Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Dziennik 1957-1966

Dziennik 1957-1966

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-07-03434-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dziennik 1957-1966

Dziennik 1957–1966, tom trzeci z planowanych pięciu, obejmuje lata spędzone w Ameryce, do której pisarz przyjechał w 1952 roku, między innymi po to, by zdobyć dla siebie i bliskich obywatelstwo amerykańskie, na emigracji stali się bowiem bezpaństwowcami.

Ameryka budziła w pisarzu uczucia ambiwalentne, doceniał piękno krajobrazu, możliwości podróży, doskonały poziom bibliotek, ale drażniła go niewrażliwość na kulturę społeczeństwa nastawionego głównie na zdobywanie dóbr materialnych, źle znosił klimat, przeżył również rozczarowanie postawą większości środowisk emigracji węgierskiej.

To lata dojrzewania do starości, której pierwsze symptomy zaczęły się pojawiać w życiu pisarza i jego żony. I lata dorastania ich przybranego syna, który – w przeciwieństwie do nich – znalazł sobie miejsce w nowej ojczyźnie. I lata odchodzenia od wiary.

Dziennik1957–1966 przynosi liczne zapiski dotyczące życia kulturalnego Nowego Jorku lat sześćdziesiątych, refleksje z bardzo różnorodnych lektur, interesujące i formułowane często z dużą umiejętnością przewidywania wnioski dotyczące wydarzeń politycznych na całym świecie; ukazuje też powolne dojrzewanie myśli o powrocie do Europy, do atmosfery której, pomimo rozmaitych rozczarowań, zawsze Máraiemu w Ameryce brakowało.

Polecane książki

Emily i Jason są jak ogień i woda. Jej żywiołowość i romantyczna natura nie podobają się poważnemu i zawsze rozsądnemu Jasonowi. Choć ich rodziny się przyjaźnią, Emily i Jason nie chcą się spotykać. A jednak, gdy postanawia znaleźć odpowiednią żonę, nie może pojąć, dlaczego wciąż na myśl przychodzi ...
Szesnastoletnia Willowdean zawsze akceptowała swoje ciało. Choć mama – zwyciężczyni konkursu piękności – nazywała ją „Kluseczką”.  Wspierana przez przyjaciółkę, uosobienie amerykańskiej urody, i ciotkę z potężną nadwagą, nie zwracała uwagi na to, ile sama waży. Nie miała z tym problemu. Aż spotkała ...
W spółkach z ograniczoną odpowiedzialnością oraz spółkach akcyjnych zarząd jest organem, który prowadzi sprawy spółki i reprezentuje spółkę. Najczęściej tworzy go kilku członków zarządu, którzy wykonują uprawnienia i obowiązki nałożone przez przepisy prawa, umowę spółki oraz jej statut. Z wy...
Zasiłek pogrzebowy to świadczenie z ZUS przysługujące osobie, która pokryła koszty pogrzebu. Najczęściej organizacją pochówku zajmują się osoby bliskie, które w trudnym dla nich okresie muszą zająć się kwestiami formalnymi. Opracowanie zawiera wszelkie najpotrzebniejsze informacje dotyczące kręgu os...
Kobieta nie powinna narzucać się facetowi. W tym widać pewną desperację. Taka panna chce od razu wyjść za mąż i strach się z taką związać, bo na pewno nie stosuje zabezpieczeń.   Marta, 35-letnia kobieta, podczas nieudanej zabawy sylwestrowej postanawia, że przyszłoroczny sylwester nie będzie...
Różnorodne ćwiczenia oraz słowniczek ułatwiające naukę języka angielskiego w nauczaniu początkowym. Opierają się na wykorzystaniu pamięci wzrokowej. Zostały opracowane przez doświadczonego anglistę specjalizującego się w nauczaniu najmłodszych. Za pomocą tej książki dziecko pozna pierwsze słówka dot...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sandor Marai

Sándor Márai

Dziennik 1957-1966

Wybór, przekład, opracowanie, przypisy i posłowie
Teresy Worowskiej

Czytelnik

Warszawa 2018

1957

1 stycznia

Miniony rok przyniósł wiele udręki. Ale zdarzyły się dwa takie kwadranse
– o świcie nad oceanem, w samolocie w drodze do Europy i z powrotem –
które warto było przeżyć. Kto czegoś takiego nie widział, nie zna
świata.

Węgry przetrwają tę okrutną próbę, ale to będzie już całkiem inny kraj,
tyle że na tym samym miejscu. Jaki on będzie i jak to się stanie, tego
jeszcze nie wiadomo. Ale na pewno to będzie zupełnie inny kraj.

Zadania na ten rok: uzyskać obywatelstwo amerykańskie i paszport.
Zakończyć tę trwającą od dekady cygańską wędrówkę. A potem bardzo
rozważnie zadecydować o przyszłości. Jeśli będę miał pieniądze, w tym
roku muszę się poddać operacji. Może jeszcze nie jest za późno.

3 stycznia

Po południu herbata w budynku Museum of Modern Art. Na ścianach kolorowe
ropne plamy, które zwykło się dziś nazywać „abstrakcyjną sztuką
współczesną”. Publiczność w większości składa się z brodatych, odzianych
w marynarskie spodnie mężczyzn i kobiet – kobiety też brodate – dzicy
geniusze, leczące się całymi stadami u psychoanalityków dzieci
milionerów. Rozsypuje się obraz świata, jednocząca siła sztuki już
niczego nie łączy, wszystko rozpada się na atomy.

Gniew i obojętność, całkowite odwrócenie się od wszystkich i wszystkiego
– taka postawa na pewno nie jest „zdrowa”. Ale gniewam się nie tylko w ten sposób. Gniewam się również za coś i na coś, świadomie.

9 stycznia

Gniew ma swój najwyższy stopień, który rzeczywiście jest niebezpieczny:
to obojętność. Prawdziwy gniew.

Listy od uchodźców. Wszyscy piszą, że niepojęte, czemu Zachód się tak
wahał? Komuniści się boją, wszyscy są tego zdania.

Pewien dziewiętnastoletni uchodźca – w zeszłym roku zdał maturę – pisze
do mnie z jednego z włoskich obozów, krótko i z ambicją. Oświadcza, że
wybiera się do Ameryki, gdzie ma zamiar założyć pismo literackie.

Co się dzieje w kraju? Całkowita apatia. Jest co jeść i jest terror;
wszystko inne niepewne i niejasne. Więc jedzą, co jest, i nie myślą o terrorze. W każdym razie wszyscy ci, którzy nie są komunistami, mogą
liczyć na solidarność z dziesięcioma milionami ludzi. A to poważna
kompensacja.

Muszę wreszcie postawić kropkę na końcu szeregu wstrząsów zeszłego roku
– choroby L., wydarzeń węgierskich, mojej podróży do Europy, całego tego
szoku. Od jutra zmieniam tryb życia i pracy. Człowiek nie wie, co będzie
i jak będzie, ale takie postanowienia czasami potrafią wpłynąć na
rzeczywistość.

15 stycznia

List od I.G. To obecnie mój najstarszy krewny. Razem z dwudziestoma
osobami przeszedł przez granicę w noc wigilijną, w śnieżycę, przy
świetle rakiet. Trzydzieści godzin brnął przez śnieg w kaloszach. Ma
sześćdziesiąt trzy lata. Szykuje się do Kanady. Teraz jest w Wiedniu.

23 stycznia

Żadnych wiadomości z domu.

Ta wielka, wielka rzecz, która wydarzyła się w kraju w dniach rewolucji:
na chwilę ponad klasami społecznymi zaistniały Węgry.

Obecne tygodnie to coś w rodzaju „ostatnich metrów przed metą”.
Obywatelstwo i wszystko, co z niego wynika. Po pięcioletnim,
dziesięcioletnim maratonie, blisko mety, która jednak nie jest celem.
Tylko zwykłą datą.

Niemiecki wydawca Holle pisze, że chce wydać Krew świętego
Januarego, ponieważ „zrobiła na nim wielkie wrażenie i opublikuje ją,
choć nie wierzy, że ta powieść może znaleźć w Niemczech czytelnika”. To
jest wydawca.

Tę samą powieść największy „literacki” wydawca amerykański Scribner
odesłał, pisząc, że nie może jej opublikować, ponieważ nie sądzi, żeby
znalazła w Ameryce wielu czytelników. Te listy jasno ukazują różnicę
pomiędzy wydawcą a sprzedawcą papieru. Widzę ją tu we wszystkim.
Amerykanie jeszcze nie wiedzą, że „sukces” nie jest celem, tylko
produktem ubocznym.

Czym innym jest „przegrać”, a czym innym „polec”. Węgry – i my, wszyscy
Węgrzy, którzy żyjemy i umieramy razem z ojczyzną, bez względu na nasze
papiery i miejsce pobytu – nie „przegraliśmy”, tylko „polegliśmy”. I pewnego dnia świat będzie musiał zdać z tego sprawę. Ci, którzy za to
odpowiadają, myślą teraz: bagatelka, cóż to jest, los małego narodu,
drobne intermezzo. Nieprawda. To „intermezzo” naruszyło moralną
wiarygodność zachodniego świata – jednoczesna zbrodnia Francuzów i Anglików w Suezie tylko potęguje ich moralny upadek; a prestiż Sowietów
też ucierpiał.

Pierwszy list mamy po rewolucji. Pisze: „Wiemy, że nic nie pomoże, tylko
czas. Nawet kropla wody z czasem zmienia się w stalaktyt: trzeba tylko
być jak kamień, trzeba skamienieć…”. W styczniu skończyła
osiemdziesiąt trzy lata.

8 lutego

Uciekinier. Prawnik, w ciągu ostatnich dwunastu lat obracał się wśród
pisarzy, załatwiał sprawy prawne komunistycznego wydawnictwa. Opowiada,
że podczas procesu Rajka, aż do chwili ogłoszenia wyroku, komuniści
obchodzili się z Rajkiem jak z przełożonym, który podjął się odegrania
roli.

W sąsiedztwie sali rozpraw stały fotele klubowe, stół z napojami i tokajem. Tu w przerwach rozprawy Rajk przyjmował Gábora Pétera, szefa
tajnej milicji, sędziego, prokuratora i obrońcę. Przez cały czas
rozmawiali z nim jak podwładni z ministrem spraw wewnętrznych. „Słuchaj,
Laci, a może jeszcze powinieneś zeznać to i tamto?” – pytał Gábor Péter
albo prokurator. Przewodniczący składu sędziowskiego, który kilka minut
wcześniej grzmiał na podium sędziowskim podczas zeznań Rajka czy
pozostałych oskarżonych, teraz uśmiechał się z zakłopotaniem,
przestępował z nogi na nogę i nie miał odwagi usiąść w obecności Rajka.
Kiedy ogłoszono wyrok skazujący, Rajk, zaczerwieniony z podniecenia,
powrócił do salki obok i zaczął jeść. Wszyscy weszli za nim, sędzia,
szef milicji, obrońca. Wszyscy promienieli. „Było doskonale – podsumował
z zadowoleniem Gábor Péter. – A teraz złożysz odwołanie”. Rajk
znieruchomiał z kieliszkiem tokaju w ręce. „A po co? – spytał. – Nie
taka była umowa…”. „Ależ skądże, tak się umówiliśmy – powtarzali
chórem. – Złożysz odwołanie, a potem poprosisz o łaskę, tylko wtedy
wszyscy uwierzą…”. Rajk wstał. Był śmiertelnie blady. Zrozumiał, że go
oszukano. „Nie będę prosił o łaskę”, zaoponował. Gábor Péter na to ze
spokojem: „To w twoim imieniu poprosi obrońca. Zgodnie z porządkiem
procesu ma do tego prawo”. Długa cisza. Wszyscy wstali. Rajk blady jak
ściana powiedział: „Rozumiem”. Milczeli. Wtedy Gábor Péter podszedł do
drzwi i wezwał strażników: „Odprowadzić skazanego”. Rajk poszedł z nimi
i po dwóch dniach został powieszony.

Pytam, czy zachowała się może fotografia albo film z egzekucji. Nic o tym nie wie. Te informacje ma od obrońcy, który żył w śmiertelnym
strachu, ponieważ otoczenie Rákosiego dopuściło go do tajemnicy. Sędzia
Jankó popełnił wkrótce samobójstwo, a Gábor Péter siedzi w więzieniu,
może mają wobec niego jeszcze jakieś plany.

Opowiada to wszystko w trakcie obiadu, właśnie przyjechał z Europy,
zmierza do Kalifornii. Jego rozedrganie jest szczere. Nie może jeść,
tylko sałatę, bez przerwy pije kawę i zażywa jakieś tabletki. Mówi, że
rewolucja ciekawie wpłynęła na niektórych pisarzy, komuniści czasami
załamywali się i krzyczeli: „Kłamaliśmy, kłamaliśmy!”. Poputczycy lepiej
to znosili.

Ojczyzna jest – zawsze – jak katedra. Ale czasem jak kloaka.

Ci nowi uchodźcy są wszyscy dziwnie rozwibrowani. To niepokój wywołany
poczuciem winy: jeden ma poczucie winy, ponieważ brał w czymś udział,
inny dlatego, że czuje: nie powinien był wyjeżdżać.

Lektura: drobne szkice Valéry’ego o sztuce. Nie wiem, czy będę jeszcze
potrafił czytać i pisać z taką mocą i koncentracją, jak dotychczas przez
całe moje życie, do 4 listopada.

13 lutego

Szkice i rysunki Lawrence’a. W ostatnich latach życia z gorączkowym
pośpiechem zaczął rysować i malować, poprzez prymitywne, dziecięce linie
i rysunki próbował uzewnętrznić tę erotyczną konfuzję, która w jego
książkach przemawiała z mesjanistycznym patosem. Jego rysunki
przypominają mazanie niedorostków po ścianach. Zaambarasowanie
Anglosasów wobec problemów ciała i cielesności jest typowe dla okresu
pokwitania. Kiedy spotykają się z cielesnością, albo ubierają się pod
szyję, albo rozbierają, do przesady.

19 lutego

Telefon i telegram z Paryża. Podobno w kraju znów otwarto osławiony obóz
internowania w Recsk, wywieziono tam kilkuset młodych, uczestników
rewolucji, również kobiety, razem z nimi córkę mojego młodszego brata.
Julika ma osiemnaście lat.

Dwa miesiące temu napisałem do „New York Timesa” list otwarty, w którym
prosiłem, żeby dla poruszenia światowej opinii publicznej zainicjowali w prasie, życiu publicznym i prywatnym ruch Don’t forget Hungary. Listu
nie wydrukowano. Dzisiejszy numer „U.S. News & World Report” pisze,
że najważniejszym celem wysiłku Sowietów jest, by światowa opinia
publiczna zapomniała o wszystkim, co się stało i dalej się dzieje z Węgrami.

János ma szesnaście lat. Powiadamia mnie, że zgodnie z miejscowym prawem
można go już posadzić na krześle elektrycznym; skazaniec, który ukończył
szesnaście lat, może tu być stracony.

Młody chłopak, uciekinier, dziewiętnastolatek. Mówi, że Rosjanie są
tchórzliwi; tylko Zachód sądzi, że są silni. Gdyby węgierscy powstańcy
mieli więcej broni, popędziliby ruskie tanki do granicy, a wówczas Imre
Nagy miałby pozycję do pertraktacji. To niejasne, ale nie całkiem
niemożliwe. Ja też sądzę, że tutejsza „liberalna” szeptana propaganda
próbuje dowieść siły i przewagi Rosjan. Inny uchodźca pisze: „Wszyscy
bolszewicy to tchórze, a ich głupota jest większa od ich okrucieństwa”.

Czasem jeszcze ciągle ta dzika wiara, dzięki której można chodzić po
wodzie. To prawie cielesne uczucie.

1 marca

Pierwszy „starczy” list od matki. Drżące pismo; nie potrafi napisać nic
więcej poza tym, że jeszcze żyje.

5 marca

Czasem wydaje się, że to wszystko, co mi jeszcze pozostało, jest
beznadziejne, ale nie jest nieciekawe. A czasem znów, że jest
nieciekawe, ale nie beznadziejne.

Na jednym z prowincjonalnych uniwersytetów amerykańskich zapytano
trzydziestu czterech węgierskich studentów-uchodźców, która książka po
1940 roku oddziałała na nich najbardziej. Trzydziestu wybrało Sándora
Rózsę Móricza, osiemnastu dodatkowo jeszcze jedną z książek Tamásiego i Znieważonych. Ciekawy objaw.

Egzystencjalny strach, który w decydujących chwilach skłania większość
ludzi do kompromisu, to nie tylko obawa przed utratą chleba. Raczej
strach, że wyjdzie na jaw, iż tak naprawdę nie znali się na niczym,
także wówczas, kiedy byli jeszcze na stanowisku.

10 marca

Lektura: Sigstedt, The Swedenborg Epic. O zjawisku, jakim był
Swedenborg, książka opowiada tonem zoologa, tak czyni zresztą większość
amerykańskich biografii. Teraz mamy kryzys podobny do tego w końcu XVII
wieku, kiedy pod wpływem Kartezjusza kilku Europejczyków poczuło, że
„jest” nie wtedy, kiedy „wierzy”, lecz kiedy „myśli”. Musiała to być
wielka radość. Po reformacji i kontrreformacji Europejczyk czuł, że
otrzymał nową rolę. Dziś taki sam entuzjazm przejawiają ci, którzy
sądzą, że „wiedza praktyczna” znajdzie odpowiedź na wszystko. Ale
wyjątki są także i dzisiaj. Swedenborg zaczął od matematyki i doszedł do
mistyki. Podobnie jak John von Neumann, z pochodzenia Węgier1,
który zmarł w tych dniach: był świetnym matematykiem, jednym z twórców
mózgu elektronicznego, a zmarł jako gorliwy katolik, „w stanie łaski”.
Od dwóch razy dwa do nieskończoności droga jest krótka.

Narody Zjednoczone powołały komisję typu watchdog, której zadaniem ma
być „obserwowanie kwestii węgierskiej”. Wszystkiego, co wydarzyło się od
4 listopada. Ta komisja naturalnie nie gryzie, ale prawdopodobnie nawet
i nie szczeka.

Francja i Anglia, dwa wielkie mocarstwa, 6 listopada zupełnie
niepotrzebnie rozpoczęły atak wojskowy na Egipt w sprawie Suezu, a po
kilku dniach na skutek „rezolucji” ONZ z podwiniętym ogonem wycofały się
znad Kanału Sueskiego. Teraz pospieszył za nimi Izrael, bez żadnych
warunków, nic nie osiągnąwszy. Przyszły czasy, w których nic się już nie
liczy. To nihil.

15 marca

Co się dziś deklamuje w Budapeszcie?2.

Ależ to wszystko jest daleko. Jak we śnie albo w chwili śmierci.

Czasem wielki spokój. Jednak dobrze było żyć.

Co się dzieje z takimi ludźmi? Swedenborg, William Blake? Swedenborg
miał pięćdziesiąt sześć lat, kiedy nastąpiła w jego życiu „wielka
zmiana”. Pewnego dnia sny stały się dla niego rzeczywistością. Po
matematyce, fizjologii, fizyce pewnego dnia odwiedziły go… No właśnie,
kto? Anioły, demony? Odwrócił się wtedy od wszystkiego, co empiryczne,
od matematyki, fizyki, fizjologii. Lecz ku czemu się zwrócił? Nie
wiadomo. (Blake podczas spaceru głośno pozdrawiał świętego Pawła, który
„właśnie tamtędy przelatywał”). Swedenborg żył jeszcze dwadzieścia lat w tym mistycznym stanie. Śnił, zapisywał sny, rozważał słowa Biblii.
Anioły i demony to pojawiały się, to znikały. I żył spokojnie, załatwiał
sprawy finansowe, może nawet miewał przygody miłosne, jadł, pił,
otaczali go przyjaciele. Czasem nachodziły go wyrzuty sumienia, kiedy
uświadamiał sobie, że myśli „o czymś innym”, o ziemskich interesach, bo
anioły i demony wówczas „natychmiast znikały”. Ale pomimo to myślał o tych innych sprawach.

Z poranną pocztą niemieckie szczotki Świętego Januarego. Widzieć
wydrukowaną treść minionych pięciu lat. Znów: jeśli ta książka i Dziennik się ukażą, ten czas nie był zmarnowany.

W wieku pięćdziesięciu sześciu lat Swedenborg wrócił z Paryża i Londynu
do Sztokholmu, osiadł w swoim wygodnym domu, nalewał gościom herbatę ze
srebrnego dzbanka, grał na organach, pisał. Każdego roku publikował tom
swoich sekretnych zapisków, ale bez nazwiska i w Londynie. Przez blisko
dwadzieścia lat nocą spotykał się z aniołami, duchami, syrenami. Jego
otoczenie nic o tym nie wiedziało. Często pojawiali się zmarli znajomi,
którzy, będąc duchami, nie mogli już ukryć podłości swych charakterów.
Syreny, jak pisał w swoim sekretnym dzienniku, „są szalenie
niebezpieczne”.

Dwugodzinny spacer brzegiem rzeki w świszczącym wietrze wiosennym i marznącej, gęstej mżawce. Te spacery bardzo mi pomagają. Swedenborg też
wierzył – podobnie jak Goethe – że praca mózgu związana jest nie z pracą
serca, lecz z oddychaniem.

21 marca

Kiedy Swedenborg wrócił do Sztokholmu, żeby rozmawiać ze zmarłymi i duchami, większość jego współczesnych uważała go za szaleńca. Jak i dziś
wielu, którzy, będąc tradycyjnymi matematykami, uznaje Neumanna za
szaleńca. Gdzie kończy się „szaleniec”, a zaczyna „mistyk”? Bo
rzeczywiście, trudno było uważać za kogo innego człowieka, który z powagą na twarzy opowiada znajomym, że poprzedniej nocy spotkał się z carycą Elżbietą, która na tamtym świecie wyszła za mąż za pewnego
szwedzkiego arystokratę. Swedenborg relacjonował to z ukontentowaniem i rozbawieniem; ze zmarłymi rozmawiał tak samo, jak z żywymi.

Może rzeczywiście był szaleńcem, może mistykiem. A może po prostu był
pisarzem. Pisarze „rozmawiają” ze swoimi postaciami w innej przestrzeni
tak samo jak szaleńcy i mistycy.

Słucham Tebaldi. Istnieje inny język… kiedy to już nie słowa i nie
muzyka, lecz wspomnienia śpiewają.

25 marca

Nad oceanem. Za każdym razem coraz głębsze, swojskie odczucie
„ojczyzny”. Zachodni wiatr, samotne ptaki, spokojna, ciemnoniebieska
woda.

Jedna z frakcji amerykańskich Demokratów przerażonych rewolucją
francuską chciała obwołać Waszyngtona królem, mówili, że ze względu na
mob potrzebny jest autorytet. Jefferson temu przeszkodził. Hamilton to
popierał. Chciał też czegoś innego. Chciał dzikich, brutalnych
milionerów, którzy wprawdzie zedrą skórę z mas pracujących, ale zdobędą
kapitał, ponieważ – jak mawiał – tylko brutalni milionerzy mogą zrobić
prawdziwy kraj z prymitywnego kontynentu, jakim była Ameryka. I zrobili.
W tej niesprawiedliwości była jakaś racja.

29 marca

Umiera się cicho, bezgłośnie, „samotnie”. Nie ma klepsydr, hałasu wokół
śmierci. Czasami odzywa się telefon i ktoś mimochodem nadmienia, że
X.Y., który „jeszcze wczoraj był u nas” – zmarł. Śmierć jest tu
understatement3.

5 kwietnia

Nasz synek zmarł osiemnaście lat temu.

Śnieżyca, po niej ulewny deszcz. Który nie był wiosenny – czyli radosny.
Tu deszcz jest racjonalny jak polewaczka samochodowa.

Lektura: Kierkegaard, Dziennik 1843–1851.

Co trzeci człowiek na świecie jest Chińczykiem – opowiada o tym pewien
amerykański fotograf, który właśnie objechał Czerwone Chiny. Ta
informacja zastanawia. Sześćset milionów Chińczyków obywa się bez
energii atomowej i penicyliny, potrafi tworzyć, posługując się tylko
siłą rąk własnych i siłą zwierząt, bo nic się nie liczy, a wszystko, co
kulisi otrzymują od nowego ustroju, to nadwyżka w stosunku do tego, co
mieli w dawnym. W tej biedzie i braku wszelkich wymogów kryje się
przeraźliwa siła – nie siła „socjalizmu”, tylko siła jakichś termitów,
które potrafią przegryźć się przez cały świat.

10 kwietnia

Kierkegaard rozmawiał kiedyś – w 1848 roku! – z duńskim królem
Chrystianem VIII i król wyznał wówczas filozofowi, że „bardzo boi się
komunistów”.

Kierkegaard pocieszył go, że komunizm nie szkodzi królom. Filozof
obawiał się raczej o demokrację – uważał, że wiek, w którym żył, jest
„nie do wytrzymania”. Z Europą koniec, pisał w dzienniku około 1840
roku, ponieważ już nie jest chrześcijańska, zapatrzona w nauki utraciła
wiarę, a razem z nią swoją rolę, bo upoiła się liczbami i mirażami
demokracji, bo pustoszą ją namiętności nacjonalizmów, a prawdy nie widać
już spoza kłamstw codziennej prasy… Prasy nienawidził najbardziej, w 1849 roku ten wielki chrześcijański moralista napisał w swoim dzienniku,
że „w każdej chwili byłby gotów wydać rozkaz strzelania do towarzystwa
dziennikarzy”. Miał złą prasę.

János strzyże się w śródmieściu. Opowiada, że jego gęste fale obcinał
łysy fryzjer, Portorykańczyk, i ta sytuacja krępowała go, ponieważ „łysy
nie może obcinać innym włosów bez uczucia zazdrości”. Czułem czasem coś
podobnego, czytając krytyki literackie.

11 kwietnia

Pięćdziesiąte siódme urodziny. Lektury: święty Paweł, List do Kolosan,
Kropla balsamu4 Aranya, Życie człowieka5
Vörösmartyego.

Za kilka tygodni obywatelstwo amerykańskie. Całkowita apatia. To już dla
mnie nieważne.

12 kwietnia

Pierwszy dzień pięćdziesiątego ósmego roku. Podczas spaceru uczucie
paniki, że c o ś się kończy. To tylko
chwila, ale rozum nie potrafi się z tym uporać.

Kierkegaard był typem histerycznego paranoika, który swoje wyobrażenia o własnej wielkości potrafił lekko, bez żadnych trudności pogodzić z rolą
proroka. Jego wściekłość na „prasę”, na to, że znajdują się ludzie,
którzy to widzą, wiedzą i mają odwagę nazwać. A jednocześnie chwilami
ocenia również jasno samego siebie i w takich momentach okazuje się
zaskakująco, trzeźwo autoironiczny i samokrytyczny.

Złość, z jaką zwraca się przeciw „chodzącym do kościoła” – którzy
„zdradzili chrześcijaństwo, sądząc, że już są chrześcijanami, skoro w niedziele idą do kościoła” – jest naiwna. Boga można odnaleźć wszędzie,
nawet w kościele. Chrześcijanin, który w niedzielę, choćby tylko dla
zachowania formy, idzie do kościoła, jest nie mniej religijny niż ten,
który sądzi, że ma rację, gdy demonstracyjnie pozostaje w domu. Rada
Gide’a: „Nie sądź, Nathanaelu, że Boga możesz znaleźć gdziekolwiek
indziej niż wszędzie”, jest słuszna; ale w pojęciu „wszędzie” zawiera
się także kościół.

W nocy podczas rozmowy wreszcie słyszę nazwisko: William Blake. Od
tygodni dręczy mnie, że je zapomniałem. Ten angielski mistyk, pisarz i rysownik z przełomu XVIII i XIX wieku siedział kiedyś z żoną w ogrodowej
altanie, byli nagusieńcy jak ich Pan Bóg stworzył i niespodziewanego
gościa, który zmieszany chciał się wycofać, uprzejmie zachęcali do
pozostania, bo czytali właśnie na głos Raj utracony, a tam przecież
wszyscy byli nadzy. To on podczas spaceru głośno pozdrawiał
niewidocznych przechodniów i najnaturalniejszym tonem informował, że „
święty Paweł właśnie przeleciał obok”, więc go przywitał. Czytałem o tym
wszystkim chyba w zapiskach Menckena, ale zapomniałem nazwisko,
podejrzewałem Johnsona, Goldsmitha, Boswella, Lamba, nawet de Quinceya.
Wszystko to były fałszywe tropy, chodziło o Blake’a. Przypomina mi
Swedenborga (nie Kierkegaarda), to on umiał mówić takim naturalnym tonem
o niesamowitości.

Zdanie z listu węgierskiego chłopca: „jestem gotów poświęcić życie dla
ojczyzny i dla ludzkości”. W takich słowach buzuje czasem Krew świętego
Januarego.

2 maja

Zimny, ciemnozielony, musujący maj. Każdego dnia długie spacery nad
rzeką.

Kierkegaard czasami się rozgrzewa, rozpędza i w takich chwilach milknie
lamentujący kaznodzieja, a zamiast niego odzywa się ktoś sensowny,
oryginalny, widzący genialnie głęboko i głęboko czujący. Na przykład
kiedy pisze o beduinie, który bez żadnej nadziei kuli się w namiocie na
środku pustyni i nie widzi nic poza piaskiem wokół, a nie czuje, że
ożywcze źródło znajduje się pod warstwą piasku dokładnie w tym miejscu,
w którym rozbił namiot.

Ale to tylko słowa. Nie jest pewne, że ożywcze źródło znajduje się w nas, na tej pustyni, którą jesteśmy i którą jest otaczający nas świat.
Możliwe, że tego źródła nigdzie nie ma. A nam może pomóc tylko cud,
oczekiwany bez nadziei cud. Trzeba go przyzywać, za wszelką cenę,
również wówczas, gdy nie ma nadziei.

Komunistom można wybaczyć. Ale komunizmowi nie. Pliniusz
Starszy6 też tak napisał cezarowi, kiedy ten pytał go o zdanie
na temat prześladowania chrześcijan.

Złożyłem podanie, w którym proszę o przyznanie mi i moim bliskim
obywatelstwa amerykańskiego. W rzeczywistości dziś pod względem ducha,
gustów i mentalności jestem tak samo daleko od Ameryki, jak byłem przed
pięciu laty, kiedy tu przyjechałem. L. też nie jest bliżej. Za to János
wrósł tu, zapuścił korzenie.

W Ameryce sympatię czuję tylko do Chińczyków, którzy niemo prasują w swoich pralniach i którzy pozostali Chińczykami. I nie stwarzają żadnych
problemów. Ale nie mogę uczynić nic innego, muszę się ubiegać o amerykańskie obywatelstwo i nie ma w tym żadnego fałszu. Zła siła
wielkiego nieszczęścia przerzuciła mnie z jednego kontynentu na drugi.
Nic więcej.

Możliwe, że to, co się ostatnio „dzieje”, nie jest jedynie zderzeniem
świata bolszewickiego z niebolszewickim i chodzi o coś innego niż tylko
o zmianę sposobu życia mas. Być może państwa narodowe zanikną i na ich
miejsce pojawią się nieforemne twory, ponadnarodowe Mamucie Twory
Państwowe? I wszystko, co się teraz dzieje, dzieje się z tego powodu?

Pewien znajomy sześćdziesięciopięciolatek informuje mnie spokojnie, że z braku lepszych pomysłów na starość ma zamiar zostać szpiegiem. Emeryci
górą.

10 maja

Przed południem w Immigration Office, gdzie przesłuchuje mnie urzędnik.
Jest wyjątkowo życzliwy, zachowuje się jak ktoś, kto właściwie wstydzi
się, że musi zadawać dorosłym ludziom dziecinnie proste pytania. A te
pytania są formalne: czy byłem komunistą, gdzie się urodził Waszyngton,
jakie obywatelstwo miałem przedtem? W trakcie rozmowy opowiada anegdoty
i popija mleko z papierowego kubka.

W sali czekają również inni kandydaci na obywateli amerykańskich:
brodaty rabin, Murzyni, rozmaici ludzie. Musimy kilkakrotnie przećwiczyć
przysięgę, po czym płacę dziesięć dolarów. Odsyłają mnie z informacją,
że za kilka tygodni mam się znów stawić, żeby złożyć przysięgę i wówczas
będę mógł odebrać dokument potwierdzający obywatelstwo.

W protestantyzmie Kierkegaard widzi „dorosłą” formę chrześcijaństwa;
katolicyzm jest dla niego chrześcijaństwem dziecięcym, emocjonalnym,
pełnym fantazji; za to protestantyzm to dorosłość, trzeźwość,
chrześcijaństwo poważne, ponure i fachowe. Rzeczywiście jest ono takie i dlatego w protestanckim świecie zginęło wszystko, co stanowiło
szlachetną zabawę, poezję, metafizykę.

Lektury: powieść Greene’a The Quiet American i – ze względu na
zbliżającą się uroczystość przyrzeczenia – Constitution of the United
States of America. Ta druga jest bardziej intrygująca, wręcz
powieściowa.

Nie czuję jakiegoś specjalnego poruszenia, tylko smutek, który nie
odstępuje mnie w tym czasie dniem i nocą i jest czymś więcej niż
wstrząsem. Nie mogę zrobić nic innego, ale to podły los, że tak się
ułożyło i że to musi się stać.

Może nie umiem się modlić. Może trzeba się modlić inaczej, mechanicznie
– jak na młynku do modlitw – lub bez słów. Może źle się modliłem.

„I am an American by choice, you only by accident”7 –
powiedział Hamilton do Jeffersona. Ja nie mogę tego powiedzieć, nie
jestem Amerykaninem by choice. Jeśli się nim stanę, stanę się by
accident.

Za każdym razem, gdy przypomina mi się ganek willi Kisfaludyego w Badacsony, przeszywa mnie dreszcz. Krajobraz widziany z ganku tego domu
skąpany jest w słońcu, wulkaniczny i specyficznie „węgierski”.

Po południu prowadzę auto trasą od naszego domu do stacji Pensylwania –
od lat po raz pierwszy znów prowadzę. Wielką szosą biegnącą wzdłuż rzeki
Hudson auta płyną falą, poruszać się w tym nurcie razem z samochodami i ludźmi to dziwne uczucie – jednocześnie lot i unicestwienie.

Porządkuję dawne dokumenty i papiery. To byłem ja, to była przeszłość,
którą teraz trzeba schować do szuflady – zaczyna się coś innego;
właściwie to samo, ale inaczej.

14 maja

Palę rękopisy, opróżniam szuflady. Przygotowuję się do Ameryki jak do
wielkiej podróży. Podróży bez celu.

W nocy ulewa. Rankiem w lesie. Ścieżka błotnista, mokra. Nie ma ładnego
zapachu, ale czuć ją przynajmniej stęchlizną… Cała okolica, las,
wszystko w Ameryce jest w specyficzny sposób bezwonne. Może słone
powietrze oceaniczne wyługowuje z amerykańskiego krajobrazu zapachy?

Istnieje w angielskiej literaturze typ człowieka podobny do bardzo
inteligentnego Doriana Graya, alkoholik i salonowy komunista, osobnik
agresywny i niespokojny. To chrześcijanin nieodmieniony przez Łaskę.
Powieść Greene’a: esencjonalne nieszczęście. W dzisiejszym świecie chyba
nie ma ludzi równie głęboko, neurotycznie nieszczęśliwych jak
inteligentni Anglicy.

25 maja

Dzień, w którym wszystko dzieje się źle; czego się chwytam, wypada mi z rąk, wszystko pokazuje opaczną stronę. Bywają takie dni, kiedy koboldy
fikają koziołki wokół nas. Rano na lotnisku Idlewild, gdzie czekam na I.
przylatującego z Wiednia i udającego się dalej do Kanady. Naturalnie
mijamy się. Przez trzy godziny krążę po poczekalniach. W korytarzu przed
komorą celną ze zdumieniem widzę, że ożywa moje dawne opowiadanie
Węże: odświętnie ubrana drobnomieszczańska amerykańska rodzina
oczekuje Syna, który ożenił się za granicą, a jego żona i baby są
Mulatami.

Wieczorem wzywa mnie do telefonu sąsiad z szóstego pietra: jakiś agent
meblowy, który nie zna mojego numeru, próbuje mi wcisnąć meble z numeru
sąsiada, choć nigdy nie słyszałem ani o nim, ani o jego towarach. To
rzeczywiście bezprzykładna i demokratyczna bezczelność. I jeszcze wiele
takich drobnych, niepowszednich grymasów przez cały dzień.

Czy za tym kryje się jakiś zamiar, reżyseria, czy działania życia mają
sens, czy Bóg wie o tym wszystkim?

W kraju znów zaczyna się terror.

Widzę jedyny cel: dożyć wyzwolenia Węgier.

28 maja

Rano dzwonek do drzwi. „FBI” – mówi jakiś głos.

Wkracza młody człowiek, elegancki niczym gwiazdor filmowy. Pokazuje
legitymację. Siada. Przed kilkoma miesiącami wysłałem pewnemu uchodźcy w Austrii czek na piętnaście dolarów. Czek gdzieś zginał, więc poprosiłem
nowojorski bank, by zablokowano jego realizację na wypadek, gdyby
złodziej zgłosił się po pieniądze w Wiedniu. Młodzieniec z FBI przyszedł
wypytać mnie w tej sprawie.

Typowycollege boy, pochodzi z Nowej Anglii; bardzo biała skóra,
rudawe włosy, pierwszorzędny, szyty na miarę garnitur, piękne buty,
koszula. Bardzo spięty, mruga oczami, zagryza usta. Okaz z cieplarnianej
hodowli, a już zdegenerowany. Obok atletycznego robociarza to drugi
charakterystyczny typ amerykański. Trudno powiedzieć, który
sympatyczniejszy.

Ta red tape8, urzędowa grzebanina jest okropna. W zwyczajnej
sprawie – zablokowanie wypłaty czeku – śledztwo prowadzi policja dwóch
krajów. Poczta, akta, koszta dodatkowe wynoszą już pewnie wielokrotność
owych piętnastu dolarów. Naprawdę przygnębiające.

Ale za cenę takich komplikacji i kosztów w końcu wiedzą o wszystkim.

Było nas pewnie około stu pięćdziesięciu osób w sali, w której
wypowiedziałem słowa przysięgi, otrzymując obywatelstwo amerykańskie. Ta
sala narad znajduje się na jednym z pięter budynku władz South District
of New York. W kącie gwiaździsty sztandar z orłem. Na podium obite
zieloną skórą fotele sędziów, przed podium stoły urzędników sądowych.
Wezwanie opiewało na godzinę za piętnaście druga. Musiałem podpisać
dokument o przyjęciu obywatelstwa, ale jeszcze go nie przekazano,
zostanie wysłany pocztą. Po czym usiedliśmy w ławkach i czekaliśmy na
sędziego, który miał nas zaprzysiąc.

Wśród oczekujących rzadko widziało się twarz zdradzającą wykształcenie,
systematyczny wysiłek umysłowy. Większość stanowili biedni, strudzeni
prości ludzie. Kilku Żydów, rozmaite narodowości, Słowianie, Niemcy. Nie
rozpoznałem żadnego Węgra. Dwóch Murzynów, pewnie z zachodnich wysp
Oceanu Indyjskiego. Pół tuzina Azjatów. Reszta biali.

Na kilka minut przed nadejściem sędziego pewien urzędnik wyszedł na
środek sali i wezwał tych, którzy doświadczają stanu change in heart,
żeby się zgłosili, jeśli zmienili zamiar i nie chcą zostać obywatelami
amerykańskimi. Teraz mogą to jeszcze uczynić, powiedział urzędnik, ale
za kilka minut, gdy sędzia odbierze od nich przysięgę, staną się
obywatelami tego kraju, co daje prawa, lecz narzuca także obowiązki.
Nikt się nie zgłosił. Następne minuty upłynęły w głębokiej, uroczystej
ciszy.

Potem stukają i w otwierających się bezgłośnie, ciężkich dębowych
drzwiach staje starszy sędzia ubrany w czarną togę. Wchodzi na środek
podium, w ręce trzyma księgę w czarnej oprawie. Wygląda jak ksiądz.
Jeden z urzędników – zapewne na pamiątkę dawnego zwyczaju sądowego
trzykrotnie wykrzykuje: „Hear ye!”9. Wszyscy wstajemy. Urzędnik
odczytuje teraz przysięgę, której kolejne zobowiązania powtarzamy z prawą ręką uniesioną ku górze. W sali cichy pomruk. „So help me
God”10 – tylko te słowa brzmią trochę głośniej.

Następnie przemawia sędzia. Mowa jego jest monotonna i księżowska. „Ten
kraj nie jest rajem na Ziemi – mówi. – Niech państwo uczynią wszystko,
by był lepszy i doskonalszy. Thank you!” – kończy. I opuszcza salę.

Od dnia, w którym wyjechaliśmy z Dworca Wschodniego w Budapeszcie minęło
osiem lat, dziesięć miesięcy i dziesięć dni.

14 czerwca

Stacja radiowa najpopularniejszego nowojorskiego pisma „New York Times”
transmituje półgodzinny wykład przywódcy sekty Christian Science.
Wylicza on przypadki cudownych uzdrowień, kiedy to wiara, modlitwa, sama
tylko pomoc boska uzdrowiła wierzących z ciężkich, nieuleczalnych
chorób, i to bez żadnej lekarskiej ingerencji. Przykład: pewien młody
człowiek miał objawy perforacji ślepej kiszki, lekarz błagał chorego i jego rodziców, by zgodzili się na natychmiastową operację ratującą mu
życie, ale zarówno pacjent, jak i jego rodzice – członkowie Christian
Science – odrzucili pomoc lekarską, uważają bowiem, że nie wolno się
przeciwstawiać woli bożej, nie wolno starać się na nią wpływać inaczej
niż tylko poprzez wiarę, modlitwę, błaganie. I młody człowiek, który
stał już na progu śmierci, po południu był całkowicie zdrowy.

Przywódca wymienia wiele takich przypadków. A stacja radiowa należąca do
wielkiego „New York Timesa” transmituje te opowieści. W taki właśnie
sposób wszystko się deformuje: chrześcijaństwo, więź człowieka z nadprzyrodzonością, z Bogiem. Bóg w istocie ulepił człowieka z gliny i tchnął w niego duszę nieśmiertelną, ale nie uczynił tego po to, żeby
człowiek opuścił się, nie dbał o własne zdrowie ani o swój los, tylko po
to, żeby korzystając z rozumu, wymyślił metody obrony przed obojętnym
okrucieństwem przyrody, chorobami i klęskami żywiołowym. Bóg dał
człowiekowi duszę nieśmiertelną po to, żeby poszukującą i twórczą siłą
swojej nieśmiertelnej duszy wynalazł penicylinę, insulinę i wszystko
inne, co rzeczywiście wynalazł. Człowiek modli się nie wtedy, kiedy nic
nie robi, tylko kołysze się i odmawia modlitwy, tylko wtedy, kiedy
mierzy się z wyzwaniem, jest ostrożny, silny, czynny, pilny. To
prawdziwa modlitwa.

Co innego Opatrzność. Bo Bóg tworząc człowieka, dał mu narzędzia, by się
bronił i troszczył o siebie, jak potrafi, płynąc pomiędzy brzegami
narodzin i śmierci – ale czy ten Bóg troszczy się o człowieka? Tego nie
wiem. Czasami wyczuwam jakieś wskazówki, inspiracje niewiadomego
pochodzenia – ale co to jest?

Ostatnio gniewam się już tylko wtedy, gdy potrzebuję tego z przyczyn
zdrowotnych. W starszym wieku gniew zastępuje zdrowe pobudzenie, jakie
przynosi szok genitalny.

15 czerwca

Listonosz przyniósł dziś list polecający nadany przez amerykańskie
ministerstwo sprawiedliwości, w którym znajdował się oryginał dokumentu
poświadczającego obywatelstwo. Ministerstwo załączyło do niego miły
list, w którym zwraca uwagę dear fellow American na korzystne warunki
oprocentowania państwowych papierów wartościowych. To naprawdę Ameryka.

Ton i nastrój przysięgi przypomniał mi pozbawione wszelkich zewnętrznych
upiększeń nabożeństwo w kościele unitarian. Człowiek jest sam na sam ze
swoim sumieniem i z bóstwem – Państwem.

Po południu z Jánosem na wystawie Picassa. Trochę się buntuje, ale potem
mówi, że w tym bezsensie „czuje się jakąś siłę”. To prawda. Pewne
studium o Picassie informuje, że „mistrz nie ma zamiaru popaść w artystyczną sklerozę”, dlatego ciągle poszukuje „nowych” środków wyrazu.
Ale wystawa nie przekonuje mnie o tym. „Nowe”, które jest „ciągle
nowym”, robi się monotonne. To kurczowe, maniakalne „poszukiwanie
nowości” staje się właśnie umysłową sklerozą – wielka siła Picassa z początku wieku, jego fantazja formalna prędko przekształciła się w usystematyzowane grymasy artysty „bojącego się powtórzeń”, w ćwiczenia
gimnastyczne, mechaniczne silenie się na oryginalność. Artysta, który
nie ma odwagi rozwijać się harmonijnie i zmieniać razem ze swym
talentem, lecz za wszelką cenę chce być „nowatorski i oryginalny”, staje
się tak samo żałosny, jak podstarzały mężczyzna biegający za swoją
potencją.

17 czerwca

Pierwszy raz tego roku nad brzegiem oceanu. Wysuszający, upalny dzień,
półtoragodzinna podróż. Ale na miejscu całkowita kompensacja.
Nieskończona woda jest cicha, ledwie falista, żywa i chłodna. Trzy razy
wchodzę do wody popływać; to rzadka sposobność, bo często pływanie jest
niemożliwe z powodu wysokich fal. Potem w głębokim, błogosławionym
zmęczeniu przez całe godziny na brzegu. To jest moje prawdziwe
„obywatelstwo”.

20 czerwca

Rano kilka rozpaczliwych linijek od matki: w kraju rozeszła się
wiadomość, że miałem udar. Kto rozsiewa takie plotki i po co? Udar może
spotkać w każdej chwili każdego, również mnie. I nawet nie byłby taki
zły, gdyby okazał się wystarczająco mocny i ostateczny.

Nad oceanem. To warte wszystkiego, wszystko rekompensuje i daje
wszystko, o co na ziemi można prosić i czego można oczekiwać. Silne fale
wyrzucają na brzeg wiązki alg. Za pięćdziesiąt lat, jeśli nie wcześniej,
z tych alg będą przygotowywać befsztyki dla umasowionego świata.

Organizacja Narodów Zjednoczonych w liczącym sobie czterysta stronic
memorandum stwierdziła, że węgierska rewolucja była uzasadnionym wyrazem
dążeń wolnościowych, a rosyjska interwencja zbrojna stanowiła złamanie
prawa. Memorandum wydrukowano i rozdano członkom rady. A potem
wyznaczono następne posiedzenie na jesień i delegaci rozjechali się na
wakacje.

Pierwszy raz napisałem, że „jestem obywatelem amerykańskim” w liście do
redakcji tutejszej gazety katolickiej z prośbą, żeby opublikowała mój
apel Don’t forget Hungary. Nie było w tym żadnej szczególnej intencji,
wydawało mi się naturalne i logiczne.

Nowi emigranci są nieskromni i roszczeniowi. Oczekiwali, że otrzymają tu
jakąś zasłużoną rentę. Nieznajomy emigrant zagaduje mnie w metrze i informuje z oburzeniem, że musi pracować za mniej niż jednego dolara za
godzinę.

Zaskoczenie związane ze starością – że nie boli. Nie odczuwam nostalgii,
nie żałuję niczego, co „było i minęło”. Żałuję tylko tego, co jest, a nie jest takie, jakie mogłoby być.

27 czerwca

Z największą cierpliwością – a czasem wręcz z wdzięcznością – przyjmuję
to niemal całkowite odarcie z szans, jakiemu zostaje poddana praca
całego mojego życia. (Ta „wdzięczność” wydaje się dość dziwna, ale nie
znajduję na to dokładniejszego określenia. Uczucie, z jakim czasami
myślę o tym ogołoceniu, przypomina wdzięczność… To jest bardzo dziwne,
ale prawdziwe).

Po Chruszczowie teraz pokazują w telewizji Titę. To medium w nieprzyjemny sposób obnaża osobowość. W telewizji Tito jest
kieszonkowym, niepewnym i prymitywnym hersztem bandy – tym, kim jest.

Świat Wschodu i Zachodu któregoś dnia będą musiały rozliczyć się ze sobą
za to, co stało się z Węgrami, a potem za to, co się nie stało. To
rozliczenie nie nastąpi prędko, ale jest nieuniknione. To tajemnicza,
głęboko podskórna, powoli przesuwająca się w czasie konieczność rachunku
sumienia zachodniej cywilizacji. Jej zaniedbania można skomentować
słowami Talleyranda, które wypowiedział na wieść o tym, że Napoleon
kazał stracić księcia d’Enghien: „To więcej niż grzech… to błąd”.

W jednym z czasopism amerykański dziennikarz rozmawia z Picassem.
Siedemdziesięciopięcioletni Mistrz przyjmuje go w swojej willi na
francuskiej Riwierze w towarzystwie młodej kochanki. Banały, jakie
wygłasza, są zdumiewająco głupie. I na dodatek podczas rozmowy
wykrzykuje naraz, że jeszcze nigdy nie wypowiedział publicznie tylu
mądrości (sic!). W epoce renesansu daliby po gębie temu rozpustnemu,
aroganckiemu staremu pajacowi i oszustowi.

Wizje mistyków otrzymują czasami potwierdzenie okrężną drogą. „Uniwersum
w ziarenku piasku” – wizja Blake’a – to dla fizyka atomowego świat
rozpoznany, posiadający mapę i swoje księgi hipoteczne.

Możliwe, że Proust miał rację, gdy sądził, że artysta, pisarz tak
naprawdę pracuje ciągle nad jednym i tym samym problemem, pisze zawsze
„tę samą” książkę, maluje wiecznie ten sam temat. On sam może się
zmienić, ale temat i gatunek, który przynależy tylko do niego,
pozostanie niezmienny.

Każdego ranka Biblia. Każdego ranka János Arany. Jakoś nic poza tym nie
zostało.

János będzie Amerykaninem – nikim więcej, nikim innym. Może to dla niego
dobre. I szkoda, że to może być dla niego dobre.

Kanada. Kiedy podróżny przybywający ze Stanów Zjednoczonych przekracza
granicę kanadyjską i z jednego ogromnego kraju przyjeżdża do drugiego
ogromnego kraju, ani przez chwilę nie czuje, że podróżuje pomiędzy
„różnymi krajami”. Wciąż przemieszcza się po kontynencie i ten
kontynent, Ameryka, jest w większym stopniu kontynentem niż cokolwiek,
co pomiędzy brzegami oceanu dzieli granica między oboma państwami. W Europie tego się nie czuje, tam zawsze podróżuje się z kraju do kraju.

W Montrealu Army Day. Po głównej ulicy defiluje jak jeden mąż armia
kanadyjska, z czołgami, z kozą o złotych rogach, z grubym tamburmajorem,
Murzynem, który z mocarstwową dumą podnosi do góry laskę dyrygencką, i z orkiestrą Szkotów w kraciastych spódnicach. Kanadyjczycy są doskonałymi
żołnierzami, bitni, zdyscyplinowani, poważni, podczas obu wojen
światowych pokazali, co umieją. A jednak ta świetnie uzbrojona armia
robi tak przedatomowe wrażenie… Jak dziś chyba każda armia.

Niagara. Przejeżdżam taksówką most oddzielający Kanadę od Stanów
Zjednoczonych, amerykański oficer graniczny zagląda przez okno, pyta,
kim jestem – tak wygląda tu kontrola graniczna. Po europejskich scenach
granicznych bardzo mi to odpowiada. Od lat dzieciństwa nie podróżowałem
z kraju do kraju tak, jak kiedyś nasi ojcowie podróżowali po Europie: z wizytówką i wiarygodnością wypowiedzianego słowa. Ale szoferowi
kanadyjskiemu amerykański żołnierz graniczny już nie wierzy i każe mu
otworzyć bagażnik: „Maybe there is somebody”11, mówi ze
śmiechem. Coś takiego czasem się przydarza.

Popołudnie na Koziej Wyspie. To tutejsze Capri. Przez kilka godzin leżę
w trawie na brzegu wodospadu. Wielka gra wody, której nie potrafi
zbanalizować turystyczna reklama, obserwowana bezpośrednio, z bliska,
przemawia do mnie z dziką konsekwencją. Słońce mocno świeci, cień drzew
jest głęboki, trawa pachnąca. Wielka woda tuż obok mnie opada w głąb.
Rzeczywistość tego wodospadu w epoce atomowej przynosi szczególne
skojarzenia. Leniwie kołysząca się, wolno płynąca rzeka zmienia się
naraz w dziki, buchający wodospad… tak zmienia się wszystko, co
istniało w chwili moich urodzin. Tak zmieniła się Epika, Tryb Życia,
Odczucie Życia… Toczyły się leniwie jak rzeka, a dziś niepowstrzymanie
kłębią się, szumią i buchają podobnie do wodospadu.

Buffalo. Miasto na brzegu wielkiego jeziora jest wieczorem dziwnie
puste: błyszczą neony, na ulicach ludzie, ale to wielkie, prowincjonalne
miasto pozostaje jednak niepojęcie „puste”; nie na zewnątrz, lecz od
wewnątrz. Za mlecznymi, żółto świecącymi, zakratowanymi oknami wielkiego
budynku cienie spacerują w tę i z powrotem. Siedzę na ławce i długo
obserwuję te cienie. To więzienie. Sceneria i nastrój jak z E.T.A.
Hoffmanna. Ale jeszcze bardziej niepokojące, tajemnicze.

Nocny przylot do Nowego Jorku zawsze coś we mnie budzi. To miasto
przemawia do mnie tylko nocą, milionami kolorowych świateł, ich
blaskiem. Nie sposób określić, „gdzie” się zaczyna czy kończy Nowy Jork.
Wszystko skrzy się, bez żadnego celu, niebezpiecznie, nadludzko. Czuję
tylko, że przyjechałem… ale dokąd? Prawie wypowiedziałem: „do domu”.

L. powiada, że „sny zmieniają się stosownie do kontynentów” – człowiek
nie śni „tego samego” w Ameryce, co w Europie.

14 lipca

Ewangelizator Billy Graham w Madison Square Garden. Na arenie z klimatyzacją około dwudziestu tysięcy ludzi – to zawsze te same
dwadzieścia tysięcy, które wczoraj słuchały tu McCarthy’ego, Stevensona
czy klaunów z cyrku Barnuma. Te liczby nie są przekonujące. Papież
przemawia przed dwustoma tysiącami wiernych, a wielkie mecze baseballowe
ogląda nawet i sto tysięcy widzów. Dziewiąty tydzień z rzędu każdego
wieczoru ewangelizator przemawia na tej arenie i nawraca grzesznych
nowojorczyków – to młody człowiek ubrany w jasnoniebieski garnitur,
ponieważ nawracanie jest transmitowane przez kolorową telewizję.
Najpierw śpiewy, potem zbiórka pieniędzy, bo crusade, kampania
ewangelizacyjna, jest finansowana z dobrowolnych składek. Graham nie
dostaje tych pieniędzy, ma stałą pensję wysokości piętnastu tysięcy
dolarów, wypłacaną przez nabożne stowarzyszenie, które finansuje te
ewangelizacyjne objazdy. Kaznodzieja mieszka na prowincji, ma dom, żonę,
rodzinę.

Przystojny mężczyzna, typ atletycznego amerykańskiego biznesmena. A więc: świadoma skromność, akcentowana pokora, podczas mówienia to
wznosi, to znów opuszcza oczy. Przemawia bardzo głośno, czasem macha
zaciśniętą pięścią, często krzyczy. Nie ma ani jednego zwyczajnego tonu
– posługując się tym głosem, tym sposobem argumentacji, mógłby równie
dobrze sprzedawać elektroluksy czy idee polityczne. Typowy przykład
pozbawionego mistyki, protestanckiego chrześcijanina, kogoś pomiędzy
komiwojażerem a bokserem, człowieka, który wierzy, że „Cnota zwycięży
Grzech”, i to wystarczy, by świat zwrócił się ku dobremu. To protestant
przekonany, że jego królestwo jest z tego świata. Ale publiczność jest
interesująca. Obok mnie elegancka młoda Murzynka, jedna z dwudziestu
tysięcy wiernych siedzących w ławkach, niektórzy czasami spuszczają
głowę, dłonią zasłaniają oczy, zastanawiają się nad czymś. Ciekawe. To
t e ż Ameryka.

Najpierw w kinie, gdzie wyświetlają neapolitański film De Siki, L’oro
di Napoli. „Znajome” twarze budzą we mnie tęsknotę, melodyjnie
krzykliwy overstatement12, zwyczajowy ton codziennej
komunikacji neapolitańczyków, który De Sica z talentem podkreśla, odzywa
się echem w mojej pamięci. Kiedyś jednak – może nawet niedługo – trzeba
tam wrócić.

Na Bleeker Street pizza we włoskiej restauracyjce. Kelnerzy są tak
inteligentni i uprzejmi jak… Włosi.

Krew świętego Januarego ukazała się po niemiecku. Wielkie
uspokojenie, że to się stało – i że tych dziesięciu ludzi, którzy mi
pozostali, przeczyta ją. Jeśli jeszcze uda się opublikować Dziennik, z większym spokojem będę myślał o minionych pięciu latach: to nie był
stracony czas.

Umrzeć, nagle, tak. Dziś; ale nagle, natychmiast. Tylko nie być chorym,
bezradnym, albo – co najgorsze – nie zestarzeć się sklerotycznie.

16 lipca

Jak daleko jesteś, ojczyzno! Prawie tak daleko jak Ameryka.

Rano i wieczorem w pobliskim lasku. Nawet w upał lasek jest chłodny,
cienisty – ale bezwonny. Zdarza się tu nawet krzak malin, zające,
wiewiórki. Bezwonny chłodny lasek na Manhattanie. Czasami czuję się tu
tak, jakbym dotarł do celu.

Od kiedy przyjąłem obywatelstwo amerykańskie, poczucie rozdwojenia jaźni
– że „nie jestem tym, kim jestem” – powraca co jakiś czas. Byłem kimś,
kimś konkretnym, a teraz już nie jestem tym kimś. I nie z powodu
dokumentu. Inaczej. To dość niepokojące.

25 lipca

Trzeba sobie wyobrazić ślepca, który kupił bilet do teatru. Kurtyna się
podnosi, ale ślepiec tego nie widzi. Scena rozjaśnia się, tego również
nie widzi. Zjawiają się aktorzy i ślepiec nie wie, kim jest mężczyzna,
kim kobieta, jak wyglądają, jaka jest scenografia, kostiumy i rekwizyty.
Aktorzy zaczynają grać i ślepiec dopiero teraz, poprzez ich słowa,
powinien móc zobaczyć wszystko – scenę, scenografię, rekwizyty, wygląd
grających, w pełni przeżyć, zrozumieć, a więc nie tylko usłyszeć, ale
również dotknąć akcji, poczuć jej zapachy, by i dla niego rozegrał się
prawdziwy dramat z krwi i kości… Takie jest zadanie. Bardzo trudne.

List T.L. z Brukseli, dokąd wypuszczono go legalnie na kilka dni z komunistycznych Węgier. To mój dobry przyjaciel, dżentelmen, neurolog.
Pozostał w kraju i z tego kongresu wróci do domu. Nie jest komunistą. Na
ile to było w minionych latach możliwe, opędzał się od pokus i gróźb
komunistów. A wszystko w kilka miesięcy po wielkim morderstwie, po
rewolucji. Tak też można… Nikogo nie należy namawiać do wyboru drogi,
którą wybraliśmy my, skoro postanowiliśmy inaczej.

Ale nie żałuję tej decyzji.

Z Jánosem na Fire Island. Łysy cypel, oceaniczny pejzaż z wydmami na
horyzoncie ma w sobie wielką siłę i piękno. To naprawdę „wielki świat”.
I powrót na ląd małym stateczkiem pod wielkim niebem po szarej wodzie: w tym wszystkim jest głęboka powaga. I jakoś mam z tym już coś wspólnego.

Nocą w Central Parku. Młodzi aktorzy grają – za darmo – Szekspira dla
wysuszonych przez gorące lato nowojorczyków. Na wolnym powietrzu
cielesność aktorów oddziałuje na widzów bardziej bezpośrednio niż w teatrze, a wdzięczna publiczność nagradza ich śmiechem i oklaskami. To
wdzięczność ludzi zniesmaczonych rozrywką w konserwie – wdzięczność za
wszystko, co żywe.

W minionym tygodniu banda szesnastolatków zamordowała w okolicy trzy
osoby, ot tak, na zasadzie let have him, żeby wypróbować broń. Tych
amerykańskich bezpriziornych wypełnia jakieś głębokie, niepojęte
rozgoryczenie. W bogatym, ale pozbawionym duchowości kraju niełatwo
znaleźć przyczynę tego dzikiego rozgoryczenia.

8 sierpnia

Anglia z wielką ochotą przyznaje prawo azylu uciekającym z różnych
krajów komunistom i ekskomunistom; za tym ładnym, humanistycznym
podejściem poza empatią kryje się jednak jeszcze namiętność
kolekcjonowania rarytasów. Coś w rodzaju hobby – jak u londyńskiego
Rothschilda, który kolekcjonował pluskwy. I najpiękniejsze egzemplarze
on też otrzymywał z Budapesztu.

Trzy godziny nad oceanem.

15 sierpnia

Pierwsza „odpowiedź” na Krew świętego Januarego: spontaniczny list
pewnego niemieckiego nauczyciela akademickiego. Właściwie najważniejsze,
co pisze – że to książka, na którą czekał. A ja napisałem ją właściwie
dlatego, żeby ktoś mógł napisać taki list.

Zbuntowani zaczynają być aktualni. Bunt młodzieży jest objawem
światowym, w Ameryce najbardziej ekscytującym przejawem codzienności.

17 sierpnia

Nad oceanem. Swetoniusz: Kaligula, Klaudiusz, Neron. Okrucieństwa
tych bestii Swetoniusz opisuje bez oburzenia i traktuje je
fatalistycznie: nie jako ludzkie zwyrodnienie, tylko raczej jako jeden z objawów obojętnej natury.

Czym jest władza? Co umożliwia ludzkiej bestii realizację okrutnych
planów? O tym, że Kaligula, Klaudiusz czy Neron są szaleńcami groźnymi
dla siebie i dla otoczenia, wiedzieli wszyscy, nawet ich własna straż
przyboczna. Ale nikt nie wiedział, nawet członkowie osobistej ochrony –
nawet Himmler, nawet Beria – kiedy, w jakiej chwili bestia, której
projekty dotychczas urzeczywistniali, wskaże na nich. Dlaczego to
znosili? A pozostali? Senatorzy, lud, ofiary? Było ich zawsze
nieporównanie więcej, byli potężniejsi od człowieka posiadającego
Władzę. Czym jest Władza? Może rodzajem Talentu?

To, że nie jestem Amerykaninem – choć mam w kieszeni dokument
poświadczający obywatelstwo – prawdziwy Amerykanin widzi i czuje tak
samo jak to, że nie jest Amerykaninem Japończyk czy Chińczyk, który tu
mieszka; jest Japończykiem czy Chińczykiem, nawet jeśli się tu urodził.
Nie muszę się odzywać, wystarczy, że gdzieś wejdę, a Amerykanin od razu
wie, że pojawił się obcy, podobnie jak obcy jest Japończyk czy Chińczyk
poprzez sam fakt swojego wyglądu. Człowiek należący do innego kręgu
kulturowego na zawsze pozostanie obcy. Z wyjątkiem Murzynów, którzy tu
się urodzili. Oni w jakiś sposób są Amerykanami. Może dlatego, że
zapłacili za to wysoką cenę.

27 sierpnia

W ciemności nie da się rozmawiać. Człowiek nie słyszy porządnie, co
mówi.

30 sierpnia

Listy zza żelaznej kurtyny, okrężną drogą. Wszyscy są „na wakacjach”. W Tatrach, w Mátrze, nad Balatonem. Jeden kupuje auto, drugi oczekuje
urodzenia się dziecka, trzeci powróciwszy z wakacji, robi przetwory,
powidła z moreli, jeszcze ktoś inny zaczął doktorat… A wszystko to w dziesięć miesięcy po rewolucji. Życie jest jednak mocniejsze od
Historii. Życie jest jedyną Historią.

A jednak tu lepiej. Tu moja sytuacja jest rzeczywistsza, bardziej
sterylna i prawdziwa niż byłaby w kraju czy gdziekolwiek w Europie. Tu
mam prawo być kamieniarzem czy kelnerem, skoro nie mogę być tym, kim
jestem. I na razie nie jestem kamieniarzem ani kelnerem. A w każdym
razie dziś jeszcze nie.

4 września

Dziesiąty rok na obczyźnie.

Nie żałuję, że miałem siłę opuścić Węgry.

Chwila, w której zrozumiałem, jak wiele znaczył dla mnie w ciągu
minionych dziesięciu lat János Arany.

Każdego ranka w lesie. Ptaki i starzy ludzie, którzy za pomocą jakiegoś
aparaciku naśladującego ptasi śpiew przyzywają ptaki. Szukają
towarzystwa.

W ogrodzie zoologicznym w Bronksie. Tygrysica urodziła dwójkę młodych,
wróble wlatują do klatki i podskakują między nimi. Wielkie koty nie
zwracają uwagi na bezczelne ptaki. Stąd do ogrodu botanicznego, do
rabaty róż. To piękny ogród, podobny do tego na Wyspie Małgorzaty. Róże
mają tu inne imiona, otrzymują je od miejscowych piękności i prowincjonalnych sław. Róże są tu zamerykanizowane.

4 października

Rosjanie wystrzelili w kosmos „sztuczny księżyc”.

19 października

Sputnik krąży wokół Ziemi już drugi tydzień. Zmiana tonu – ogólnie na
Zachodzie i szczególnie w kręgach liberalnych – wszelkie odcienie, od
oburzenia do zdumienia. Co się stało? – pytają senatorowie i publicyści.
Dlaczego Zachód pozostał w tyle, kto jest za to odpowiedzialny? Jak to
możliwe, że Sowieci skonstruowali rakietę, która potrafiła wyprowadzić
sputnik poza krąg grawitacyjny Ziemi? A po chwili: „Jeśli to było
możliwe, to możliwe jest wszystko”.

Ciekawszy rodzaj reakcji: błyskawiczne szukanie nowej pozycji przez
sekretnych i jawnych czerwonych i różowych poputczyków. Przede wszystkim
wielka radość: Sowietom się udało, balance of power została naruszona,
możliwa jest już najwyżej balance of terror. Jednocześnie zaskoczenie,
że narzeczona jest jednak zbyt piękna: bo teraz, kiedy Czerwona Gwiazda
świeci już nie „tylko” nad Budapesztem, Warszawą itd. – czym nikt się
dotąd nie przejmował – tylko kilkakrotnie w ciągu doby błyska również
nad Waszyngtonem, może się zacząć „wyjaśnianie sytuacji”, czyli
prowadzony z dziką energią rozrachunek. To chwila, w której naród
amerykański już rozumie, że Sowiety to nie jest tylko niewinny i przychylny partner współistnienia, byle dać mu czas, żeby przyszedł do
siebie, przebył choroby wieku dziecięcego, a wówczas całkiem przyjemnie
będzie można razem z nim koegzystować w świecie – tylko że to rozbójnik,
który zawładnął bronią i właśnie przykłada nóż do gardła Ameryki. To na
razie tylko popiskiwania, wait a minute. Ale w ciągu kilku miesięcy
podniesie się wielki hałas. We wszystkich rejestrach będzie zadawane
pytanie: jak to możliwe, że ci Sowieci, którzy w 1942 roku leżeli na
ziemi i oczekiwali na ostatni cios Hitlera (Niemcy stali pod Moskwą i Stalingradem, a Stalin pakował się do Azji), z pomocą Zachodu podnieśli
się, dostali wsparcie zbrojne, bez którego nigdy nie byliby zdolni pobić
Niemców, potem jeszcze otrzymali w prezencie (na moskiewskich naradach
pomiędzy Churchillem i Stalinem, a później na jałtańskich i teherańskich
pomiędzy Rooseveltem, Churchillem i Stalinem) sto milionów Europejczyków
– a dziś są już tu, potężni, z bombą wodorową i rakietami? Co tu się
stało? Przez piętnaście lat słyszeliśmy, że Sowiety nie są w stanie
nadążyć za rozwojem naukowym Zachodu (i to prawda, bo o własnych siłach
nie mogą z nim konkurować) – a tu naraz sputnik i rakieta
interkontynentalna z napędem wodorowym? Co się stało?

Niemiecki wydawca pisze, że reakcja na Krew świętego Januarego w niemieckich czasopismach i stacjach radiowych jest albo „bezwarunkowo
negatywna” albo „bezwarunkowo pozytywna” Jeśli tak, to książka osiągnęła
cel – neutralność wobec niej jest niemożliwa.

János idzie na party i wraca do domu po północy. Kiedy zagląda do mnie
po powrocie, brak mu tylko cylindra na bakier. Wszystko w najlepszym
porządku.

24 października

Rok temu wierzyłem, że jest jakaś nadzieja. Teraz też wierzę. Ale na
nadzieję jestem już zbyt zmęczony.

„New York Times” ogłasza list pisarza ekskomunisty Howarda Fasta, który
żąda z oburzeniem, żeby sumienie świata odezwało się w proteście z powodu uwięzienia węgierskiego pisarza komunistycznego Tibora Déryego,
zamkniętego przez komunistów za postawę podczas węgierskiej rewolucji.
Amerykański ekskomunista żąda sprawiedliwości i obrony dla węgierskiego
ekskomunisty od wszystkich, którzy nie są komunistami… Ale Fast i Déry
podczas minionych trzydziestu lat milczeli jak grób, kiedy mowa była nie
o tym, że członkowie gangu, czyli komuniści, wbijają sobie nóż w plecy,
tylko o tym, że wymordowali wszystkich, którzy nie byli komunistami, a wpadli im w ręce. I ten protest ogłasza NYT, który nie opublikował
mojego listu z prośbą o wspieranie ruchu Don’t forget Hungary. Sprawa
Déryego zostaje nagłośniona, ale sprawa Węgier nie zasługuje w tym samym
miejscu na to, by ją upublicznić w liście otwartym. I tak to idzie, w kółko to samo, bez końca.

Każdego ranka Biblia. I János Arany. Każdego ranka. Potem spacer w lesie. Później praca, kilka linijek. Każdego dnia. Na temat pewnego
tekstu hinduskiego Arany pisze: „człowiek Wschodu nieustannie drży z obawy przed terrorem duchowym niewidzialnego wroga…”. Jakże aktualne
jest to zdanie w czterdziestą rocznicę sowieckiej rewolucji.

W rocznicę węgierskiego powstania poszedłem do kościoła i zapaliłem
świecę. To są gesty automatyczne. Ale mają swoją treść. Na powstania nie
można patrzyć sentymentalnie. Ale świecę trzeba zapalić.

Ameryka przegrała… Nie dlatego, że dała się wyprzedzić w kwestii
sputnika. Tylko dlatego, że po wiadomościach radiowych o sputniku zawsze
nadają reklamę papierosów albo piwa czy skutecznego środka przeciw
poceniu stóp. Apokalipsa jako okazja do umieszczenia reklamy – to jest
ta przegrana.

5 listopada

Ameryka uległa; zapewne nie jako mocarstwo, tylko moralnie – ale
moralnie na pewno. Przegrała rok temu, kiedy Żukow zadał śmiertelny cios
Węgrom (od tego czasu Żukow też przegrał), a tu prezydent rano poszedł
do kościoła, a potem grał w golfa. Ale przedtem przez dziesięć lat
obiecywali these people can count on us13. Przegrała, ponieważ w społeczeństwie, w którym na pierwszym miejscu stoi zasada użyteczności,
obumiera poczucie odpowiedzialności moralnej. Podobnie jak domy, które
budowane są tu bez żadnych dekoracji, ponieważ zasada przydatności
odrzuca sens wysiłku przeznaczonego na wykonanie ornamentu, tak i ludzie
funkcjonują bez wszelkiej ornamentyki, od wewnątrz i na zewnątrz,
ponieważ liczy się tylko ich wartość użyteczna; dla innych i dla nich
samych.

Boże, dopomóż.

János składa przysięgę związaną z przyjęciem obywatelstwa. Wraz ze stu
siedemdziesięcioma innymi. Długą, długą ma za sobą drogę. Ale możliwe,
że akurat on przybył do swojej ojczyzny.

Przemówienie Eisenhowera. Również dziś, w epoce sputnika Zachód jest
silniejszy od komunistów. Ja też tak sądzę. Ale wobec tego, czemu w dalszym ciągu umacniają komunistów na Zachodzie, niezmiennie od
czterdziestu lat?

Lodowaty wiatr. Przez dwie godziny spaceruję w tym wietrze brzegiem
rzeki. To dobre, właściwie najlepsze z tego, co pozostało.

11 listopada

Dżilas: „Współczesny komunizm nie jest niczym innym, jak tylko
nieustającą ukrytą wojną domową pomiędzy klasą panującą a masami
pracującymi…”. Chyba to już kilkakrotnie wypowiedzieliśmy, my, którzy
nie byliśmy komunistami w tych latach, w których Dżilas u boku Tity
robił wszystko, by stale prowokować tę „nieustającą ukrytą wojnę
domową”.

Zdechł pies, którego Rosjanie zamknęli w sputniku, i teraz rakieta krąży
wokół Ziemi ze zdechłym psem na pokładzie. Jeśli tak dalej pójdzie, za
jakiś czas Ziemia będzie krążyć wokół Słońca ze zdechłą ludzkością „na
pokładzie”.

Codziennie brzegiem rzeki silnym tempem piechura. Tylko nie wiem, dokąd
zmierzam tymi zdecydowanymi krokami.

Knajpa w Greenwich Village. Nazywa się The White Horse, prowadzi ją
siedemdziesięciopięcioletni facet z Bawarii; czytałem w pewnym piśmie,
że Dylan Thomas, niedawno zmarły poeta walijskiego pochodzenia, tu zapił
się na śmierć. Kiedy wchodzę około czwartej po południu, piją tam piwo
smutne chłopaki jakby świeżo po maturze, a przy barze kiwa się kilku
chronicznych alkoholików. To miejsce nie ma w sobie żadnej magii – jest
dokładnie tak samo ponure jak podobne szynki w całym Nowym Jorku, w całej Ameryce i Kanadzie, gdzie siedzący w półmroku ludzie topią w tanim, mocnym alkoholu swoje stłumione instynkty agresji, homoseksualne
konfuzje i egzystencje pozbawione perspektyw. W świecie anglosaskim
Knajpa, ten wielki gatunek, Krúdyowska oaza rozmyślań jeszcze w ogóle
nie otrzymała wyrazu. Zrozumiałem tam, dlaczego młody walijski poeta
zapił się na śmierć przy barze w White Horse.

Ale na kilku uliczkach tej wegetującej dzielnicy nowojorskiej bohemy
czuje się jeszcze pewien cachet: stojący naprzeciw knajpy stary,
szary i obtłuczony budynek lombardu P. Blumenthala jest niemal
sympatyczny, ma w sobie coś ludzkiego.

19 listopada John. M. Marai otrzymał dokument z pieczęcią,
poświadczający jego amerykańskie obywatelstwo. Widzę, jak dwanaście lat
temu staje przede mną w ogrodzie w Leányfalu, niepewny i nieśmiały,
wyciąga do mnie rękę i mówi z zaśpiewem z okolic Jászberény: „Szczęść
Boże”.

Schopenhauer. Zmarł w 1860 roku, przeżył Goethego o prawie trzydzieści
lat. Jego Welt als Wille14 ukazał się w 1819 roku, Goethe miał
wówczas siedemdziesiąt lat. Nie wiadomo, czy czytał tę książkę. Może
polecił ją przeczytać Riemerowi… Nie mogła mu się podobać ta
filozofia, jest zbyt pesymistyczna. A Goethe był optymistą, na świat
zasadniczo patrzył z ufnością, jako na zjawisko niezależne od Woli, jako
Ding an sich. Był bliższy Kantowi niż Schopenhauerowi.

A poza tym kochał życie. Schopenhauer tylko mu się przyglądał jak
jakiemuś Vorstellung15. A Goethe mawiał: „aus lauter
Küssen werden keine Kinder”16.

Gniew frankfurckiego mędrca, który Fichte z kawiarnianą wyższością
bagatelizuje, i w ogóle cała jego filozofia rozpięta na konflikcie
między „materializmem” a „idealizmem”, są beznadziejnie aktualne. Dziś
idzie o to samo. Co jest przyczyną, a co skutkiem – Idea czy Materia,
przez którą Idea się przejawia? Dialektyka Hegla, materializm Marksa i Darwina, idealizm Fichtego, to wszystko jest krążeniem wokół Boga.
Schopenhauer, podobnie jak Platon, uważał, że zbyt wygodnie jest
wyjaśniać zjawiska świata Bogiem. To, co frankfurcki mędrzec kosztem
wielkich udręk w końcu zbudował – wiara w Piękno, Sztukę i Świętość –
było jednym wielkim kompromisem; właściwie tragicznym, bardzo ludzkim,
bardzo sympatycznym, ale kompromisem. Bóg nie puszcza tak łatwo
zbuntowanych Duchów.

Przedpołudnie na Wall Street. Stamtąd na wybrzeże, do doków. Zimne,
czyste światło. Pomiędzy Wall Street a uliczkami portowymi, w tych
cementowych „kanionach” Nowy Jork wydaje się szczególnie wielkomiejski,
swojski, stary. Są tu staroświeckie, zmurszałe restauracyjki, jakiś
pradawny, ludzki nieporządek w małych uliczkach, gdzie biedni urzędnicy
nieprzeliczalnego Pieniądza wygrzewają się na słońcu, spacerują i jedzą
lunch podczas krótkiej przerwy obiadowej. W tych Bankach, Pałacach czuje
się dziką, bezlitosną siłę, nieznana pogańska religijna energia porusza
to wszystko – już nawet nie Pieniądz, lecz Zamiar, który stąd
promieniuje na cały świat.

23 listopada

Krew świętego Januarego jest dla mnie ostatnią szansą na bycie nadal
pisarzem… w tym czasie, który mi jeszcze z życia pozostał. Jeśli ta
książka nie zdobędzie większego odzewu – jest już zainteresowanie nią z Francji i Anglii, ale jeszcze nie dość poważne – to nie pozostanie mi
nic innego, jak porzucić nadzieję, że będę w stanie żyć i znaleźć jakieś
schronienie w pisarskim trybie życia, dzięki któremu w dniach starości
zdołam zarobić na swój chleb powszedni. To moja ostatnia szansa. Ale w epoce fabrycznej produkcji książek i uprzemysłowionego życia umysłowego
mas ta szansa jest bardzo niewielka.

Lektura:Goethe Gespräche – i nie Eckermann, tylko wybór Biedermanna z tego wszystkiego, co współcześni zapisali w listach czy dziennikach po
spotkaniu z Goethem. Jego matka (o czym pisze Bettina Brentano) mówiła,
że jako dziecko zawsze bardzo się złościł podczas słuchania bajek (Die
Zornader Schwoll an der Stirn17), gdy bajka mu się nie podobała.
Zachować do końca życia ten gniew, kiedy tylko nie podoba się nam bajka
– może na tym polega jego tajemnica?

Radio podaje, że Eisenhower miał wylew krwi do mózgu, ale widoki na
poprawę są doskonałe, excellent. Prezydent po wylewie i zdechły pies w kosmosie… Ładna sytuacja.

„Pokora” to patetyczne i fałszywe słowo. Istnieje jej ziemski, bardziej
rzeczywisty synonim: cierpliwość. Prawdziwa pokora na co dzień jest w istocie niekończącą się cierpliwością.

Zero stopni, chłodna, czysta pogoda. Każdego dnia dwie i pół godziny nad
rzeką Hudson. Zachody słońca w zimnym świetle zachwycające, piękno
świata jest poza wszystkim, co człowiek jest sobie w stanie wyobrazić.

28 listopada

Znowu sen o powrocie do kraju, zmieniają się tylko postaci, ale sen
pozostaje ten sam. Strach, który opada mnie pod koniec snu – że wróciłem
do domu i że już nigdy nie będę mógł stamtąd wyjechać – był tej nocy
około wpół do czwartej nad ranem silniejszy niż kiedykolwiek dotąd. I przebudzenie pełne poczucia winy i ulgi, ocknięcie się, „że to tylko
sen”, co przynosi naraz uspokojenie i rozczarowanie.

W tych miesiącach kilka osób pisało mi: „Dobrze, że nie było pana w kraju, bo komuniści na pewno spróbowaliby zrobić z pana poputczyka – ale
też żałujemy, że nie był pan tu z nami w dniach rewolucji”. Tak właśnie
jest chyba naprawdę.

Zdechły pies w kosmosie, prezydent po wylewie w Białym Domu, walczące ze
sobą o życie gangi w Sowietach i niejasna sytuacja tu… Taka jest
prawda. Jak Goethe, który zapisał w dzienniku pierwszego wieczora po
przybyciu do Neapolu: „Der König ist auf der Jagd, die Königin ist
schwanger, das Volk ist glücklich”18.

Rozczarowanie „intelektualistów” to dziś zjawisko miary światowej, nie
tylko po zachodniej stronie żelaznej kurtyny, gdzie pewne ich grupy
uległy „lewicowemu odchyleniu”, ponieważ nie otrzymały żadnej „roli” do
wypełnienia – doskonała książka Raymonda Arona o „opium” uczciwie
analizuje ten objaw – i nie znalazły dla siebie miejsca w zachodnim
świecie nastawionym „tylko na zysk”. Po drugiej, wschodniej stronie
żelaznej kurtyny rozpieszczana dotąd węgierska, polska itp. inteligencja
także zbuntowała się przeciw systemowi nastawionemu „tylko na władzę”.
Niewykluczone, że niezadowoleni są również inteligenci rosyjscy i chińscy, bo sputnik sputnikiem, ale władza dusi w zarodku każdą ich
wolną, indywidualną myśl. Inteligent, który w tych dziesięcioleciach
przystawał do lewicy, otrzymywał wprawdzie „opium”, ale kompensował
swoje urazy wynikające z pochodzenia i pozycji społecznej, a zamiast
Publiczności zdobywał wsparcie wielkiego Mecenasa, czyli Państwa, które
ostatecznie określało, co on ma myśleć i tworzyć. Ale to przyniosło
rozczarowanie. Po tej stronie oceanu, gdzie twórczość intelektualistów
mierzy się według zasady zysku, w człowieku twórczym wiele pomysłów
umiera w zarodku, ponieważ wielkie dzieła na ogół nie sprzedają się na
rynku masowego odbiorcy, który kieruje się zasadą najmniejszego oporu,
więc albo nie pojawiają się w obiegu publicznym, albo wręcz nie
powstają. (Zobacz niedawne lamenty na stan basic research w związku z kryzysem wokół sputnika. A przecież literatura, sztuka również należą do
basic research – więc społeczeństwo, w którym zasada zysku nie węszy
prędkich dochodów w owocu pracy twórczej, w końcu zostanie w tyle w wielkich zawodach; dobrym technologiem będzie raczej ktoś, kto jednak
jest w stanie dostrzec różnicę pomiędzy dobrą a złą literaturą itd.).
Była taka krótka epoka od końca zeszłego wieku do pierwszej wojny
światowej, kiedy rolę Mecenasa przejęła Publiczność, która jako tako
utrzymywała twórcę. W świecie monolitycznej dyktatury czy systemów
gospodarki rynkowej przenikniętej zasadą zysku jednostka twórcza nie
posiada już ani wielkodusznego i szczodrego Mecenasa, ani wielkodusznej
i szczodrej Publiczności.

9 grudnia

Każdej nocy z rosnącą radością czytam wybór Biedermanna. Te listy
współczesnych, fragmenty z dzienników, osobiste i publiczne wspomnienia
przynoszą pełniejszy obraz Goethego niż Eckermann – ukazują Goethego o stu twarzach. Eckermann odnosił się do niego z miłością i czcią i widział tylko jedno wcielenie – Mecenasa, olimpijskiego Protektora. Ale
współcześni, zwłaszcza Schiller w listach pisanych do przyjaciół po
pierwszym spotkaniu, opisywali go bezlitośnie. I kobiety. Jego stosunek
do żony, w weimarskim kretzli19, jak wynika z kilku listów,
wyglądał całkiem inaczej niż ogólnie sądzono. Bardzo kochał Christiane,
prostą kobietę, z którą żył w dzikim małżeństwie i która dała mu
nieudanego syna, i nic w ogóle nie rozumiała z tego Goethego, przed
którym świat bił czołem – ale byli sobie bardzo bliscy i kiedy ona
umarła, Goethe żył jeszcze dziewiętnaście lat, niepocieszenie ją
opłakując. Jego życie według zwierciadła Biedermanna: przez pięćdziesiąt
lat Weimar i okolice, czasem wyjazd do Jeny czy Karlsbadu – przedtem
jeszcze podróż do Włoch, a potem jej nieudane powtórzenie, kilka
krótkich wycieczek po Harzu, Szwajcarii, nic więcej. Nigdy nie był w Paryżu ani w Londynie… Przez pięćdziesiąt lat Weimar, uznanie świata,
duszne małe miasto i plotki na dworze, a materialnie też nie najlepiej.
I jednocześnie zabawy z optyką, na której się nie znał, bo nie miał
przygotowania matematycznego, osteologią, archeologią, teatrem,
antykami, wszystko na poziomie dyletanta, w oparciu o ówczesny poziom
wiedzy. Nie było fotografii, gazet, radia. A potem, po sześćdziesiątce,
jeszcze jeden zryw: Marianne, West-östlicher Divan, Die
Wahlverwandtschaften i Faust, cała druga część. Pomiędzy
sześćdziesiątką a osiemdziesiątką pisał o tym, co chciał, i tak, jak
zawsze chciał, nie przejmując się już nikim i niczym. Wybór Biedermanna
ukazuje to z cudowną wyrazistością.

10 grudnia

Półtoragodzinny spacer nad rzeką, w deszczu. Las jest już całkiem łysy.
Nad wodą gęsta mgła. Spacer w takim zimowym deszczu dobrze mi robi,
odświeża. Natura w każdej swojej odmianie ukazuje pewien rodzaj
zmysłowości, jaką potrafi wywołać tylko muzyka i wielka poezja. W naturze też jest jakaś melodia, coś głęboko rytmicznego, melodycznego.

Nie da się walczyć ze starością poprzez postawę czy tryb życia. Istnieje
tylko jedna obrona: nie godzić się na nią, wszelkimi sposobami wydobyć z chwili wszystko, co w niej jest.

Każdej nocy listy o Goethem. Był doskonałym aktorem; odgrywał Goethego
jak wielki artysta.

Od kilku dni boli mnie gardło, kręci mi się w głowie. Arany opisuje, jak
Losonczi, którego opuściła tchórzliwa załoga warowni, ruszył na Turka
sam z szablą w ręce. Narody Europy są jak ta tchórzliwa załoga warowni,
wszystkiego zawsze oczekują od kogoś innego: niech Ameryka ponosi koszty
uzbrojenia Europy, niech przyśle broń i pomoc gospodarczą, a one będą
przeklinać i wydawać bankiety. W końcu lud będzie zmuszony ruszyć sam, z szablą w ręce.

Radio w Hamburgu nadało Krew świętego Januarego. To niemal cud, bo
to, o czym ta książka mówi, jest dziś absolutnie nieaktualne.

Do Bożego Narodzenia trzeba czegoś innego niż świąteczne rekwizyty –
trzeba innego trybu życia. Który jakoś przepadł.

13 grudnia

W piątek zrobiłem sobie specyficzny „stołek Łucji”: na czternastu
karteczkach zapisałem czternaście pytań, dotyczących szans, życia i śmierci, po czym każdego wieczora darłem jedną z nich, nie czytając,
przeczytałem tylko czternastą, ostatnią, 23 nocą, przed dniem
wigilijnym. Ta stara zabawa pozostawia człowieka niespokojnym, jak każdy
eksperyment, kiedy wspinamy się na palce, by na chwilę zajrzeć w ciemną
przyszłość. Łucja wywróżyła mi, że powieść Żar, która niedługo ukaże
się w Paryżu pod tytułem Les Braises, odniesie tam sukces, który
postawi nas na nogi. Niby dziecinna zabawa, a jednak wywołuje dreszcz.

Na resztę czasu muszę zmienić metodę pracy: nocą pisać ręcznie, piórem,
a za dnia przepisywać na maszynie tekst powstały nocą.

Album fotografii artystycznej o Hiszpanii. Ponury majestat we wszystkim
– w krajobrazie, miastach, ludziach. Muszę jeszcze odrobić hiszpańską
lekcję.

Nocą wybór Biedermanna. Fragmenty dziennika Boisserée z pobytu w Wiesbaden. Goethe miał sześćdziesiąt pięć lat, żył na pełnych obrotach.
Czerpiąc z sekretnych zasobów, bo nie żył „zdrowo” – ale jednak z jaką
siłą!

29 grudnia

List z Budapesztu. Dawny znajomy, prosi o pieniądze. Z tonu listu
wnioskuję, że już wszystko mu jedno, coś w rodzaju „a myśl sobie co
chcesz”. Ma rację, wszyscy mają rację.

Sobota wieczorem w okolicach Wall Street. Ten pieniężny kanion Nowego
Jorku jest, nie wiedzieć dlaczego, jednym z tych miejsc, w których czuję
jakąś specyfikę, charakter, poezję… W wąskich uliczkach, w których nie
ma niczego innego poza bankami i biznesem, znajdują się jednak
restauracyjki, niewielki cmentarzyk, jakiś poważny, dorosły, pozbawiony
sentymentalizmu nastrój. Na tych kilku uliczkach Ameryka jest u siebie w domu, blisko tego, w co wierzy, blisko pieniędzy i wyrażonej przez nie
ludzkiej egzystencji. I to nie jest złe, bo jest szczere.

Te starcze miłości – Goethe, Kossuth – rzeczywiście tragiczne. Przeżyć,
przetrwać coś takiego, to dopiero musi być wstrząs. Kossuth wyszedł z tego, pisząc listy, Goethe prawie umarł. Ale jednak w końcu żył jeszcze
dziesięć lat.

Rok wydaje ostatnie tchnienie… Jaki był? Udany. Obywatelstwo, podróż
L. do Kalifornii. Krew świętego Januarego. Trzy niewielkie sztuki.
Zdrowie jako tako. I właściwie nie zrezygnowałem z niczego: ani z pracy,
ani z postawy, byłem, kim jestem i jaki jestem. Poruszone koszmarami
poprzedniego roku warstwy gruntu osiadły. Cierpliwość, skupienie – ale
czy można żyć bez radości?

1958

2 stycznia

Popołudnie w Cloisters. Zimne światło nad rzeką Hudson, czerwone niebo,
zachodni wiatr. Śmierć jest znów bliżej, ale nie wydaje się straszna.
Straszne jest tylko życie, bo pociągające – pociągające również w tym,
co w nim straszne.

Jeszcze raz obraz Roberta Campina. Cudowny spokój malowidła, czas, w którym artysta i jego dzieło egzystowali w głębokiej harmonii,
organicznym złączeniu. Tego już nie ma.

Po północy Biedermann. Kilku świadków z 1825 roku. To nieprawda, że
Goethe starzał się harmonijnie. Starzał się, tracąc zęby, bez leków na
rozszerzenie żył, zgrzytając nagimi dziąsłami, popijając wodę
karlsbadzką na przeczyszczenie. Ale jeszcze napisał drugą część
Fausta.

5 stycznia

Po południu goście. W trakcie rozmowy nagłe uderzenie tętna w aorcie, a potem zawrót głowy. Opanowałem to, nikt nic nie zauważył. Minęło bez
śladu.

Jeśli śmierć przyszłaby tak, jak wczorajszy zawrót głowy – w jednej
chwili, niczym krwotok z nosa i pewien rodzaj zamroczenia w oczach i mózgu – przyjąłbym ją chętnie. Ale to byłby wielki dar.

Nie sądzę, że powinienem żyć całkiem inaczej, jeśli chcę zachować siły i pracować. Żyję teraz mniej więcej tak, jak powinienem. Raczej musiałbym
inaczej się czuć, a nie inaczej żyć. Ale uczuć nie można zmienić.

Późną nocą refleksje na temat Goethego. Przed osiemdziesiątką już wiele
pił i jeszcze ciągle pracował. Każdego dnia przyjmował gości, bezzębny,
ale uroczysty. Rozkręcał się dopiero podczas obiadu, kiedy już wypił
butelkę wina. Wierzył w Boga, ale na religie spoglądał z dystansem.

Fotografie z Hiszpanii. Kamień, krew, fanatyzm, dzikie zwątpienie, jak w posągach, zawsze ekstatycznych, nawet jeśli są konwencjonalne. I ekstatycznych świadomie, jakby ktoś to odgrywał; ale odgrywał z oddaniem, bo lubi swoją rolę.

Odniosłem do biblioteki wybór Biedermanna. Dawno nie czytałem książki z tak niezmąconą przyjemnością i ciekawością.