrobić rozrachunek, choć to przykra czynność. Pracuję, piszę
książkę, po niej chcę napisać sztukę, ale rękopisy schną w szufladzie,
świat nie potrzebuje tego, co piszę. To może się zmienić, wiem, że
kiedyś będzie inaczej, ale do tego czasu musimy z czegoś wyżyć, na
obczyźnie, zdani tylko na siebie. Co z tego będzie? Tylko Opatrzność
może pomóc. Ale czy pomoże – a wierzę w to – czy nie pomoże, i tak nie
mogę robić nic innego, tylko to, co robię: dzień w dzień siadać do stołu
i ciągnąć tę niedającą żadnej nadziei, pozbawioną odzewu pracę. […]
Ten rozrachunek to rzeczywistość. Jeśli nie spotka nas żadne
nieszczęście, do końca roku – mam nadzieję! – jakoś się utrzymamy; ale
dlatego musimy sprzedać dwa pozostawione w Szwajcarii futra, bo gotówki
wystarczy mi tylko do końca sierpnia. Precjoza, które nam dosłano dzięki
pomocy Ó., pozwolą na przeżycie dalszych dwóch, trzech miesięcy.
Niemieckich honorariów nie sposób uzyskać. Tóth niedawno cztery tygodnie
bawił w Szwajcarii, ukrywał się, bym nie mógł go poprosić o przekaz, sam
się z ostrożności nie ujawnił, napisał tylko przez znajomą aktorkę z Bazylei list, żeby mieć alibi. Nie dziwi mnie to, już nic mnie nie
dziwi. Dlaczego ten człowiek miałby być uczciwszy czy bardziej
obowiązkowy od Szwedów, Hiszpanów, Włochów czy Węgrów? Moje książki
nikogo nie obchodzą, armia agentów, która żeruje na życiu umysłowym,
szuka tłustszego kąska. Tak oto przepada człowiek i książka, do czasu –
bo z całych sił, całą duszą wierzę w zmianę. Dotknęła mnie teraz wielka
niesprawiedliwość, ale to dobrze. To próba, ofiara, próbę trzeba
przyjąć, a ofiarę złożyć.

Gruba, brudna neapolitańska babka prowadzi za rękę małe dziecko
słoneczną ulicą, nagle przystaje i z nieoczekiwanym zachwytem spogląda
na wnuczka, dotyka trzema palcami ust i cmokając, posyła mu pocałunek.
Robi to bez żadnej szczególnej przyczyny, ot, bo jest szczęśliwa z dzieckiem. A potem toczą się dalej, za rękę, brudni, grubiutcy,
słoneczną ulicą, babka i wnuczek.

Na via Roma, najruchliwszej ulicy, sprzedawca męskiej galanterii
przywiązał przed sklepem żywego pawia. Ten barwny ptak jest skuteczną
reklamą, wszyscy przystają, przyglądają się, przemawiają do niego.

To jakaś skomplikowana i niekończąca się partia szachów, którą prowadzę
ze światem: piszę książkę, a jednocześnie rozważam, że jeśli L. nie
zdoła sprzedać naszych futer w Genewie – z czego moglibyśmy żyć przez
dwa miesiące – trzeba je będzie przesłać B. do Zurychu, bo może tam się
uda. Jeśli T.8 nie zapłaci, to może poprzez Hiszpanię będę
próbował coś zrobić z rękopisem o Judaszu9. Tak wygląda ta
partyjka szachów. I potrwa ona jeszcze bardzo długo. Jeśli nie zdołam
wkrótce przetłumaczyć i opublikować Wyznań patrycjusza, we wrześniu
trzeba będzie sprzedać pierścionek i bransoletę, co może wystarczy na
trzy miesiące. Tak gram w szachy i wiem, że mną też ktoś gra w szachy,
Bóg i Szatan.

Z Jánosem w teatrze. W niedzielę przed południem siedzimy na widowni
Teatro delle Palme i oglądamy neapolitańską sztukę Pulcinella sulla
luna o bardzo żywej akcji. Pierrot, Colombina, znane postaci nic się
nie zmieniły. To prawdziwy teatr, nie sztuka „dla dzieci”, tylko
prawdziwy, szczery teatr, prateatr, bardzo rozwinięty, ale i liczący się
z oddziaływaniem niuansów, uczuciowy i prostacki, śmieszny i wzruszający. W lożach i w fotelach widowni siedzą dzieci i dorośli, w teatrze różnica wieku nie ma znaczenia; Pierrot dostaje kopniaka w tyłek
i wszyscy odczuwają głębszą symbolikę tej sytuacji, zrywają się oklaski,
János też klaszcze. Mówi potem, że teatr jest ciekawszy niż kino.

Szekspir miał łatwo! Czerpał z niewyczerpanego. Gdziekolwiek spojrzał,
kłębiło się od „bohaterów dramatu”. Inspirowało go życie królowej
Elżbiety, która kazała ścinać głowy wszystkim, nie tylko swoim kochankom
i dworakom. Pamięć Henryka VIII była jeszcze żywa – czasów, kiedy władza
bez wahania wysyłała na szafot ludzi, którzy posiadali przekonania, jak
Johna Fishera, który „umarł z radością”, ponieważ był biskupem i nie
chciał uznać Kościoła anglikańskiego. W czasach Szekspira dramatopisarz
wyglądał przez okno i od razu znajdował temat na ten dzień. A dziś pieką
na wolnym ogniu milion ludzi, miasto czy kraj, i to nie jest „dramat”,
tylko informacja prasowa.

Odwiedzam neapolitańskiego prawnika mieszkającego w kamienicy przy
jednej z przecznic Riviera di Chiaia, bo potrzebuję pomocy prawnej
przeciw rzymskiemu wydawcy, który bez umowy ze mną wydał Dziedzictwo
Estery. Zaułki Neapolu mają wspaniałe, wielkie zaplecza. Kamienice przy
nich położone otwierają się na przestronne podwórza, szerokie klatki
schodowe, wewnętrzne oszklone ganki, zabudowania gospodarcze, przy
których wznoszeniu nie żałowano miejsca ni materiału. W mieszkaniu
adwokata dużo książek. Nie wiem, czy je czyta. Ale zaczynam rozumieć, że
to miasto jest bardziej tajemnicze niż sądził Baedeker.

Piszę najniebezpieczniejszą część książki: na kilku stronach muszę
określić, czym jest mieszczaństwo, co takiego słusznie atakują w nim
jego współcześni przeciwnicy, a co jest jeszcze witalne. Jaką rolę może
jeszcze odegrać i co z tej roli już obumarło.

W nocy wiersz Apollinaire’a Do Italii i cudowny hymn Claudela do
świętego Franciszka. Wierszowi Claudela udaje się mnie ukołysać,
pogodzić z losem, zasypiam spokojny. Gdy tylko zdobędę trochę pieniędzy,
muszę pojechać do Asyżu.

Dziś pierwsza wiadomość ze Szwajcarii: znajomy ma dobre widoki na
sprzedaż pozostawionego tam futra. Życie literackie nie jest całkiem
beznadziejne.

Moja matka, o której od tygodni nie miałem żadnych wieści, dziś wreszcie
odpowiedziała na mój niespokojny telegram. Żyje. Ta informacja
szczególnie mnie uspokaja. W moim wieku świadomość, że się ma żyjącego
rodzica, przynosi wielkie uspokojenie.

Appendice Stendhala, który – w rok po pierwszej podróży do Włoch –
autor dołączył do swoich notatek, przekonuje mnie, że „aneks” jest
zawsze potrzebny; człowiek, który nie czyta – i nie pisze – tego, co
wcześniej przeczytał i napisał, wykonuje połowę pracy. Z Appendice
dowiadujemy się – zawsze – o tym, jaki był pierwotny plan, którego nie
udało się zrealizować.

Pierwotnego zamysłu nigdy nie udaje się zrealizować.

Dwa dni, podczas których w końcu napisałem tych kilka stron Wyznań
patrycjusza dających tej książce kościec i uzasadnienie, sens. Czy
istnieje jeszcze rola dla mieszczaństwa? Postawienie tego pytania jest
istotą książki, nawet jeśli nie potrafię na nie odpowiedzieć.

Po południu byłem w okolicy piazza Amedeo, w Instytucie Francuskim,
centrum kultury ambasady francuskiej, gdzie wystawiono obraz jakiegoś
nieznanego malarza. Cóż to za beznadziejna, anielska, nadająca się tylko
dla świętych profesja, malowanie! Prawie tak samo beznadziejna jak
pisanie.

Nastrój ośrodka francuskiego znajomy i przyjemny. To inna Francja, ta
więcej warta, z dobrych wspomnień. Po raz pierwszy od miesięcy znajduję
na obczyźnie coś znajomego, swojskiego. Będę tu częściej przychodził.

Z Instytutu Francuskiego schodzę dawnymi uliczkami dzielnicy Chiaia na
brzeg morza. W tej części miasta nie ma zaułków, to dawny, elegancki,
romantyczny Neapol. Neapol zamożnego mieszczaństwa. Jaka to wielka siła,
mieszczaństwo, nawet w jego śródziemnomorskiej odmianie! To nieprawda,
że ta siła się wyczerpała, przestała tworzyć, jest niepotrzebna.

Pewnie to lekkomyślność, ale dziś rozporządziłem, by z tej niewielkiej
sumy, która mi się należy w Niemczech, został opłacony tłumacz, który na
mój koszt i moje ryzyko przełoży na niemiecki rękopis Wyznań
patrycjusza. W przyszłości muszę pracować w ten sposób, bo po węgiersku
nie mogę się przebić. I chyba to jest najsmutniejsza rzecz, jaka w ostatnich czasach mnie spotkała.

Jasna, księżycowa noc. Długo nie zasypiam i widzę od środka, w zimnym
świetle całą beznadziejność naszego życia.

Rankiem głośna kłótnia. Przyglądam się z okna – nie słucham, tylko
przyglądam się – tej neapolitańskiej scenie. Na balkonie domu naprzeciw
stoi młoda kobieta i wykonując obiema rękami płynne ruchy, wykrzykuje
jakieś oskarżenia do tłumu zebranego pod balkonem. Tłum czasami
odpowiada pomrukiem. W oknie sąsiedniego domu, na parterze goli się
mężczyzna, obojętnie przysłuchuje się wysokiemu c krzyczącej kobiety i chóralnemu basowemu pomrukowi tłumu; czasami jak dyrygent daje im znak
brzytwą.

Jedną z tajemnic wygnania jest osiągnięcie pozbawionej urazy rezygnacji
z wszelkich zewnętrznych wymagań. A drugą: by w żadnych okolicznościach
nie rezygnować z wymagań wewnętrznych.

Po południu idę do biblioteki British Council czytać gazety. W mieście
są trzy obcojęzyczne sale lektur – amerykańska, angielska i francuska. W tej ostatniej są najlepsze gazety, w amerykańskiej najwięcej tytułów, a w angielskiej najwygodniej się siedzi. I wolno palić.

Zabieram Jánosa do fryzjera w Posillipo. Podczas gdy figaro strzyże
chłopca, siedzący obok mnie starszy mężczyzna przygląda mi się bacznie,
po czym bez żadnego wstępu mówi do mnie po francusku: „Jestem starym
baronem z Posillipo. Niech pan popatrzy, to mój sygnet”. I z dumą
pokazuje mi dłoń z sygnetem. Kiwam głową, że to bardzo pięknie i całkowicie w porządku. Nic już więcej nie mówi.

Lajos opowiada, że negocjował z właścicielem solfatary na Polach
Flegrejskich w sprawie biletów ulgowych na tę atrakcję dla mieszkańców
Campo, którzy wkrótce stąd odpłyną. Ten wulkan jest własnością prywatną
niczym pływalnia; podziemne widowisko pokazuje się tu turystom za
biletami, to taka plutoniczna produkcja, gdzie trzeba zapłacić za wstęp:
rzeczywiście, rzadkość. Wezuwiusz nie żąda za wstęp, fakt, że nieczęsto
urządza spektakle.

Skończyłem lekturę zapisków podróżnych Stendhala. Ten elokwentny Francuz
jednak lepiej znał się na ludziach niż Goethe. Nie interesowało go nic,
co znajduje się poza człowiekiem – natura, Bóg – czyli wszystko, co
interesowało Goethego.

Ale na ludziach znał się fantastycznie; przyglądał się Włochom,
Francuzom, Anglikom, kobietom i mężczyznom jak zegarmistrz, zaglądał im
w duszę i od razu wiedział, co się zepsuło w mechanizmie.

Z.Ó. i jego siostra z Rzymu. Przyjechali na jeden dzień.
Siedmiogrodzianie, ale pochodzą z tej samej warstwy i kultury co my.
Coraz jaśniej widzę, że człowiek powstaje z pewnej kultury w takim samym
stopniu, jak z komórki.

W niedzielę przed południem oglądamy kościoły neapolitańskie. Te
kościoły żyją w zaułkach swoim szczególnym, ukrytym życiem. Przed
rozpoczęciem mszy zakrystian staje przed bramą i dzwoni, ogłasza
publiczności ulicy, że przedstawienie za chwilę się rozpocznie.
Zbieranie na tacę jest powszechne i stanowcze.

János dostał burę. Obrażony wycofuje się do swego pokoju. Po jakimś
czasie wychodzi w dobrym humorze.

– Co robiłeś?

– Kładłem pasjansa.

– A wyszedł?

– Wyszedł.

– Na co kładłeś?

– Chciałem się dowiedzieć, czy się poprawię.

W każdym człowieku jest coś szalonego: ten głód uczuć, z którym zwraca
się do innych, a którego rzeczywistość nie wytrzymuje.

Skończyłem czterdzieści dziewięć lat. Urodziny. Jeśli to prawda, że w życiu istnieją siedmioletnie cykle, to ostatnie siedem lat było dla mnie
całkowitym, zupełnym unicestwieniem. Straciłem wszystko: dom, ojczyznę,
kulturę – w której żyłem i w której moje utwory znajdowały oddźwięk –
mieszkanie, wydawcę, pracę i źródło dochodów, wszystko. Po czterdziestce
stałem się żebrakiem, jakim nie byłem nigdy w życiu. Fakt, że nie jestem
człowiekiem małej wiary i jeśli nie spotka mnie jakieś nieszczęście
podkopujące zdrowie, tę wegetację, życie na wpół ludzkie, na wpół
zwierzęce, będę mógł pędzić również na obczyźnie. Ale to siedmiolecie
może przebić jedynie fizyczne unicestwienie.

Bardzo żal mi dziecka.

Wszystko to może się zmienić w ciągu dwudziestu czterech godzin. Ale nie
mam już przed sobą wielu takich siedmiu lat, w ogóle – wielu lat.

Uliczny afisz ogłasza, że w kościele Santa Maria la Nova pewien
francuski lekarz – profesor uniwersytecki, kierownik instytutu
medycznego w Lourdes – wygłosi odczyt o cudach. Przed godziną szóstą
wieczorem pogrążony w półmroku kościół jest prawie pełny. Publiczność
zajmuje miejsca na krzesłach naprzeciw ambony i ołtarza, zupełnie jak w mniejszej salce budapeszteńskiej akademii, gdzie uczeni wygłaszają
wykłady. Wzniesiony w XIII wieku kościół jest jednym z najpiękniejszych
w Neapolu, bogato ozdobiony, na sklepieniu malowidła Simone Papy. Na
niskim podium stawiają stół z dzbankiem wody i szklanką oraz krzesło dla
przemawiającego.

Ciekawa jest tu publiczność. To inny Neapol: bigoteryjny i powątpiewający, spirytualny i agnostyczny. Wiele osób w podeszłym wieku,
więcej mężczyzn niż kobiet. Obok mnie stara arystokratka neapolitańska z szyją otuloną boa z piór, w białych rękawiczkach z jeleniej skórki, z laską o srebrnej rączce i w kapeluszu z piórami. Blady, chudy, siwy pan
z kozią bródką – urodzony sceptyk – cicho dyskutuje z sąsiadami, z góry
kwestionuje wszystko, co tu usłyszy. Jak pan Settembrini, kiedy
przygotowuje kontrargumenty i oskarżenia, ponieważ Naphta zaatakował
zasady zdrowego rozsądku. Spotkanie odbywa się w nastroju Wielkiego
Tygodnia, przed zasłoniętym firaną obrazem ołtarza.

Prelegentem okazuje się energiczny starszy Francuz o liliowofioletowej
cerze, rumiany jak alkoholik lub wysokociśnieniowiec. Na podium
wprowadza go stary zakonnik franciszkanin i pewien włoski lekarz.
Franciszkanin jest tęgi, na czoło opada mu wełnista grzywka. W tłumie
stoi kilku młodych franciszkanów, mają uważne, myślące oblicza.
Franciszkanie – jak wszędzie we Włoszech – również w Neapolu żyją
najbliżej ludzi i najwięcej o nich wiedzą.

Prelegent czyni znak krzyża i rozpoczyna wykład. Zakonnik tłumaczy
zdanie po zdaniu na język włoski, ale zawsze uzupełnia i podbarwia
wypowiedzi prelegenta. Francuski lekarz opowiada, że i on sam zanurzył
się w cudownym źródle w Lourdes, ponieważ chciał sprawdzić, jakie
działanie na organizm ludzki ma ta woda. Może tylko powiedzieć – ogłasza
to z rozłożonymi rękami, a jego słowa odbijają się echem w mrocznym
kościele – że uczucie, jakie ogarnia człowieka w tej kąpieli, jest
affreux10. „Uleczenia” poprzedza bolesne uczucie skurczu.
Opowiada dwa przypadki: były to dzieci w wieku poniżej trzech lat, jedno
niewidome, a drugie głuche i opóźnione w rozwoju wskutek zapalenia opon
mózgowych. W Lourdes, powiada lekarz, dzieci te doznały całkowitego
uleczenia. Oba przypadki po dwóch latach zbadał raz jeszcze.

Publiczność słucha w napięciu. Cud jako możliwość ucieczki intryguje
ludzi. Nie tylko tu – wszędzie i w każdej epoce. Myślę, że istnieją
cuda, ale człowiek musi dołożyć coś od siebie, coś cudownego,
równoznacznego z twórczością.

Wielki Piątek. Dziesięć lat temu umarł nasz synek.

Wieczorem budapeszteńskie radio transmituje kazanie pastora z największej świątyni kalwińskiej w Debreczynie. Pastor korzy się przed
republiką, uznaje ją i wychwala. Ileż ten pastor może mieć dzieci? O,
celibacie!

Wielkanoc. Zimny wiatr. Chłopaczek jest pełen uroku. Przed Wielkanocą
śniło mu się, że przed domem stanęło wielkie auto, za kierownicą
siedział bocian, a on – János – usiadł mu na grzbiecie i tak przylecieli
do nas.

Czytam listy K. Mansfield. Ta kobieta potrafiła być silniejsza od
choroby. Z jednym płucem, ale doskonale widzi, czyta, pisze. W tej
chorobie postrzega świat, ludzi, książki, zwierzęta, morze z taką
wyrazistością, jak najwięksi twórcy w pełni zdrowia. Pisze geniuszem
choroby.

Odyseja jest dla mnie znów nową lekturą. Tym razem oddziałuje na mnie
tak, jakby na schodach któregoś z okolicznych domów opowiadał ją
dzieciom stary włóczęga, który po skończonej opowieści ma nadzieję, że
gospodyni da mu miskę ciepłej zupy.

Ciekawa obserwacja: jak długo człowiek jest w stanie wydobywać z siebie
wszystko, czego potrzeba do życia i pracy – tylko z siebie, bez żadnej
pomocy, samotnie; jak żyć i pracować, czerpiąc tylko z własnych zasobów?

Listy Katherine Mansfield. Umierając, pisała ze Szwajcarii, że „wielkiej
pracy”, pracy pisarskiej, nie sprzyja południowe światło riwiery… do
pracy umysłowej potrzebne jest raczej clair-obscur11,
pewne zamknięcie. Ja nie odczuwam tego w Neapolu. To prawda, światło
śródziemnomorskie trzeba przekrzyczeć. Ale w tym świetle jest też
porywająca siła, ruch, wsparcie.

Powinienem znacznie więcej czasu poświęcać dziecku, bo czuje się bardzo
nieszczęśliwe; zżera je nostalgia. To największa choroba, szczególnie w dzieciństwie.

Jánosa bardzo interesuje obecnie los Węgrów, rozmawiamy o tym we dwóch
długo i poważnie, wypowiada zaskakująco sensowne komentarze dotyczące
polityki światowej, nie rozumie, „dlaczego Węgrzy najpierw poszli z Niemcami, a potem z Rosjanami?”. Bo nie mogli uczynić nic innego,
odpowiadam. Nie umiem powiedzieć nic mądrzejszego.

Na noc otwarłem szeroko oba skrzydła wielkiego okna, z głębi ciemnego
pokoju widziałem gwiazdy merydionalnego nieba, Wezuwiusz i morze w tej
szczególnej, ciemnoniebieskiej barwie, którą z brzegów europejskich
widać tylko w tej okolicy. Tu gwiazdy są znacznie bliżej człowieka.

Zasnąłem przy otwartym oknie i o świcie, około wpół do czwartej obudziła
mnie dziwna jasność; to jeszcze nie był świt, ale już nie noc, na niebie
błyskała pierwsza kwadra Księżyca i wszystko lśniło jak pociągnięte
jasnym srebrem: Wezuwiusz, półkole brzegu przy Sorrento, porośnięte
zielonymi pnączami stoki wiszących ogrodów na Posillipo. Jeszcze nigdy
nie widziałem świata w tak nieziemskiej, szczególnej poświacie. To też
wielki dar.

Zrozumiałe, że nawet gdybyśmy otrzymali w zmaganiach z losem nie wiem
jaki cios – chorobę, rozczarowanie, brak odzewu, marginalizację, nędzę –
nigdy nie wolno się na to uskarżać innym; ale tak samo zrozumiałe, że
nie wolno się uskarżać samemu sobie. Podobnie jak zasadniczą postawą
jest nie obrażać się, bo kto się obraża, już przegrał, tak samo nie
wolno narzekać w duchu. Można się złościć; ale najmądrzej milczeć,
rozważyć wszelkie aspekty sytuacji, popatrzeć w niebo, potem na ziemię,
i żyć dalej, bez słowa, do następnego ciosu.

Ćwiczę z Jánosem pisanie i czytanie po węgiersku; podczas czytania
samogłoski wymawia już nieświadomie po włosku: -é wymawia jak -e, -a jak
-á. To naturalne, ale smutne.

Skończyłem Listy Katherine Mansfield. Zmarła w pobliżu Fontainebleau w 1923 roku, tym samym, w którym przyjechaliśmy do Paryża, i akurat w tych
dniach, kiedy zmarł Proust. Nie znałem ich. Mansfield nie była znaczącą
pisarką, raczej bardzo wrażliwą, szlachetną i utalentowaną istotą, z której wpływ Czechowa i gruźlica uczyniły pisarkę. Kilka jej linijek
jest poruszających. Wiele przebywała w towarzystwie rosyjskich
emigrantów, Mereżkowskiego i Bunina, i zdaje się, lepiej od innych
rozumiała, co czeka świat; w którymś z listów wybucha rozpaczą, że
mieszkańcy Zachodu są tępi, głusi, pozwalają, by Wschód wyhodował Lenina
i tę azjatycka truciznę, diabelską szczepionkę, bolszewizm. Ta kobieta w 1922 roku jaśniej widziała, czym jest bolszewizm, niż Wilson i Lloyd
George.

Do czytania, prawdziwego czytania, potrzeba chyba więcej energii i głębszego wysiłku, niż do pisania.

Wieczorem w San Carlo. Aida. Prezzi popolarissimi12,
ale i tak dość drogo. Za dwa średnie bilety zapłaciłem dwa dolary.
Gmach, którym Stendhal zachwycał się do łez, robi niewątpliwie wielkie
wrażenie na kimś, kto go widzi po raz pierwszy. Blisko dwieście lóż na
sześciu piętrach. Na widowni pewnie ze trzy tysiące osób. Przed stu
czterdziestu laty ten teatr, zbudowany wspólnie przez króla i właściciela karcianej jaskini, Stendhal nazwał „referendum”.
Neapolitańczycy są niezwykle dumni z tego wielkiego gmachu, który pod
względem wymiarów i wysokości jest drugi w Italii. Ale La Scala jest
subtelniejsza, szlachetniejsza. Wewnętrzne proporcje teatru
mediolańskiego też są szlachetniejsze. Neapolitańska hala puszy się
nadętą pompą empire’u. La Scala to jeszcze settecento, proste, dojrzałe
linie. Ale jesteśmy osiemset pięćdziesiąt kilometrów na południe w temperaturze wyższej o dziesięć stopni Celsjusza.

Tę ogromną halę wypełnia lud Neapolu. W większości lóż widać małe
dzieci, pewnie w mroku loży spokojnie karmią tu piersią… Duszny,
gorący wieczór. Aida jest gruba i przypomina żonę Karinthyego, świętej
pamięci Arankę Böhm. Ale ładnie śpiewa. Reżyseria, dekoracje, wszystko
to prowincjonalne. Triumfalnemu wejściu Radamesa na scenę towarzyszy
asysta dużej grupy disoccupati13. Balet marny, natomiast
orkiestra chyba dobra. Ale całe przedstawienie cechuje pompatyczna i dumna prowincjonalność. Dziś wieczorem poczułem po raz pierwszy, że
Neapol jest miastem prowincjonalnym; wspaniałym, bogatym, ale
prowincjonalnym.

Godzinę spaceru muszę przesunąć na szóstą rano, bo po siódmej słońce
zaczyna coraz mocniej grzać i upał jest męczący. Ale o szóstej na
Posillipo powietrze jest niemal balsamiczne: jak gęsta, aromatyczna
oliwa.

Śpię przy otwartym oknie i codziennie budzę się o świcie, około
czwartej, przy pierwszym brzasku. To jeszcze nie słońce, tylko
pożegnalny blask gwiazd, światło gwiazd błyszczących nad letnim morzem o świcie.

W chińskiej książce znajduję sentencję japońską, mówiącą o tym, że
nieprzyjaciela trzeba zranić w serce przed bitwą. Dziś to zranienie
nazywa się „zimną wojną”.

Biskup Neapolu przysyła mi ręcznie wypisaną wejściówkę, dzięki której
możemy bocznymi drzwiami wejść do katedry o dziewiątej rano, kiedy krew
świętego Januarego w cudowny sposób zmienia stan. Rano razem z L.
jesteśmy punktualnie przed katedrą, poprzez ładny, południowowłoski
renesansowy dziedziniec wchodzimy do traktu zakrystii. Przyjmuje nas
lokaj w niebiesko-czerwonej liberii ze złotymi guzikami. Bezpośrednio
przy wschodnim skrzydle katedry znajdują się trzy marmurowe zakrystie,
tu przez wejście dla administracji można się dostać do kaplicy Świętego
Januarego.

To święty patron Neapolu; ścięto go za czasów Dioklecjana w Pozzuoli,
przy solfatarze na Polach Flegrejskich; wcześniej rzucono go na pożarcie
zwierzętom w tamtejszym amfiteatrze, ale bestie nie tknęły świętego.
Jego krew wierni zebrali do naczynia i zachowali. Ta skrzepła substancja
trzykrotnie w ciągu roku zmienia stan na ciekły i zaczyna się burzyć – a wówczas pokazują ją wiernym. 4 maja o dziewiątej rano idziemy zobaczyć
ten „cud”.

Lokaj w liberii sadza nas w jednej z marmurowych zakrystii. Rekwizyty
„cudu” są już przygotowane, a uczestnicy ceremonii swobodnie krzątają
się po pomieszczeniu. Jakiś robotnik w niebieskich spodniach i kanarkowożółtym krawacie kręci się w tę i we w tę – całkiem jak
dekorator przed przedstawieniem – ustawia stół, poprawia draperię. Kilku
księży już się ubiera. Pojawia się jegomość we fraku, o dziewiątej rano,
frak jest doskonale skrojony i odprasowany, mężczyzna porusza się
swobodnie pomiędzy pomieszczeniami, żartobliwie zagaduje księży;
przypomina mi iluzjonistę, Kristófa z Czarów; znika na chwilę, a kiedy
się znów pojawia, na śnieżnobiałym gorsie błyska już krwistoczerwona
szarfa, to musi być wstęga jakiegoś nieznanego mi papieskiego
odznaczenia. Później dowiadujemy się, że jegomość we fraku jest
strażnikiem skarbca katedry neapolitańskiej. Zjawia się jakiś kardynał –
z Kanady – w otoczeniu księży i z chudym, dziwnym kapłanem o płonącym
wzroku, który nie patrzy na nikogo, tylko czyta brewiarz. Kanadyjski
kardynał jest gruby, uroczysty, nosi cwikier, widać po nim, że obserwuje
manipulacje swoich neapolitańskich kolegów z zainteresowaniem, lecz i pewną dozą sceptycyzmu. Wreszcie nadchodzi biskup w pełnej gali, też w otoczeniu księży. Strażnik skarbca długim kluczem – czymś w rodzaju
klucza świętego Piotra – otwiera pięknie rzeźbione drzwiczki w murze, za
nimi ukazuje się wbudowana w ścianę i wykonana ze stali grubej na dłoń
kasa pancerna typu Wertheim. Iluzjonista we fraku otwiera jej drzwiczki
i kładzie przed kardynałem skarby katedry: ozdobione diamentami
kielichy, pierścienie, drogocenne monstrancje. Księża z zainteresowaniem
oglądają te skarby o dziewiątej rano. Cała scena, na pięć minut przed
„cudem”, wydaje mi się bardzo szczególna. Kanadyjski kardynał z uznaniem
dotyka masywnego złotego kielicha. Odkładają na bok złotą tiarę
biskupią, w której skrzą się ogromne drogie kamienie, i ozdobny,
wysadzany diamentami łańcuch – to klejnoty świętego – a następnie pochód
prowadzony przez jegomościa we fraku, który niesie skarby, rusza do
katedry.

W kaplicy niewiele osób; carabinieri w paradnych mundurach, grupka
dziwnych starszych kobiet, neapolitańskie przekupki rybne, bezzębne
staruchy, twarze jak z rycin Hogartha czy Daumiera. Kardynał i zaproszeni goście, wśród nich my, zajmujemy miejsca przed ołtarzem.
Ustawiono tam wykonany ze złota posąg świętego Januarego, który teraz
zostanie uroczyście ubrany niczym fetysz przez murzyńskich czarowników.
Na głowę świętego zakładają tiarę biskupią, ramiona okrywają ornatem, na
szyi zawieszają wysadzany diamentami łańcuch. Grupka kobiet zaczyna
szeptać, mruczeć: podczas gdy święty jest ubierany, zaczynają odmawiać
jakąś rytmiczną, zawodzącą, niecierpliwą, przyzywającą litanię. Wzywają
cudu. Biskup wnosi krew, przed udekorowanym fetyszem zapalają lampy;
krew czernieje skrzepiona, zaplombowana w fiolce umieszczonej pomiędzy
dwiema szklanymi płytkami naczynia przypominającego monstrancję; widzę
ją z bliska, jest rzeczywiście sucha, twarda, skrzepła. Jeden z księży
oświeca relikwię świecą i biskup ukazuje kardynałowi, a potem nam tę
zakrzepłą krew, po czym powoli obraca relikwię na prawo i na lewo –
światło świecy oświetla szkło w odległości dziesięciu centymetrów –
kobiety odmawiają swoją litanię coraz prędzej, coraz wyższymi głosami,
krzykliwie, nawołująco. To niezwykle ciekawa chwila, pogańska, z praczasów. Udekorowany fetysz, chór zawodzących kobiet i krew, która
powoli zaczyna się skraplać i którą biskup triumfalnie obnosi: oto krew
ożyła! Kardynał klęka, całuje relikwię. Biskup, idąc przed ołtarzem,
wszystkim nam podaje do ucałowania szklane naczynie pełne żywej krwi
świętego Januarego. Kobiety triumfalnie skrzeczą i klaszczą. Wydarzył
się „cud”. To cud periodyczny, „wydarza się” trzy razy do roku, w maju,
we wrześniu i w grudniu.

Chłopaczek znosi tę niełatwą próbę – włoską szkołę, cały dzień wśród
włoskich dzieci – z tak wzruszającą odwagą i niemą mądrością, że czasami
patrzę na niego po prostu wdzięczny. Ma znakomitą naturę, to mądry i pełen entuzjazmu mały człowiek; wśród niewielu ziemskich pragnień, jakie
jeszcze żywię, najszczerszym jest dać mu dobry fundament wychowawczy pod
przyszłe życie.

Życie w Zatoce Neapolitańskiej jest rajskie. Nawet jeśli egzystuje się
tu w groźnej, niepokojącej serce niepewności jak my. Ogrody, morze,
kwiaty, powietrze, postawa i zachowanie ludzi, poranki i noce, wino i ryby, wszystko to jest rajskie.

Ale obserwuję siebie, jak zaczynam tęsknić za Paryżem. Gdzie ludzie są
okropni, gdzie pogardzają cudzoziemcem i nie cierpią go, gdzie
mieszkania i w ogóle życie są pełne niewygód, ale gdzie – bez morza i rajskiego ogrodu – jest coś bardzo dobrego: duch, dyskusja, idee, Paryż.

(6 maja)

W nocy zasnąłem przy całkowicie otwartym oknie i o świcie znów się
zbudziłem, bo od Wysp Syrenich napłynął do mego pokoju świeży wiatr. Nie
da się dość uważnie oglądać gwiazd w pasie śródziemnomorskim; to pewnie
jeden z największych darów życia, że znów mogę na nie patrzeć;
najzupełniej obojętne, jaka będzie tego cena i co jeszcze przyniesie
przyszłość: ten gwiaździsty nieboskłon i nocne odbicie Morza
Śródziemnego pomiędzy zatoką Salerno a Neapolitańską to naprawdę
najwięcej, co mogłem dostać od życia.

W muzeum. Oglądam greckie i rzymskie głowy – ritratti romani – tych
pretorów, żołnierzy, cesarzy, oprawców, poborców podatków, rozmaitych
urzędników i scrittori greci… Iluż tu anonimowych pisarzy! Grecki
Tömörkény, Gárdonyi, Zoltán Ambrus patrzą na mnie z półek, świetne,
mądre oblicza – i kto o nich słyszał? A były zapewne okresy, w których
ówczesna publiczność „pożerała” ich dzieła. Te utrwalone w brązie i marmurze starożytne portrety ukazują przedstawicieli establishmentu
światowego mocarstwa i wielkiej kultury. Pośród twarzy godnych zaiste
sierżantów rezerwy, których właścicielom – Wespazjanowi, Kommodusowi,
Tytusowi – dane było zostać cesarzami i bestiami, trzy człowiecze
oblicza: Antoninusa Piusa, Marka Aureliusza i Cezara. Reszta to żołdaki
bez hamulców. Twarze niewolników są w niepojęty sposób zawsze
szlachetniejsze, nawet w marmurze, od twarzy cesarzy. Ale Antoninus Pius
i Marek Aureliusz byli naprawdę cesarzami, i Cezar również był postacią
cesarską, to widać na ich popiersiach.

Ci ludzie żyli, odpoczywali, panowali, kąpali się, rządzili i wojowali w tych okolicach, w Neapolu, Sorrento, Bajach. Ich twarze żyją dalej,
podobnie jak krajobraz: na ulicach Neapolu często widuję Tyberiuszy czy
Kommodusów. Marka Aureliusza spotyka się znacznie rzadziej, a Cezara nie
widziałem ani jednego. Możliwe, że ta twarz zanikła w czasie.

Rano do Ischii. Poruszenia małego stateczku budzą refleksy bardzo
dawnych, odysejskich wspomnień, jeszcze sprzed początków życia. Porty
Procida i Ischia: saraceńskie dekoracje. Wszystko pozostało tu po
Arabach, brud i cyfry, ornamentyka i jakieś dumno-mądre spojrzenie oczu
ludzi zamieszkujących wybrzeże.

Na plaży obramowanej rozłożystymi sosnami kąpię się w morzu. To moja
pierwsza kąpiel w morzu od dziesięciu lat. Woda jest twarda, zimna,
znajoma, mądra. János jest pijany morzem, jak szalony nurza się w pianie
morskiej i tarza w piasku.

W bibliotece czytam artykuł Lindbergha w nowym numerze „Hommes et
Mondes”. Widziałem tego szczupłego, wysokiego człowieka-ptaka, gdy
wylądował w Le Bourget, dwadzieścia parę lat temu, kiedy po raz pierwszy
przeleciał nad oceanem. Pisze teraz, że nauka i technika nieuchronnie
sprowadzą na ludzkość jakieś ostateczne nieszczęście, jeśli zasady
ewangeliczne nie zaczną panować nad prawami techniki. Człowiek-ptak
przeleciał nad oceanem, a teraz przestraszył się tego, czego dokonał.
Świat pełen jest takich wystraszonych Prometeuszy, w przerażeniu
patrzących na ogień, który ukradli z Olimpu.

Potem czytam studium Erica Gonzagi o świętym Franciszku z Asyżu. Świat
może zdobyć tylko ten, kto się go wyrzecze – coraz bardziej wierzę, że
to jedyna możliwość, ostatnia prawda i ucieczka.

Nie wiem, czy istnieje los bardziej niełaskawy od mojego. Być
emigracyjnym, bezdomnym węgierskim pisarzem za granicą to według mnie
całkowicie beznadziejna sytuacja. Bo choć lekarz czy inżynier emigrant
też niełatwo znajdzie sobie miejsce w świecie, to przecież istnieje
prawdopodobieństwo, że prędzej czy później będzie mógł uprawiać swoje
rzemiosło również wśród obcych. Muzyk czy malarz emigrant przemawiają do
świata językiem międzynarodowym. Ale mowa pisarza jest zawsze
niezrozumiała, daremnie go tłumaczą. To całkowita głuchota, fatum.

Całe dni bez poczty. Jakby świat się mnie wyparł. Wróg, przyjaciel,
wszyscy zapomnieli. Jestem samotny jak żółw.

Po południu z L. i Jánosem w Pompejach. Ruiny robią na chłopcu duże
wrażenie, szczególnie intryguje go amfiteatr. Nie chce uwierzyć, że tu
zabijano ludzi. „Ale dlaczego?” – powtarza uparcie, wzburzony. Zawsze to
wielkie, historyczne pytanie.

Budzę się nad ranem i patrzę, jak świta nad Wezuwiuszem. Zaczyna się
jasną szarością, potem napływa srebro, wreszcie anielski błękit.

Podczas gdy piszę te słowa, gdzieś gra orkiestra dęta dla uczczenia
miejscowego świętego, Santo Strato, i po krętych uliczkach Posillipo
idący pod czerwonym baldachimem proboszcz niesie monstrancję. Za nim jak
na średniowiecznych obrazkach podąża procesja, neapolitańczycy w barwnych strojach.

Patrzę na ten obrazek i żal mi literatury. W tym świecie zezwierzęconych
mas nie ma już literatury; są tylko książki, tematy, historie; ale
literatura była czymś innym. Literatura była wspólnictwem, sekretnym i cudownym, wyrastającym ponad człowieka wspólnictwem pomiędzy pisarzem,
światem, czytelnikiem, językiem, słowem, pojęciem, uczuciem. I już tego
nie ma. Albo jeśli jest – istnieje tylko dla sekt, dla heretyków. A więc
jej nie ma.

Przebiegła podłość ludzka, zaplanowana z inżynierską precyzją
nieuczciwość z biegiem lat coraz mniej mnie złości, raczej bawi, a czasem zadziwia. Wydaje się, że dla niektórych ludzi to jest prawdziwe
pole do popisu, w podłości i nieuczciwości osiągają niewątpliwe
mistrzostwo.

Wieczorem na przyjęciu w mieszkaniu starszego małżeństwa J., które
obchodzi srebrne gody. Mąż ma siedemdziesiąt lat, żona cokolwiek
młodsza, ale oboje już starsi, mają dorosłego syna, archeologa, ze
skłonnością do schizofrenii. To dziwne święto my z L. obchodziliśmy
przed rokiem.

Towarzystwo mieszane, jest żona Crocego, tajemnicze małżeństwo włoskie,
które już znam – żona mówi trochę po francusku, przekwitła
śródziemnomorska pulchna piękność, mąż uparty Włoch, samotny i ciemny,
siedzi w kącie i nie odzywa się do nikogo. Profesor A. z żoną z Instytutu Francuskiego, oboje sekretni, ostrożni komuniści, jak sądzę; a poza tym uchodźcy z Polski, Rosji, Żydzi, jakiś rosyjski oficer, chłopak
z Ameryki, dwie panny z Paryża. Na tarasie na dachu bar, bufet. A ponad
tym gwiazdy neapolitańskiej nocy.

Wszyscy ci cudzoziemcy – a niektórzy mieszkają tu już ćwierć wieku –
przyznają, że Neapol ma w sobie coś uwodzicielskiego, trującego,
przyciągającego; kto tego skosztował, nie potrafi stąd uciec.

Deszcz. Chłodne dni z początku czerwca. W Neapolu, mówią, to coś
rzadkiego.

Żadnej poczty. Od wielu dni. Nikt nie odpowiada, nikt nie pisze, wszyscy
zajęci czymś innym. To się zmieni, ale do zniesienia tej głuchoty
potrzeba wielkiego samoopanowania.

Każdą sztukę trzeba pisać na dwa sposoby. Jak Szekspir. I jak Scribe.

Dla świata my, Węgrzy, jesteśmy barbarzyńcami. Anglicy, Francuzi
lekceważą nas, jesteśmy tylko o krok przed ludami kolorowymi, również w literaturze. W Ameryce sytuacja jest cokolwiek inna, ale niewiele
lepsza. We Włoszech nie lekceważą obcych, nas też nie. Po prostu tylko
nie pozwalają obcym pracować.

Najmądrzej byłoby żyć w kraju. Zaszyć się we własnym wnętrzu, stworzyć w domu pewien poziom, nie przejmować się tym, co myśli o nas świat pełen
pychy. Ale to teraz niemożliwe, ponieważ na Węgrzech grasują bolszewicy;
istnieją bardziej ludzkie i moralne odmiany samobójstwa niż pozostawanie
w kraju w tych czasach. A więc trzeba żyć na obczyźnie, pewnie długie
lata, a może na zawsze. I wiedzieć o tym, że w oczach obcych jestem
barbarzyńcą. I znosić to. I nie obrażać się. A nawet – ewentualnie –
udowadniać, że Węgier to ktoś inny od zabłąkanego przypadkiem pomiędzy
białych kolorowego. Takie by to było zadanie. Do tego wszystkiego
starczy mi pieniędzy już tylko na dwa miesiące. A wydawcy i agenci
niemal w ogóle nie albo niechętnie odpowiadają na moje listy.

Pewien amerykański agent udzielił mi doskonałej rady: powinienem usunąć
ramy Siostry, zostawić tylko samą opowieść, bez wstępu i ram. Książka
straci w ten sposób jedną czwartą objętości, ale bardzo wiele zyska na
napięciu, tonie. To dziwne, że doszedł do tego amerykański agent, a nie
ja sam, pisarz.

János podczas kolacji bez żadnej zapowiedzi pyta nagle chłodno: „A właściwie kto był moim ojcem i matką?”. Głęboka cisza. Odpowiadam coś.
Wysłuchuje odpowiedzi, spokojnie je dalej. W każdym człowieku istnieje
jakiś wir; niedobrze się nad nim pochylać.

W bibliotece czytam rozdział o Cervantesie w doskonałej Littérature
Espagnole Fitzmaurice’a-Kelly’ego. Stąd właśnie, z Neapolu wyruszył w swoją pełną przygód drogę, podczas której popadł w niewolę u Maurów.

SukcesDon Kichota (1612) był czymś w rodzaju cudu. Ta książka bez
reklam, radia i krytyki literackiej rozeszła się po świecie prędzej niż
dziś. Ówcześni angielscy pisarze, Fletcher, Marlowe, nawet Szekspir,
wszyscy ją znali i wypowiadali się o niej z entuzjazmem.

Cervantes, biedaczyna, chciał pieniędzy, za wszelką cenę pieniędzy.
„Chcę zysku, bo poza nim sama sława jest nic niewarta” – pisał ze
wzruszającą szczerością. A więc był prawdziwym pisarzem.

Jak tworzy siebie samego takie zwierzątko jak żółw? Cóż to za fantazja
oddziałuje na protoplazmę, kiedy postanawia, że przyjmie tak
skomplikowaną postać? Wytwarza sobie z kości i rogówki pancerz twardy
niczym kamień, wielokrotnie cięższy od ciała. Dźwiga ten pancerz, który
go chroni i w którym mieszka. Tartaruga – obserwuję to każdego ranka –
zjada sałatę, jego jedyne pożywienie, a potem zaczyna ryć pazurkami mur:
zdziera z niego wapno, które łapczywie pochłania, i z tej materii
wytwarza pancerz. Co za wysiłek i jakie marnotrawstwo! Z jak wielką siłą
żyje ta mała istotka! Ucz się od niej i wstydź się.

Wieczory na Posillipo, zmierzch nad cytrynowymi i pomarańczowymi gajami
Marechiaro, wieczorne światło czerwcowe, prądy morskie, wszystko to jest
cudowne, to wielki dar, nawet jeśli trzeba za to zapłacić tak wielką
cenę, jaką muszę płacić.

Dostaję książkę wykonaną litograficznie – zatytułowaną Zachód;
powielili ją gdzieś w Westfalii, zawiera wyciąg z dziesięciu artykułów
mojej książki Kronika niedzielna. Od długiego czasu to moja pierwsza
węgierska „książka”; dziwne, ale te teksty jeszcze ciągle żyją.

Teraz piszę już rzeczywiście tak, jakbym był jednym z tych ignoto
scrittore greco: bezpośrednio dla potomnych. To specyficzni
czytelnicy. Gwarantują naraz śmierć głodową i bezimienną
nieśmiertelność.

Lato zaczyna się od fali chłodów. Wieczorem kąpię się całkowicie
samotnie w zatoce Marechiaro. Woda jest tu głęboka już przy samym
brzegu, ma jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów; w takiej wodzie
trzeba pływać powoli, jak człowiek pływał „na początku”, kiedy woda nie
była jeszcze żywiołem odrębnym i niegodnym zaufania. Jest
kryształowo czysta, słona, fale nadciągają z daleka, z otwartego morza i nie niosą ze sobą żadnych śmieci ani wodorostów.

Nie zrezygnuję z tej dziwnej gry. Pomimo że to tak beznadziejne, chcę
pracować do ostatniej chwili, również wówczas, gdy będę musiał zarabiać
na chleb pracą fizyczną w jakiejś amerykańskiej czy australijskiej
fabryce: chcę pracować, pisać, wedle zasad mego warsztatu – nie dla
„wydawnictw” czy „publiczności”, tylko by odpowiadać duchowi ludzkiemu,
do ostatniej chwili.

Popołudnie w bibliotece. W literaturze hiszpańskiej
Fitzmaurice’a-Kelly’ego czytam rozdział przedstawiający życie i twórczość Lopego de Vegi. Współczesny konkurent Cervantesa napisał
tysiąc pięćset sztuk, a poza tym zanurzył się w falach wszelkich innych
gatunków, które moda czy pomysły jakiegoś geniusza powołały do życia w głębokich wodach literatury, słowem: szczęściarz literacki. W czepku
urodzony. Awanturnicze życie wybaczyła mu nawet inkwizycja, bo szanowano
jego geniusz, króliczo płodną literacką siłę twórczą. Angielski autor
dowodzi, że w późniejszych epokach nie ma pisarza, który nie ukradłby od
Lopego de Vegi jakiegoś pomysłu czy sytuacji.

A jednak ma rację autor, gdy pisze: Cervantes był pisarzem ludzkości,
podczas gdy Lope de Vega – Hiszpanów i sceny. Tu zaczyna się w literaturze ta nadwyżka, której nie da się mierzyć „sukcesem”.

L. mówi, że przeżywamy teraz czas „siedmiu prób”; i rzeczywiście, małe i duże komplikacje coraz bardziej gęstnieją w naszym życiu; nic nie
otrzymuje swojej formy, wszędzie jakiś opór, dziwne, regularne
przeszkody piętrzą się we wszystkim, we wszystkim… Tych siedem prób,
które w rzeczywistości mogą być siedmiokroć siedmioma, trzeba jednak
przetrzymać; i nie wierzyć w to, że „potem będzie lepiej”; może nic nie
będzie lepiej. Ale zmiana na pewno przyjdzie, takie jest prawo.

Podczas lektury sławnej, pięknej książki Musseta La Confession d’un
enfant du siècle przychodzi mi do głowy, że rewolucja francuska i wszystko, co nastąpiło po napoleoniadach, wydaje się majówką wobec
„przeżyć” naszych czasów. Czytelnik miałby ochotę wziąć Musseta za rękę
i zaprosić go na kilkuletnią przechadzkę z XIX wieku w wiek XX – a naraz
zacząłby mieć zgoła inne troski.

Na nadbrzeżu eleganccy i pełni godności żebracy. Wszyscy są uprzejmi.
Czasami dostają szału i coś krzyczą, ale potem smutno patrzą przed
siebie. Jedzą makaron, małże wydłubane paznokciami z załomków nadbrzeża,
piją trochę wina. O każdej godzinie dzwoni do drzwi jakiś łachmaniarz i z niepowtarzalną gracją i elegancją pokazuje w dwóch palcach swój
„towar”, kilka czereśni czy ziemniaków; a jeśli nie kupujemy, kłania się
i bez słowa odchodzi.

Rodzina Carone z pierwszego piętra trzyma na tarasie różne zwierzęta:
psa, kota, królika, gołębia, kurę. Wszystko jedno co, byle zwierzę. Sami
gnieżdżą się w szóstkę w ciasnym mieszkanku, ze służącą w siódemkę, ale
potrzebują jeszcze zwierzęcia. Potrzeba im wszystkiego, co żyje.

Musset bardzo wiele wycierpiał. Najpierw był zakochany i zdradzono go.
Potem był zmęczony, bo rozkosz go znudziła. Biedny, biedny poeta.

Nie śpię w nocy. O świcie przez pogrążony w mroku pokój przesuwają się
wszystkie te cienie, z którymi byłem jakoś związany podczas minionych
dwudziestu lat. Widzę szereg twarzy, od Istvána Bethlena14 po
mojego brata Gézę. Politycy, pisarze, wojskowi, księża, później
„czytelnicy”, tych pięć tysięcy osób, które na Węgrzech kupuje książki i które, można powiedzieć, znałem niemal osobiście. Ten korowód z zaświatów o świcie jest rzeczywiście upiorny. Nikt z tych ludzi nie
pozostał na swoim miejscu, wszystkich zmiotła wichura. Zasypiam niemal
uspokojony: odpowiedzialność człowieka za własny los w tej wichurze jest
znikoma. Już nie ja kształtuję swoją dolę, to wszystko tylko się nam
zdarza.

János pielęgnuje mnie w chorobie. Jest ochotny, ale bardzo znudzony. W oczach dziecka choroba jest upadkiem, porażką. W moich też.

Po południu długo patrzyłem z okna na morze, ciemnoniebieskie niebo i fale lawy Wezuwiusza. Wszystko jest tak dziwnie, głęboko znajome,
jakbyśmy tu żyli od samych początków życia. Możliwe, że ten krajobraz
jest już od dawien dawna domem wszystkich ludzi, którzy urodzili się w Europie i dlatego wydaje się tak znajomy.

Po kąpieli piję wino w gospodzie Marechiaro i czekam, by minęła letnia
burza, która zerwała się nieoczekiwanie. Morze jest ciemnoszare, z grzywami piany. Siedzimy z Jánosem w wewnętrznej salce przy oknie i patrzymy na wzburzoną wodę. Przy sąsiednim stole neapolitańska para je
placek z serem, a trzech muzyków – skrzypek, mandoliniarz i śpiewak –
przygrywa miejscowy szlagier:

Quanno spónta ‘a luna a Marechiare

pure lí pisce nce fanno ll’amore…

A ta piosenka jest tak znana, że miejscowi umieścili ją odlaną w gipsie
na ścianie domu naprzeciw. Śpiewacy neapolitańscy w czasach faszyzmu
zniknęli z ulic i wycofali się do restauracji, a liczba wędrownych
śpiewaków skurczyła się. Trio jest kierowane zawsze przez śpiewaka,
najczęściej starszego mężczyznę, który śpiewa wyblakłym głosem, skromnie
gestykulując. Kiedy piosenka się kończy, skrzypek zaczyna chodzić z kapeluszem. To gruby neapolitański muzyk. Z ukłonem przyjmuje
dwadzieścia lirów, po czym mówi po węgiersku:

– Ja jestem synem chrzestnym trzydziestego szóstego Laciego Rácza.

Ma czterdzieści dziewięć lat. Mieszka tu od dwudziestu czterech lat. W młodości był „chory na płuca” i wysłano go tu na leczenie; ojciec jest
Cyganem, matka Włoszką, w tej okolicy mieszkali krewni matki. Został tu.
Gra na skrzypcach w gospodach. Pyta mnie, kim jestem. Odpowiadam, że ja
też jestem Cyganem, pisarzem, ale ja mam trudniej, bo mojej muzyki nikt
tu nie rozumie. „Jakim pisarzem? – pyta poważnie. – Takim, który pisze
do gazet czy poetą?”. Odpowiadam, że w moim przypadku nie sposób tego
określić. „Poeci to najmądrzejsi ludzie” – mówi z przekonaniem.

Wraca do swoich towarzyszy, zaczyna wodzić smyczkiem po strunach.
„Quanno spónta ‘a luna a Marechiare…”. Deszcz leje, morze ryczy,
uderza o brzeg.

List madame C. Pisze, że Włosi są powierzchowni: w muzyce, literaturze i nawet w miłości interesuje ich tylko to, co daje prędkie przeżycie i szybko przemija. To prawda. Ale w jednej sprawie nie są powierzchowni:
to wierność wobec ludzkiego wymiaru, ludzkich miar istnienia. W tym nie
są ani przesadni, ani nieumiarkowani, ani niedbali. Zawsze są na ludzką
miarę. Wiedzą, kiedy i w jakiej mierze można i trzeba kłamać, być
łapczywym, lubieżnym, mściwym, okrutnym – nie więcej niż w dwudziestu
procentach; sprzedawcy włoscy też tylko tyle oszukują, przeciętnie
dwadzieścia procent przy każdej transakcji – a gdzie jest granica, poza
którą te cechy: okrucieństwo, rozpusta, kłamstwo są już niegodziwe.
Dlatego są tacy ludzcy. W tym są wielcy, to ich specjalność.

Wieczorem w zatoce Marechiaro kąpało się w morzu dwóch chłopców i jedna
dziewczyna: te trzy złociste ciała w ciemnoniebieskiej wodzie, pod
ciemnoniebieskim niebem lśniły w świetle zachodzącego słońca
szczególnym, czerwonawozłotym blaskiem. Ta kraina pełna jest takich
porozrzucanych wszędzie klejnotów jak te trzy ludzkie ciała.

Mamy włoską kucharkę i od kilku dni jemy wspaniałe, czyste, proste
włoskie potrawy: zupę z kabaczka z oliwą, drobne rybki smażone z czosnkiem, makaron zapiekany, panierowane bakłażany… Te smaki i zapachy należą do głębokich tajemnic tego ludu. I to tu, przy stole,
prędzej niż w łóżku, lud ujawnia coś z tych tajemnic.

Pewien niemiecki krytyk muzyczny, niejaki P.B., zamieszkał w Neapolu, by
wypocząć po trudach kilkuletniej amerykańskiej emigracji. Mówił z przerażeniem jednemu z moich znajomych: „To hotentoci, hotentoci!”.
Molnár na to: „Ja rozumiem, że my, nieszczęśni emigranci, musimy żyć w Ameryce. Ale dlaczego Amerykanie żyją tu?”.

Nie wystarczy tego wszystkiego przeżyć. Trzeba to jeszcze przemilczeć.
Taka może być jedyna odpowiedź.

Z wizytą do