Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Dziennik podróży w przeszłość

Dziennik podróży w przeszłość

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0373-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dziennik podróży w przeszłość

Tom wspomnień Marka Nowakowskiego obejmuje okres późnych lat czterdziestych do początku pięćdziesiątych XX wieku.
To czas kształtowania osobowości przyszłego pisarza, budzenia się fascynacji miastem i tajemniczym życiem części jego mieszkańców – ludzi z marginesu, zaciekawienia ideologią komunizmu, początku studiów i pierwszych prób pisarskich.
Szczególnie widoczne w tym zbiorze są charakterystyczne dla twórczości pisarza: dystans do opisywanych zdarzeń, precyzja relacji osiągana minimalnymi środkami artystycznymi, nostalgiczne obserwowanie przemijającego czasu.

Polecane książki

„Profesor Markowski wie, jak jest dobrze po polsku, i wie dlaczego. Wie też, jak nam o tym opowiedzieć rzetelnie i ciekawie zarazem. Kultura języka jest w tej książce przedmiotem opisu, ale jest tu też obecna jako sposób opisywania, w najwyższym stopniu, wsparta przy tym niezwykle atrak...
Przedstawiamy Państwu kolejną pozycję z serii: literatura rodzinna. Pierwszy e-book pod tytułem: „Dzieci, Róża i Pan Bóg” spotkał się z wieloma opiniami, które można wyrazić pytaniem: co to jest? Tak, w przypadku książki jest nieco dziwne. Tak, to książka. Jednak w przeciwieństwie do wielu innych, t...
Satyryczna powiastka filozoficzna, uważana za największe dzieło Woltera. Zmuszony do porzucenia beztroskiego życia w westfalskim zamku Kandyd błąka się po obcych krainach. Podczas pełnej przygód wędrówki będzie miał okazję przekonać się, czy człowiek rzeczywiście żyje w „najlepszym z możliwych św...
Trzej przyjaciele nieświadomie otwierają wrota wymiarów. Mroczne monstra wypełzają siejąc śmierć w małym miastaczku. Rozpoczyna się walka z czasem. Czy zdołają zamknąć bramę nim armia demonów dokona zagłady świata?...
Szczegółowe i przystępnie napisane streszczenie wraz z omówieniem problematyki zgodnie z aktualnym programem nauczania. Opracowanie zawiera również m.in.: plan wydarzeń, charakterystykę bohaterów (Karolci, Piotra, Prezydenta, Filomeny i in.), przykładowe wypracowania (Znalazłam niebieski koralik...;...
Rafael de Valentin postanawia popełnić samobójstwo. Jego życie zupełnie się nie układa — stracił rodzinę, nie udało mu się zrobić kariery dramaturga ani filozofa, przeżywa nieszczęśliwe miłości, a na dodatek traci ostatnie pieniądze w kasynie. Przypadek jednak sprawia, że Rafael traf...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marek Nowakowski

Opracowanie graficzne: ‌Janusz BareckiKorekta: ‌Dobrosława PańkowskaZdjęcie ‌na obwolucie: Sławek ‌Biegański/FORUMCopyright © by Iskry, ‌Warszawa ‌2014Copyright ‌© ‌by Marek ‌Nowakowski, ‌Warszawa 2014ISBN ‌978-83-244-0366-0WYDAWCAWydawnictwo ‌ISKRYul. Smolna 11, 00-375 ‌Warszawatel./faks (22) 827-94-24-15e-mail: iskry@iskry.com.plwww.iskry.com.plKonwersja ‌publikacji do ‌wersji elektronicznejTak się ‌zaczynało

Byliśmy z małych, parterowych ‌domków, z ceglanych kamienic, ‌drewnianych pekinów, ‌oblepionych ‌komórkami na opał i gołębnikami. Z Włoch, ‌Okęcia, ‌Ożarowa, Piastowa, ‌Woli, Annopola, ‌Zacisza, Targówka, Rembertowa. Z wszystkich ‌tych przedmieść i miasteczek wyruszaliśmy ‌do Śródmieścia. To ‌był ‌nasz pępek świata. Nasz ‌świat był mały, ‌a wydawał się ‌olbrzymi. Miasto, chłopcy ‌i marzenia. Warszawa to ‌był ‌ocean gruzów z archipelagami ocalałych ‌kamienic, ‌budowli. Polonia, poczta na Nowogrodzkiej, ‌prowizoryczny dworzec ‌z zegarem w Alejach Jerozolimskich, wąwóz ‌Marszałkowskiej w ruinach. ‌To była ‌nasza metropolia. Paryż, Manhattan. ‌Magiczne oko ‌fotoplastykonu. Piękne stolice świata ‌i Tuaregowie ‌na dromaderach ‌w piaskach Sahary. Stąd ‌rozchodziły ‌się nasze drogi na dworce, ‌bazary i w inne równie ‌pociągające ‌strony. ‌Byliśmy przedwojenni, ‌jakiś bagaż ‌dźwigaliśmy. Oswojeni ze śmiercią. ‌Nieraz widzieliśmy wisielców, ‌rozstrzelanych. ‌Nawet zdarzało się ‌zobaczyć, ‌jak do tego dochodziło. Często ‌słyszeliśmy ‌strzały. Nasi i obcy do siebie ‌strzelali. ‌Jak ‌na ekranie figurki w biegu. ‌Niektóre padały. Wyrazisty ‌widok krwi ‌na śniegu. Chcieliśmy ‌brać w tym ‌udział. Ale byliśmy ‌za młodzi. ‌Mieliśmy tylko pudełka ołowianych ‌żołnierzyków sprzed wojny. ‌Handel wymienny. Jeszcze pozostawała ‌pirotechnika. Pełno broni, amunicji. Pociski armatnie, taśmy nabojów do cekaemów, ładunki wybuchowe, trotyl, granaty o różnych kształtach, porzucona broń. Po naszych żołnierzach z 1939 roku. Po Niemcach. Pijani Ruscy chętnie sprzedawali.

– Malczyk, bieri!

Roześmiany czołgista podaje szczodrą ręką magazynek od swojej pepeszy. Wyciągaliśmy z łusek armatnich proch, długie laseczki, czarne ziarno z karabinowych łusek. Fajerwerki, wybuchy. Jeden stracił oko, drugiemu oderwało kawałek dłoni, trzeci… Zapamiętaliśmy dużo mundurów. W tym byliśmy biegli. Jak przez mgłę majaczyły rogatywki z orzełkami, amaranty i żółć naszej kawalerii, proporce sztandarowe. Potem czarne, jadowicie zielone, brązowe. Okrągłe, sterczące sztywno czapki z butnym, lakierowanym daszkiem, srebrne wężyki błyskawic, trupie główki, swastyki na krwistej czerwieni. Jeszcze mundury egzotyczne jak z powieści o wyprawie Napoleona do Moskwy. Papachy, malinowe lampasy na granatowych spodniach, krzywe szable, buty marszczone w harmonijkę, kudłate koniki. To Kozacy. Były także legiony turkmeńskie, tatarskie – nosili znak półksiężyca na zielonym tle. To ci, co poszli z Niemcami, spodziewając się w tym szansy na oswobodzenie z niewoli sowieckiej. A potem ogarnęła nas lawina burych szyneli, czapek uszatek ozdobionych czerwoną gwiazdą. Pokazało się nowe polskie wojsko, pozostały rogatywki, ale orzeł już bez korony, stracił królewski majestat, zwykły ptak, gołąb, jastrząb.

Napatrzyliśmy się. Był w naszych oczach wyrazisty obraz konspiratorów z lat okupacji. Też mieli uniformy i bryczesy z ciemnozielonego sukna, oficerki, marynarki kroju sportowo-wojskowego, płaszcze z podniesionym kołnierzem. Młodzieńcy w zdobycznych panterkach, z biało-czerwonymi opaskami na rękawach – to ci z Powstania. Nasi starsi bracia. Były stare, pożółkłe fotografie schowane na sam spód szuflady lub kufra na strychu. Legioniści z Pierwszej Kadrowej w austriackich mundurach, Dziadek w maciejówce, szwoleżerowie w paradnych strojach. Dzwoniły nam w uszach ich ostrogi. To nasi ojcowie, stryjowie. Wkraczaliśmy w czas dojrzewania. Otaczało nas miasto cmentarne, ale kipiące życiem. Ludzie wracali z wojennej tułaczki. Ze Wschodu i Zachodu. Wciąż motyw mundurów. Ci od Andersa, czarne berety ze wstążkami, piaskowe battle-dressy z naszywką Poland. Ci z Oświęcimia w pasiakach przypominających piżamy.

Czas, który nastał, nazywał się wyzwoleniem. Różnie o tym mówiono. Nawet nazywano następną niewolą. My, chłopcy, nie wyznawaliśmy się na tych komplikacjach. Wolność i niewola powtarzały się w różnych odmianach codziennie. Starzy niewolili młodych. Młodzi dzielili się między sobą i jedni drugich pragnęli uzależnić. Uciekając od wszelkich postaci niewoli, ciągnęliśmy do tego dziwnego, niepojętego Miasta, które zmartwychwstawało po zniszczeniu. Szczególnie w jego zakazane rewiry knajp, melin, handlowych mateczników, gdzie życie pokazywało się naszym głodnym oczom najostrzej. Byliśmy zgrają młodych wilków uczących się poruszać w labiryncie krętych ścieżek nieznanego obszaru. Ludzie przyciągali najbardziej. Najstarsi, przechowujący pieczołowicie utracone dwudziestolecie. Młodsi z leśnych oddziałów, naznaczeni niedawnym doświadczeniem walki, niektórzy mieli coś z zagończyków, echo Dzikich Pól i Sienkiewicza. Katastrofiści, co w hulankach i alkoholu topili koniec świata. Przybysze z łagrów i lagrów. Optymiści i pesymiści. Romantycy i cynicy. Gorąca wiara i brak jakiejkolwiek wiary. To wszystko bombardowało nasze głowy. Jedni mówili o białym koniu Andersa i III światowej. Inni o reakcji, która strzela zza węgła, i zwycięskim sojuszu robotniczo-chłopskim. Białe niedźwiedzie i zapluty karzeł reakcji. Smaki i zapachy. Ruska tuszonka i plum pudding z unrowskiej puszki. Tytoń kręcony w gazecie, nasze munsztukowe lub gilzowe nabijane maszynką i wonne morrisy, lucky striki i camele. Przedmioty od sasa i lasa. Harcerska lilijka i kotwica Polski Walczącej. Virtuti Militari i medal „za pobiedu” czy Krzyż Grunwaldu. Jedni śpiewali Katiuszę, inni Marsz Mokotowa. Jeszcze inni pieśń ruskich urków Murkę, inni naszą Czarną Mańkę. Hymn chłopców od „Bohuna” z Gór Świętokrzyskich zderzał się z Oką kościuszkowców.

Czarny, tak go nazywano, był z Urzędu Bezpieczeństwa, nosił jak czekista skórzaną kurtkę i odsłaniał nagana w parcianej kaburze. Fanatycy nowej wiary. Ludzie bez żadnej wiary. Męty na wierzchu wysokiej fali i tacy, których ta fala zalewała.

Nadal trwał czynny opór. Kuzyn matki w stołowym pokoju. Ubiera się, wypada mu spluwa z kieszeni spodni. Tak pięknie sinawo błysnęła w półmroku zimowego poranka. Wywlekano ludzi z domów o świcie, wpychano do bud. Mówiło się: Zabrali na Koszykową. Na Toledo. Na Gęsiówkę. Do Mokotowa. Piliśmy pierwszy bimber i monopolową w sodowiarniach. Podchodził nocą jak wąż natarczywy erotyzm i pragnienie Julii. Graliśmy na szkolnych ławkach w cymbergaja, posługując się aluminiowymi grzebieniami i pieniążkami. Tłoczyły się w naszych głowach różne języki z wieży Babel. Złodziejska kmina i nowomowa propagandy. Literacka polszczyzna i gadki ulicy. Jedni nienawidzili. Drudzy wielbili. Legenda o chłopcach z Szarych Szeregów. „Czarny”, „Zośka”, „Alek”. Ci z „Parasola”. To Kamienie na szaniec Aleksandra Kamińskiego. „Młot”, „Bohun”, „Zapora”, „Ogień”, „Szary”. To dowódcy powojennego podziemia przeciw komunistom. Ale już „hartowała się stal” i był Pawka Korczagin i Pawlik Morozow, który wydał sowieckiej władzy rodziców. Już lotników z Dywizjonu 303 i Żądła Genowefy wypierał Meriesjew, bohaterski lotnik radziecki z Opowieści o prawdziwym człowieku. Chłopcy „co na tygrysy mają wisy” odchodzili w niebyt. Wolne miejsca zajmował Janek Krasicki, Hanka Sawicka. Paradowali młodzi ludzie w białych koszulach i czerwonych krawatach. Inni w niebieskich koszulach z czerwonymi krawatami. Połączyli się, zakładając zielone koszule i zachowując czerwone krawaty. A my nadal przechowywaliśmy w pamięci dawnych bohaterów literackich. Z kolorowych zeszytów o Bobie Hunterze, Tornado Billu, sierżancie Kingu z Królewskiej Konnej czy z Chłopców z Placu Broni Molnara i Serca Amicisa. Mały dobosz lombardzki tkwił w sercu niejednego bikiniarza, który wielbił jazzową muzykę, nosił kolorowy krawat i buty na wysokiej słoninie.

Różne wzory, różne postawy. Zaczynała się schizofrenia. Uczyliśmy się na pamięć: „W Europie krąży widmo. Widmo komunizmu…”. To Manifest komunistyczny Marksa. Za chwilę śpiewaliśmy: „Tu leży ręka, tam leży głowa, dajcie mi młotek Paramonowa”. To po Warszawie krążył uzbrojony bandyta; kluczył i wymykał się nagonce. Nie wiedzieliśmy, czego się trzymać. Na razie pogrążaliśmy się w żywioł życia. Po omacku, na ślepo szukaliśmy dla siebie przywódców, bohaterów, którzy pokażą nam drogę i poprowadzą. Uwielbialiśmy wszystkich zbuntowanych, chodzących własnymi ścieżkami. Pamiętam, z jaką emocją szeptaliśmy o Burmajstrze i jego kolegach. O tych, którzy zbierali się na konspiracyjne spotkania przy kościele św. Barbary. Chcieli walczyć. Podobno walczyli. Była obława. Powieźli ich do piwnic. Był głośny proces. Zapadły kary dożywotniego więzienia. Każdy z nas na Śródmieściu mówił, że znał osobiście Burmajstra. Z takim samym zachwytem mówiliśmy o znanych rzezimieszkach, którzy w tym czujnie kontrolowanym świecie ryli sobie niezależne nisze. Rycerze nocy. Przemoc, występek, rozbój. Podnosiliśmy ich czyny do rangi niebywale wysokiej.

Kubuś i Stopkarz, Janek Kaszubiak, Wampir, Koci Łeb i inni. Nadal jak echo powracają przezwiska i nazwiska z tamtych lat. Tak samo w wysokiej cenie byli mitomani i bajarze, którzy fantazją tworzyli urojone krainy, i słuchając ich, podróżowaliśmy czarodziejskim dywanem po swoje Eldorado. Krzysztof Karasek poemat o tamtym czasie dzieciństwa i młodości nazwał Musi umrzeć, co ma ożyć w pieśni i napisał: „W losach buntowników odnajdowaliśmy swój los, a miłość piła z głębokich kielichów naszą krew, byliśmy jak mleko z pełnych wymion gwiazd, pełni miłości, poezji, wielkich słów i jeszcze pełni nicości i pełni nihilizmu, jakaś ziemia łkała tuż za progiem, rozpaczliwie smutni, na krawędzi świata i pustych obszarów nieobjętego niczym pożądania, zwycięskie ofiary nieubłaganych klęsk, tyranii zmierzchów i potopów, zetlałych słów i zdartej z duszy skóry”.

Proces poszlakowy

To była ciężarówka z demobilu, buda obleczona brezentem. Zatrzymywała się przy stacji kolejowej o siódmej rano. Zabierała pracowników LOT-u. Dużo było ludzi z Włoch, Gołąbek, Ożarowa. Wskakiwaliśmy od tyłu. Ci z góry podawali ręce i podciągali. Raz pomagałem koleżance z rachuby. Spódnica zadarła się i odsłoniła białe uda z gęsią skórką. Gorąco uderzyło do głowy. Jej uśmiech w podzięce za pomoc. Między czerwonymi wargami zalśniły białe zęby. Koleżanka Mroczkowska. Pamiętam. Jechaliśmy Grójecką, aleją Krakowską i stamtąd w lewo wśród niskiej zabudowy Okęcia małymi uliczkami na lotnisko. Zbliżaliśmy się i dochodził warkot silników, wysoki, wibrujący. Niektórzy potrafili nieomylnie rozpoznać, czy to startują z wojskowego, czy cywilnego.

Pracowałem na etacie przewodniczącego zarządu zakładowego ZMP w Polskich Liniach Lotniczych LOT na Okęciu. Wytypowany zostałem przez dzielnicę, partia nie miała zastrzeżeń. W ten sposób z instruktora zarządu dzielnicowego awansowałem na szefa organizacji młodzieżowej w jednym z największych zakładów pracy w tej części miasta. Byłem już w maturalnej klasie i rodzicom oświadczyłem stanowczo, że pragnę być działaczem i na razie nie ma mowy o dalszej nauce w szkole. Oczy fanatyka, żar wewnętrznego przekonania. Taki byłem.

Nie pomogły żadne perswazje ani lamenty. Postawiłem na swoim. Miałem dwuletni staż aktywisty za sobą. To było intensywne terminowanie. W szkole piastowałem funkcję kierownika agitacji i propagandy zarządu Koła. Często brałem udział w akcjach społecznych, wygłaszałem pogadanki i prowadziłem zebrania poświęcone kolektywizacji rolnictwa, czujności wobec zakusów wroga i potrzebie zwiększenia wysiłków w budowie państwa robotników, chłopów i inteligencji pracującej. Obkułem się w literaturze przedmiotu głębiej niż inni. Sięgałem do źródeł i zapoznałem się z Manifestem komunistycznym, dziełami Engelsa, Lenina, Stalina. Czytałem polemiki Włodzimierza Iljicza z Plechanowem i choć język teoretyków stawiał znaczny opór, jednak nie zniechęcałem się i dzięki chłonnej pamięci mogłem płynnie recytować właściwe dla różnych okoliczności fragmenty z dzieł wodzów rewolucji. Chwalili mnie starsi towarzysze za wszechstronne opanowanie materializmu dialektycznego. Nawet zapoznałem się z pracą Józefa Stalina o językoznawstwie. Karmiłem nie tylko umysł, ale i serce. Poruszały wyobraźnię i wzruszały Listy z więzienia Antonio Gramsciego, nieprzejednanego włoskiego komunisty, i Reportaż spod szubienicy Juliusza Fucika. Lubiłem dla poprawy bojowego nastroju recytować urywki z poematu Majakowskiego: „Niech się brytyjski lew pręży i złotą koroną olśniewa. Komuny nikt nie zwycięży! Lewa, lewa, lewa…”.

Uchodziłem za erudytę. Potrafiłem również popularyzować, zbliżając problematykę do poziomu miast i wsi. Odczuwałem narkotyczną satysfakcję, stojąc na mównicy przed licznym audytorium. Byłem przekonany, że posiadłem szczególną moc, mogę ludźmi dowolnie powodować, wzbudzając w nich gniew i potępienie, aplauz i entuzjazm. Chrzest bojowy przeszedłem, jeżdżąc po zapadłych wioskach Kurpiowszczyzny z cyklem prelekcji o walce z imperializmem i wrogiem wewnętrznym. Rangę misji podnosiła obstawa w składzie dwóch osobników uzbrojonych w broń krótką i długą. Jeden z nich miał nagan w parcianej kaburze, prezent od czerwonoarmisty.

Wyprawa rozgrywała się w leśnej scenerii. Grasowały tutaj jeszcze resztki reakcyjnego podziemia. Wyobraźnia dorzuciła paliwa. Wioski schowane w piachach i sosnowych zagajnikach. Nazywały się osobliwie – Świądrowy Most, Biełustny Lasek, Wielgolas, tak jakoś. Ciemna, zadymiona izba remizy strażackiej. Niektórzy chłopi popatrywali koso, pomrukiwali złowrogo. Czułem groźny oddech wroga klasowego. W każdej chwili może wychynąć zza węgła. Koń parska, zapiera się i nerwowo tupie kopytem. Coś z tyłu szeleści. To była naprawdę misja szczególnej wagi.

W domu rodziców zdecydowanie dawałem odpór wstecznictwu i przywiązaniu do dawnego, obalonego porządku. Polemizowałem zawzięcie ze starszymi. Najbardziej prowokował mnie pan Kuligiewicz, mecenas i kawalerzysta, który na imieninach ojca nieustannie mówił o czerwonej zarazie i wychwalał geniusz strategiczny marszałka Piłsudskiego, zwycięzcy w wojnie 1920 roku. Oburzałem się. Wąsaty ułan i prawnik patrzył na mnie z politowaniem.

– Summa summarum – zwrócił się do ojca – doprowadzają nasze dzieci do zupełnego ogłupienia, prawda, panie Antoni?

Ojciec, niewymownie zakłopotany, opuścił głowę.

Pewnego razu wystąpiłem nader efektownie na przyjęciu, które wydawała moja starsza siostra dla swych kolegów i koleżanek ze studiów.

Towarzystwo zebrało się reakcyjne. Akowcy, winowcy; kilku w oficerkach i bryczesach, jeden w battle-dressie i berecie z czarną wstążką, żołnierz od Andersa. To byli zaciekli wrogowie i rozgrzani alkoholem prześcigali się w opowieściach o powojennych perypetiach, kiedy tropiła ich bezpieka i NKWD. Jeden powtarzał z pogardą:

– Komuniacka ich mać!

Wtedy nie zdzierżyłem i wskoczywszy na kuchenny taboret wygłosiłem płomienną mowę, wystąpiłem jak wiecowy agitator na fabrycznym dziedzińcu w polemice z łamistrajkami. Wykorzystałem całą swą wiedzę polityczną i zarzuciłem im anachroniczną ślepotę. Nazwałem gości mojej siostry reliktami skazanymi na zagładę. Niektórzy z nich śmiali się wesoło, inni przyglądali mi się z zastanowieniem. Może z obawą.

Matka powiedziała krótko:

– Opętało smarkacza!

Ojciec tylko chrząknął.

Wkrótce rodzice w mojej obecności zaczynali ściszać głos. Podchodziłem bliżej, kończyli rozmowę. Konflikt nabrzmiewał. Siostra traktowała mnie jak zadżumionego. Raz zatrzymała się w drzwiach, wręczyła mi zaczytany egzemplarz Kamieni na szaniec.

– To oni – powiedziała i odeszła.

Książka była porywająca, ściskała za gardło, przyznaję. Ale pozostałem nieprzejednany. Złagodziłem jedynie osąd kolegów siostry. Zabrnęli w ślepy zaułek, nie pojęli ducha czasu. Mimo swej zapalczywości, nie uważałem najbliższych za wrogów, których należy ukarać i izolować. Coś mi na to nie pozwalało. To coś było trudne do nazwania, mocno kneblowało usta. Nie mówiłem o nich ani słowa na dzielnicy ZMP. A kiedy dopytywano się o poglądy i przekonania panujące w rodzinie, odpowiadałem stereotypami: rodzice są inteligencją pracującą, pozytywnie zakwalifikowaną warstwą społeczną. Czułem, że więcej mówić nie wolno i co do wyczynów Pawlika Morozowa ciągle miałem poważne wątpliwości. Jego postępowanie budziło żywiołową niechęć i odrazę. Zbyt jednoznacznie kojarzył się z kapusiem, o którym na naszym przedmieściu panowało zdecydowanie negatywne przekonanie bez względu na najbardziej łagodzące okoliczności. Nigdy nie doczekał się najmniejszego usprawiedliwienia. Był istotą przeklętą. Dużo o tym wiedziałem. Ci z okupacji, wojenni konfidenci. Ci drobni, co to donosili policjantom, milicjantom, ormowcom. Szczury oślizgłe! Najbardziej wyraziste były porachunki między złodziejami kolejowymi. Nieraz widziałem takie sceny przy murze wagonowni Szczęśliwice.

– Zakapował! – wskazywali na kulącą się ze strachu postać.

Od razu brali go pod obcasy. Pogarda wobec kapusia była jak inskrypcja na kamieniu. Niezniszczalna.

Nurtowało mnie jeszcze kilka innych sprzeczności, trudnych do jednoznacznego rozstrzygnięcia. Na przykład żywiłem pewien rodzaj podziwu dla kuzyna matki, podchorążego plutonowego AK, który po wojnie konspiracji nie zaprzestał. Porywająco opowiadał o akcjach zbrojnych podziemia nie tylko w walce z Niemcami. W swoim charakterze miał coś z dawnego rycerza, szlacheckiego rębajły z podgolonym łbem. Dotychczas pamiętam jego opowieść: wyłamał nogi od krzesła, odgiął kraty okienka w areszcie powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa, przecisnął się między prętami i tylko w skarpetkach i koszuli gnał zimą po bezdrożach, uciekając przed pogonią. Słuchałem go z płonącymi oczyma. Potem czyniłem sobie wyrzuty. Ale nie mówiłem o tym nikomu.

W związku młodzieży aktywistką była koleżanka Mroczkowska, przewodniczyła organizacji biurowej na lotnisku. Jednak nie przykładała się zbytnio do pracy społecznej. W dodatku przyjaźniła się z bikiniarzami, których traktowaliśmy przecież jako agenturę zgniłego świata Zachodu. Widywano ją na zabawach u kolejarzy w wyzywających pozach przy dźwiękach jazzu. Sam zobaczyłem ją, jak wychodziła z budynku ambasady amerykańskiej. Tam odbywały się pokazy zakazanych filmów. Podobała mi się i nieraz spoglądałem na nią ukradkiem. W przeciwieństwie do innych dziewczyn z tamtego czasu ubierała się w jaskrawe sukienki i bluzki z „ciuchów” na Pradze. Umiała zaznaczyć swoje powaby. Pragnąłem zdobyć jej względy, mimo tego iż aktyw zażądał od niej samokrytyki. Ona odmówiła i została wyrzucona z ZMP. Wkrótce też zwolniono ją z pracy.

Dużo wstydliwych, kompromitujących pragnień roiło mi się w głowie. Snuły się obrazy seraju krymskiego chana, pełnego nałożnic, hurys, odalisek. Koleżanka Mroczkowska pierwszą z nich. Zdobędę urodziwą dziewczynę, która duszą i ciałem odda się niezłomnemu rewolucjoniście. Byłem skłonny pogodzić się nawet z jej obcością ideową, wrogim stosunkiem do naszej rzeczywistości. Pochodziła przecież ze wstecznej warstwy społecznej – ojciec oficer, pozostał w Londynie, matka miała sklepik z pasmanterią.

Próbuję po omacku, z niemałym trudem po tylu latach stworzyć portret młodego bolszewika, chłopaka z porządnej, patriotycznej rodziny. Ojciec był ochotnikiem 20. roku, wielbicielem Marszałka Piłsudskiego, jego imieniem nazwał szkołę, której był kierownikiem. Matka, nauczycielka z powołania, wywodziła się ze schłopiałej szlachty z Podlasia. Dla nich odzyskanie po pierwszej wojnie światowej niepodległości było najważniejszym wydarzeniem w życiu. Siostra, harcerka z „Szarych Szeregów” podczas okupacji, całą duszą przepojona etosem Kamieni na szaniec, nosiła się już z myślą porzucenia studiów dziennikarskich ze względu na ich jednoznacznie służebny charakter. Natomiast dla mnie słowo „bolszewik” z mocnym naciskiem na „bolsze” miało magiczny czar. W przedsennych marzeniach bywałem Czapajewem i Szczęsnym-Bidą na przemian. Dokonałem wyboru jak Grigorij Melechow z Cichego Donu i opowiedziałem się po właściwej stronie.

– Parszywa owca w rodzinie! – posłyszałem za plecami głos tak szyderczy i obraźliwy, że aż zadrżałem, przykuliłem się, niby smagnięty biczem. Obejrzałem się. Nikogo nie zobaczyłem. Stałem sam na skraju pasa startowego i zawiał wiatr, który rozkołysał rząd topoli widocznych w oddali. Czy to był mój głos? Dwóch tkwiło we mnie?

Byłem najmłodszym etatowym przewodniczącym w dzielnicy. Drugi w kolejności wieku miał dwadzieścia lat, a trzeci – Słowikowski z WSK – dwadzieścia dwa. To niewątpliwie dawało satysfakcję. Lecz nie wywyższałem się, próżność i pychę trzymałem w ryzach. Wiedziałem, że należy być z ludźmi, nigdy ponad nimi. Tego przykazania uczyli na odprawach w zarządzie wojewódzkim na Dworkowej. Autorytet zwierzchnika winien być niezauważalny i skuteczny.

W tej chybotliwej ciężarówce zawożącej nas do pracy fundowałem prawicę mechanikom pokładowym i naziemnym, pilotom i nawigatorom, stewardesom, biuralistkom i pracownikom zaplecza gospodarczo-sanitarnego. Śmiałem się ochoczo z porannych, sprośnych kawałów, które opowiadali sobie mężczyźni między pierwszym haustem papierosowego dymu a charczącym pokasływaniem.

Szeroką, żwirową drogą dojeżdżaliśmy do celu. Na lotnisku w budynku administracji zajmowałem niewielki pokój. Umeblowanie składało się z metalowej szafy koloru brudnozielonego, regału z półkami, stołu i kilku krzeseł. Oprócz portretów wodzów światowej rewolucji i prezydenta Bieruta ściany ozdabiały dwa mniejsze wizerunki bohaterów ruchu młodzieżowego z czasu okupacji: Hanki Sawickiej i Janka Krasickiego. Organizacja stanowiła strukturę pięciu kół: hangar pierwszy, hangar drugi, baza remontowa i frakcja samochodowa, personel latający, administracja. Miałem pełne ręce roboty. Zebrania, zobowiązania produkcyjne, sprawozdania. Odprawy z aktywem, szkolenia ideologiczne i stała konsultacja z komitetem zakładowym partii.

Partia spełniała ojcowskie czy, jak kto woli, macierzyńskie obowiązki wobec ZMP. Młodzieżowcy przecież mieli w niedalekiej przyszłości zostać partyjniakami. Los mnie obdarzył doświadczonym mentorem w osobie pierwszego sekretarza. Był po radzieckiej szkole. Chętnie opowiadał o Magnitogorsku, gdzie pracował w fabryce i tam przyjęto go do partii bolszewickiej. Pouczał z cierpliwością prawdziwego pedagoga o pracy w aparacie. Brał udział nie tylko w sprawach zawodowych. Uśmiechając się dobrotliwie, radził, żebym nie zapominał o przyjemnościach.

– Choćby dziewczonki… – zaciągał z ruska i puszczał oko.

Czerwieniłem się i objawiała się w kuszącej odsłonie koleżanka Mroczkowska. Pierwszy sekretarz wprowadzał mnie w zakres zadań i gradację obowiązków. Ze szczególnym naciskiem zwracał uwagę na charakter placówki. Lotnisko miało znaczenie strategiczne. Na domiar ważności leżało w bezpośrednim sąsiedztwie lotniska wojskowego. Całość wystawiona na dyskretne zakusy szpiegów, dywersantów, sabotażystów. Mogą oni także być wśród nas. Czujnością zajmował się referat wewnętrzny, o którym wiadomo było, że podlega Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego. Było ich dwóch. Zajmowali pokój bez żadnej tabliczki informacyjnej na drzwiach. Od razu w pierwszych dniach zaprosili mnie do siebie i nastąpiło poznanie. Poinformowali o konieczności ścisłej współpracy. Otwarta szafa pełna papierów, sterty teczek zaścielały biurko. Były to akta personalne pracowników oraz inne dokumenty ściągane z poprzednich miejsc pracy zatrudnionych. Źródła osobowe. Tak oni mówili. Poddawali dokumenty drobiazgowej analizie. Niektóre poznaczone były wykrzyknikami i pytajnikami. Różnego koloru atramentem. Każdy szczegół na pozór błahy mógł mieć znaczenie. Nieścisłość w życiorysie, powiązania rodzinne, krewni za granicą. Dokopywali się do trzeciego pokolenia wstecz. Przede wszystkim w przypadku pilotów, nawigatorów, całego personelu latającego to stanowiło konieczność.

– Prześwietlić w różnych aspektach, widzieć daną osobę na szerokim tle – tak wyjaśnił jeden z nich. Samoloty odbywały rejsy nie tylko do Moskwy, Pragi czy Sofii. Również do Wiednia, Paryża, Londynu. Dwaj z komórki nadzoru wewnętrznego bacznie obserwowali zachowanie załóg latających, mieli wśród nich swoich informatorów, z którymi spotykali się sekretnie. To byli specjaliści, sumienni i dociekliwi. Serdecznie uśmiechnięci, bezpośredni w zachowaniu. Wkrótce poszliśmy razem na piwo, dużo błahej gadaniny, żarcików. Jednocześnie sondowali mnie nieustannie. Czułem się trochę nieswojo. Żadna koleżeńska rozmowa po pracy. Nieoczekiwanie zaczęli dopytywać się o inżyniera Kosieradzkiego. Mieszkał w sąsiedztwie moich rodziców na tej samej ulicy. Interesował ich Budzisz. Był to wesoły, rubaszny mechanik z bazy remontowej. Miał niewyparzony język i lubił opowiadać damsko-męskie dowcipy. Oni, ci z wewnętrznego, gromadzili materiały w jego sprawie.

– Zwróćcie na niego uwagę – poprosili. – Jest w organizacji, macie ułatwione dojścia.